Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2013
Dystans całkowity: | 2340.78 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 159:11 |
Średnia prędkość: | 14.70 km/h |
Maksymalna prędkość: | 72.05 km/h |
Liczba aktywności: | 31 |
Średnio na aktywność: | 75.51 km i 5h 08m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 11 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (13)
Rozdział 13: Potyczki na płaskowyżu
Noc do suchych nie należała, ale poranek już zapowiadał, że przynajmniej uda się spokojnie złożyć doschnięty miejscami już po nocnych opadach namiot. Hipcia z rana marudziła, że mogliśmy jeszcze wczoraj jechać, marudzenie wzmogło się po tym, jak dojrzała na jezdni sakwiarza, który już jechał, podczas gdy my jeszcze sie grzebaliśmy. Pogoda z kolei tylko czekała, aż się złożymy, bo po chwili zaczęło ostro padać, schowaliśmy się na moment pod drzewem, ale skoro nie przestało padać przez pięć minut, to znaczyło, że nie przestanie. Albo przestanie, ale już nam się nie chciało bezczynnie czekać.
Założywszy płaszcze na kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy i po chwili minęliśmy znak obwieszczający nam pięciokilometrowy podjazd z Rafsbotn na samą górę. Rozpoczęła się wspinaczka, o tyle przyjemna, że było dość chłodno dzięki deszczowi i nie udało się nam za bardzo zgrzać. Pierwsza przełęcz miała 230 m, po płaskim kawałku, na którym stały budy lokalnych handlarzy pamiątkami z reniferów, rozpoczął się zjazd. Mijała właśnie pierwsza godzina jazdy, a deszcz ani myślał przestać. Na zjeździe zrobiło się chłodno; Hipcia miała ciepłe rękawiczki, ale ja miałem najchłodniejsze z moich długich, było na tyle chłodno, że kierownica zaczęła mi powoli odmrażać łapy. Co do diaska?! Stuknąłem w licznik, termometr pokazał dwa stopnie z kawałkiem. Jeśli do tego dodamy zjazd i deszcz, tłumaczyło to temperaturę odczuwaną na dłoniach. Po zjeździe, na który minęliśmy uśmiechniętą od ucha do ucha sakwiarkę, za jeziorem zatrzymaliśmy się, zmieniłem rękawiczki, po czym ruszyliśmy w górę. Czekało nas kolejne wzniesienie, tym razem trzysta metrów.
Deszczowi się znudziło, za to wiatr bawił się w najlepsze. Postanowiliśmy stanąć na śniadanie, na które rano, ze względu na pogodę, nie starczyło czasu. Zamelinowaliśmy się za bandą przy drodze i susząc się w słońcu, pochłonęliśmy żarcie, robiąc przy okazji pierwszą fotkę tego dnia. Wiatr wiedział, że najedzeni będziemy mieli siłę, więc wcale nie przestawał.
Z całego płaskowyżu najlepiej pamiętam widok mojego przedniego koła, tudzież tylnego koła Hipci. Wiało tak paskudnie, że w innych pozycjach niż zapartym mocno o kierownicę, nie jechało się najlepiej, do tego przejeżdżające TIRy pomagały naszym rowerom zatańczyć wskutek gwałtownych podmuchów. Widoki zresztą nie zachwycały, ot, takie jak to na płaskowyżu: pustka, jak okiem sięgnąć, pagórki, żadnych drzewek. W sumie, można było powiedzieć, że oto wreszcie jesteśmy na północy: droga puszczona pośrodku niczego, sama natura i pustka, wypełniona tylko tymi roślinami, które dają radę przeżyć w takich warunkach. Reniferom wiatr jakoś nie przeszkadzał, spotkaliśmy niewielkie stadko, które jak gdyby nigdy nic pasło się opodal drogi. Czujne były diabelstwa: póki staliśmy na asfalcie, jakieś sto metrów od nich, leżały sobie leniwie, wystarczyło jednak zrobić dwa kroki w ich stronę, a już wszystkie się podniosły i powoli zaczęły zmykać.
Po przekroczeniu szczytowego miejsca, zaczęliśmy powoli zjeżdżać w stronę Skaidi. Wiatr nieco odpuścił, więc z górki jechało się znośnie, o tyle, że momentami mogliśmy nawet nie pedałować i utrzymywać prędkość w okolicy 20 km/h. Droga tym razem wiodła w okolicy sporego potoku, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę obiadową.
Skaidi wyrastało na zboczu góry. Z daleka widoczne było mrowie domków i tkwiący między nimi, nijak do tego nie pasujący, wielki hotel. Minęliśmy skręt na Hammerfest i ruszyliśmy nieco zaskoczeni w górę; na naszej mapie nie było, jak się okazało, ostatniego podjazdu, znowu na dwieście metrów z hakiem. Gdy uporaliśmy się z tą przeszkodą, ruszyliśmy w dół szerokiej doliny, mijając kilku sporo starszych od nas sakwiarzy i jednego kampera, którego spotkaliśmy już dwukrotnie na tej trasie. Po jakichś dwudziestu kilometrach drogi prowadzącej zjazdami i podjazdami zajechaliśmy do Olderfjordu. Spodziewaliśmy się, że miejscowość umieszczona w tak strategicznym miejscu, na skrzyżowaniu dwóch bardzo uczęszczanych dróg, będzie duża i wyposażona w jakiś sklep. Mignęło nam coś z boku, ale wyglądało na zamknięte; jedynym sporym miejscem były okolice dużego kempingu rozwalonego nad jeziorem, tam dowiedziałem się, że najbliższy sklep będzie w Honningsvåg, za 100 km.
Brak sklepu nie był dla nas ciosem, mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, ruszyliśmy więc drogą E69 w kierunku celu naszej podróży. Jeszcze zanim wyjechaliśmy, zobaczyliśmy renifera z potężnym porożem, pasącego się przy czyimś domu. Zupełnie sie nie wzruszył, gdy stojąc kilka metrów od niego robiłem mu zdjęcia; widocznie był przyzwyczajony do dziwnych zachowań ludzi w tej okolicy.
Droga zrobiła się płaska, więc chcąc nadrobić zaległości ze średnią, ruszyliśmy z kopyta. Dobrze byłoby po całym dniu nakręcić coś w okolicach założonego planu, więc mijając całkiem niezłe miejscówki, pałowaliśmy przed siebie, ciesząc się z dobrych warunków do jazdy. Słowo "dobre" dotyczyło tylko nachylenia terenu, ponieważ asfalt był paskudny, zupełnie jakby nie była to droga przygotowana na bycie przemierzaną przez tysiące camperów rocznie. Minąwszy spory tunel zjechaliśmy sobie nad wąską odnogę fiordu, wrzynającą się głęboko w ląd. Na samym zakręcie był sobie postój, na którym stał już jeden samochód. Zwiedziliśmy teren: w krzakach nad potokiem biwakowały już dwa rowerowe namioty, wyszliśmy wyżej, pod skały, tam panował spokój, więc wróciwszy po rowery wypchnęliśmy się wysoko i na miękkim mchu rozbiliśmy się, mając przez jedno wejście widok na zatokę, z drugiej - na spory wodospad spływający ze skały. Przed snem załatwiłem jeszcze kolejne smarowanie łańcuchów. Zaczęło padać... w zasadzie sypać. Niewielkie, maleńkie okruszki gradu.
Kupiony wcześniej kartusz miał służyć tylko na wszelki wypadek, gdyby zrobiło się na tyle paskudnie, że potrzebowalibyśmy napić się herbaty. Spodziewaliśmy się, że nie będzie tak, a na pewno nie tyle, żeby go miało braknąć, więc postanowiliśmy go poużywać tyle, ile możemy, żeby nie było szkoda wydanych pieniędzy (a przy okazji, żeby nie mówić, że nie przydała się nam targana menażka). Ponieważ na zewnątrz wiało nieco, a nie mieliśmy do tej pory okazji ani konieczności, stwierdziliśmy, że zobaczymy, jak wygląda temat z gotowaniem wewnątrz. Doświadczenie powiodło się, po chwili już machaliśmy dzielnie łyżkami nad pełną menażką.
Noc do suchych nie należała, ale poranek już zapowiadał, że przynajmniej uda się spokojnie złożyć doschnięty miejscami już po nocnych opadach namiot. Hipcia z rana marudziła, że mogliśmy jeszcze wczoraj jechać, marudzenie wzmogło się po tym, jak dojrzała na jezdni sakwiarza, który już jechał, podczas gdy my jeszcze sie grzebaliśmy. Pogoda z kolei tylko czekała, aż się złożymy, bo po chwili zaczęło ostro padać, schowaliśmy się na moment pod drzewem, ale skoro nie przestało padać przez pięć minut, to znaczyło, że nie przestanie. Albo przestanie, ale już nam się nie chciało bezczynnie czekać.
Założywszy płaszcze na kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy i po chwili minęliśmy znak obwieszczający nam pięciokilometrowy podjazd z Rafsbotn na samą górę. Rozpoczęła się wspinaczka, o tyle przyjemna, że było dość chłodno dzięki deszczowi i nie udało się nam za bardzo zgrzać. Pierwsza przełęcz miała 230 m, po płaskim kawałku, na którym stały budy lokalnych handlarzy pamiątkami z reniferów, rozpoczął się zjazd. Mijała właśnie pierwsza godzina jazdy, a deszcz ani myślał przestać. Na zjeździe zrobiło się chłodno; Hipcia miała ciepłe rękawiczki, ale ja miałem najchłodniejsze z moich długich, było na tyle chłodno, że kierownica zaczęła mi powoli odmrażać łapy. Co do diaska?! Stuknąłem w licznik, termometr pokazał dwa stopnie z kawałkiem. Jeśli do tego dodamy zjazd i deszcz, tłumaczyło to temperaturę odczuwaną na dłoniach. Po zjeździe, na który minęliśmy uśmiechniętą od ucha do ucha sakwiarkę, za jeziorem zatrzymaliśmy się, zmieniłem rękawiczki, po czym ruszyliśmy w górę. Czekało nas kolejne wzniesienie, tym razem trzysta metrów.
Deszczowi się znudziło, za to wiatr bawił się w najlepsze. Postanowiliśmy stanąć na śniadanie, na które rano, ze względu na pogodę, nie starczyło czasu. Zamelinowaliśmy się za bandą przy drodze i susząc się w słońcu, pochłonęliśmy żarcie, robiąc przy okazji pierwszą fotkę tego dnia. Wiatr wiedział, że najedzeni będziemy mieli siłę, więc wcale nie przestawał.
Z całego płaskowyżu najlepiej pamiętam widok mojego przedniego koła, tudzież tylnego koła Hipci. Wiało tak paskudnie, że w innych pozycjach niż zapartym mocno o kierownicę, nie jechało się najlepiej, do tego przejeżdżające TIRy pomagały naszym rowerom zatańczyć wskutek gwałtownych podmuchów. Widoki zresztą nie zachwycały, ot, takie jak to na płaskowyżu: pustka, jak okiem sięgnąć, pagórki, żadnych drzewek. W sumie, można było powiedzieć, że oto wreszcie jesteśmy na północy: droga puszczona pośrodku niczego, sama natura i pustka, wypełniona tylko tymi roślinami, które dają radę przeżyć w takich warunkach. Reniferom wiatr jakoś nie przeszkadzał, spotkaliśmy niewielkie stadko, które jak gdyby nigdy nic pasło się opodal drogi. Czujne były diabelstwa: póki staliśmy na asfalcie, jakieś sto metrów od nich, leżały sobie leniwie, wystarczyło jednak zrobić dwa kroki w ich stronę, a już wszystkie się podniosły i powoli zaczęły zmykać.
Po przekroczeniu szczytowego miejsca, zaczęliśmy powoli zjeżdżać w stronę Skaidi. Wiatr nieco odpuścił, więc z górki jechało się znośnie, o tyle, że momentami mogliśmy nawet nie pedałować i utrzymywać prędkość w okolicy 20 km/h. Droga tym razem wiodła w okolicy sporego potoku, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę obiadową.
Skaidi wyrastało na zboczu góry. Z daleka widoczne było mrowie domków i tkwiący między nimi, nijak do tego nie pasujący, wielki hotel. Minęliśmy skręt na Hammerfest i ruszyliśmy nieco zaskoczeni w górę; na naszej mapie nie było, jak się okazało, ostatniego podjazdu, znowu na dwieście metrów z hakiem. Gdy uporaliśmy się z tą przeszkodą, ruszyliśmy w dół szerokiej doliny, mijając kilku sporo starszych od nas sakwiarzy i jednego kampera, którego spotkaliśmy już dwukrotnie na tej trasie. Po jakichś dwudziestu kilometrach drogi prowadzącej zjazdami i podjazdami zajechaliśmy do Olderfjordu. Spodziewaliśmy się, że miejscowość umieszczona w tak strategicznym miejscu, na skrzyżowaniu dwóch bardzo uczęszczanych dróg, będzie duża i wyposażona w jakiś sklep. Mignęło nam coś z boku, ale wyglądało na zamknięte; jedynym sporym miejscem były okolice dużego kempingu rozwalonego nad jeziorem, tam dowiedziałem się, że najbliższy sklep będzie w Honningsvåg, za 100 km.
Brak sklepu nie był dla nas ciosem, mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, ruszyliśmy więc drogą E69 w kierunku celu naszej podróży. Jeszcze zanim wyjechaliśmy, zobaczyliśmy renifera z potężnym porożem, pasącego się przy czyimś domu. Zupełnie sie nie wzruszył, gdy stojąc kilka metrów od niego robiłem mu zdjęcia; widocznie był przyzwyczajony do dziwnych zachowań ludzi w tej okolicy.
Droga zrobiła się płaska, więc chcąc nadrobić zaległości ze średnią, ruszyliśmy z kopyta. Dobrze byłoby po całym dniu nakręcić coś w okolicach założonego planu, więc mijając całkiem niezłe miejscówki, pałowaliśmy przed siebie, ciesząc się z dobrych warunków do jazdy. Słowo "dobre" dotyczyło tylko nachylenia terenu, ponieważ asfalt był paskudny, zupełnie jakby nie była to droga przygotowana na bycie przemierzaną przez tysiące camperów rocznie. Minąwszy spory tunel zjechaliśmy sobie nad wąską odnogę fiordu, wrzynającą się głęboko w ląd. Na samym zakręcie był sobie postój, na którym stał już jeden samochód. Zwiedziliśmy teren: w krzakach nad potokiem biwakowały już dwa rowerowe namioty, wyszliśmy wyżej, pod skały, tam panował spokój, więc wróciwszy po rowery wypchnęliśmy się wysoko i na miękkim mchu rozbiliśmy się, mając przez jedno wejście widok na zatokę, z drugiej - na spory wodospad spływający ze skały. Przed snem załatwiłem jeszcze kolejne smarowanie łańcuchów. Zaczęło padać... w zasadzie sypać. Niewielkie, maleńkie okruszki gradu.
