Wpisy archiwalne w miesiącu
Styczeń, 2014
Dystans całkowity: | 1094.61 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 56:11 |
Średnia prędkość: | 19.48 km/h |
Liczba aktywności: | 30 |
Średnio na aktywność: | 36.49 km i 1h 52m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 7 stycznia 2014
Kategoria transport, do czytania
Całkiem normalny poranek
- DST 7.70km
- Czas 00:22
- VAVG 21.00km/h
- Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 7 stycznia 2014
Kategoria sakwy, < 25km, do czytania
Trzecia ("zimowa") Hip-rawka. Dzień 3,5 - z dworca
Pobudka nastąpiła gdzieś nad ranem. Gdy wypakowywaliśmy się z pociągu na Zachodnim, podszedł do nas nawalony gość i pytał o to, jakim pociągiem dojedzie do Warszawy. Jakoś nie udało sie nam dogadać. Ale uratowaliśmy go przed spadnięciem z peronu, bo raźnym krokiem ruszył w kierunku jego końca.
Pozostało tylko 10 km do przejechania. Ranek i cholernie skrzypiące (aż wstyd!) łańcuchy, które po kilkudniowych zlewach zupełnie wyschły (na trzy dni nie chciało nam się targać smaru). W domu nastąpiła symboliczna scena: miałem na sobie bluzkę termoaktywną, a na niej bluzę rowerową. Przed wyjściem zapiąłem suwak tej ostatniej. Teraz, po powrocie - suwak rozpiąłem. Nie był rozpięty wcale przez cały czas podróży.
Pozostała jeszcze krótka i szybka zmiana pedałów i przesunięcie rogów i już drugi komplet rowerów był gotów do jazdy do pracy. To jest dopiero komfort!
Pozostało tylko 10 km do przejechania. Ranek i cholernie skrzypiące (aż wstyd!) łańcuchy, które po kilkudniowych zlewach zupełnie wyschły (na trzy dni nie chciało nam się targać smaru). W domu nastąpiła symboliczna scena: miałem na sobie bluzkę termoaktywną, a na niej bluzę rowerową. Przed wyjściem zapiąłem suwak tej ostatniej. Teraz, po powrocie - suwak rozpiąłem. Nie był rozpięty wcale przez cały czas podróży.
Pozostała jeszcze krótka i szybka zmiana pedałów i przesunięcie rogów i już drugi komplet rowerów był gotów do jazdy do pracy. To jest dopiero komfort!
- DST 7.36km
- Czas 00:29
- VAVG 15.23km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 6 stycznia 2014
Kategoria sakwy, > 100km, do czytania
Trzecia ("zimowa") Hip-rawka. Dzień 3
Mieliśmy sporo czasu na wyleżenie się. A mimo to i tak wyskoczyliśmy ze śpiworów normalnie. Nie było po co się spieszyć, przed nami cały dzień jazdy, pociąg był dopiero późno w nocy. Zwinęliśmy namiot, przy okazji orientując się, że nasza świetnie zakonspirowania miejscówka w dzień była trochę mniej zakonspirowana, przynajmniej dla kogoś, kto chciałby przejechać się leśną drogą, która prowadziła kilkanaście metrów od namiotu. Wyłazimy na asfalt i ruszamy.
Drugi poranek © Hipek99
Pierwsze kilkanaście kilometrów to szlajanie się po bocznych dróżkach by wyjechać na główną, wojewódzką (przy okazji zaliczając gminę Skarszewy).
Start po gminnych drogach © Hipek99
Potem wpadamy na drogę 222 i ruszamy prosto na północ (po drodze robiąc skandalicznie szybki przystanek na stacji). Ruch jakoś taki większy, wiatr średnio przeszkadza, ale dziś już to nie ma znaczenia. Pozostaje jeszcze tylko jedno pytanie: jak daleko zajedziemy? Robimy skręt w 226 na Warcz, po kilku kilometrach odbicie w pola by zaliczyć jeszcze jedną gminę, po czym wracamy na główną.
Jakimiś szutrami zasuwamy by coś zaliczyć © Hipek99
Tu się uprawia kamienie © Hipek99
Po drodze pojawia się sporo napisów i to na budynkach, i to na drzewach - protestów przeciwko poszukiwaniom gazu łupkowego. My jednak bez protestu jedziemy dalej: dojechanie do Kościerzyny to cel oczywiście osiągalny, ale co dalej? Wszystko zależy od wiatru, teoretycznie moglibyśmy rzucić się na Bytów, ale jeśli potem dostaniemy wiatr w twarz, to może być ciężko.
Protest © Hipek99
Tymczasem jedziemy sobie spokojnie, mijając polsko-kaszubskie nazwy miejscowości, ot, taka lokalna atrakcja. Wkrótce pojawia sie znak z narysowanym niedźwiedziem: wjeżdżamy do gminy Kościerzyna. W samym mieście przystanek pod jakimś opuszczonym budynkiem, po przeliczeniu decydujemy się pojechać krótszą, ale spokojniejszą opcją drogami 214 i 228.
