Wpisy archiwalne w miesiącu
Październik, 2014
Dystans całkowity: | 2704.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 149:01 |
Średnia prędkość: | 18.15 km/h |
Suma podjazdów: | 15721 m |
Liczba aktywności: | 27 |
Średnio na aktywność: | 100.18 km i 5h 31m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 7 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 18: Wracając w góry
Pobudka w kukurydzy. Z zadowoleniem, wyszedłszy z namiotu, orientuję się, że nasza miejscówka jest niewidoczna również w dzień. Do tego było sucho, więc wystarczy otrzepać namiot z kurzu. Przy pakowaniu najwięcej uwagi trzeba poświęcić na to, żeby nie uwalić się całkowicie i nie nasypać sobie do butów...
Przez całkiem sympatyczne tereny, pola, pokonując kilka pagórków (mając na uwadze ukształtowanie terenu można by je nazwać "przełęczami"), bardzo naokoło, dojeżdżamy do Budapesztu. Zajęło to prawie 80 km, czyli niemalże połowę dystansu pokonanego tego dnia, ale niezbyt wiele można powiedzieć o tym fragmencie jazdy. Nie było w każdym razie brzydko. Po drodze odliczamy kilometry do Auchan, zjeżdżamy na parking, Hipcia mnie zostawia i czekam... Oszą jest za duże, więc spodziewam się, że to chwilę może potrwać, na szczęście czas umila mi analizowanie węgierskich nazw na parkingu (strefa "kangura", "tygrysa" i inne zwierzątka).
W okolicach Budapesztu zaczyna się kwintesencja węgierskości - pojawia się droga rowerowa prowadząca ewidentnie w krzaki i na jakiś chodnik, olewamy ją, jedziemy jezdnią. Jezdnia, po zakręcie, kilometr dalej przechodzi w... ekspresówkę. I bądź tu mądry. Rzucam ciężkim wyrazem, zjeżdżamy na parking obok McDonald's, analizuję mapę. Faktycznie, kruca bomba, jakaś taka ekspresówkowa ta droga przez most. Decyduję się skrócić męczarnie i pytam pierwszego z brzegu Węgra o poprawną trasę. Ano, jest trasa, trzeba wrócić tam, gdzie byliśmy i pojechać prosto, a potem coś tam, gdzieś tam... i się trafi.
Wracamy. Kawałek po chodniku (gdzie bardzo dobitnie wyrażam się na temat Węgrów i ich podejścia do oznaczenia szlaków i ciągów rowerowych), nad jezdnią, wjeżdżamy w opuszczoną drogę prowadzącą przez nadrzeczne tereny, dopytuję jeszcze jednego napotkanego rowerzysty i już wiem - kierunek na most, a potem maleńką serpentynką wyjedziemy na górę.
Most. Dunaj. Kolejne kilka godzin zajmuje mi zastanawianie się, czy "Nad pięknym, modrym Dunajem" to to, co mi chodzi po głowie, czy już po tylu latach zdążyłem zapomnieć (okazało się, że jednak dobrze pamiętałem).
Przewalamy się na drugą stronę (w międzyczasie formalnie wjechaliśmy do miasta) i czym prędzej uciekamy w drugą stronę, na północ. Wyjazdówka prowadzi wzdłuż Dunaju, zakaz na zakazie, ale nikt (w tym lokalni) nawet się tym nie przejmuje. Uśmiecham się na myśl o kimś, kto na forum pisał, że wystarczy mieć mapę i można poprowadzić trasę tak, by ominąć zakazy. Jasne, ale ja chciałem przez Węgry przejechać, a nie zwiedzać je zygzakami, po wszystkich maleńkich dróżkach.
Daleko na mapie widzę już miejsce, w którym odbijemy od Dunaju. Droga 12 prowadzi dalej wzdłuż, a my uciekamy jadąc ciągle na północ. Zaraz za skrzyżowaniem, widząc jednak nową drogę z zakazem, stwierdzamy, że toto może przejść w ekspresówkę, znajduję więc na maszynce alternatywę. Alternatywa jest wąska, prowadząca między działkami i szutrowa. I stroma. Podjeżdżam całość, Hipcia za to w niewybrednych słowach stwierdza, że ryzykować nie będzie i postanawia pchać. Licznik wskazał mi 17%; mój rekord dotychczasowej stromizny, nie dość że z sakwami, to jeszcze po szutrze.