Kupiony wcześniej kartusz miał służyć tylko na wszelki wypadek, gdyby zrobiło się na tyle paskudnie, że potrzebowalibyśmy napić się herbaty. Spodziewaliśmy się, że nie będzie tak, a na pewno nie tyle, żeby go miało braknąć, więc postanowiliśmy go poużywać tyle, ile możemy, żeby nie było szkoda wydanych pieniędzy (a przy okazji, żeby nie mówić, że nie przydała się nam targana menażka). Ponieważ na zewnątrz wiało nieco, a nie mieliśmy do tej pory okazji ani konieczności, stwierdziliśmy, że zobaczymy, jak wygląda temat z gotowaniem wewnątrz. Doświadczenie powiodło się, po chwili już machaliśmy dzielnie łyżkami nad pełną menażką.
- DST 121.90km
- Czas 09:49
- VAVG 12.42km/h
- VMAX 43.67km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 10 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (12)
Rozdział 12: Kto zaczyna pracę wcześnie, ten robi nadgodziny
W nocy padał deszcz. Jakoś nieszczególnie nam to przeszkadzało. Rano odezwała się pobudka, wstałem i zacząłem się zbierać. W pewnym momencie, gdy już miałem przejść z ubierania do pakowania śpiworów, coś mnie podkusiło i zerknąłem na zegarek. Szósta. Szósta! Wymamrotałem coś na temat tego, co myślę o wstawaniu o tej godzinie, ale skoro już byłem na nogach, to bez sensu było się jeszcze kłaść. Wypełzłem z namiotu i korzystając z tego, że już tylko mżyło, sprawnie go spakowałem. Na asfalcie byliśmy o 7:30, temperatura - uczciwe okolice 7-8 stopni. Podczas pierwszego fragmentu drogi, prowadzącego dookoła fiordu, obiecano mi, że skoro jesteśmy tak wcześnie na kołach, to pewnie się wcześniej rozbijemy. Tak, jasne, już wtedy wiedziałem, że to niemożliwe, mimo że precyzyjne obliczenia wykazywały, że dobrze byłoby rozbić się po 130 km, przed Altą, bo rozsądnie patrząc, kolejny możliwy obóz, byłby możliwy po jakichś 20-30 km, przy założeniu, że Alta okaże się większym miastem.
Objechawszy fiord, zaczęliśmy wspinać się w górę. Wiatr w twarz, długi podjazd, na najwyższą wysokość tej wycieczki (400 m); na podjeździe widzieliśmy kolejne, od dawna nie widziane już reniferki, na szczycie zrobiło się chłodno, więc czym prędzej zjechaliśmy w dół. Na dole zrobiliśmy zakupy, kupując dwa chleby w ICA, z których połowa pierwszego od razu zniknęła w brzuchach. Tym razem kolejny podjazd i wjazd do Finnmarku. Od razu niemalże powitała nas postojówka z kibelkiem, którego od wielu kilometrów ze świecą było szukać. Zrobiło się mniej ludno, po zjeździe mijaliśmy pojedyncze domki, jadąc brzegiem fiordu. Powoli wyszło słońce, a wiatr zapewne przez pomyłkę, zawiał nam w plecy. Po drodze dużo kamperów, przystanki z miejscami, gdzie można kupić regionalne pamiątki, np. wyprawioną skórę renifera. Zrobiwszy przystanek z widokiem na Altafjord ruszamy dalej: mimo podjazdów i zjazdów wiatr pozwala trzymać prędkość ok. 18 km/h.
Alta powoli wyszła w zasięg wzroku, wyglądała jak małe miasteczko wybudowane na cyplu. Ruszyliśmy dalej drogą, mając plan na rozbicie się przed nią, ale akurat na drodze były, jeśli nie miejscowość i tereny rolnicze, to budowa przy tunelach, które przecinając górę na wyspie (wyspach?) skrócą drogę o 10 km. Póki co skrótu nie było, musieliśmy pchnąć się w głąb lądu, gdzie zaraz dowiedzieliśmy się, dlaczego tunele są budowane: powitał nas ośmioprocentowy podjazd. Gdy wygramoliliśmy się na górę i zjechaliśmy kawałek, przy niewielkim jeziorze zaczęliśmy szukać miejsca... niestety, było nierówno, a jedyny fragment równej, wygodnej trawy okazał się być... polem golfowym. Chcąc nie chcąc ruszyliśmy po zrytym śladami ciężkich maszyn asfalcie (jeśli w ogóle był!) w kierunku Alty, po drodze wyprzedzając nasz plan o jeden pełny dzień.
Do Alty wjechaliśmy równo o dziesiątej i zaczęliśmy poszukiwać sklepu. Było ich sporo, ale już nieczynnych, wbiliśmy więc na szlak rowerowy i drogą rowerową przez puste ulice powoli przesuwaliśmy się w kierunku końca miasta. Zaskoczyło nas: wyglądało na małe, a ciągnęło się kilometrami, miało nawet kościół, przypominający nam rzeszowską katedrę. Zrobiwszy zakupy w napotkanym jedynym czynnym sklepie (pomijając stacje benzynowe, na jednej z nich dokupiłem kartusz i dowiedziałem się, gdzie jest najbliższy sklep: dopiero w Skaidi), po dłuższej chwili opuściliśmy Altę, mając na liczniku już ponad 150 km. Miejsc nie było, jedno, paskudne, przy jakimś kempingu w ogóle nie wchodziło w grę. Jechało się jednak dobrze, więc po co było szukać czegoś na siłę?
Gdzieś w okolicach Rafsbotn, gdy wiedzieliśmy, że zaraz droga wyskoczy w górę i popchnie nas w długi podjazd na płaskowyż, rozejrzeliśmy się dokładniej: w niewielkiej kępce drzew, ukryte z drogi, czekało na nas miejsce. Trzeba było tylko odgarnąć zwalone gałęzie, udeptać nieco wysoką trawę i po chwili już, zrobiwszy niemalże 180 km (nasz norweski rekord) siedzieliśmy w namiocie i zbieraliśmy się do snu.
W nocy padał deszcz. Jakoś nieszczególnie nam to przeszkadzało. Rano odezwała się pobudka, wstałem i zacząłem się zbierać. W pewnym momencie, gdy już miałem przejść z ubierania do pakowania śpiworów, coś mnie podkusiło i zerknąłem na zegarek. Szósta. Szósta! Wymamrotałem coś na temat tego, co myślę o wstawaniu o tej godzinie, ale skoro już byłem na nogach, to bez sensu było się jeszcze kłaść. Wypełzłem z namiotu i korzystając z tego, że już tylko mżyło, sprawnie go spakowałem. Na asfalcie byliśmy o 7:30, temperatura - uczciwe okolice 7-8 stopni. Podczas pierwszego fragmentu drogi, prowadzącego dookoła fiordu, obiecano mi, że skoro jesteśmy tak wcześnie na kołach, to pewnie się wcześniej rozbijemy. Tak, jasne, już wtedy wiedziałem, że to niemożliwe, mimo że precyzyjne obliczenia wykazywały, że dobrze byłoby rozbić się po 130 km, przed Altą, bo rozsądnie patrząc, kolejny możliwy obóz, byłby możliwy po jakichś 20-30 km, przy założeniu, że Alta okaże się większym miastem.
Objechawszy fiord, zaczęliśmy wspinać się w górę. Wiatr w twarz, długi podjazd, na najwyższą wysokość tej wycieczki (400 m); na podjeździe widzieliśmy kolejne, od dawna nie widziane już reniferki, na szczycie zrobiło się chłodno, więc czym prędzej zjechaliśmy w dół. Na dole zrobiliśmy zakupy, kupując dwa chleby w ICA, z których połowa pierwszego od razu zniknęła w brzuchach. Tym razem kolejny podjazd i wjazd do Finnmarku. Od razu niemalże powitała nas postojówka z kibelkiem, którego od wielu kilometrów ze świecą było szukać. Zrobiło się mniej ludno, po zjeździe mijaliśmy pojedyncze domki, jadąc brzegiem fiordu. Powoli wyszło słońce, a wiatr zapewne przez pomyłkę, zawiał nam w plecy. Po drodze dużo kamperów, przystanki z miejscami, gdzie można kupić regionalne pamiątki, np. wyprawioną skórę renifera. Zrobiwszy przystanek z widokiem na Altafjord ruszamy dalej: mimo podjazdów i zjazdów wiatr pozwala trzymać prędkość ok. 18 km/h.
Alta powoli wyszła w zasięg wzroku, wyglądała jak małe miasteczko wybudowane na cyplu. Ruszyliśmy dalej drogą, mając plan na rozbicie się przed nią, ale akurat na drodze były, jeśli nie miejscowość i tereny rolnicze, to budowa przy tunelach, które przecinając górę na wyspie (wyspach?) skrócą drogę o 10 km. Póki co skrótu nie było, musieliśmy pchnąć się w głąb lądu, gdzie zaraz dowiedzieliśmy się, dlaczego tunele są budowane: powitał nas ośmioprocentowy podjazd. Gdy wygramoliliśmy się na górę i zjechaliśmy kawałek, przy niewielkim jeziorze zaczęliśmy szukać miejsca... niestety, było nierówno, a jedyny fragment równej, wygodnej trawy okazał się być... polem golfowym. Chcąc nie chcąc ruszyliśmy po zrytym śladami ciężkich maszyn asfalcie (jeśli w ogóle był!) w kierunku Alty, po drodze wyprzedzając nasz plan o jeden pełny dzień.
Do Alty wjechaliśmy równo o dziesiątej i zaczęliśmy poszukiwać sklepu. Było ich sporo, ale już nieczynnych, wbiliśmy więc na szlak rowerowy i drogą rowerową przez puste ulice powoli przesuwaliśmy się w kierunku końca miasta. Zaskoczyło nas: wyglądało na małe, a ciągnęło się kilometrami, miało nawet kościół, przypominający nam rzeszowską katedrę. Zrobiwszy zakupy w napotkanym jedynym czynnym sklepie (pomijając stacje benzynowe, na jednej z nich dokupiłem kartusz i dowiedziałem się, gdzie jest najbliższy sklep: dopiero w Skaidi), po dłuższej chwili opuściliśmy Altę, mając na liczniku już ponad 150 km. Miejsc nie było, jedno, paskudne, przy jakimś kempingu w ogóle nie wchodziło w grę. Jechało się jednak dobrze, więc po co było szukać czegoś na siłę?
Gdzieś w okolicach Rafsbotn, gdy wiedzieliśmy, że zaraz droga wyskoczy w górę i popchnie nas w długi podjazd na płaskowyż, rozejrzeliśmy się dokładniej: w niewielkiej kępce drzew, ukryte z drogi, czekało na nas miejsce. Trzeba było tylko odgarnąć zwalone gałęzie, udeptać nieco wysoką trawę i po chwili już, zrobiwszy niemalże 180 km (nasz norweski rekord) siedzieliśmy w namiocie i zbieraliśmy się do snu.
- DST 179.92km
- Czas 13:04
- VAVG 13.77km/h
- VMAX 56.68km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 9 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (11)
Rozdział 11: Na dzikiej i bezludnej północy
Coś mamy szczęście do słonecznych pobudek. Gdy już się wykopaliśmy z gorącego nagle namiotu, okazało się, że na zewnątrz jest nieco wietrznie. Rozwieszone na odciągach rzeczy już wyschły, można było się spakować i o 8:40 wrócić do kręcenia. Objechaliśmy szeroką pętlą przyległy do wody zalesiony fragment, minęliśmy skręt do granicy z Finlandią (byliśmy chyba najbliżej Finlandii podczas całej podróży - około czterdziestu kilometrów) i ruszyliśmy w kierunku Skibotn.
Skibotn z kolei umożliwiło nam wczucie się w klimat polskich, nadmorskich miejscowości: wypisz, wymaluj Dźwirzyno. Długa miejscowość, szeroka droga, chodnik po obu stronach, piasek przy niewysokich, siatkowych ogrodzeniach... brakowało tylko setek spacerowiczów z dmuchanymi zabawkami udających się na plażę.
Jedziemy ciągle dookoła fiordu. Wiatr uparcie wieje w dziób, jest na co popatrzeć, zbocze gór co fragment przecinają spore i długie wodospady. Dojeżdżamy do zakrętu, gdzie na czterdziestu kilomerach objeżdżać będziemy odnogę fiordu. Droga jest pusta, mijamy pojedyncze osoby i campery; po drodze trafiają się dwa tunele z zakazem (nie mieliśmy ich na mapie), ale rowery puszczone są starą częścią drogi, tuż nad fiordem. Po dłuższej jeździe i zakupach w Kåfjordbotn (gdzie Hipcia nie może przeboleć, że kupiliśmy za dużo zapasów, które teraz trzeba będzie tachać), trafiamy do przystani, na którą dotarlibyśmy promem z drogi 868. Chwilę później, gdy robiliśmy zdjęcia, tuż obok zatrzymał się samochód na niemieckich blachach z ciekawą rejestracją "PI:RD". Tego "pierda" mieliśmy jeszcze potem spotkać dwukrotnie pod sam koniec podróży. Gdzieś w tych okolicach spotkaliśmy jeszcze dwójkę motocyklistów, którzy zarówno kilka dni temu równocześnie z nami szukali noclegu, a potem płynęli z nami do Jektvik.
Tuż za przystanią, w wysokiej trawie, robimy sobie chwilę przerwy. Jest nieco chłodno, mimo że słońce cały czas pracuje w górze. Po chwili, gdy omijaliśmy wyspę Uløya, wpychając się w głąb lądu, przywitał nas wiatr naprawdę spory i, oczywiście, w twarz. Podczas gramolenia się na niewysoką (200 m) przełęcz, do listy zwierzaków dopisaliśmy liska, który wyszedł sobie dostojnie na środek drogi, po czym, gdy nas dojrzał, zmykał, aż się kurzyło.
Po zjeździe napotkaliśmy sporą miejscowość (Sørkjosen). Ciągnęła się bardzo długo, ludzi na ulicach było co niemiara, mieli sporo otwartych w niedzielę sklepów. Tu do listy zwierzaków dopisaliśmy dwóch strongmanów, którzy przed jakimś magazynem ćwiczyli właśnie spacery z obciążeniem.
Dalej musieliśmy jeszcze przekopać przez kolejne miasteczko, po czym przeprawiliśmy się przez ląd do sąsiedniej odnogi fiordu. Tu zaczęło mżyć. Obejrzeliśmy jedną miejscówkę, pchnęliśmy się pięć kilometrów dalej, po czym, mając świadomość, że następnego dnia jest szansa na nocleg przed Altą (mieliśmy tam 140-150 km), zjechaliśmy w okolice czyjegoś domku letniskowego, minęliśmy go i na brzegu plaży, nieopodal ogrodzenia, rozbiliśmy namiot. Hipcia była niezwykle niezadowolona z jakości miejscówki, chociaż nie było na co narzekać: był widok i na wodę, i na góry, a ze środka nie było widać sąsiednich zabudowań.
Coś mamy szczęście do słonecznych pobudek. Gdy już się wykopaliśmy z gorącego nagle namiotu, okazało się, że na zewnątrz jest nieco wietrznie. Rozwieszone na odciągach rzeczy już wyschły, można było się spakować i o 8:40 wrócić do kręcenia. Objechaliśmy szeroką pętlą przyległy do wody zalesiony fragment, minęliśmy skręt do granicy z Finlandią (byliśmy chyba najbliżej Finlandii podczas całej podróży - około czterdziestu kilometrów) i ruszyliśmy w kierunku Skibotn.