Witamy w Kościerzynie © Hipek99
Powoli zaczyna robić się szarawo, mijamy dwa jeziora i spotykamy spory teren na którym trwają poszukiwania gazu łupkowego... to był zawsze temat który poruszano hen daleko, w telewizji, a tu, proszę, jesteśmy właśnie w takim miejscu. Tylko jedno zaczyna przeszkadzać: ciche kap! kap! kap! Po chwili, gdy już zasuwaliśmy na Kartuzy, zrobiła się z tego regularna zlewa. Deszcz leje, samochody jakby sobie nagle przypomniały, że jest niedziela i trzeba do miasta do sklepu jechać, paskudny asfalt (co szczególnie dawało znać na zjazdach, gdy auta z naprzeciwka jeszcze dodatkowo oślepiały)... zdecydowanie najbardziej paskudny fragment całej drogi. W Kartuzach przystanek na potrzeby nawigacji (nie wiem, naprawdę, czemu ludzie patrzyli na nas jak na kosmitów), po czym zbijamy do DK20. Po drodze deszcz w końcu ustał, a już na samej krajówce bajka. Jechało się elegancko aż do Żukowa, gdzie zrobiliśmy przystanek przy Orlenie (wcześniej próbowałem innej stacji ale tam nie mieli parówek. Granda!). Tam wsunęliśmy spory obiad.
Tutaj należy podkreślić, że w wyniku gleby na lodzie Hipcia nabiła sobie potężnego sińca na kolanie, który właśnie rozkwitał i przy każdym ruchu przypominał o sobie. W domu kolano okazało się potężnie spuchnięte, przez trzy dni zbijaliśmy opuchliznę i konieczne stało się zrezygnowanie z treningów przez tydzień.
Po przystanku mieliśmy dużo czasu na to, żeby dojechać na miejsce. DK 20 nadal kusiła ładnym asfaltem, więc bardzo spokojnie (Gdynia: 30 km - co to jest?) jechaliśmy przed siebie aż... wjechaliśmy do Gdyni. To było zaskoczeniem, bo nie zakładałem, że w ogóle o nią zahaczymy, myślałem, że Dąbrowa to miejscowość, a nie dzielnica. Tu straciliśmy trochę czasu na nawigację, bo nie byłem pewien kiedy będzie skręt... w końcu się udało i z wielkiej dwupasmówki wjechaliśmy w boczną dróżkę prowadzącą przez rezerwat przyrody. Czekał nas długi zjazd po ładnym asfalcie (aż na poziom morza) i jeden kretyn, który nieoświetlony na jednym z zakrętów łapał stopa. Nie wiem, skąd ci ludzie się biorą, ale ewolucja działa zdecydowanie za wolno. W końcu pojawiła się tablica z napisem "Sopot" a po jej przekroczeniu udało nam się w końcu połączyć wszystkie nasze zdobyte gminy w graf spójny!
Po zjeździe trafiliśmy na jakąś główną ulicę z zakazem dla rowerów, początkowo nawet się zastosowaliśmy, ale zaraz potem szlag mnie trafił i zjechałem na asfalt. Do ciężkiej cholery, jeśli zakazujecie jazdy rowerom, to trzeba dać jakąś alternatywę! Kawałek dalej zjechaliśmy na dworzec, ustaliwszy co i gdzie się znajduje, postanowiliśmy wykorzystać dostępny czas i zjechać nad Zatokę. Ignorując zupełnie zakazy dla rowerów wyjechaliśmy sobie na molo (ha, ciekawe komu się udaje tak komfortowo przejechać rowerem po molo sopockim).
Molo w Sopocie © Hipek99
Przy powrocie na dworzec przy okazji zrobiliśmy również zdjęcie słynnego znaku ograniczenia prędkości...
Słynna ścieżka rowerowa © Hipek99
Potem trzeba było tylko czekać na maleńkiej sopockiej stacyjce... Pociąg nadjechał, rowery się podwiesiły, a my po chwili usnęliśmy.
Drugi poranek © Hipek99
Pierwsze kilkanaście kilometrów to szlajanie się po bocznych dróżkach by wyjechać na główną, wojewódzką (przy okazji zaliczając gminę Skarszewy).
Start po gminnych drogach © Hipek99
Potem wpadamy na drogę 222 i ruszamy prosto na północ (po drodze robiąc skandalicznie szybki przystanek na stacji). Ruch jakoś taki większy, wiatr średnio przeszkadza, ale dziś już to nie ma znaczenia. Pozostaje jeszcze tylko jedno pytanie: jak daleko zajedziemy? Robimy skręt w 226 na Warcz, po kilku kilometrach odbicie w pola by zaliczyć jeszcze jedną gminę, po czym wracamy na główną.
Jakimiś szutrami zasuwamy by coś zaliczyć © Hipek99
Tu się uprawia kamienie © Hipek99
Po drodze pojawia się sporo napisów i to na budynkach, i to na drzewach - protestów przeciwko poszukiwaniom gazu łupkowego. My jednak bez protestu jedziemy dalej: dojechanie do Kościerzyny to cel oczywiście osiągalny, ale co dalej? Wszystko zależy od wiatru, teoretycznie moglibyśmy rzucić się na Bytów, ale jeśli potem dostaniemy wiatr w twarz, to może być ciężko.