Wyjeżdżamy z powrotem... na drogę, którą chcieliśmy ominąć. Oczywiście zakaz dotyczył tylko fragmentu z podjazdem. Szlag. Hipcia jest z tego powodu bardzo niezadowolona, bo wolałaby podjeżdżać to wszystko asfaltem. I na pewno nie mieć fotki, na której uwieczniłem jak PCHA rower. Przed nami jeszcze trochę pagórków, ale robi się bezludnie. Pod wieczór jedziemy w zupełnej ciszy, długim zjazdem jadąc prawie równolegle do granicy.
Już na ziemi słowackiej robimy szybki, techniczny postój (muszę zaznaczyć teren nowego kraju), asfalt jest nawet znośny, wraz ze zmrokiem wzmógł się ruch TIR-owy. Robi się płasko, potem zaczynają się pagórki, powolutku szukamy miejsca na nocleg, ale na razie droga prowadzi szerokimi dolinami, gdzie wszystkie płaskie miejsca są zajęte przez pola. Wdrapujemy się prawie na 300 m i tam znajdujemy coś sympatycznego. Szybkie sprawdzenie wskazuje, że można zanocować, trochę krzywo, ale co tam. Gdy już stoję przy rowerach zatrzymują się przy nas Słowacy. Jeden wybiega z samochodu i (pewnie na widok przewróconych rowerów) pyta się, czy potrzebujemy pomocy (bo kto normalny o tej godzinie by jeszcze jechał na rowerze?!). Tłumaczę, że nie, my już jedziemy, że Hipcia tylko siku i już wraca, o, właśnie idzie.
Poczekaliśmy aż sobie pojadą (jechali w przeciwną stronę), wbiliśmy się w krzaki, znaleźliśmy najmniej krzywy fragment zbocza i, korzystając z tego, że księżyc świecił bardzo jasno, rozbiliśmy namiot. Było bardziej krzywo, niż się spodziewałem, ale spać się dało. Na tyle, na ile można spać, mając na sobie wiszącą i wiercącą się Hipcię.
Przez całkiem sympatyczne tereny, pola, pokonując kilka pagórków (mając na uwadze ukształtowanie terenu można by je nazwać "przełęczami"), bardzo naokoło, dojeżdżamy do Budapesztu. Zajęło to prawie 80 km, czyli niemalże połowę dystansu pokonanego tego dnia, ale niezbyt wiele można powiedzieć o tym fragmencie jazdy. Nie było w każdym razie brzydko. Po drodze odliczamy kilometry do Auchan, zjeżdżamy na parking, Hipcia mnie zostawia i czekam... Oszą jest za duże, więc spodziewam się, że to chwilę może potrwać, na szczęście czas umila mi analizowanie węgierskich nazw na parkingu (strefa "kangura", "tygrysa" i inne zwierzątka).
W okolicach Budapesztu zaczyna się kwintesencja węgierskości - pojawia się droga rowerowa prowadząca ewidentnie w krzaki i na jakiś chodnik, olewamy ją, jedziemy jezdnią. Jezdnia, po zakręcie, kilometr dalej przechodzi w... ekspresówkę. I bądź tu mądry. Rzucam ciężkim wyrazem, zjeżdżamy na parking obok McDonald's, analizuję mapę. Faktycznie, kruca bomba, jakaś taka ekspresówkowa ta droga przez most. Decyduję się skrócić męczarnie i pytam pierwszego z brzegu Węgra o poprawną trasę. Ano, jest trasa, trzeba wrócić tam, gdzie byliśmy i pojechać prosto, a potem coś tam, gdzieś tam... i się trafi.