Skibotn z kolei umożliwiło nam wczucie się w klimat polskich, nadmorskich miejscowości: wypisz, wymaluj Dźwirzyno. Długa miejscowość, szeroka droga, chodnik po obu stronach, piasek przy niewysokich, siatkowych ogrodzeniach... brakowało tylko setek spacerowiczów z dmuchanymi zabawkami udających się na plażę.
Jedziemy ciągle dookoła fiordu. Wiatr uparcie wieje w dziób, jest na co popatrzeć, zbocze gór co fragment przecinają spore i długie wodospady. Dojeżdżamy do zakrętu, gdzie na czterdziestu kilomerach objeżdżać będziemy odnogę fiordu. Droga jest pusta, mijamy pojedyncze osoby i campery; po drodze trafiają się dwa tunele z zakazem (nie mieliśmy ich na mapie), ale rowery puszczone są starą częścią drogi, tuż nad fiordem. Po dłuższej jeździe i zakupach w Kåfjordbotn (gdzie Hipcia nie może przeboleć, że kupiliśmy za dużo zapasów, które teraz trzeba będzie tachać), trafiamy do przystani, na którą dotarlibyśmy promem z drogi 868. Chwilę później, gdy robiliśmy zdjęcia, tuż obok zatrzymał się samochód na niemieckich blachach z ciekawą rejestracją "PI:RD". Tego "pierda" mieliśmy jeszcze potem spotkać dwukrotnie pod sam koniec podróży. Gdzieś w tych okolicach spotkaliśmy jeszcze dwójkę motocyklistów, którzy zarówno kilka dni temu równocześnie z nami szukali noclegu, a potem płynęli z nami do Jektvik.
Tuż za przystanią, w wysokiej trawie, robimy sobie chwilę przerwy. Jest nieco chłodno, mimo że słońce cały czas pracuje w górze. Po chwili, gdy omijaliśmy wyspę Uløya, wpychając się w głąb lądu, przywitał nas wiatr naprawdę spory i, oczywiście, w twarz. Podczas gramolenia się na niewysoką (200 m) przełęcz, do listy zwierzaków dopisaliśmy liska, który wyszedł sobie dostojnie na środek drogi, po czym, gdy nas dojrzał, zmykał, aż się kurzyło.
Po zjeździe napotkaliśmy sporą miejscowość (Sørkjosen). Ciągnęła się bardzo długo, ludzi na ulicach było co niemiara, mieli sporo otwartych w niedzielę sklepów. Tu do listy zwierzaków dopisaliśmy dwóch strongmanów, którzy przed jakimś magazynem ćwiczyli właśnie spacery z obciążeniem.
Dalej musieliśmy jeszcze przekopać przez kolejne miasteczko, po czym przeprawiliśmy się przez ląd do sąsiedniej odnogi fiordu. Tu zaczęło mżyć. Obejrzeliśmy jedną miejscówkę, pchnęliśmy się pięć kilometrów dalej, po czym, mając świadomość, że następnego dnia jest szansa na nocleg przed Altą (mieliśmy tam 140-150 km), zjechaliśmy w okolice czyjegoś domku letniskowego, minęliśmy go i na brzegu plaży, nieopodal ogrodzenia, rozbiliśmy namiot. Hipcia była niezwykle niezadowolona z jakości miejscówki, chociaż nie było na co narzekać: był widok i na wodę, i na góry, a ze środka nie było widać sąsiednich zabudowań.
- DST 136.26km
- Czas 09:50
- VAVG 13.86km/h
- VMAX 54.94km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 8 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (10)
Rozdział 10: Ludzka suszarka
Nad ranem deszczowi się znudziło i poszedł sobie. Cisza w namiocie, po całej nocy kapania, brzmiała jak zapowiedź spokojnego dnia. Ale czy taki miał być?
Przede wszystkim rzeczy: nie zdarzyło nam się do tej pory kłaść się spać w takiej sytuacji, nawet poprzedni deszcz tej wyprawy skończył na tyle wcześnie, że rozbijaliśmy obóz już na sucho, zresztą tamten miał niewiele wspólnego z wczorajszą ulewą. Patent z suszeniem rzeczy na sobie poznaliśmy dopiero przed wyprawą, czytając książkę o zimowym biwakowaniu; pomysł na wkładanie wszystkiego do środka, żeby było ciepłe, stosowaliśmy już od kilku dni. Bez zaskoczenia więc odkryliśmy skuteczność naszych suszarek: i śpiwory, i rzeczy były suche. Pozostała kwestia dołu, bo on leżał mokry obok, w czymś kapiącym nie chcieliśmy się kłaść. Założyliśmy co mokre na siebie i wyleźliśmy na zewnątrz. Nie padało, albo lekko jeszcze kropiło, ciężko było to odróżnić od kropel spadających sporadycznie z rozpostartych nad nami drzew. Komarów też było jakby mniej. Pakowanie odbyło się więc w spokojniejszej atmosferze niż rozpakowywanie, a po chwili brnęliśmy przez wysoką trawę w kierunku asfaltu.
Droga prowadziła pagórkami. Miejscami już zaczynała wysychać. Ruch nie zmniejszył się, a z naprzeciwka nacierało jeszcze więcej wojskowych transportów niż dzień wcześniej. Tym razem jechał jakiś ciężki sprzęt, po tym, jak zażartowaliśmy, że jeszcze czołgów nie było, przejechały na naczepie dwa czołgi, stanowiąc doskonałe uzupełnienie do dwóch helikopterów, które przeleciały nad nami, gdy zwijaliśmy obozowisko. W miejscu, w którym zrobiliśmy sobie przystanek, w leśną drogę skręcił samochód z przyczepką i antenami, wysiadła z niego dziewczyna z karabinem, kierowca tymczasem schował "radiostację" w krzakach.
Pogoda była raczej znośna, ale nie napawała optymizmem. Trochę postraszyło deszczem, cieżkie chmury nadal przesuwały się po niebie, ale po chwili mogliśmy już spokojnie rozwiesić to, co było mokre, na rowerach. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, po lewej stronie oznaczona czerwonymi strzałkami, znaczącymi chyba teren poligonu. Dojechaliśmy do sporej miejscowości, w której znajdowała się chyba szkoła wojskowa, pytam napotkanych chłopaków o kolejny sklep.
W międzyczasie suszyłem rękawiczki. Po godzinie suche były moje cienkie, potem hipciowe grube (zabrała mi jeszcze lekko wilgotne, bo że niby je rozciągnę...), potem pozostało wyzwanie najtrudniejsze - moje grube zimowe. Zrezygnowałem po dwóch godzinach, to nie miało sensu. Jak się potem okazało, te rękawiczki dosychały jeszcze dwa dni.
W końcu zaczęło się wypogadzać, jeszcze trochę kropiło, po czym zaczęło się rozchmurzać, a z góry zerknęło słońce. Zatrzymaliśmy się przy sporym centrum handlowym w Andselv (mieli duży market i kilka sklepów ubraniowych), gdzie zrobiliśmy zakupy na dwa dni. Przy okazji zerknąłem z ciekawości, widząc ich pierwszą otwartą monopolkę. Znalazłem nawet polską wódkę, nieznanego mi wytwórcy, w cenie 100 zł za 0,5l.
Dalej droga pchnęła nas na podjazd pod przełęcz na 234 m (Heia). Na podjeździe pierwszy polski akcent - flaga na motocyklu, który to zresztą motocyklista, jako jedyny z grupy, pozdrowił nas. Na przełęczy chwila przerwy na jedzenie, po czym droga w dół. Niestety, zjazd nie był idealny, nie szło sobie po prostu zjechać, cały czas w górę i w dół. W końcu, na zjeździe do fiordu mijamy wysypisko śmieci, kryte siatką (w której tkwiło na wieki kilka zbyt ambitnych ptaków). Przed fiordem wybieramy rowerówkę, ale tylko na chwilę; potem jezdnią dojeżdżamy do Nordkjosbotn. Tam mijamy się z kolejnym już sakwiarzem, po czym następuje kolejna chwila przerwy: chcemy podpytać, czy warto pchać się w drogę 868 i czekać na prom (i, w ogóle, czy kursuje on w niedziele). Taka opcja dałaby nam możliwość przejazdu drogą oznaczoną na naszej mapie jako widokowa, ale i zabrałaby 40 km z dystansu. Niestety, nie mogę spotkać nikogo, kto by coś wiedział, więc skręcamy w E06 na Altę. Od razu zrobiło się spokojnie, widocznie cały ruch leciał E08 do Tromsø.
Na samym początku pytam najpierw dwóch robotników, potem chłopaka o ten prom. Pierwsi mówią, że pływa, co dwie godziny, drugi - że wskutek burzy nie ma internetu, więc mi nie sprawdzi.
Co do pierwszych wymienionych, sytuacja wyglądała tak: podchodzę w kierunku dwóch facetów, którzy wyglądają na typowych mieszkańców tutejszej wsi. Akurat przerwałem im pracę przy przeciąganiu jakiegoś węża. Podchodzę i pytam... wita mnie płynna angielszczyzna. Po chwili podchodzi bliżej drugi z nich, z wyglądu typowy rolnik, któremu piwko od czasu do czas nie jest obce, natomiast nożyczki do wąsów to i owszem. On również włącza się po angielsku do dyskusji. A teraz wyobraźmy sobie taki obrazek w Polsce... Niestety, musimy jeszcze trochę pogonić Norwegię.
Droga jest bardzo ładna, prowadzi doliną między wysokimi, łagodymi zboczami, przez tereny rolnicze. Słońce grzeje sobie w najlepsze, akurat na tyle, żeby grzać, ale nie irytować. Po łagodnej wspinaczce następuje zjazd...i już stoimy przy skrzyżowaniu, tuż obok dwóch autostopowiczek. Najpierw kierujemy się w stronę drogi 868, ale w końcu decydujemy się trzymać pierwotnego planu i wracamy na szóstkę.
Po wycieczce brzegiem fiordu rozbijamy się przy niewielkiej odnodze, w miejscu, które aż prosi się o nocleg, zresztą, patrząc po ilości śladów po ogniskach, było to grillowe centrum okolicy. Na początku mijamy dwóch MTBowców, a potem już nie ma nikogo i możemy się spokojnie rozbić. Chmara komarów zdaje się mieć coś przeciwko, ale jesteśmy uparci: namiot udaje się porządnie odciągnąć i już po chwili, psiknąwszy offem na moskitierę (wtedy dziady trzymają się z daleka, gdy ktoś wychodzi z namiotu) siedzieliśmy w środku z widokiem na wodę. W okolicy północy widzieliśmy słońce chowające się za skałę. Pięć minut później zmieniło zdanie i wyszło już idąc w górę, z drugiej jej strony.
Nad ranem deszczowi się znudziło i poszedł sobie. Cisza w namiocie, po całej nocy kapania, brzmiała jak zapowiedź spokojnego dnia. Ale czy taki miał być?
Przede wszystkim rzeczy: nie zdarzyło nam się do tej pory kłaść się spać w takiej sytuacji, nawet poprzedni deszcz tej wyprawy skończył na tyle wcześnie, że rozbijaliśmy obóz już na sucho, zresztą tamten miał niewiele wspólnego z wczorajszą ulewą. Patent z suszeniem rzeczy na sobie poznaliśmy dopiero przed wyprawą, czytając książkę o zimowym biwakowaniu; pomysł na wkładanie wszystkiego do środka, żeby było ciepłe, stosowaliśmy już od kilku dni. Bez zaskoczenia więc odkryliśmy skuteczność naszych suszarek: i śpiwory, i rzeczy były suche. Pozostała kwestia dołu, bo on leżał mokry obok, w czymś kapiącym nie chcieliśmy się kłaść. Założyliśmy co mokre na siebie i wyleźliśmy na zewnątrz. Nie padało, albo lekko jeszcze kropiło, ciężko było to odróżnić od kropel spadających sporadycznie z rozpostartych nad nami drzew. Komarów też było jakby mniej. Pakowanie odbyło się więc w spokojniejszej atmosferze niż rozpakowywanie, a po chwili brnęliśmy przez wysoką trawę w kierunku asfaltu.
Droga prowadziła pagórkami. Miejscami już zaczynała wysychać. Ruch nie zmniejszył się, a z naprzeciwka nacierało jeszcze więcej wojskowych transportów niż dzień wcześniej. Tym razem jechał jakiś ciężki sprzęt, po tym, jak zażartowaliśmy, że jeszcze czołgów nie było, przejechały na naczepie dwa czołgi, stanowiąc doskonałe uzupełnienie do dwóch helikopterów, które przeleciały nad nami, gdy zwijaliśmy obozowisko. W miejscu, w którym zrobiliśmy sobie przystanek, w leśną drogę skręcił samochód z przyczepką i antenami, wysiadła z niego dziewczyna z karabinem, kierowca tymczasem schował "radiostację" w krzakach.
Pogoda była raczej znośna, ale nie napawała optymizmem. Trochę postraszyło deszczem, cieżkie chmury nadal przesuwały się po niebie, ale po chwili mogliśmy już spokojnie rozwiesić to, co było mokre, na rowerach. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, po lewej stronie oznaczona czerwonymi strzałkami, znaczącymi chyba teren poligonu. Dojechaliśmy do sporej miejscowości, w której znajdowała się chyba szkoła wojskowa, pytam napotkanych chłopaków o kolejny sklep.
W międzyczasie suszyłem rękawiczki. Po godzinie suche były moje cienkie, potem hipciowe grube (zabrała mi jeszcze lekko wilgotne, bo że niby je rozciągnę...), potem pozostało wyzwanie najtrudniejsze - moje grube zimowe. Zrezygnowałem po dwóch godzinach, to nie miało sensu. Jak się potem okazało, te rękawiczki dosychały jeszcze dwa dni.
W końcu zaczęło się wypogadzać, jeszcze trochę kropiło, po czym zaczęło się rozchmurzać, a z góry zerknęło słońce. Zatrzymaliśmy się przy sporym centrum handlowym w Andselv (mieli duży market i kilka sklepów ubraniowych), gdzie zrobiliśmy zakupy na dwa dni. Przy okazji zerknąłem z ciekawości, widząc ich pierwszą otwartą monopolkę. Znalazłem nawet polską wódkę, nieznanego mi wytwórcy, w cenie 100 zł za 0,5l.
Dalej droga pchnęła nas na podjazd pod przełęcz na 234 m (Heia). Na podjeździe pierwszy polski akcent - flaga na motocyklu, który to zresztą motocyklista, jako jedyny z grupy, pozdrowił nas. Na przełęczy chwila przerwy na jedzenie, po czym droga w dół. Niestety, zjazd nie był idealny, nie szło sobie po prostu zjechać, cały czas w górę i w dół. W końcu, na zjeździe do fiordu mijamy wysypisko śmieci, kryte siatką (w której tkwiło na wieki kilka zbyt ambitnych ptaków). Przed fiordem wybieramy rowerówkę, ale tylko na chwilę; potem jezdnią dojeżdżamy do Nordkjosbotn. Tam mijamy się z kolejnym już sakwiarzem, po czym następuje kolejna chwila przerwy: chcemy podpytać, czy warto pchać się w drogę 868 i czekać na prom (i, w ogóle, czy kursuje on w niedziele). Taka opcja dałaby nam możliwość przejazdu drogą oznaczoną na naszej mapie jako widokowa, ale i zabrałaby 40 km z dystansu. Niestety, nie mogę spotkać nikogo, kto by coś wiedział, więc skręcamy w E06 na Altę. Od razu zrobiło się spokojnie, widocznie cały ruch leciał E08 do Tromsø.