Protest © Hipek99
Tymczasem jedziemy sobie spokojnie, mijając polsko-kaszubskie nazwy miejscowości, ot, taka lokalna atrakcja. Wkrótce pojawia sie znak z narysowanym niedźwiedziem: wjeżdżamy do gminy Kościerzyna. W samym mieście przystanek pod jakimś opuszczonym budynkiem, po przeliczeniu decydujemy się pojechać krótszą, ale spokojniejszą opcją drogami 214 i 228.
Witamy w Kościerzynie © Hipek99
Powoli zaczyna robić się szarawo, mijamy dwa jeziora i spotykamy spory teren na którym trwają poszukiwania gazu łupkowego... to był zawsze temat który poruszano hen daleko, w telewizji, a tu, proszę, jesteśmy właśnie w takim miejscu. Tylko jedno zaczyna przeszkadzać: ciche kap! kap! kap! Po chwili, gdy już zasuwaliśmy na Kartuzy, zrobiła się z tego regularna zlewa. Deszcz leje, samochody jakby sobie nagle przypomniały, że jest niedziela i trzeba do miasta do sklepu jechać, paskudny asfalt (co szczególnie dawało znać na zjazdach, gdy auta z naprzeciwka jeszcze dodatkowo oślepiały)... zdecydowanie najbardziej paskudny fragment całej drogi. W Kartuzach przystanek na potrzeby nawigacji (nie wiem, naprawdę, czemu ludzie patrzyli na nas jak na kosmitów), po czym zbijamy do DK20. Po drodze deszcz w końcu ustał, a już na samej krajówce bajka. Jechało się elegancko aż do Żukowa, gdzie zrobiliśmy przystanek przy Orlenie (wcześniej próbowałem innej stacji ale tam nie mieli parówek. Granda!). Tam wsunęliśmy spory obiad.
Tutaj należy podkreślić, że w wyniku gleby na lodzie Hipcia nabiła sobie potężnego sińca na kolanie, który właśnie rozkwitał i przy każdym ruchu przypominał o sobie. W domu kolano okazało się potężnie spuchnięte, przez trzy dni zbijaliśmy opuchliznę i konieczne stało się zrezygnowanie z treningów przez tydzień.
Po przystanku mieliśmy dużo czasu na to, żeby dojechać na miejsce. DK 20 nadal kusiła ładnym asfaltem, więc bardzo spokojnie (Gdynia: 30 km - co to jest?) jechaliśmy przed siebie aż... wjechaliśmy do Gdyni. To było zaskoczeniem, bo nie zakładałem, że w ogóle o nią zahaczymy, myślałem, że Dąbrowa to miejscowość, a nie dzielnica. Tu straciliśmy trochę czasu na nawigację, bo nie byłem pewien kiedy będzie skręt... w końcu się udało i z wielkiej dwupasmówki wjechaliśmy w boczną dróżkę prowadzącą przez rezerwat przyrody. Czekał nas długi zjazd po ładnym asfalcie (aż na poziom morza) i jeden kretyn, który nieoświetlony na jednym z zakrętów łapał stopa. Nie wiem, skąd ci ludzie się biorą, ale ewolucja działa zdecydowanie za wolno. W końcu pojawiła się tablica z napisem "Sopot" a po jej przekroczeniu udało nam się w końcu połączyć wszystkie nasze zdobyte gminy w graf spójny!
Po zjeździe trafiliśmy na jakąś główną ulicę z zakazem dla rowerów, początkowo nawet się zastosowaliśmy, ale zaraz potem szlag mnie trafił i zjechałem na asfalt. Do ciężkiej cholery, jeśli zakazujecie jazdy rowerom, to trzeba dać jakąś alternatywę! Kawałek dalej zjechaliśmy na dworzec, ustaliwszy co i gdzie się znajduje, postanowiliśmy wykorzystać dostępny czas i zjechać nad Zatokę. Ignorując zupełnie zakazy dla rowerów wyjechaliśmy sobie na molo (ha, ciekawe komu się udaje tak komfortowo przejechać rowerem po molo sopockim).
Molo w Sopocie © Hipek99
Przy powrocie na dworzec przy okazji zrobiliśmy również zdjęcie słynnego znaku ograniczenia prędkości...
Słynna ścieżka rowerowa © Hipek99
Potem trzeba było tylko czekać na maleńkiej sopockiej stacyjce... Pociąg nadjechał, rowery się podwiesiły, a my po chwili usnęliśmy.
- DST 166.42km
- Czas 09:37
- VAVG 17.31km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 5 stycznia 2014
Kategoria sakwy, > 200 km, do czytania
Trzecia ("zimowa") Hip-rawka. Dzień 2
Nad ranem, zgodnie z prognozą zaczyna padać deszcz. Kapie sobie i kapie i wcale nie chce przestać. Mimo że doskonale wiem, że nie przestanie aż do dziesiątej, to łudząc się, że jednak może da sobie spokój, zakopuję się głębiej w śpiwór i udaję, że mnie nadal nie ma. W końcu jednak trzeba spojrzeć bestii w ślepia, wyleźć, zwinąć wszystko i wypchnąć rowery. Deszcz, oczywiście, pada, ale komu by to przeszkadzało? Ślisko nie jest, temperatura coś koło trzech stopni. Kilka pierwszych obrotów pedałami i już zaczynam się rozpinać, kilka kilometrów później jadę już rozpięty.