Wracamy. Kawałek po chodniku (gdzie bardzo dobitnie wyrażam się na temat Węgrów i ich podejścia do oznaczenia szlaków i ciągów rowerowych), nad jezdnią, wjeżdżamy w opuszczoną drogę prowadzącą przez nadrzeczne tereny, dopytuję jeszcze jednego napotkanego rowerzysty i już wiem - kierunek na most, a potem maleńką serpentynką wyjedziemy na górę.
Most. Dunaj. Kolejne kilka godzin zajmuje mi zastanawianie się, czy "Nad pięknym, modrym Dunajem" to to, co mi chodzi po głowie, czy już po tylu latach zdążyłem zapomnieć (okazało się, że jednak dobrze pamiętałem).
Przewalamy się na drugą stronę (w międzyczasie formalnie wjechaliśmy do miasta) i czym prędzej uciekamy w drugą stronę, na północ. Wyjazdówka prowadzi wzdłuż Dunaju, zakaz na zakazie, ale nikt (w tym lokalni) nawet się tym nie przejmuje. Uśmiecham się na myśl o kimś, kto na forum pisał, że wystarczy mieć mapę i można poprowadzić trasę tak, by ominąć zakazy. Jasne, ale ja chciałem przez Węgry przejechać, a nie zwiedzać je zygzakami, po wszystkich maleńkich dróżkach.
Daleko na mapie widzę już miejsce, w którym odbijemy od Dunaju. Droga 12 prowadzi dalej wzdłuż, a my uciekamy jadąc ciągle na północ. Zaraz za skrzyżowaniem, widząc jednak nową drogę z zakazem, stwierdzamy, że toto może przejść w ekspresówkę, znajduję więc na maszynce alternatywę. Alternatywa jest wąska, prowadząca między działkami i szutrowa. I stroma. Podjeżdżam całość, Hipcia za to w niewybrednych słowach stwierdza, że ryzykować nie będzie i postanawia pchać. Licznik wskazał mi 17%; mój rekord dotychczasowej stromizny, nie dość że z sakwami, to jeszcze po szutrze.
Wyjeżdżamy z powrotem... na drogę, którą chcieliśmy ominąć. Oczywiście zakaz dotyczył tylko fragmentu z podjazdem. Szlag. Hipcia jest z tego powodu bardzo niezadowolona, bo wolałaby podjeżdżać to wszystko asfaltem. I na pewno nie mieć fotki, na której uwieczniłem jak PCHA rower. Przed nami jeszcze trochę pagórków, ale robi się bezludnie. Pod wieczór jedziemy w zupełnej ciszy, długim zjazdem jadąc prawie równolegle do granicy.
Już na ziemi słowackiej robimy szybki, techniczny postój (muszę zaznaczyć teren nowego kraju), asfalt jest nawet znośny, wraz ze zmrokiem wzmógł się ruch TIR-owy. Robi się płasko, potem zaczynają się pagórki, powolutku szukamy miejsca na nocleg, ale na razie droga prowadzi szerokimi dolinami, gdzie wszystkie płaskie miejsca są zajęte przez pola. Wdrapujemy się prawie na 300 m i tam znajdujemy coś sympatycznego. Szybkie sprawdzenie wskazuje, że można zanocować, trochę krzywo, ale co tam. Gdy już stoję przy rowerach zatrzymują się przy nas Słowacy. Jeden wybiega z samochodu i (pewnie na widok przewróconych rowerów) pyta się, czy potrzebujemy pomocy (bo kto normalny o tej godzinie by jeszcze jechał na rowerze?!). Tłumaczę, że nie, my już jedziemy, że Hipcia tylko siku i już wraca, o, właśnie idzie.
Poczekaliśmy aż sobie pojadą (jechali w przeciwną stronę), wbiliśmy się w krzaki, znaleźliśmy najmniej krzywy fragment zbocza i, korzystając z tego, że księżyc świecił bardzo jasno, rozbiliśmy namiot. Było bardziej krzywo, niż się spodziewałem, ale spać się dało. Na tyle, na ile można spać, mając na sobie wiszącą i wiercącą się Hipcię.