Na samym początku pytam najpierw dwóch robotników, potem chłopaka o ten prom. Pierwsi mówią, że pływa, co dwie godziny, drugi - że wskutek burzy nie ma internetu, więc mi nie sprawdzi.
Co do pierwszych wymienionych, sytuacja wyglądała tak: podchodzę w kierunku dwóch facetów, którzy wyglądają na typowych mieszkańców tutejszej wsi. Akurat przerwałem im pracę przy przeciąganiu jakiegoś węża. Podchodzę i pytam... wita mnie płynna angielszczyzna. Po chwili podchodzi bliżej drugi z nich, z wyglądu typowy rolnik, któremu piwko od czasu do czas nie jest obce, natomiast nożyczki do wąsów to i owszem. On również włącza się po angielsku do dyskusji. A teraz wyobraźmy sobie taki obrazek w Polsce... Niestety, musimy jeszcze trochę pogonić Norwegię.
Droga jest bardzo ładna, prowadzi doliną między wysokimi, łagodymi zboczami, przez tereny rolnicze. Słońce grzeje sobie w najlepsze, akurat na tyle, żeby grzać, ale nie irytować. Po łagodnej wspinaczce następuje zjazd...i już stoimy przy skrzyżowaniu, tuż obok dwóch autostopowiczek. Najpierw kierujemy się w stronę drogi 868, ale w końcu decydujemy się trzymać pierwotnego planu i wracamy na szóstkę.
Po wycieczce brzegiem fiordu rozbijamy się przy niewielkiej odnodze, w miejscu, które aż prosi się o nocleg, zresztą, patrząc po ilości śladów po ogniskach, było to grillowe centrum okolicy. Na początku mijamy dwóch MTBowców, a potem już nie ma nikogo i możemy się spokojnie rozbić. Chmara komarów zdaje się mieć coś przeciwko, ale jesteśmy uparci: namiot udaje się porządnie odciągnąć i już po chwili, psiknąwszy offem na moskitierę (wtedy dziady trzymają się z daleka, gdy ktoś wychodzi z namiotu) siedzieliśmy w środku z widokiem na wodę. W okolicy północy widzieliśmy słońce chowające się za skałę. Pięć minut później zmieniło zdanie i wyszło już idąc w górę, z drugiej jej strony.
- DST 125.18km
- Czas 09:19
- VAVG 13.44km/h
- VMAX 46.63km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 7 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (9)
Rozdział 9: Czajenie się w krzakach na wilka, który właśnie stoi z tyłu
Znowu zbudziło nas słońce. Zebraliśmy się i o 8:40 poczuliśmy asfalt pod kołami. Na dzień dobry niespodzianka: wiatr w plecy, do tego druga, trochę mniej miła: chmurzy się. Okazało się, że rozbiliśmy się w samą porę, bo zaraz nastąpiło sporo miejscowości; po chwili wjechaliśmy na spory most, na którym wiatr pchał tak, że rower chciał sam jechać zostawiając jeźdźca z tyłu.
Zjechaliśmy na parking przy niewielkiej restauracyjce i mając dwie możliwości podpytaliśmy o dalszą drogę: E06 - łagodna, ale przez ląd; 825 - górzysta, prowadząca wybrzeżem, ładniejsza. Decyzja trudna nie była, po chwili już mijaliśmy dwójkę autostopowiczów czekających na podwózkę w kierunku Lødingen i zjeżdżaliśmy z E06. Droga prowadziła wybrzeżem, było trochę górek, ale nie na tyle dużych, żeby je nazwać choćby "uciążliwymi". Niepokoiły zbierające się chmury i w końcu stało się to, co stać musiało - z góry poleciało trochę wody. Ubraliśmy się i nacisnęliśmy na pedały.
Chwilę później, przy jakimś przepakowaniu, z sakwy wysunęła się puszka piwa i uderzyła w przednią zębatkę. W dalszym ciągu mieliśmy puszkę piwa, tyle że teraz już dziurawą, nastąpił zatem przymusowy postój, by tyle dobra się nie zmarnowało. Gdy ruszyliśmy, z niepokojem co chwilę patrzyliśmy w niebo; szczególnie niemile wyglądała duża chmura, znajdujaca się z tyłu i przemieszczająca się nad wodą, która wyglądała, jakby miała nieodpartą ochotę wyczyścić wszystko, co może być choć trochę brudne. Na jednym z parkingów zaczęło kropić. Wyszedłem kawałek wydeptaną ścieżką na "punkt widokowy" i obserwowałem zbliżającą się wyraźnie chmurę. Deszcz zaczynał padać coraz mocniej, rozważaliśmy ukrycie się pod dachem i przeczekanie, w końcu przemieszczało się to szybko, ale zdecydowaliśmy jednak ruszyć. Wypchnęliśmy się na drogę i poczęliśmy powoli odsuwać się od goniącej nas chmury, o dziwo, w coraz to większym deszczu. I wtedy zauważyliśmy: patrzyliśmy i szukaliśmy deszczu w kierunku, z którego przyjechaliśmy, a tymczasem deszcz zaszedł nas od tyłu. Spore chmurzyska nie dawały nawet nadziei na to, że ukrywanie się ma sens, więc ruszyliśmy przed siebie.
Deszcz padał. Spokojnie i konsekwentnie moczył nas, jakby wiedział, że cierpliwość popłaca. Było ciepło, więc ubieranie się nie miało większego sensu, chociaż czuliśmy, że wszystko pod spodem zaczyna się robić coraz bardziej wilgotne; po chwili jazdy założyłem jednak bluzę. Czekał nas jeszcze spory podjazd w kierunku skrzyżowania z szóstką, na podjeździe zacząłem dla zabawy wylewać wodę z pokrowców na rękawiczki. Przy skrzyżowaniu stało kilka autobusów, a deszcz o dziwo nie przestawał padać. Ruszyliśmy zatem w wyraźnie zwiększonym już ruchu, w tłumie TIRów, autobusów i camperów; od pewnego momentu z naprzeciwka zaczęły nadjeżdżać kolumny wojskowych pojazdów. Jeśli wierzyć mapie, czekał nas podjazd na niewielki płaskowyż. Podjazd był taki, jaki mógł być: mokry i irytujący, bo nastrój dookoła jakoś nie zachwycał: szczyty pochowały się za mgłą, nie było na co patrzeć. Po chwili jazdy po względnie płaskim nastąpił długi zjazd, dobrze, że było względnie ciepło i nie wymroziło nas aż tak bardzo.
W jednej z napotkanych wiosek zrobiliśmy przystanek na... przystanku. Hipcia zmieniła rękawiczki, dorzuciła pod spód softshella, ja również założyłem go i... w przypływie impulsu wywołanego wszechobecną wilgocią, dałem się skusić na zimowe rękawiczki. Dlaczego?! Dlaczego nie zastanowiłem się, że zwykłe, rowerowe, ciepłe, będą dla mnie w zupełności wystarczające?! Refleksja miała jednak nadejść dopiero kolejnego dnia. Tymczasem musieliśmy jednak wychynąć spod dachu i oddać się działaniu niszczących suchość kropli. Oddać się z ulgą, należy podkreślić, bo stanie pod przystankiem było oczywiście dużo chłodniejsze niż jazda w deszczu.
W napotkanym miasteczku (Setermoen) robimy zakupy w sporym Coopie (jeden z ichniejszych marketów), po czym próbuję kupić kartusz, żeby na wszelki wypadek mieć możliwość zrobienia herbaty. Niestety, w sklepach nie ma, a na stacji mają tylko nakłuwane, nie gwintowane.
Po dłuższej jeździe i sporym przekroczeniu dziennej normy, zasugerowałem możliwie szybkie schowanie się i dosuszenie tego, co możliwe, w końcu czy miało sens pchanie się jeszcze godzinę do przodu, gdyby jutro również padało? Po chwili poszukiwania znaleźliśmy coś. Hipcia chciała tuż nad rzeką, ale widząc, że drzewa stoją sobie radośnie w wodzie, szybko wyobraziłem sobie, co się stanie, jeśli poziom rzeki podniesie się o kilka centymetrów. Kopnęliśmy się kawałek dalej i jakąś wyjeżdżoną drogą wepchnęliśmy się w lasek, gdzie po chwili szukania ideału znaleźliśmy miejscówkę również nad rzeką, ale kilkanaście metrów wyżej jej poziomu. Miejscówkę wyposażoną w niewiarygodne ilości komarów, którym najwyraźniej wszechobecna wilgoć nie przeszkadzała w lataniu.
Na sam koniec pozostała wisienka na torcie: rozłożenie namiotu. Po odrobinie kombinowania, kilku wymruczanych pod nosem, a kilku wypowiedzianych wcale głośno słowach, efekt został osiągnięty: namiot rozbity, wnętrze suche. Spakowaliśmy wszystko do środka, wepchnęliśmy się tamże i rozpoczęliśmy szacowanie zniszczeń.
Łatwiej byłoby szacować to, co nie zostało zniszczone, bo było tego niewiele. Buty i skarpetki oczywiście tonęły w wodzie. Spodnie przeciwdeszczowe przemokły i wszystko pod spodem było naznaczone piętnem wilgoci. Kurtka również nie wytrzymała, a dzięki systematycznemu ubieraniu się, osiągnąłem piękny efekt w postaci zmoczenia wszystkich warstw. Jedynie softshell był suchawy w niektórych miejscach... chociaż być może był po prostu mniej wilgotny niż cała reszta. Mokre spodnie poszły na bok, przy okazji ujawniając, że woda płynąć w dół pleców na plecach nie poprzestała i nie dała przetrwać ani jednemu suchemu fragmentowi. Założyliśmy na siebie suchą bieliznę, wpakowaliśmy się w mokrej górze do śpiworów i zasnęliśmy.
Znowu zbudziło nas słońce. Zebraliśmy się i o 8:40 poczuliśmy asfalt pod kołami. Na dzień dobry niespodzianka: wiatr w plecy, do tego druga, trochę mniej miła: chmurzy się. Okazało się, że rozbiliśmy się w samą porę, bo zaraz nastąpiło sporo miejscowości; po chwili wjechaliśmy na spory most, na którym wiatr pchał tak, że rower chciał sam jechać zostawiając jeźdźca z tyłu.
Zjechaliśmy na parking przy niewielkiej restauracyjce i mając dwie możliwości podpytaliśmy o dalszą drogę: E06 - łagodna, ale przez ląd; 825 - górzysta, prowadząca wybrzeżem, ładniejsza. Decyzja trudna nie była, po chwili już mijaliśmy dwójkę autostopowiczów czekających na podwózkę w kierunku Lødingen i zjeżdżaliśmy z E06. Droga prowadziła wybrzeżem, było trochę górek, ale nie na tyle dużych, żeby je nazwać choćby "uciążliwymi". Niepokoiły zbierające się chmury i w końcu stało się to, co stać musiało - z góry poleciało trochę wody. Ubraliśmy się i nacisnęliśmy na pedały.
Chwilę później, przy jakimś przepakowaniu, z sakwy wysunęła się puszka piwa i uderzyła w przednią zębatkę. W dalszym ciągu mieliśmy puszkę piwa, tyle że teraz już dziurawą, nastąpił zatem przymusowy postój, by tyle dobra się nie zmarnowało. Gdy ruszyliśmy, z niepokojem co chwilę patrzyliśmy w niebo; szczególnie niemile wyglądała duża chmura, znajdujaca się z tyłu i przemieszczająca się nad wodą, która wyglądała, jakby miała nieodpartą ochotę wyczyścić wszystko, co może być choć trochę brudne. Na jednym z parkingów zaczęło kropić. Wyszedłem kawałek wydeptaną ścieżką na "punkt widokowy" i obserwowałem zbliżającą się wyraźnie chmurę. Deszcz zaczynał padać coraz mocniej, rozważaliśmy ukrycie się pod dachem i przeczekanie, w końcu przemieszczało się to szybko, ale zdecydowaliśmy jednak ruszyć. Wypchnęliśmy się na drogę i poczęliśmy powoli odsuwać się od goniącej nas chmury, o dziwo, w coraz to większym deszczu. I wtedy zauważyliśmy: patrzyliśmy i szukaliśmy deszczu w kierunku, z którego przyjechaliśmy, a tymczasem deszcz zaszedł nas od tyłu. Spore chmurzyska nie dawały nawet nadziei na to, że ukrywanie się ma sens, więc ruszyliśmy przed siebie.
Deszcz padał. Spokojnie i konsekwentnie moczył nas, jakby wiedział, że cierpliwość popłaca. Było ciepło, więc ubieranie się nie miało większego sensu, chociaż czuliśmy, że wszystko pod spodem zaczyna się robić coraz bardziej wilgotne; po chwili jazdy założyłem jednak bluzę. Czekał nas jeszcze spory podjazd w kierunku skrzyżowania z szóstką, na podjeździe zacząłem dla zabawy wylewać wodę z pokrowców na rękawiczki. Przy skrzyżowaniu stało kilka autobusów, a deszcz o dziwo nie przestawał padać. Ruszyliśmy zatem w wyraźnie zwiększonym już ruchu, w tłumie TIRów, autobusów i camperów; od pewnego momentu z naprzeciwka zaczęły nadjeżdżać kolumny wojskowych pojazdów. Jeśli wierzyć mapie, czekał nas podjazd na niewielki płaskowyż. Podjazd był taki, jaki mógł być: mokry i irytujący, bo nastrój dookoła jakoś nie zachwycał: szczyty pochowały się za mgłą, nie było na co patrzeć. Po chwili jazdy po względnie płaskim nastąpił długi zjazd, dobrze, że było względnie ciepło i nie wymroziło nas aż tak bardzo.
W jednej z napotkanych wiosek zrobiliśmy przystanek na... przystanku. Hipcia zmieniła rękawiczki, dorzuciła pod spód softshella, ja również założyłem go i... w przypływie impulsu wywołanego wszechobecną wilgocią, dałem się skusić na zimowe rękawiczki. Dlaczego?! Dlaczego nie zastanowiłem się, że zwykłe, rowerowe, ciepłe, będą dla mnie w zupełności wystarczające?! Refleksja miała jednak nadejść dopiero kolejnego dnia. Tymczasem musieliśmy jednak wychynąć spod dachu i oddać się działaniu niszczących suchość kropli. Oddać się z ulgą, należy podkreślić, bo stanie pod przystankiem było oczywiście dużo chłodniejsze niż jazda w deszczu.
W napotkanym miasteczku (Setermoen) robimy zakupy w sporym Coopie (jeden z ichniejszych marketów), po czym próbuję kupić kartusz, żeby na wszelki wypadek mieć możliwość zrobienia herbaty. Niestety, w sklepach nie ma, a na stacji mają tylko nakłuwane, nie gwintowane.