Poranek © Hipek99
Dojeżdżamy do dużego skrzyżowania i odbijamy w prawo po to, by zaliczyć gminę Rybno. Potem zawracamy i walimy prosto na Nowe Miasto Lubawskie, po drodze mijając ileś tam skrętów w stronę Lubawy - kolejna znajoma z poprzedniego wyjazdu. Deszcz już zdążył się znudzić, za to wiatr stwierdził, że tęskniliśmy i wiejąc z boku uparcie utrudnia jazdę. Droga powiatowa numer 538 też nie zachwyca jakością asfaltu, z nadzieją patrzymy na krajówkę na Grudziądz, ale zanim do tego doszło, zauważyliśmy z boku skręt z nazwą gminy... i tak oto, zupełnie przypadkiem zaliczyliśmy gminę Świecie nad Osą.
Gdzieś w Polsce. Gdzieś po drodze © Hipek99
W Łasinie wskakujemy na DK 16 do Grudziądza. Wiatr nadal denerwuje, ale jedzie się nieźle, słońce zaczęło wychodzić, a droga meandruje pomiędzy wysokimi, leśnymi zboczami. Dojechanie do samego miasta trochę nam zajęło, a my nie mieliśmy tam jeszcze przekroczonych 100 km!
W kierunku Grudziądza © Hipek99
Wjazd do Grudziądza nieciekawy, trzeba było się bujać jakąś boczną drogą osiedlową, bo na głównej walnęli zakaz. Dobrze, że było toto w miarę równe. Przy głownym skrzyżowaniu minęliśmy fantastyczny znak przeznaczony dla kierowców ciężarowek (rozmieszczenie strategicznych punktów, stacji i postojów), po czym odbiliśmy w prawo, na Malbork.
Wszystko jasne? © Hipek99
I... i wreszcie zaczęło się jechać. Wiatr po zmianie kierunku dawał w plecy, a akurat tak się złożyło, że stacji (na której mieliśmy zrobić planowany postój) nie było, więc nie marnując czasu zasuwaliśmy przed siebie. Zmrok powoli zapadał, już po ciemku wpadamy do Kwidzynia (Hipcia chciała go bardzo odwiedzić podczas poprzedniego wyjazdu), na dzień dobry dostajemy długi zjazd... i Orlena. Mimo że jechało się pięknie, to skurczone już zapasy i przyschnięty nieco do kręgosłupa żołądek skutecznie obniżał radość z jazdy. Po konkretnym posiłku ruszyliśmy dalej... i świat był już różowy i piękny. Przecięliśmy Kwidzyn i zasuwaliśmy przed siebie aż do Sztumu, gdzie pięć minut przed zamknięciem zrobiliśmy zakupy w Lidlu. Potem znowu seria pięknych kilometrów po dobrym asfalcie i już wita nas Malbork. Zgodnie z tradycją niczego nie zwiedzaliśmy, na wylotówce tylko zjechaliśmy jeszcze raz na Orlen (zostałem zapytany o to, gdzie jeździłem na nartach...), a dalej już DK22 i... i, proszę Państwa, Wisła. A za Wisłą asfalt na krajówce zmienia się w... kocie łby. Aż do skrętu na Tczew przez kilka kilometrów walimy po kocich łbach! Drogą krajową! Dopiero po skręcie na Tczew robi się normalnie.
Może nie widać, ale to Tczew © Hipek99
Robi się coraz później, ale jedzie się bardzo dobrze. Mijamy Tczew i wpadamy do gminy Pszczółki. Tam krótki postój i zerknęcie na mapę. Zielone ciapki oznaczające lasy pojawiają się coraz rzadziej; w tę stronę już raczej nie zanocujemy w namiocie. Hyc, nawrotka, i w Miłobądzu zbijamy w bok, żeby dotrzeć w okolice Sobowidza. Kilku ziomali w golfie kieruje nas we właściwą stronę, uprzedzając, że droga "nie jest raczej dobra". "Raczej niedobra droga" okazuje się być utwardzonym traktem pełnym olbrzymich dołów, czasem z kocimi łbami... Tłuczemy się konsekwentnie lewą stroną, bo tam tylko dało się rozsądnie jechać. Po dłuższej chwili wjeżdżamy na asfalt, a zaraz potem w leśny teren. Mapa wskazuje, że z kolejnymi lasami może być problem, więc wbijamy się w miarę równe miejsce i wskakujemy do namiotu.
Pod koniec jazdy Hipcia zorientowała się, że nieco boli ją noga. Początkowo wydawało jej się, że to napinają się spodnie przeciwdeszczowe, ale po sprawdzeniu w namiocie okazało się, że to solidny krwiak na kolanie.