- DST 200.44km
- Czas 11:45
- VAVG 17.06km/h
- Podjazdy 1695m
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 6 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 17: O, piękny Balatonie!
W nocy coś ryczało. Żartowałem, że to pewnie niedźwiedź, ale patrząc na ostatnie wędrówki niedźwiedzia Iwo, to teraz wcale nie myślę, że to było nierealne. Niemniej jednak był to po prostu jeleń albo inny kopytny stwór. Wstajemy całkiem wcześnie i w promieniach dopiero co wschodzącego słońca ruszamy przed siebie.
Jest jakieś pięć stopni, nad łąkami wiszą jeszcze mgły, dobrze, że mamy przed sobą olbrzymią panoramę i nie trzeba się zatrzymywać, żeby chłonąć to, co mamy przed oczami. Okazuje się, że Węgry nie są tak nudne, jak przypuszczaliśmy, nie są też brzydkie. Oczywiście, przed sobą mamy tylko pola, pola i pola, ale wszystko jest ładne i pofałdowane.
W miejscowości Bak źle patrze na mapę i skręcamy na Zalaegerszeg (weź to wymów...). Przez długi czas nie patrzyłem na GPS-a, gdy zerknąłem po raz kolejny, to już nie było po co wracać. Gwałcąc po drodze jeszcze jeden zakaz rowerowy dojeżdżamy do głównej drogi i skrętu na Balaton. Robi się cieplej, dostajemy kilka pagórków, na jednym z nich, oparci o barierki przy drodze jemy szybkie śniadanie. Zapasy już się prawie wyczerpały, ale sklepów będzie jeszcze przed nami na pewno sporo.
Węgrzy potrafią bardzo ładnie wyprzedzać. Przez nikogo nie niepokojeni, licząc kolejne znaki zakazu i przedzierając się przez kilka pagórków docieramy do Keszthely, gdzie robimy przerwę pod Intersparem. Hipcia idzie po zakupy, a ja siadam z rowerami przy słoncu i słuchając melodyjnego, węgierskiego głosu oznajmiającego zapewne, co mamy w promocji, zasypiam. Budzi mnie Hipcia i kilka siat zakupów zlokalizowanych tuż przed moja twarzą. Mimo objętości zakupionych towarów zapomniała czegoś jeszcze kupić (nie pamiętam już czego). Wracam, wchodzę, utrzymuję kamienną twarz i wychodzę. Podchodzę do roweru, biorę aparat, wracam. Olbrzymi napis "Cipöklinika" rozwalił mnie doszczętnie. A chodziło chyba o szewca.
Po spakowaniu całego dobytku w sakwy (nadal nie wierzę, że to wszystko, co ona przynosi, pochłaniamy w ciągu jednego dnia), delikatnym łuczkiem, wychodzimy na drogę wzdłuż Balatonu, a tam się zaczyna. Wioski o egzotycznych i niewymawialnych nazwach przypominające polskie miejscowości letniskowe sprzed dwudziestu lat, place zabaw jak ze zdjęć z PRL-u... podróż w czasie. Wszystko jakieś takie brudne i brzydkie, niepasujące zupełnie do tego, jak wyobrażałem sobie okolice Balatonu (Europa, prawda?). Do tego, żeby nie było za dobrze, dostajemy wiatr w twarz.
Mijamy też trochę szlaków rowerowych, na które czasem zjeżdżamy, jeśli prowadżą równolegle; większość prowadzi jednak prostopadle do naszego kierunku - prosto do jeziora.
W jednej z miejscowości zjeżdżamy nad samą wodę, Hipcia protestuje, ale ja jednak idę na molo zrobić zdjęcie. Myślałem, że może widoki będą jakieś... jakieś. Jakiekolwiek. Cóż, proszę Państwa, Mazury są o wiele bliżej i są o wiele piękniejsze. W życiu nie wydałbym ani grosza na urlop tu spędzony (dwa tygodnie?!). Na całe szczęście my tu tylko przejazdem.