Po dłuższej jeździe i sporym przekroczeniu dziennej normy, zasugerowałem możliwie szybkie schowanie się i dosuszenie tego, co możliwe, w końcu czy miało sens pchanie się jeszcze godzinę do przodu, gdyby jutro również padało? Po chwili poszukiwania znaleźliśmy coś. Hipcia chciała tuż nad rzeką, ale widząc, że drzewa stoją sobie radośnie w wodzie, szybko wyobraziłem sobie, co się stanie, jeśli poziom rzeki podniesie się o kilka centymetrów. Kopnęliśmy się kawałek dalej i jakąś wyjeżdżoną drogą wepchnęliśmy się w lasek, gdzie po chwili szukania ideału znaleźliśmy miejscówkę również nad rzeką, ale kilkanaście metrów wyżej jej poziomu. Miejscówkę wyposażoną w niewiarygodne ilości komarów, którym najwyraźniej wszechobecna wilgoć nie przeszkadzała w lataniu.
Na sam koniec pozostała wisienka na torcie: rozłożenie namiotu. Po odrobinie kombinowania, kilku wymruczanych pod nosem, a kilku wypowiedzianych wcale głośno słowach, efekt został osiągnięty: namiot rozbity, wnętrze suche. Spakowaliśmy wszystko do środka, wepchnęliśmy się tamże i rozpoczęliśmy szacowanie zniszczeń.
Łatwiej byłoby szacować to, co nie zostało zniszczone, bo było tego niewiele. Buty i skarpetki oczywiście tonęły w wodzie. Spodnie przeciwdeszczowe przemokły i wszystko pod spodem było naznaczone piętnem wilgoci. Kurtka również nie wytrzymała, a dzięki systematycznemu ubieraniu się, osiągnąłem piękny efekt w postaci zmoczenia wszystkich warstw. Jedynie softshell był suchawy w niektórych miejscach... chociaż być może był po prostu mniej wilgotny niż cała reszta. Mokre spodnie poszły na bok, przy okazji ujawniając, że woda płynąć w dół pleców na plecach nie poprzestała i nie dała przetrwać ani jednemu suchemu fragmentowi. Założyliśmy na siebie suchą bieliznę, wpakowaliśmy się w mokrej górze do śpiworów i zasnęliśmy.
- DST 136.10km
- Czas 09:16
- VAVG 14.69km/h
- VMAX 52.37km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 6 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (8)
Rozdział 8: Oszustwo po bezludnym terenie
Zbudziło nas słońce, tak skutecznie, że jedynym ratunkiem było natychmiastowe opuszczenie namiotu. Skoro już udało się nam wyjść, to spakowaliśmy wszystko i wysoko, na skale, w towarzystwie czyjegoś bielutkiego kręgosłupa, zjedliśmy śniadanie.
Ruszyliśmy przyjemnym terenem, przez chwilę widząc orła, którego dopisaliśmy do listy napotkanych w Norwegii zwierzaków. Potem czekał nas podwodny, chłodny tunel, a po nim jeszcze kilka (chyba osiem); w jednym z nich wjechaliśmy do Troms. Droga poza dwiema niewielkimi miejscowościami prowadziła przez same bezludne tereny, co nie dawało nam większych szans na udane zakupy, ale zdecydowanie podnosiło jakość jazdy. Zjedliśmy ostatnie zapasy nad strumykiem, po czym zjechaliśmy aż do skrzyżowania z drogą 85. Na skrzyżowaniu zapytałem o sklepy, opcje były dwie: Lødingen, z odbiciem na 3 km z trasy, albo Konksvik z ryzykiem, że nie zdążymy w godzinach otwarcia.
Z tego miejsca droga prowadziła przez ląd, było trochę mocniejszych podjazdów, a i ruch ciężarowy nieco się wzmocnił. W końcu dojechaliśmy do skrzyżowania i postanowiliśmy nieco oszukać: sakwy zostały schowane w krzakach, jeden z worów transportowych przyczepiony do roweru i ruszyliśmy tak na lekko. Tak dziwnie, chybotliwym rowerem, z zaskakującą prędkością.
Lødingen wyglądało na niewielkie miasto, minęliśmy przystań, po czym zagłębiliśmy się wewnątrz. Pokonaliśmy spory kawałek wąskimi uliczkami i na szczęście znaleźliśmy sklep. Tam wewnątrz zepsułem automat do zwrotów, probując oddać zgniecioną puszkę... Zwinęliśmy się i już dociążeni w połowie (ja) wróciliśmy do miejsca ukrycia depozytu. Spakowanie wszystkiego zajęło nam chwilę, bo krzaki były na niewielkiej skarpie, trzeba było trochę się nachodzić. Gdy dojechaliśmy do Kongsvik, okazało się, że do sklepu, nawet doliczając czas poświęcony na zakupy, nie zdążylibyśmy w porę.
Pod koniec dnia zrobiło się chłodno. Nie mieliśmy pewności, czy za widoczną w oddali wioską znajdziemy coś wygodnego, więc przekopaliśmy się przez lasek i na płaskim terenie nad wodą rozbiliśmy namiot. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i zaszyliśmy się w namiocie, słuchając, jak po wodzie, niedaleko nas, przepływają w kierunku Lødingen barki.
Zbudziło nas słońce, tak skutecznie, że jedynym ratunkiem było natychmiastowe opuszczenie namiotu. Skoro już udało się nam wyjść, to spakowaliśmy wszystko i wysoko, na skale, w towarzystwie czyjegoś bielutkiego kręgosłupa, zjedliśmy śniadanie.
Ruszyliśmy przyjemnym terenem, przez chwilę widząc orła, którego dopisaliśmy do listy napotkanych w Norwegii zwierzaków. Potem czekał nas podwodny, chłodny tunel, a po nim jeszcze kilka (chyba osiem); w jednym z nich wjechaliśmy do Troms. Droga poza dwiema niewielkimi miejscowościami prowadziła przez same bezludne tereny, co nie dawało nam większych szans na udane zakupy, ale zdecydowanie podnosiło jakość jazdy. Zjedliśmy ostatnie zapasy nad strumykiem, po czym zjechaliśmy aż do skrzyżowania z drogą 85. Na skrzyżowaniu zapytałem o sklepy, opcje były dwie: Lødingen, z odbiciem na 3 km z trasy, albo Konksvik z ryzykiem, że nie zdążymy w godzinach otwarcia.
Z tego miejsca droga prowadziła przez ląd, było trochę mocniejszych podjazdów, a i ruch ciężarowy nieco się wzmocnił. W końcu dojechaliśmy do skrzyżowania i postanowiliśmy nieco oszukać: sakwy zostały schowane w krzakach, jeden z worów transportowych przyczepiony do roweru i ruszyliśmy tak na lekko. Tak dziwnie, chybotliwym rowerem, z zaskakującą prędkością.
Lødingen wyglądało na niewielkie miasto, minęliśmy przystań, po czym zagłębiliśmy się wewnątrz. Pokonaliśmy spory kawałek wąskimi uliczkami i na szczęście znaleźliśmy sklep. Tam wewnątrz zepsułem automat do zwrotów, probując oddać zgniecioną puszkę... Zwinęliśmy się i już dociążeni w połowie (ja) wróciliśmy do miejsca ukrycia depozytu. Spakowanie wszystkiego zajęło nam chwilę, bo krzaki były na niewielkiej skarpie, trzeba było trochę się nachodzić. Gdy dojechaliśmy do Kongsvik, okazało się, że do sklepu, nawet doliczając czas poświęcony na zakupy, nie zdążylibyśmy w porę.
Pod koniec dnia zrobiło się chłodno. Nie mieliśmy pewności, czy za widoczną w oddali wioską znajdziemy coś wygodnego, więc przekopaliśmy się przez lasek i na płaskim terenie nad wodą rozbiliśmy namiot. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i zaszyliśmy się w namiocie, słuchając, jak po wodzie, niedaleko nas, przepływają w kierunku Lødingen barki.
- DST 132.63km
- Czas 08:50
- VAVG 15.01km/h
- VMAX 62.18km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 5 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (7)
Rozdział 7: Głupoty na Lofotach
- Excuse me...
- Yes?
- Moskenes!
Pod wpływem nawyków wyuczonych przez podróże w PKP i PKS zerwałem się na równe nogi, podziękowałem budzącemu mnie konduktorowi, po czym rozejrzałem się za rzeczami, które trzeba zbierać i zanim skierowałem się szybkim krokiem do wyjścia, zauważyłem, że jeszcze dobijamy. Opadłem spokojnie na fotel i pozwoliłem oczom zmrużyć się jeszcze na chwilę. Potem wstaliśmy, zebraliśmy się i pamiętając, że to nie PKP i że na nas poczekają, wyciągnęliśmy rowery z wnęki, gdzie grzecznie na nas czekały, po czym wykołowaliśmy na zewnątrz.
Pod pobliską, zamkniętą restauracyjką przeanalizowaliśmy mapę, po czym pchnęliśmy się w kierunku drogi E10, którą przejedziemy przez całe Lofoty. Zrezygnowaliśmy z dołożenia sobie 9 km drogi do Å, w końcu i tak na Lofoty wrócimy, tym razem z liną, jeśli nie w przyszłym, to jeszcze w kolejnym roku. Skręciliśmy na wschód. Słońce pięknie świeciło, mimo to po średnio wygodnej nocy nie było nam komfortowo, zresztą po kilku minutach przywitał nas ponadkilometrowy tunel.
Zaraz za tunelem na drodze trwały roboty, na wielu kilometrach asfalt zryty i z ładnej drogi robiła nam się szutrówka. Całość jednak zachwycała. Droga prowadziła przez maleńkie osady, przy których unosił się zapach suszonych setek ryb i rybich łbów (ciekawe, po co?), obok wznosiły się góry, które zachęcały do tego, by cisnąć rower w krzaki, za ciężkie korony kupić szpej i machnąć się na kilka wyciągów w bok, z drugiej strony morze i majaczące w oddali szczyty, a nad tym wszystkim bezchmurne, niebieskie niebo i wyraźne słońce. Już wiedzieliśmy, dlaczego to tu musi się udać pogoda. Póki co było idealnie.
Przystanek na śniadanie zrobiliśmy na jakimś utwardzonym miejscu, z którego sterczały rury, przypominało mi to jakąś przepompownię, czy coś. Ruszyliśmy, ale daleko nie mogło udać się zajechać. Co chwilę robiliśmy przystanki na kolejne zdjęcia, albo zwalnialiśmy, by przyjrzeć się kolejnemu widokowi. Uwagę mogliśmy mieć tylko do wiatru, któremu ewidentnie pomyliły się kierunki, bo ciągle wiał w twarz.
Przy jednym z przystanków minęła nas dwójka sakwiarzy, która ruszyła przed nami i mając zapas kilku minut wkrótce zniknęli nam z oczu. Nie czuliśmy potrzeby ich gonienia, więc zrobiliśmy sobie przerwę na piwko nad samym fiordem, a potem minęliśmy setki miejscówek idealnych na nocleg, w tym jeden przyjemny teren, jadący dookoła fiordu; widać było doskonale piaszczyste plaże i turkusową (kazali mi tak napisać, nie ma takiego koloru!) wodę.
Z uprzednio spotkanymi miśkami-sakwiarzami spotkaliśmy się ponownie przed podwodnym tunelem między wyspami. O dziwo, nadjechali z tyłu; gdy my kończyliśmy włączać światła, oni właśnie zakładali kamizelki odblaskowe. Już za tunelem, gdy się obejrzałem, dojrzałem ich w mroku: walili chodnikiem po lewej stronie. Coś jest na rzeczy z tym strachem przed tunelami.
Już od razu na drugim brzegu widać, że to, co najładniejsze zostawiliśmy za sobą. Do najbrzydszego dojechaliśmy za chwilę: Leknes. Duże, ruchliwe miasto. Po zakupach i wyrównaniu ciśnienia na stacji benzynowej (nie było prawie czego dodawać, widocznie napompowałem ręcznie aż tak dobrze), podpytaliśmy o wybór trasy, mogliśmy bowiem jechać przez ląd, E10, albo 815, wzdłuż fiordu. Polecono nam tą drugą opcję.
Na początku powitał nas stromy podjazd, podczas którego słońce znowu zaczęło o sobie przypominać. Dalej oczywiście zjazd, aż do samej wody i spokój. Ruch wyraźnie się zmniejszył, a po skrzyżowaniu z drogą 817 w ogóle ucichł. Jechało się idealnie: prawie po płaskim, z dobrą prędkością i świetnymi widokami na pojawiające się co chwilę plażyczki. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kolejne dwa osakwione rowery; ich właściciele siedzieli w piankach nurkowych i właśnie schodzili pod wodę. Po chwili dalszej jazdy, kolejny raz nie mogliśmy się oprzeć i skoczyliśmy posiedzieć na skale i posączyć piwo; ja tez nie mogłem się oprzeć widząc taką skałę i musiałem wejść trudniejszą drogą, by przypomnieć sobie, czy coś jeszcze potrafię po tygodniu. Potrafiłem.
Po chwili wróciliśmy boczną flanką na E10. Minęliśmy most (kolejne roboty - przygotowania do sezonu, czy co?) i ruszyliśmy brzegiem. Tereny przyjemne, bo ze zjazdu wyjeżdżało się na kolejną górkę, minęliśmy plażyczkę, na której moczyli się w wodzie Norwegowie (Hipcia bardzo chciała wleźć do wody, ale jakoś przekonałem ją o bezsensie tego pomysłu, szczególnie, że był już wieczór). Minęliśmy tunel i za kilka kilometrów trafiliśmy do piekła. Przedmieścia Svolvær. Od razu nas strąbiono (!) i palcem odesłano na DDR. Dla świętego spokoju zjechaliśmy, bo w końcu ichnie drogi nawierzchniowo nadają się do jazdy. Miasto miało przedmieścia tylko od strony wjazdowej, wyjazd kończył się skalistym terenem i tunelem, po którym zastaliśmy bezludne tereny. Minęliśmy jeszcze lotnisko i nastąpił spokój, zakłócony tylko przez wyjeżdżających z parkingu wędkarzy, którzy właśnie głośno się żegnali.
Po stu czterdziestu kilometrach zaczęliśmy rozglądać się za miejscem. Nie było trudno, wokół same niezłe tereny. Pchnęliśmy się w ląd i rozbiliśmy się wysoko, na mchu, z widokiem na oświetloną słońcem górę. Wokół walały się resztki skorupiaków i trochę szkieletów niewielkich zwierzątek, czyżby resztki po obiadach orłów?
- Excuse me...
- Yes?
- Moskenes!
Pod wpływem nawyków wyuczonych przez podróże w PKP i PKS zerwałem się na równe nogi, podziękowałem budzącemu mnie konduktorowi, po czym rozejrzałem się za rzeczami, które trzeba zbierać i zanim skierowałem się szybkim krokiem do wyjścia, zauważyłem, że jeszcze dobijamy. Opadłem spokojnie na fotel i pozwoliłem oczom zmrużyć się jeszcze na chwilę. Potem wstaliśmy, zebraliśmy się i pamiętając, że to nie PKP i że na nas poczekają, wyciągnęliśmy rowery z wnęki, gdzie grzecznie na nas czekały, po czym wykołowaliśmy na zewnątrz.
Pod pobliską, zamkniętą restauracyjką przeanalizowaliśmy mapę, po czym pchnęliśmy się w kierunku drogi E10, którą przejedziemy przez całe Lofoty. Zrezygnowaliśmy z dołożenia sobie 9 km drogi do Å, w końcu i tak na Lofoty wrócimy, tym razem z liną, jeśli nie w przyszłym, to jeszcze w kolejnym roku. Skręciliśmy na wschód. Słońce pięknie świeciło, mimo to po średnio wygodnej nocy nie było nam komfortowo, zresztą po kilku minutach przywitał nas ponadkilometrowy tunel.