Teraz żałuję, że nie jechaliśmy dalej, poprawienie rekordu z sakwami o 10 km to żadne osiągnięcie, a gdybyśmy znali teren i wiedzieli, że coś dobrego się znajdzie, można by było się pokusić i o 250. Moc była, czas... czas jest zawsze.
Poranek © Hipek99
Dojeżdżamy do dużego skrzyżowania i odbijamy w prawo po to, by zaliczyć gminę Rybno. Potem zawracamy i walimy prosto na Nowe Miasto Lubawskie, po drodze mijając ileś tam skrętów w stronę Lubawy - kolejna znajoma z poprzedniego wyjazdu. Deszcz już zdążył się znudzić, za to wiatr stwierdził, że tęskniliśmy i wiejąc z boku uparcie utrudnia jazdę. Droga powiatowa numer 538 też nie zachwyca jakością asfaltu, z nadzieją patrzymy na krajówkę na Grudziądz, ale zanim do tego doszło, zauważyliśmy z boku skręt z nazwą gminy... i tak oto, zupełnie przypadkiem zaliczyliśmy gminę Świecie nad Osą.
Gdzieś w Polsce. Gdzieś po drodze © Hipek99
W Łasinie wskakujemy na DK 16 do Grudziądza. Wiatr nadal denerwuje, ale jedzie się nieźle, słońce zaczęło wychodzić, a droga meandruje pomiędzy wysokimi, leśnymi zboczami. Dojechanie do samego miasta trochę nam zajęło, a my nie mieliśmy tam jeszcze przekroczonych 100 km!
W kierunku Grudziądza © Hipek99
Wjazd do Grudziądza nieciekawy, trzeba było się bujać jakąś boczną drogą osiedlową, bo na głównej walnęli zakaz. Dobrze, że było toto w miarę równe. Przy głownym skrzyżowaniu minęliśmy fantastyczny znak przeznaczony dla kierowców ciężarowek (rozmieszczenie strategicznych punktów, stacji i postojów), po czym odbiliśmy w prawo, na Malbork.
Wszystko jasne? © Hipek99
I... i wreszcie zaczęło się jechać. Wiatr po zmianie kierunku dawał w plecy, a akurat tak się złożyło, że stacji (na której mieliśmy zrobić planowany postój) nie było, więc nie marnując czasu zasuwaliśmy przed siebie. Zmrok powoli zapadał, już po ciemku wpadamy do Kwidzynia (Hipcia chciała go bardzo odwiedzić podczas poprzedniego wyjazdu), na dzień dobry dostajemy długi zjazd... i Orlena. Mimo że jechało się pięknie, to skurczone już zapasy i przyschnięty nieco do kręgosłupa żołądek skutecznie obniżał radość z jazdy. Po konkretnym posiłku ruszyliśmy dalej... i świat był już różowy i piękny. Przecięliśmy Kwidzyn i zasuwaliśmy przed siebie aż do Sztumu, gdzie pięć minut przed zamknięciem zrobiliśmy zakupy w Lidlu. Potem znowu seria pięknych kilometrów po dobrym asfalcie i już wita nas Malbork. Zgodnie z tradycją niczego nie zwiedzaliśmy, na wylotówce tylko zjechaliśmy jeszcze raz na Orlen (zostałem zapytany o to, gdzie jeździłem na nartach...), a dalej już DK22 i... i, proszę Państwa, Wisła. A za Wisłą asfalt na krajówce zmienia się w... kocie łby. Aż do skrętu na Tczew przez kilka kilometrów walimy po kocich łbach! Drogą krajową! Dopiero po skręcie na Tczew robi się normalnie.
Może nie widać, ale to Tczew © Hipek99
Robi się coraz później, ale jedzie się bardzo dobrze. Mijamy Tczew i wpadamy do gminy Pszczółki. Tam krótki postój i zerknęcie na mapę. Zielone ciapki oznaczające lasy pojawiają się coraz rzadziej; w tę stronę już raczej nie zanocujemy w namiocie. Hyc, nawrotka, i w Miłobądzu zbijamy w bok, żeby dotrzeć w okolice Sobowidza. Kilku ziomali w golfie kieruje nas we właściwą stronę, uprzedzając, że droga "nie jest raczej dobra". "Raczej niedobra droga" okazuje się być utwardzonym traktem pełnym olbrzymich dołów, czasem z kocimi łbami... Tłuczemy się konsekwentnie lewą stroną, bo tam tylko dało się rozsądnie jechać. Po dłuższej chwili wjeżdżamy na asfalt, a zaraz potem w leśny teren. Mapa wskazuje, że z kolejnymi lasami może być problem, więc wbijamy się w miarę równe miejsce i wskakujemy do namiotu.
Pod koniec jazdy Hipcia zorientowała się, że nieco boli ją noga. Początkowo wydawało jej się, że to napinają się spodnie przeciwdeszczowe, ale po sprawdzeniu w namiocie okazało się, że to solidny krwiak na kolanie.
Teraz żałuję, że nie jechaliśmy dalej, poprawienie rekordu z sakwami o 10 km to żadne osiągnięcie, a gdybyśmy znali teren i wiedzieli, że coś dobrego się znajdzie, można by było się pokusić i o 250. Moc była, czas... czas jest zawsze.