Powoli, krok po kroku, odliczałem kilometry pozostałe do opuszczenia tego rejonu, bo było, po prostu, nudno. Zmieniamy też plany, decydując się na ominięcie Budapesztu i na pewno nie wpychanie się w niego po zmroku. Pojedziemy trochę naokoło i Budapeszt przelecimy w dzień.
Po ciemku wjeżdżamy do miasta Szekesfehervar, które jest bardo duże i nieco rozkopane, przez co musimy trochę pokluczyć (przy okazji przekraczając dwusetny kilometr tego dnia). Żeby pobić rekord dystansu decydujemy się odpuścić znajdujący się tuż za miastem las i jechać dalej. A dalej na mapie mam pustkę. Widzę pola, widzę drogę, lasu na GPS-ie nie ma. Są jednak drzewka, są jednak pola słoneczników, jest wreszcie pole kukurydzy. Ze dwa razy przystajemy po drodze na bobrowania po krzakach, ale, niestety, nie ma żadnej dobrej opcji. W końcu znajdujemy coś gęstszego; szybki rekonesans wskazuje na to, że będzie można się tam wbić. Przyczajeni za krzakami, robiąc miejsce na namiot, wyrywamy trochę chwastów, niektóre wycinamy nożem (ot, taka opłata za nocleg) i idziemy spać.
Jest jakieś pięć stopni, nad łąkami wiszą jeszcze mgły, dobrze, że mamy przed sobą olbrzymią panoramę i nie trzeba się zatrzymywać, żeby chłonąć to, co mamy przed oczami. Okazuje się, że Węgry nie są tak nudne, jak przypuszczaliśmy, nie są też brzydkie. Oczywiście, przed sobą mamy tylko pola, pola i pola, ale wszystko jest ładne i pofałdowane.
W miejscowości Bak źle patrze na mapę i skręcamy na Zalaegerszeg (weź to wymów...). Przez długi czas nie patrzyłem na GPS-a, gdy zerknąłem po raz kolejny, to już nie było po co wracać. Gwałcąc po drodze jeszcze jeden zakaz rowerowy dojeżdżamy do głównej drogi i skrętu na Balaton. Robi się cieplej, dostajemy kilka pagórków, na jednym z nich, oparci o barierki przy drodze jemy szybkie śniadanie. Zapasy już się prawie wyczerpały, ale sklepów będzie jeszcze przed nami na pewno sporo.
Węgrzy potrafią bardzo ładnie wyprzedzać. Przez nikogo nie niepokojeni, licząc kolejne znaki zakazu i przedzierając się przez kilka pagórków docieramy do Keszthely, gdzie robimy przerwę pod Intersparem. Hipcia idzie po zakupy, a ja siadam z rowerami przy słoncu i słuchając melodyjnego, węgierskiego głosu oznajmiającego zapewne, co mamy w promocji, zasypiam. Budzi mnie Hipcia i kilka siat zakupów zlokalizowanych tuż przed moja twarzą. Mimo objętości zakupionych towarów zapomniała czegoś jeszcze kupić (nie pamiętam już czego). Wracam, wchodzę, utrzymuję kamienną twarz i wychodzę. Podchodzę do roweru, biorę aparat, wracam. Olbrzymi napis "Cipöklinika" rozwalił mnie doszczętnie. A chodziło chyba o szewca.
Po spakowaniu całego dobytku w sakwy (nadal nie wierzę, że to wszystko, co ona przynosi, pochłaniamy w ciągu jednego dnia), delikatnym łuczkiem, wychodzimy na drogę wzdłuż Balatonu, a tam się zaczyna. Wioski o egzotycznych i niewymawialnych nazwach przypominające polskie miejscowości letniskowe sprzed dwudziestu lat, place zabaw jak ze zdjęć z PRL-u... podróż w czasie. Wszystko jakieś takie brudne i brzydkie, niepasujące zupełnie do tego, jak wyobrażałem sobie okolice Balatonu (Europa, prawda?). Do tego, żeby nie było za dobrze, dostajemy wiatr w twarz.