Zaraz za tunelem na drodze trwały roboty, na wielu kilometrach asfalt zryty i z ładnej drogi robiła nam się szutrówka. Całość jednak zachwycała. Droga prowadziła przez maleńkie osady, przy których unosił się zapach suszonych setek ryb i rybich łbów (ciekawe, po co?), obok wznosiły się góry, które zachęcały do tego, by cisnąć rower w krzaki, za ciężkie korony kupić szpej i machnąć się na kilka wyciągów w bok, z drugiej strony morze i majaczące w oddali szczyty, a nad tym wszystkim bezchmurne, niebieskie niebo i wyraźne słońce. Już wiedzieliśmy, dlaczego to tu musi się udać pogoda. Póki co było idealnie.
Przystanek na śniadanie zrobiliśmy na jakimś utwardzonym miejscu, z którego sterczały rury, przypominało mi to jakąś przepompownię, czy coś. Ruszyliśmy, ale daleko nie mogło udać się zajechać. Co chwilę robiliśmy przystanki na kolejne zdjęcia, albo zwalnialiśmy, by przyjrzeć się kolejnemu widokowi. Uwagę mogliśmy mieć tylko do wiatru, któremu ewidentnie pomyliły się kierunki, bo ciągle wiał w twarz.
Przy jednym z przystanków minęła nas dwójka sakwiarzy, która ruszyła przed nami i mając zapas kilku minut wkrótce zniknęli nam z oczu. Nie czuliśmy potrzeby ich gonienia, więc zrobiliśmy sobie przerwę na piwko nad samym fiordem, a potem minęliśmy setki miejscówek idealnych na nocleg, w tym jeden przyjemny teren, jadący dookoła fiordu; widać było doskonale piaszczyste plaże i turkusową (kazali mi tak napisać, nie ma takiego koloru!) wodę.
Z uprzednio spotkanymi miśkami-sakwiarzami spotkaliśmy się ponownie przed podwodnym tunelem między wyspami. O dziwo, nadjechali z tyłu; gdy my kończyliśmy włączać światła, oni właśnie zakładali kamizelki odblaskowe. Już za tunelem, gdy się obejrzałem, dojrzałem ich w mroku: walili chodnikiem po lewej stronie. Coś jest na rzeczy z tym strachem przed tunelami.
Już od razu na drugim brzegu widać, że to, co najładniejsze zostawiliśmy za sobą. Do najbrzydszego dojechaliśmy za chwilę: Leknes. Duże, ruchliwe miasto. Po zakupach i wyrównaniu ciśnienia na stacji benzynowej (nie było prawie czego dodawać, widocznie napompowałem ręcznie aż tak dobrze), podpytaliśmy o wybór trasy, mogliśmy bowiem jechać przez ląd, E10, albo 815, wzdłuż fiordu. Polecono nam tą drugą opcję.
Na początku powitał nas stromy podjazd, podczas którego słońce znowu zaczęło o sobie przypominać. Dalej oczywiście zjazd, aż do samej wody i spokój. Ruch wyraźnie się zmniejszył, a po skrzyżowaniu z drogą 817 w ogóle ucichł. Jechało się idealnie: prawie po płaskim, z dobrą prędkością i świetnymi widokami na pojawiające się co chwilę plażyczki. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kolejne dwa osakwione rowery; ich właściciele siedzieli w piankach nurkowych i właśnie schodzili pod wodę. Po chwili dalszej jazdy, kolejny raz nie mogliśmy się oprzeć i skoczyliśmy posiedzieć na skale i posączyć piwo; ja tez nie mogłem się oprzeć widząc taką skałę i musiałem wejść trudniejszą drogą, by przypomnieć sobie, czy coś jeszcze potrafię po tygodniu. Potrafiłem.
Po chwili wróciliśmy boczną flanką na E10. Minęliśmy most (kolejne roboty - przygotowania do sezonu, czy co?) i ruszyliśmy brzegiem. Tereny przyjemne, bo ze zjazdu wyjeżdżało się na kolejną górkę, minęliśmy plażyczkę, na której moczyli się w wodzie Norwegowie (Hipcia bardzo chciała wleźć do wody, ale jakoś przekonałem ją o bezsensie tego pomysłu, szczególnie, że był już wieczór). Minęliśmy tunel i za kilka kilometrów trafiliśmy do piekła. Przedmieścia Svolvær. Od razu nas strąbiono (!) i palcem odesłano na DDR. Dla świętego spokoju zjechaliśmy, bo w końcu ichnie drogi nawierzchniowo nadają się do jazdy. Miasto miało przedmieścia tylko od strony wjazdowej, wyjazd kończył się skalistym terenem i tunelem, po którym zastaliśmy bezludne tereny. Minęliśmy jeszcze lotnisko i nastąpił spokój, zakłócony tylko przez wyjeżdżających z parkingu wędkarzy, którzy właśnie głośno się żegnali.
Po stu czterdziestu kilometrach zaczęliśmy rozglądać się za miejscem. Nie było trudno, wokół same niezłe tereny. Pchnęliśmy się w ląd i rozbiliśmy się wysoko, na mchu, z widokiem na oświetloną słońcem górę. Wokół walały się resztki skorupiaków i trochę szkieletów niewielkich zwierzątek, czyżby resztki po obiadach orłów?
- DST 142.57km
- Czas 09:38
- VAVG 14.80km/h
- VMAX 58.76km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 4 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (6)
Rozdział 6: Czasu w bród, do promu!
W nocy lekko pokropił deszcz, ale rano było już sucho. Pobudka była o 9:30, w końcu do pierwszej w nocy mieliśmy sporo czasu. Spakowaliśmy wszystko i wypchnęliśmy rowery na asfalt chyba najgłupszą i najdłuższą możliwą drogą. Na dzień dobry raczej chłodno i wiatr w twarz, ale na szczęście nie pada. Widoki przyjemne, mimo że po chwili, w Storviku, kończy się droga narodowa. Chwilę wcześniej mijamy drogowskaz: Bodø 100.
Zapowiedzianych mamy osiem tuneli, drżymy z niecierpliwości, żeby sprawdzić, czy są rzeczywiście "not nice". Nie były. Każdy z tuneli szeroki, przyjemny i spokojny. Droga prowadzi ciągle po pagórkach, duży ruch samochodowy, który wzmaga się w miarę zbliżania się do celu. Wzmaga się też ruch kolarski, co i raz w świetle słońca mijają nas dwójki i trójki kolarzy sunących sobie lekko po ładnym asfalcie. W okolicy ostatniego z tuneli (Vethaugtunellen), szlak rowerowy zbija w prawo i zdaje się prowadzić dookoła zbocza, przez Godøynes. Jakoś nas to nie przekonuje i podpytawszy jednego z kolarzy o to, czy nie ma po drodze zakazu, walimy w górę do tunelu.
W końcu w Løding ostatecznie żegnamy się z drogą nr 17 i wbijamy w ruchliwą osiemdziesiątkę, prowadzącą do samej przystani. Chwilę później robimy zakupy w Remie, gdzie okazuje się, że po 20:00 nie można już kupić piwa. Pocieszywszy się colą ruszamy do celu, na początku DDR, potem, w okolicy, gdzie trwa budowa mostu, jezdnią. Na niewielkim podjeździe Hipci coś przeskakuje w napędzie. Słychać metaliczny dźwięk upadającego czegoś, a po chwili już wiemy, że znowu pękł łańcuch. Tym razem nie bawię się już w skuwanie (bo i nie ma czego skuwać), szybko pstrykam spinką i możemy jechać dalej.
Bodø to duże przedmieścia, duży ruch i duża, szeroka droga rowerowa, na której kręciło się mnóstwo kolarzy. Trekkingów naliczyliśmy ze trzy lub cztery, ani jednego MTB-ka, za to prawie same szosówki. Pogoda już od chwili była sprzyjająca, bezchmurne niebo, na którym błyszczało słońce, zachęcało do wieczornej przejażdżki.
Po niekończącej się jeździe (podczas której patrząc po ruchu zastanawialiśmy się, czy czasami tym razem ktoś nas nie przeniósł do Warszawy), wylądowaliśmy w końcu na przystani. Maleńka poczekalnia, w której gnieździły się trzy ekipy czekających na prom i maleńka ubikacja, wyposażona w nasze rodzime vlepki fanów kilku zespołów piłkarskich. Poszperaliśmy po rozkładzie: jeden trochę nas nastraszył, ale był to stary, sprzed dwóch lat. Aktualny zgadzał się godzinowo, za to niepokoiły nas kartki mówiące o konieczności rezerwacji miejsc. Podpytaliśmy czekających i okazało się, że prom pływa normalnie, jak każdy z promów, na których byliśmy do tej pory.
Zdążyliśmy w słońcu i wiejącym wietrze zasiąść na chwilę na zewnątrz i nasmarować błagające o pomoc łańcuchy, zasiedliśmy w środku i zaczęliśmy pisać relację, gdy w poczekalni rozpoczął się ruch: prom nadpływał. Zapakowaliśmy się na pokład, wpisaliśmy na listę, po czym okazało się, że prom przybił, ale zaraz odbija, bo musi zrobić miejsce dla innego. Pozwolono nam zostac na dolnym pokładzie, dopiero po chwili wpuszczono nas na górę. Prom duży, największy z tych, którymi płynęliśmy, na ścianie dumnie widnieje tabliczka o zbudowaniu go w polskiej stoczni. Mimo że byliśmy pierwsi, zajęliśmy sobie miejsca siedzące. Zapakowaliśmy się w kurtki, śmiesznie wyglądając na tle innych, którzy porozbierali się do koszulek, zjedliśmy trochę, dosmarowaliśmy do końca relację, po czym zasnęliśmy, uprzednio prosząc konduktora o zbudzenie nas w Moskenes.
W nocy Hipci było niewygodnie, zbudziła mnie, przeszliśmy się dookoła, ale wszystkie miejsca, gdzie można było się położyć, były już zajęte. Wróciliśmy na nasze miejsca i wróciliśmy do spania, płynąc prosto w kierujące się w górę nieboskłonu słońce.
W nocy lekko pokropił deszcz, ale rano było już sucho. Pobudka była o 9:30, w końcu do pierwszej w nocy mieliśmy sporo czasu. Spakowaliśmy wszystko i wypchnęliśmy rowery na asfalt chyba najgłupszą i najdłuższą możliwą drogą. Na dzień dobry raczej chłodno i wiatr w twarz, ale na szczęście nie pada. Widoki przyjemne, mimo że po chwili, w Storviku, kończy się droga narodowa. Chwilę wcześniej mijamy drogowskaz: Bodø 100.
Zapowiedzianych mamy osiem tuneli, drżymy z niecierpliwości, żeby sprawdzić, czy są rzeczywiście "not nice". Nie były. Każdy z tuneli szeroki, przyjemny i spokojny. Droga prowadzi ciągle po pagórkach, duży ruch samochodowy, który wzmaga się w miarę zbliżania się do celu. Wzmaga się też ruch kolarski, co i raz w świetle słońca mijają nas dwójki i trójki kolarzy sunących sobie lekko po ładnym asfalcie. W okolicy ostatniego z tuneli (Vethaugtunellen), szlak rowerowy zbija w prawo i zdaje się prowadzić dookoła zbocza, przez Godøynes. Jakoś nas to nie przekonuje i podpytawszy jednego z kolarzy o to, czy nie ma po drodze zakazu, walimy w górę do tunelu.
W końcu w Løding ostatecznie żegnamy się z drogą nr 17 i wbijamy w ruchliwą osiemdziesiątkę, prowadzącą do samej przystani. Chwilę później robimy zakupy w Remie, gdzie okazuje się, że po 20:00 nie można już kupić piwa. Pocieszywszy się colą ruszamy do celu, na początku DDR, potem, w okolicy, gdzie trwa budowa mostu, jezdnią. Na niewielkim podjeździe Hipci coś przeskakuje w napędzie. Słychać metaliczny dźwięk upadającego czegoś, a po chwili już wiemy, że znowu pękł łańcuch. Tym razem nie bawię się już w skuwanie (bo i nie ma czego skuwać), szybko pstrykam spinką i możemy jechać dalej.
Bodø to duże przedmieścia, duży ruch i duża, szeroka droga rowerowa, na której kręciło się mnóstwo kolarzy. Trekkingów naliczyliśmy ze trzy lub cztery, ani jednego MTB-ka, za to prawie same szosówki. Pogoda już od chwili była sprzyjająca, bezchmurne niebo, na którym błyszczało słońce, zachęcało do wieczornej przejażdżki.
Po niekończącej się jeździe (podczas której patrząc po ruchu zastanawialiśmy się, czy czasami tym razem ktoś nas nie przeniósł do Warszawy), wylądowaliśmy w końcu na przystani. Maleńka poczekalnia, w której gnieździły się trzy ekipy czekających na prom i maleńka ubikacja, wyposażona w nasze rodzime vlepki fanów kilku zespołów piłkarskich. Poszperaliśmy po rozkładzie: jeden trochę nas nastraszył, ale był to stary, sprzed dwóch lat. Aktualny zgadzał się godzinowo, za to niepokoiły nas kartki mówiące o konieczności rezerwacji miejsc. Podpytaliśmy czekających i okazało się, że prom pływa normalnie, jak każdy z promów, na których byliśmy do tej pory.
Zdążyliśmy w słońcu i wiejącym wietrze zasiąść na chwilę na zewnątrz i nasmarować błagające o pomoc łańcuchy, zasiedliśmy w środku i zaczęliśmy pisać relację, gdy w poczekalni rozpoczął się ruch: prom nadpływał. Zapakowaliśmy się na pokład, wpisaliśmy na listę, po czym okazało się, że prom przybił, ale zaraz odbija, bo musi zrobić miejsce dla innego. Pozwolono nam zostac na dolnym pokładzie, dopiero po chwili wpuszczono nas na górę. Prom duży, największy z tych, którymi płynęliśmy, na ścianie dumnie widnieje tabliczka o zbudowaniu go w polskiej stoczni. Mimo że byliśmy pierwsi, zajęliśmy sobie miejsca siedzące. Zapakowaliśmy się w kurtki, śmiesznie wyglądając na tle innych, którzy porozbierali się do koszulek, zjedliśmy trochę, dosmarowaliśmy do końca relację, po czym zasnęliśmy, uprzednio prosząc konduktora o zbudzenie nas w Moskenes.
W nocy Hipci było niewygodnie, zbudziła mnie, przeszliśmy się dookoła, ale wszystkie miejsca, gdzie można było się położyć, były już zajęte. Wróciliśmy na nasze miejsca i wróciliśmy do spania, płynąc prosto w kierujące się w górę nieboskłonu słońce.