- DST 209.18km
- Czas 11:06
- VAVG 18.85km/h
- Sprzęt Zenon
Trzecia ("zimowa") Hip-rawka. Dzień 1
Pomysł na Hip-rawkę rzuciła Hipcia. Długi weekend sobie nadchodził i mieliśmy dwie opcje - Tatry lub rowery. Hipcia, o ile w grudniu chciała Tatry, o tyle teraz chciała na rower. Dobrze, niech będzie i rower. Spakowanie się nie nastręczało trudności, rowery były też gotowe, więc wystarczyło tylko wrzucić wszystko w sakwy, wstać rano i około 9:00 wypchnąć się na drogę.
Trasa też była ustalona. W jednej z pierwszych opcji mieliśmy wylądować docelowo w okolicach Białegostoku, żeby nie jechać tak, jak ostatnio - prosto na Nasielsk. Skończyło się właśnie tym ostatnim - a zatem tak, jak w zeszłym roku, docelowo atakujemy Pomorze.
Pierwsze kilometry lecą spokojnie i nudno. Standardowo, zasuwamy przez Most Północny, robiąc obowiązkową fotę.
Fota z Mostu Północnego być musi i basta! © Hipek99
Robimy, tak jak ostatnio, krótki przystanek w Komornicy (krótszy niż poprzednio), do Nasielska trafiamy teraz już bezbłędnie, nie marnując czasu na poszukiwanie drogi. Stamtąd wypadamy w kierunku na Nowe Miasto, by zaraz potem skręcić i przejechać się sympatyczną dróżką wzdłuż torów. Lądujemy w jakiejś wiosce, tłukąc się podrzędnymi drogami (asfalt był opcjonalny).
Boczna droga. Jedziemy zaliczyć gminę © Hipek99
Celem była gmina Sońsk, którą zaliczyliśmy już w Gąsocinie. Tam zmieniamy plan i zamiast jechać do Sońska (a potem tłuc się terenem do "50"), tniemy ładnym, unioeuropejskim asfaltem na zachód. Na "50" skręcamy na Ciechanów i tam, zamknąwszy pierwszą setkę, robimy przystanek na ciepłe jedzenie. Czyli, klasycznie: kawa i parówki na CPN-ie.
Przystanek w Ciechanowie © Hipek99
Średnia wyszła nam ładna - 21,5 km/h, co, biorąc pod uwagę, że wiatr nie przeszkadzał, ale i też nie pomagał, było wynikiem dobrym. Przy przystanku włączyłem stoper, żeby zobaczyć, jak długo będzie trwala "krótka" przerwa. Kupienie, zjedzenie, wypicie, spakowanie się i ubranie się nieco cieplej, zajęło nam całe 30 minut, czyli daleko, daleko od oczekiwanego czasu.
Powoli zaczęło się robić chłodno - wcześniej na temperaturę nie można było narzekać. Temperatura spadła, wilgoć wzrosła.
Wskakujemy ponownie na siodło i przewiózłszy się po ciechanowskich kocich łbach wyskakujemy na drogę w kierunku Mławy, którą przecinamy i po chwili lądujemy w Mławce - ale już w województwie Warmińsko-Mazurskim. Teraz zasuwamy blisko znanych z grudnia terenów (wkrótce pojawiła się "Pętla Grunwaldzka"), na dzień dobry wita nas powiat dzia(ł)dowski. Tym razem musimy jednak odwiedzić Dzia(ł)dowo, bo okazało się, że ma teren miejski. Zapada zmrok, asfalty... asfalty są takie, że nikogo nie powinno dziwić, że "ł" w nazwie miejscowości i powiatu biorę w nawias. Nawierzchnia jest, po prostu, dziadowska.
Dojeżdżając do Działdowa, na kilku zjazdach zauważamy, że nawierzchnia ładnie się skrzy. Temperatura w kilku miejscach spada poniżej zera, ale nie jest ślisko, niemniej jednak po drodze pojawiają się gęste mgły. W samym Działdowie robi się jednak jeszcze bardziej lodowiskowo, ławka, na której ustalamy dalsze plany jest pokryta cienką warstewką szronu (podobnie jak nasze rowery), dróżka rowerowa też ładnie błyszczy. Przystanek w Biedronce położonej na skrzyżowaniu, szybkie zakupy i ruszamy dalej. Jedzie się świetnie, średnia ciągle powyżej 21 km/h, godzina wczesna, pić sie nie chce, jedzenie zżarte, więc mamy nadzieję na konkretne pobicie rekordu jazdy z sakwami.