- DST 111.75km
- Czas 08:29
- VAVG 13.17km/h
- VMAX 52.37km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 3 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (5)
Rozdział 5: Deszczowo, podbiegunowo, tunelowo
Mimo że namiot rozbiłem porządnie, nie czułem się w pełni spokojny, mając świadomość, że śledzie tkwią w stosunkowo cienkiej warstwie porostów pokrywających skałę. O ile jeszcze deszcz, który nad ranem uderzył w namiot, nie spowodował jakichś dodatkowych wrażeń, o tyle poranny, mocny wiatr, który zaczął kołysać namiotem, wzbudził pewien niepokój. Niepokój prysł, bo poza hałasem niczego konkretnego nie spowodował, więc wróciłem do spania. Sen był niespokojny, bo zrobiło się jednak głośno, od wiatru i łomoczącego deszczu. W końcu nadszedł czas pobudki, a deszcz nie dawał za wygraną.
Nie było sensu zastanawiać się, czy przejdzie, spakowaliśmy wszystko pod dachem i założywszy wożoną do tej pory bezużytecznie kurtkę ogrodniczą (zakupioną na zeszłoroczną wyprawę w Leroy Merlin), wyjrzałem nieśmiało na zewnąrz. Oczywiście, jak zawsze, mimo że wiedziałem, co mnie czeka, dałem się nabrać... w tę stronę jednak nabierać się można. Hałas był wewnątrz, na zewnątrz oczywiście padało i wiało, ale nie tak, jak zapowiadało to wnętrze namiotu. Pozostało wyzwanie pt. "zapewnić suchość sypialni" i już spakowani wypchnęliśmy się na asfalt.
Ruszyliśmy o 8:40. Wiatr w twarz i deszcz nie polepszały sytuacji, w tych warunkach dopchaliśmy się do przystani w Kiboghavn. Zaparkowawszy rowery pod dachem, schowaliśmy się tak, jak było to możliwe, i zjedliśmy resztki przywiezionego z Polski pieczywa z kremem czekoladowym. Po śniadaniu odkryliśmy poczekalnię, gdzie zamelinowaliśmy się na około godzinę, drzemiąc na ławce. Na promie spaliśmy kolejną godzinę, przerywając sen tylko na chwilę, by dowiedzieć się, że oto właśnie przekraczamy koło podbiegunowe, po czym wyszliśmy w Jektviku. O dziwo deszcz wcale nie przestał padać, pokołowaliśmy więc w kierunku podjazdu oznaczonego jako 11%. Czekał nas teraz spory fragment do pokonania w deszczu, z widokami też było kiepsko, po drodze, żeby było ciekawiej, sporo podjazdów, które kiepsko pokonuje się, mając tyle warstw na sobie.
W końcu dojechaliśmy do przystani w Ågskardet, tam po chwili wpuszczono nas na prom. Zapytałem konduktora o sklepy w Halsie, okazało się, że są i w Forøy, przy samej drodze, mało tego, były również w Jektviku, trzeba było tylko odbić z drogi głównej. Zapytałem również o promy do Bodø i dostałem odpowiedź, którą powtarzaliśmy z rozbawieniem wielokrotnie podczas wyprawy:
- You shouldn't go by route no 17, because there is a tunnel and it's forbidden for you to go that way. So, I recommend, I RECOMMEND, that you go to Vassdalsvik and tomorrow, at ten o'clock go by ferry to Ørnes. And next, you should take a speedboad directly to Bodø.
- Why shouldn't we go by route no 17 from Ørnes to Bodø?
- Because there are 8 tunnels on the route to Bodø.
- And what's up with them, they're dangerous? Not nice?
- Definitely not nice.
- But we like tunnels.
- No, you don't.
Co w powyższym jest zabawnego? Sporo. Po pierwsze, pomysł, żebyśmy rozbijali się przy przystani promowej odległej o 30 km i od 20:00 czekali do 10:00 na przeprawę na drugi brzeg. Po drugie (to chyba wina tego, że nie mieliśmy ze sobą polskiej flagi), pomysł na to, żebyśmy płynęli bezpośrednio promem do Bodø; nie wiem, jaki procent funduszy by to zżarło, ale to na pewno nie jest na polską kieszeń. Po trzecie: norweski strach przed tunelami i, pośrednio, przed drogami. Nie wiem, czy to kwestia tego, że po codziennych jazdach w Warszawie, w takich tunelach czujemy się bezpiecznie jak u mamy, ale tunele nas w żadnym stopniu nie przerażają, są po prostu dodatkową atrakcją; po raz kolejny już spotkaliśmy się z przestrachem ze strony Norwegów i odradzaniem nam drogi przez tunel (czy też zakazami w tunelach i puszczaniem rowerzystów drogą naokoło, nierzadko przez pagórki). Na początku podróży odradzano nam również drogę E06, która mimo że ruchliwa, nie mogła równać się na przykład z ulicą Połczyńską w Warszawie, którą codziennie wracamy z pracy do domu.
W końcu wysiedliśmy i ruszyliśmy. Zrobiliśmy zakupy w ICA, przy okazji Hipcia kupiła sobie chleb, smakujący z grubsza jak obwarzanek, który kupowaliśmy jeszcze wielokrotnie i cały zjadaliśmy bez żadnych dodatków. Przy kościele, tam gdzie nam zapowiedziano, stał znak, informujący, że za 22 km będzie siedmiokilometrowy zakaz dla rowerów. Wzruszyliśmy ramionami i skręciliśmy właśnie w tamtą stronę. Deszcz uparcie nie przestawal padać, my kręciliśmy, po chwili spostrzegając wyraźny jezor lodowca. W jednym miejscu, gdzie była przeprawa na drugi brzeg, właśnie pod ten jęzor, robimy przystanek w ogrzewanej, eleganckiej ubikacji. Ruszywszy, mijając jeszcze jeden jęzor, lądujemy przed tym Strasznym Tunelem.
Straszny Tunel nie wygląda odstraszająco, wręcz przeciwnie, ale, co najważniejsze, bezpośrednio przed nim nie widzimy żadnego znaku zakazu. Pakujemy się więc do środka, zdejmuję mokry płaszcz i rozwieszam go do suszenia, po czym ruszamy. Ponad siedem kilometrów przed nami, ze względu na minimalny ruch postanowiłem liczyć samochody w tunelu-mordercy. Przez prawie pół godziny jazdy naliczyłem ich siedemnaście. O dziwo, żaden nas nie zabił. Z pierwszego niemalże wjechaliśmy w kolejny tunel, trzeci był zamknięty, drogowcy z uprzejmym uśmiechem odmówili nam przejazdu przezeń i skierowali nas na objazd, górą, przez Glomfjord.
Podjazd w padającym deszczu był paskudny, na oko 9-10%, dobrze, że deszcz już się zlitował i padał słabiej, do tego z przerwami. Okazało się, że to, co z dołu wyglądało na kilka zabudowań, tak naprawdę jest sporym miasteczkiem, z kilkoma sklepami i boiskiem piłkarskim. Objazd wypchnął nas sporym zjazdem z powrotem na siedemnastkę. Przed Ørnes było jak na Śląsku: jedna miejscowość kończy się, zaczyna się kolejna. Po drodze, na jednym z zakrętów, gdy już przytroczyliśmy do bagażu część rzeczy do suszenia, napotkaliśmy pierwsze norweskie kocisko.
Hipcia jechała od chwili w swoich grubych, zimowych rękawiczkach. Po ich zdjęciu okazało się, że na obu dłoniach od środka ma siniaki pochłaniające pół dłoni. Postanawia od tej pory pod te rekawiczki zakładać krótkie, rowerowe.
Miejscowości powoli zaczynają się kończyć, za miejscowością Reipå droga poprowadziła nas przez ląd, prosto w chylące się słońce. Deszcz zupełnie dał już za wygraną i zaczęło się jechać bardzo przyjemnie. Wyjechawszy nad brzeg morza postanowiliśmy się gdzieś rozbić, bo na następny dzień mieliśmy do pokonania tylko około 120 km, by dotrzeć na prom, ruszający o 1:30 w nocy (by zdążyć na wcześniejszy musielibyśmy ruszać wcześnie nad ranem). Droga prowadziła tuż nad brzegiem, dając dobry wgląd na kamienistą plażę i nie dając większych szans na nocleg. Po chwili wjechaliśmy nad brzeg, a zaraz potem zeszliśmy na dół. Na piechotę przeszliśmy kilkusetmetrowy fragment, znajdując ze dwa-trzy równe miejsca (w tym jedno na kamieniach na plaży).
Podczas szukania rozdzieliliśmy się: Hipcia poszła trawami, ja kręciłem się przy granicy traw i kamieni. Nagle spostrzegłem leżącą sylwetkę. Podchodząc bliżej ujrzałem but, nogę i drugą, zgiętą w kolanie nogę. Podchodząc bliżej zobaczyłem ludzki kształt, ubrany w jakiś kombinezon, leżący na plecach między skałami. Nogi były wyraźnie widoczne, korpus za to był odrobinę spłaszczony, sugerując, że ten ktoś wypoczywa tu sobie już któreś z rzędu popołudnie. Kilka kroków bliżej i... okazało się, że był to tylko pusty kombinezon ratunkowy, taki, jakie są na promach, ubrany w spodnie-ogrodniczki. Ułożony na nierównych skałach z daleka, widziany pod kątem, faktycznie wyglądał jak ciało.
Gdy dotarłem do Hipci, oczywiście zapomniałem jej powiedzieć o znalezisku, bo podeszliśmy aż pod punkt widokowy, gdzie była piękna, zielona, równa trawa. Hipcia jednak marudziła i rozbić się chciala, owszem, ale jeszcze ze dwadzieścia metrów dalej, już na nierównym i podmokłym terenie. Wróciliśmy do rowerów, zeszliśmy jeszcze raz i znaleźliśmy równe i niekamieniste miejsce na trawie. Sprowadziliśmy rowery, rozbiliśmy namiot i zasiedliśmy na plaży patrząc na słońce. Potem wróciliśmy do namiotu i patrzyliśmy, jak słońce schodzi w dół... a po chwili zaczęło wracać do góry, mając już inny, wschodzący kolor. Zasnąłem dość szybko, Hipcia twierdzi, że urzędowała jeszcze wpatrzona w słońce do około trzeciej nad ranem.
Mimo że namiot rozbiłem porządnie, nie czułem się w pełni spokojny, mając świadomość, że śledzie tkwią w stosunkowo cienkiej warstwie porostów pokrywających skałę. O ile jeszcze deszcz, który nad ranem uderzył w namiot, nie spowodował jakichś dodatkowych wrażeń, o tyle poranny, mocny wiatr, który zaczął kołysać namiotem, wzbudził pewien niepokój. Niepokój prysł, bo poza hałasem niczego konkretnego nie spowodował, więc wróciłem do spania. Sen był niespokojny, bo zrobiło się jednak głośno, od wiatru i łomoczącego deszczu. W końcu nadszedł czas pobudki, a deszcz nie dawał za wygraną.
Nie było sensu zastanawiać się, czy przejdzie, spakowaliśmy wszystko pod dachem i założywszy wożoną do tej pory bezużytecznie kurtkę ogrodniczą (zakupioną na zeszłoroczną wyprawę w Leroy Merlin), wyjrzałem nieśmiało na zewnąrz. Oczywiście, jak zawsze, mimo że wiedziałem, co mnie czeka, dałem się nabrać... w tę stronę jednak nabierać się można. Hałas był wewnątrz, na zewnątrz oczywiście padało i wiało, ale nie tak, jak zapowiadało to wnętrze namiotu. Pozostało wyzwanie pt. "zapewnić suchość sypialni" i już spakowani wypchnęliśmy się na asfalt.
Ruszyliśmy o 8:40. Wiatr w twarz i deszcz nie polepszały sytuacji, w tych warunkach dopchaliśmy się do przystani w Kiboghavn. Zaparkowawszy rowery pod dachem, schowaliśmy się tak, jak było to możliwe, i zjedliśmy resztki przywiezionego z Polski pieczywa z kremem czekoladowym. Po śniadaniu odkryliśmy poczekalnię, gdzie zamelinowaliśmy się na około godzinę, drzemiąc na ławce. Na promie spaliśmy kolejną godzinę, przerywając sen tylko na chwilę, by dowiedzieć się, że oto właśnie przekraczamy koło podbiegunowe, po czym wyszliśmy w Jektviku. O dziwo deszcz wcale nie przestał padać, pokołowaliśmy więc w kierunku podjazdu oznaczonego jako 11%. Czekał nas teraz spory fragment do pokonania w deszczu, z widokami też było kiepsko, po drodze, żeby było ciekawiej, sporo podjazdów, które kiepsko pokonuje się, mając tyle warstw na sobie.
W końcu dojechaliśmy do przystani w Ågskardet, tam po chwili wpuszczono nas na prom. Zapytałem konduktora o sklepy w Halsie, okazało się, że są i w Forøy, przy samej drodze, mało tego, były również w Jektviku, trzeba było tylko odbić z drogi głównej. Zapytałem również o promy do Bodø i dostałem odpowiedź, którą powtarzaliśmy z rozbawieniem wielokrotnie podczas wyprawy:
- You shouldn't go by route no 17, because there is a tunnel and it's forbidden for you to go that way. So, I recommend, I RECOMMEND, that you go to Vassdalsvik and tomorrow, at ten o'clock go by ferry to Ørnes. And next, you should take a speedboad directly to Bodø.
- Why shouldn't we go by route no 17 from Ørnes to Bodø?
- Because there are 8 tunnels on the route to Bodø.
- And what's up with them, they're dangerous? Not nice?
- Definitely not nice.
- But we like tunnels.
- No, you don't.
Co w powyższym jest zabawnego? Sporo. Po pierwsze, pomysł, żebyśmy rozbijali się przy przystani promowej odległej o 30 km i od 20:00 czekali do 10:00 na przeprawę na drugi brzeg. Po drugie (to chyba wina tego, że nie mieliśmy ze sobą polskiej flagi), pomysł na to, żebyśmy płynęli bezpośrednio promem do Bodø; nie wiem, jaki procent funduszy by to zżarło, ale to na pewno nie jest na polską kieszeń. Po trzecie: norweski strach przed tunelami i, pośrednio, przed drogami. Nie wiem, czy to kwestia tego, że po codziennych jazdach w Warszawie, w takich tunelach czujemy się bezpiecznie jak u mamy, ale tunele nas w żadnym stopniu nie przerażają, są po prostu dodatkową atrakcją; po raz kolejny już spotkaliśmy się z przestrachem ze strony Norwegów i odradzaniem nam drogi przez tunel (czy też zakazami w tunelach i puszczaniem rowerzystów drogą naokoło, nierzadko przez pagórki). Na początku podróży odradzano nam również drogę E06, która mimo że ruchliwa, nie mogła równać się na przykład z ulicą Połczyńską w Warszawie, którą codziennie wracamy z pracy do domu.
W końcu wysiedliśmy i ruszyliśmy. Zrobiliśmy zakupy w ICA, przy okazji Hipcia kupiła sobie chleb, smakujący z grubsza jak obwarzanek, który kupowaliśmy jeszcze wielokrotnie i cały zjadaliśmy bez żadnych dodatków. Przy kościele, tam gdzie nam zapowiedziano, stał znak, informujący, że za 22 km będzie siedmiokilometrowy zakaz dla rowerów. Wzruszyliśmy ramionami i skręciliśmy właśnie w tamtą stronę. Deszcz uparcie nie przestawal padać, my kręciliśmy, po chwili spostrzegając wyraźny jezor lodowca. W jednym miejscu, gdzie była przeprawa na drugi brzeg, właśnie pod ten jęzor, robimy przystanek w ogrzewanej, eleganckiej ubikacji. Ruszywszy, mijając jeszcze jeden jęzor, lądujemy przed tym Strasznym Tunelem.