Nagle na jednym ze zjazdów zaczynam czuć, ze rower zaczyna śmigać w boki. Opuszczam nogę, dotykam asfaltu... ślisko. Lód. Powoli przyhamowuję, odwracam głowę, żeby zakrzyknąć Hipci i słyszę hałas oznajmiający, że krzyczeć już nie trzeba, bo ona właśnie się dowiedziała. Zebrała się z asfaltu, wchodzę na niego spokojnie... oj. Elegancka, równa i przyjemna szklaneczka. Chodzenie po tym jest już wyzwaniem. Ruszamy dalej - poboczem. Wąskim, piaskowym, ale przyczepnym poboczem. W końcu to tylko jakaś taka paskudna, leśna niecka. Podjazd - i faktycznie, przyczepność wraca. Wskakujemy na asfalt, na początku czujnie, potem swobodnie zaczynamy nabierać prędkości, kolejna wioska, zjazd, sprawdzam nogą, kurka, znowu! Odwracam się i... tym razem inaczej. Hipcia, niczym dama, kładzie się na boku i elegancko, jak syrenka na fali, zaczyna szorować w dół. Swobodnie puszczony przed nią rower, pląsa jak konik morski, tańczy, kręcąc się dookoła swej osi. Wracamy na pobocze. Brudne, dziurawe, pokryte gałęziami, ale jednak poboczem
Dalsza jazda to szorowanie poboczem (ewentualnie chodnikami na wioskach) i krótkie epizody asfaltu. Hipcia po dwóch glebach nie chce już ryzykować trzeciej, do Lidzbarka jedziemy więc wolno, spokojnie, mordując średnią. Po drodze tylko raz, dość szybko, uciekamy z asfaltu słysząc z tyłu, że ktoś świetnie się bawi na lodzie. Gdy nas tylko ujrzał, zwolnił i minął bardzo spokojnie. W Lidzbarku odbijamy na Lubawę. Tu pojawił się nowy asfalt, był przyczepny, ale nie chcemy już ryzykować, że ugrzęźniemy gdzieś między polami w kolejnej partii lodu, więc zaraz za miastem wskakujemy w las i rozbijamy namiot.
Kolacja mistrzów. Na puszce napisane jest "Winter Party" © Hipek99
Trasa też była ustalona. W jednej z pierwszych opcji mieliśmy wylądować docelowo w okolicach Białegostoku, żeby nie jechać tak, jak ostatnio - prosto na Nasielsk. Skończyło się właśnie tym ostatnim - a zatem tak, jak w zeszłym roku, docelowo atakujemy Pomorze.
Pierwsze kilometry lecą spokojnie i nudno. Standardowo, zasuwamy przez Most Północny, robiąc obowiązkową fotę.
Fota z Mostu Północnego być musi i basta! © Hipek99
Robimy, tak jak ostatnio, krótki przystanek w Komornicy (krótszy niż poprzednio), do Nasielska trafiamy teraz już bezbłędnie, nie marnując czasu na poszukiwanie drogi. Stamtąd wypadamy w kierunku na Nowe Miasto, by zaraz potem skręcić i przejechać się sympatyczną dróżką wzdłuż torów. Lądujemy w jakiejś wiosce, tłukąc się podrzędnymi drogami (asfalt był opcjonalny).
Boczna droga. Jedziemy zaliczyć gminę © Hipek99
Celem była gmina Sońsk, którą zaliczyliśmy już w Gąsocinie. Tam zmieniamy plan i zamiast jechać do Sońska (a potem tłuc się terenem do "50"), tniemy ładnym, unioeuropejskim asfaltem na zachód. Na "50" skręcamy na Ciechanów i tam, zamknąwszy pierwszą setkę, robimy przystanek na ciepłe jedzenie. Czyli, klasycznie: kawa i parówki na CPN-ie.
Przystanek w Ciechanowie © Hipek99
Średnia wyszła nam ładna - 21,5 km/h, co, biorąc pod uwagę, że wiatr nie przeszkadzał, ale i też nie pomagał, było wynikiem dobrym. Przy przystanku włączyłem stoper, żeby zobaczyć, jak długo będzie trwala "krótka" przerwa. Kupienie, zjedzenie, wypicie, spakowanie się i ubranie się nieco cieplej, zajęło nam całe 30 minut, czyli daleko, daleko od oczekiwanego czasu.
Powoli zaczęło się robić chłodno - wcześniej na temperaturę nie można było narzekać. Temperatura spadła, wilgoć wzrosła.
Wskakujemy ponownie na siodło i przewiózłszy się po ciechanowskich kocich łbach wyskakujemy na drogę w kierunku Mławy, którą przecinamy i po chwili lądujemy w Mławce - ale już w województwie Warmińsko-Mazurskim. Teraz zasuwamy blisko znanych z grudnia terenów (wkrótce pojawiła się "Pętla Grunwaldzka"), na dzień dobry wita nas powiat dzia(ł)dowski. Tym razem musimy jednak odwiedzić Dzia(ł)dowo, bo okazało się, że ma teren miejski. Zapada zmrok, asfalty... asfalty są takie, że nikogo nie powinno dziwić, że "ł" w nazwie miejscowości i powiatu biorę w nawias. Nawierzchnia jest, po prostu, dziadowska.