Straszny Tunel nie wygląda odstraszająco, wręcz przeciwnie, ale, co najważniejsze, bezpośrednio przed nim nie widzimy żadnego znaku zakazu. Pakujemy się więc do środka, zdejmuję mokry płaszcz i rozwieszam go do suszenia, po czym ruszamy. Ponad siedem kilometrów przed nami, ze względu na minimalny ruch postanowiłem liczyć samochody w tunelu-mordercy. Przez prawie pół godziny jazdy naliczyłem ich siedemnaście. O dziwo, żaden nas nie zabił. Z pierwszego niemalże wjechaliśmy w kolejny tunel, trzeci był zamknięty, drogowcy z uprzejmym uśmiechem odmówili nam przejazdu przezeń i skierowali nas na objazd, górą, przez Glomfjord.
Podjazd w padającym deszczu był paskudny, na oko 9-10%, dobrze, że deszcz już się zlitował i padał słabiej, do tego z przerwami. Okazało się, że to, co z dołu wyglądało na kilka zabudowań, tak naprawdę jest sporym miasteczkiem, z kilkoma sklepami i boiskiem piłkarskim. Objazd wypchnął nas sporym zjazdem z powrotem na siedemnastkę. Przed Ørnes było jak na Śląsku: jedna miejscowość kończy się, zaczyna się kolejna. Po drodze, na jednym z zakrętów, gdy już przytroczyliśmy do bagażu część rzeczy do suszenia, napotkaliśmy pierwsze norweskie kocisko.
Hipcia jechała od chwili w swoich grubych, zimowych rękawiczkach. Po ich zdjęciu okazało się, że na obu dłoniach od środka ma siniaki pochłaniające pół dłoni. Postanawia od tej pory pod te rekawiczki zakładać krótkie, rowerowe.
Miejscowości powoli zaczynają się kończyć, za miejscowością Reipå droga poprowadziła nas przez ląd, prosto w chylące się słońce. Deszcz zupełnie dał już za wygraną i zaczęło się jechać bardzo przyjemnie. Wyjechawszy nad brzeg morza postanowiliśmy się gdzieś rozbić, bo na następny dzień mieliśmy do pokonania tylko około 120 km, by dotrzeć na prom, ruszający o 1:30 w nocy (by zdążyć na wcześniejszy musielibyśmy ruszać wcześnie nad ranem). Droga prowadziła tuż nad brzegiem, dając dobry wgląd na kamienistą plażę i nie dając większych szans na nocleg. Po chwili wjechaliśmy nad brzeg, a zaraz potem zeszliśmy na dół. Na piechotę przeszliśmy kilkusetmetrowy fragment, znajdując ze dwa-trzy równe miejsca (w tym jedno na kamieniach na plaży).
Podczas szukania rozdzieliliśmy się: Hipcia poszła trawami, ja kręciłem się przy granicy traw i kamieni. Nagle spostrzegłem leżącą sylwetkę. Podchodząc bliżej ujrzałem but, nogę i drugą, zgiętą w kolanie nogę. Podchodząc bliżej zobaczyłem ludzki kształt, ubrany w jakiś kombinezon, leżący na plecach między skałami. Nogi były wyraźnie widoczne, korpus za to był odrobinę spłaszczony, sugerując, że ten ktoś wypoczywa tu sobie już któreś z rzędu popołudnie. Kilka kroków bliżej i... okazało się, że był to tylko pusty kombinezon ratunkowy, taki, jakie są na promach, ubrany w spodnie-ogrodniczki. Ułożony na nierównych skałach z daleka, widziany pod kątem, faktycznie wyglądał jak ciało.
Gdy dotarłem do Hipci, oczywiście zapomniałem jej powiedzieć o znalezisku, bo podeszliśmy aż pod punkt widokowy, gdzie była piękna, zielona, równa trawa. Hipcia jednak marudziła i rozbić się chciala, owszem, ale jeszcze ze dwadzieścia metrów dalej, już na nierównym i podmokłym terenie. Wróciliśmy do rowerów, zeszliśmy jeszcze raz i znaleźliśmy równe i niekamieniste miejsce na trawie. Sprowadziliśmy rowery, rozbiliśmy namiot i zasiedliśmy na plaży patrząc na słońce. Potem wróciliśmy do namiotu i patrzyliśmy, jak słońce schodzi w dół... a po chwili zaczęło wracać do góry, mając już inny, wschodzący kolor. Zasnąłem dość szybko, Hipcia twierdzi, że urzędowała jeszcze wpatrzona w słońce do około trzeciej nad ranem.
- DST 123.62km
- Czas 09:24
- VAVG 13.15km/h
- VMAX 51.89km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 2 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (4)
Rozdział 4: Witamy pierwsze podjazdy
Pobudka nie należała do przyjemnych. Nie wiedzieć czemu było mi niedobrze i cholernie śpiąco. Jako że od początku wyprawy czułem się nieswojo i jakoś nie na miejscu, tak spaskudzony poranek skutecznie zepsuł mi humor. Nie polepszył go nawet widoczny w oddali łoś. Nastrój na zewnątrz też nie zachęcał, chłodno i mgliście, góra już była niewidoczna. Spakowaliśmy się i wypchaliśmy na drogę; start był około 8:40. Początek był jeszcze gorszy niż postawienie się do pionu. Co prawda wnętrzności już się uspokoiły, ale ich miejsce zajęła senność. Zasypiałem przez długą, niekończącą się chwilę.
Ostatni nocleg był jednak słuszną decyzją, mimo że wczoraj jechało się dobrze, to musielibyśmy pokonać spory kawałek, żeby zanocować w jakimś rozsądnym miejscu. Większość trasy stanowiły tereny prywatne, po części rolnicze, widoki się nie polepszały, czasem ze mgły wychynął tylko fragment szczytu. Do Sandnessjøen zajechaliśmy po dłuższej chwili i już przy wyjeździe, a przed sporym podjazdem, zauważyliśmy, że czynne jest Kiwi. Co prawda mieliśmy zapasy na niedzielę, ale Cola prosiła się o kupienie, więc zjechaliśmy... by się zorientować, że czynny jest tylko fragment sklepu. Cola na szczęście była.
Dalej droga pchnęła nas pod sporą górę, po której nastąpił równie spory zjazd, aż pod bardzo długi i ładny most, wspinaczka zajęła nam chwilę, zjazd trochę mniej, po czym mieliśmy do pokonania raczej krótki fragment przez przyjemne dla oka tereny i już prawie byliśmy na przystani. Prawie, bo przystań zlokalizowana była na samym końcu długiego cypla, na który dojazd też był raczej naokoło, mimo półgodzinnego zapasu nieprzyjemnie się jechało widząc, jak droga coraz to bardziej dookoła zachodzi w kierunku przystani. Na miejscu dwadzieścia minut czekania i po posiłku i praniu na promie wysiedliśmy w Nesnie. Okazała się ona większą miejscowością, więc opuściwszy ją czym prędzej, zaczęliśmy objeżdżać fiord dookoła, a potem wspinać sie na zbocze. Pierwszy duży podjazd na tym wyjeździe, trzeba było przestawić się na "podjazdowe" myślenie i zaakceptować prędkość oscylującą w okolicach 5-6 km/h. Gdzieś w okolicach szczytu z radością zalegliśmy na ławce przy postoju, po czym ruszyliśmy w dół. Z tego zjazdu wykręciłem (nie pedałując!) mój rekord prędkości - 72 km/h. Hipcia pobiła też swój: 63 km/h.
Po zjeździe widoki nie rekompensowały faktu, że dostaliśmy mocny wiatr w twarz, więc zaczęliśmy jechać na zmiany, zmieniając się co pięć minut. Do tej pory, muszę przyznać, większość prowadziła Hipcia. Ja jakoś nie czułem mocy, nie mogłem się jakoś wstrzelić w tryb ośmiogodzinnej jazdy i po prostu odstawałem. Tym razem nie było wytłumaczenia, trzeba było wziąć tyłek w trok i odwalić swoją zmianę.
Po drodze napotkaliśmy korek. Podobno niewielki zawał w tunelu, ale gdy ominęliśmy większość stojących samochodów, wszystko ruszyło, awaria została usunięta. Za tunelem wykorzystaliśmy pogodę i zasiedliśmy z widokiem na wodę, by pochrupać trochę zabranych z Polski płatków, grzejąc się w słońcu, bo cały dzień był jednak chłodny i pochmurny. Z kolei za drugim napotnaknym tunelem ucichł wiatr, wyglądnęło słońce, a z naprzeciwka nadjechała niekończąca się kolumnada samochodów, zapewne masowy powrót z weekendu. Gdzieś po drodze napotkaliśmy nasze pierwsze renifery.
Od tej pory jechaliśmy na przemian z wiatrem lub bez niego, w plecy nie był uprzejmy zawiać. Dotarliśmy też do miejsca, gdzie zaczyna się faktyczna Droga Narodowa, zaraz potem przywitał nas porządny kibelek, gdzie zrobiliśmy przerwę, przy okazji po raz pierwszy zakładając długie spodnie. Od razu jechało się przyjemniej, trasa prowadziła z ładnymi widokami, między sporymi skałami. Dojechaliśmy nad brzeg i rozważaliśmy nocleg w Stokkvågen, daleko, nad samą wodą, niedaleko przystani. Odstraszyła nas jednak wizja przepływających nieopodal promów i konieczność pchania roweru rano kilkuset metrów pod górę przez nierówny ląd. Decyzja okazała się słuszna, po chwili napotkaliśmy postój, z którego ruszyliśmy z buta zbadać teren i rozbiliśmy się na wysokiej skale, ze świetnym widokiem na wyspy i morze. Przed noclegiem zasiedliśmy jeszcze z piwem podziwiając widok i siedzieliśmy, aż chłodny wiatr nie wygonił nas z powrotem do namiotu.
Pobudka nie należała do przyjemnych. Nie wiedzieć czemu było mi niedobrze i cholernie śpiąco. Jako że od początku wyprawy czułem się nieswojo i jakoś nie na miejscu, tak spaskudzony poranek skutecznie zepsuł mi humor. Nie polepszył go nawet widoczny w oddali łoś. Nastrój na zewnątrz też nie zachęcał, chłodno i mgliście, góra już była niewidoczna. Spakowaliśmy się i wypchaliśmy na drogę; start był około 8:40. Początek był jeszcze gorszy niż postawienie się do pionu. Co prawda wnętrzności już się uspokoiły, ale ich miejsce zajęła senność. Zasypiałem przez długą, niekończącą się chwilę.
Ostatni nocleg był jednak słuszną decyzją, mimo że wczoraj jechało się dobrze, to musielibyśmy pokonać spory kawałek, żeby zanocować w jakimś rozsądnym miejscu. Większość trasy stanowiły tereny prywatne, po części rolnicze, widoki się nie polepszały, czasem ze mgły wychynął tylko fragment szczytu. Do Sandnessjøen zajechaliśmy po dłuższej chwili i już przy wyjeździe, a przed sporym podjazdem, zauważyliśmy, że czynne jest Kiwi. Co prawda mieliśmy zapasy na niedzielę, ale Cola prosiła się o kupienie, więc zjechaliśmy... by się zorientować, że czynny jest tylko fragment sklepu. Cola na szczęście była.
Dalej droga pchnęła nas pod sporą górę, po której nastąpił równie spory zjazd, aż pod bardzo długi i ładny most, wspinaczka zajęła nam chwilę, zjazd trochę mniej, po czym mieliśmy do pokonania raczej krótki fragment przez przyjemne dla oka tereny i już prawie byliśmy na przystani. Prawie, bo przystań zlokalizowana była na samym końcu długiego cypla, na który dojazd też był raczej naokoło, mimo półgodzinnego zapasu nieprzyjemnie się jechało widząc, jak droga coraz to bardziej dookoła zachodzi w kierunku przystani. Na miejscu dwadzieścia minut czekania i po posiłku i praniu na promie wysiedliśmy w Nesnie. Okazała się ona większą miejscowością, więc opuściwszy ją czym prędzej, zaczęliśmy objeżdżać fiord dookoła, a potem wspinać sie na zbocze. Pierwszy duży podjazd na tym wyjeździe, trzeba było przestawić się na "podjazdowe" myślenie i zaakceptować prędkość oscylującą w okolicach 5-6 km/h. Gdzieś w okolicach szczytu z radością zalegliśmy na ławce przy postoju, po czym ruszyliśmy w dół. Z tego zjazdu wykręciłem (nie pedałując!) mój rekord prędkości - 72 km/h. Hipcia pobiła też swój: 63 km/h.
Po zjeździe widoki nie rekompensowały faktu, że dostaliśmy mocny wiatr w twarz, więc zaczęliśmy jechać na zmiany, zmieniając się co pięć minut. Do tej pory, muszę przyznać, większość prowadziła Hipcia. Ja jakoś nie czułem mocy, nie mogłem się jakoś wstrzelić w tryb ośmiogodzinnej jazdy i po prostu odstawałem. Tym razem nie było wytłumaczenia, trzeba było wziąć tyłek w trok i odwalić swoją zmianę.
Po drodze napotkaliśmy korek. Podobno niewielki zawał w tunelu, ale gdy ominęliśmy większość stojących samochodów, wszystko ruszyło, awaria została usunięta. Za tunelem wykorzystaliśmy pogodę i zasiedliśmy z widokiem na wodę, by pochrupać trochę zabranych z Polski płatków, grzejąc się w słońcu, bo cały dzień był jednak chłodny i pochmurny. Z kolei za drugim napotnaknym tunelem ucichł wiatr, wyglądnęło słońce, a z naprzeciwka nadjechała niekończąca się kolumnada samochodów, zapewne masowy powrót z weekendu. Gdzieś po drodze napotkaliśmy nasze pierwsze renifery.
Od tej pory jechaliśmy na przemian z wiatrem lub bez niego, w plecy nie był uprzejmy zawiać. Dotarliśmy też do miejsca, gdzie zaczyna się faktyczna Droga Narodowa, zaraz potem przywitał nas porządny kibelek, gdzie zrobiliśmy przerwę, przy okazji po raz pierwszy zakładając długie spodnie. Od razu jechało się przyjemniej, trasa prowadziła z ładnymi widokami, między sporymi skałami. Dojechaliśmy nad brzeg i rozważaliśmy nocleg w Stokkvågen, daleko, nad samą wodą, niedaleko przystani. Odstraszyła nas jednak wizja przepływających nieopodal promów i konieczność pchania roweru rano kilkuset metrów pod górę przez nierówny ląd. Decyzja okazała się słuszna, po chwili napotkaliśmy postój, z którego ruszyliśmy z buta zbadać teren i rozbiliśmy się na wysokiej skale, ze świetnym widokiem na wyspy i morze. Przed noclegiem zasiedliśmy jeszcze z piwem podziwiając widok i siedzieliśmy, aż chłodny wiatr nie wygonił nas z powrotem do namiotu.
- DST 132.11km
- Czas 08:59
- VAVG 14.71km/h
- VMAX 72.05km/h
- Sprzęt Zenon