Dojeżdżając do Działdowa, na kilku zjazdach zauważamy, że nawierzchnia ładnie się skrzy. Temperatura w kilku miejscach spada poniżej zera, ale nie jest ślisko, niemniej jednak po drodze pojawiają się gęste mgły. W samym Działdowie robi się jednak jeszcze bardziej lodowiskowo, ławka, na której ustalamy dalsze plany jest pokryta cienką warstewką szronu (podobnie jak nasze rowery), dróżka rowerowa też ładnie błyszczy. Przystanek w Biedronce położonej na skrzyżowaniu, szybkie zakupy i ruszamy dalej. Jedzie się świetnie, średnia ciągle powyżej 21 km/h, godzina wczesna, pić sie nie chce, jedzenie zżarte, więc mamy nadzieję na konkretne pobicie rekordu jazdy z sakwami.
Nagle na jednym ze zjazdów zaczynam czuć, ze rower zaczyna śmigać w boki. Opuszczam nogę, dotykam asfaltu... ślisko. Lód. Powoli przyhamowuję, odwracam głowę, żeby zakrzyknąć Hipci i słyszę hałas oznajmiający, że krzyczeć już nie trzeba, bo ona właśnie się dowiedziała. Zebrała się z asfaltu, wchodzę na niego spokojnie... oj. Elegancka, równa i przyjemna szklaneczka. Chodzenie po tym jest już wyzwaniem. Ruszamy dalej - poboczem. Wąskim, piaskowym, ale przyczepnym poboczem. W końcu to tylko jakaś taka paskudna, leśna niecka. Podjazd - i faktycznie, przyczepność wraca. Wskakujemy na asfalt, na początku czujnie, potem swobodnie zaczynamy nabierać prędkości, kolejna wioska, zjazd, sprawdzam nogą, kurka, znowu! Odwracam się i... tym razem inaczej. Hipcia, niczym dama, kładzie się na boku i elegancko, jak syrenka na fali, zaczyna szorować w dół. Swobodnie puszczony przed nią rower, pląsa jak konik morski, tańczy, kręcąc się dookoła swej osi. Wracamy na pobocze. Brudne, dziurawe, pokryte gałęziami, ale jednak poboczem
Dalsza jazda to szorowanie poboczem (ewentualnie chodnikami na wioskach) i krótkie epizody asfaltu. Hipcia po dwóch glebach nie chce już ryzykować trzeciej, do Lidzbarka jedziemy więc wolno, spokojnie, mordując średnią. Po drodze tylko raz, dość szybko, uciekamy z asfaltu słysząc z tyłu, że ktoś świetnie się bawi na lodzie. Gdy nas tylko ujrzał, zwolnił i minął bardzo spokojnie. W Lidzbarku odbijamy na Lubawę. Tu pojawił się nowy asfalt, był przyczepny, ale nie chcemy już ryzykować, że ugrzęźniemy gdzieś między polami w kolejnej partii lodu, więc zaraz za miastem wskakujemy w las i rozbijamy namiot.
Kolacja mistrzów. Na puszce napisane jest "Winter Party" © Hipek99
- DST 190.83km
- Czas 10:09
- VAVG 18.80km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 3 stycznia 2014
Z pracy. Zaczynamy długi weekend, może człowiek znajdzie trochę czasu na rower?
- DST 11.21km
- Czas 00:33
- VAVG 20.38km/h
- Sprzęt Jaszczur
Piątek, 3 stycznia 2014
Kategoria transport
Do roboty
- DST 21.73km
- Czas 00:55
- VAVG 23.71km/h
- Sprzęt Jaszczur
Czwartek, 2 stycznia 2014
Kategoria transport
Do pracy
- DST 7.68km
- Czas 00:20
- VAVG 23.04km/h
- Sprzęt Jaszczur
Środa, 1 stycznia 2014
Kategoria > 50 km, do czytania
Noworoczne szorowanie
Miała być pętla, którą planowaliśmy na noc. Nie udało się, bo
JKW narzekała, że wrócimy za późno. Koniec końców wróciliśmy o tej samej
godzinie - tylko wyruszyliśmy dwie godziny później.
Ostatnia godzina jazdy paskudna, bo pod wiatr.
Jednak Jaszczur to jest rower na krótsze trasy. Na dwie godziny jest już zbyt niewygodny.
Ostatnia godzina jazdy paskudna, bo pod wiatr.
Jednak Jaszczur to jest rower na krótsze trasy. Na dwie godziny jest już zbyt niewygodny.
- DST 50.82km
- Czas 02:30
- VAVG 20.33km/h
- Sprzęt Jaszczur
Środa, 1 stycznia 2014
Kategoria < 50km, do czytania
Noworoczne, mostowe "do domu"
Po przydługich fajerwerkach i toaście szampanem Piccolo przenieśliśmy rowery przez torowisko i slalomem między ludźmi pomknęliśmy w kierunku Saskiej Kępy. Tam zmyliłem jakoś skręt i wylądowaliśmy na Wale Miedzeszyńskim ciut wcześnie. Potem na szczęście Hipcia zauważyła między drzewami most, bo nie byłem pewien, czy nie jedziemy w drugą stronę (a kolejna przeprawa przez Wisłę jest w Górze Kalwarii). Jechało się spokojnie i przyjemnie, na końcu zrobiliśmy maleńkie kółko by zawinąć chociaż do trzydziestu km.
- DST 29.81km
- Czas 01:33
- VAVG 19.23km/h
- Sprzęt Jaszczur