Mijamy też trochę szlaków rowerowych, na które czasem zjeżdżamy, jeśli prowadżą równolegle; większość prowadzi jednak prostopadle do naszego kierunku - prosto do jeziora.
W jednej z miejscowości zjeżdżamy nad samą wodę, Hipcia protestuje, ale ja jednak idę na molo zrobić zdjęcie. Myślałem, że może widoki będą jakieś... jakieś. Jakiekolwiek. Cóż, proszę Państwa, Mazury są o wiele bliżej i są o wiele piękniejsze. W życiu nie wydałbym ani grosza na urlop tu spędzony (dwa tygodnie?!). Na całe szczęście my tu tylko przejazdem.
Powoli, krok po kroku, odliczałem kilometry pozostałe do opuszczenia tego rejonu, bo było, po prostu, nudno. Zmieniamy też plany, decydując się na ominięcie Budapesztu i na pewno nie wpychanie się w niego po zmroku. Pojedziemy trochę naokoło i Budapeszt przelecimy w dzień.
Po ciemku wjeżdżamy do miasta Szekesfehervar, które jest bardo duże i nieco rozkopane, przez co musimy trochę pokluczyć (przy okazji przekraczając dwusetny kilometr tego dnia). Żeby pobić rekord dystansu decydujemy się odpuścić znajdujący się tuż za miastem las i jechać dalej. A dalej na mapie mam pustkę. Widzę pola, widzę drogę, lasu na GPS-ie nie ma. Są jednak drzewka, są jednak pola słoneczników, jest wreszcie pole kukurydzy. Ze dwa razy przystajemy po drodze na bobrowania po krzakach, ale, niestety, nie ma żadnej dobrej opcji. W końcu znajdujemy coś gęstszego; szybki rekonesans wskazuje na to, że będzie można się tam wbić. Przyczajeni za krzakami, robiąc miejsce na namiot, wyrywamy trochę chwastów, niektóre wycinamy nożem (ot, taka opłata za nocleg) i idziemy spać.
- DST 210.76km
- Czas 11:56
- VAVG 17.66km/h
- Podjazdy 1230m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 5 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 16: W języku obcym
Mokro, mgliździe, chłodno. Namiot też mokry. Pakowanie - sama radość. Radością też rozszerzył się pysk na widok uśmiechającego się do nas jedenastoprocentowego zjazdu. Praktycznie bez pedałowania dojeżdżamy do Sentjur, tam odbijamy na Ptuj. 11-12 stopni, ale powoli wychodzi słońce.
10 km dalej zatrzymujemy się przy Sparze na zakupy, akurat zgrywamy się ze startem jakiegoś wyścigu szosowego, od chwili wyprzedzały nas już samochody obładowane szosami, na parkingu przed sklepem kręci się całe mnóstwo kolarzy, jeździ toto, testuje rowery i robi dużo szumu - znana zasada: im większe brzucho, tym więcej hałasu. Zostawiam Hipcię samą, robię zakupy, jemy jeszcze pączki i kapitalne drożdżówki waniliowe (nawet się ze sprzedawczynią dogadałem, które czekoladowe, które waniliowe, które z cynamonem i jabłkiem).
Niestety, nie ma czasu na opierniczanie się, ruszamy. Szosowcy rozgrzewają się na równoległej drodze, my jedziemy główną. Powoli się wypłaszcza. Na łąkach polują drapieżne ptaszyska. Przelatujemy przez Ptuj (po drodze doganiając sakwiarza, na szczęście pojechał na Maribor), a za miastem kończą się piękne słoweńskie wioseczki, a zaczyna się coś, co do złudzenia przypomina Polskę - wioski już bez ładu i składu, każdy dom inny, trochę tandety, trochę zaniedbania.
Odbijamy na północ, prosto w stronę Austrii, bo skoro mamy dużo zapasu (stan na poranek: jesteśmy względem planu do przodu 3 całe dni i 115 km), to możemy zahaczyć symbolicznie o jeszcze jeden kraj. Nie ma jednak łatwo - po płaskim fragmencie do samej granicy trzeba się trochę wspiąć. W końcu granica. I ja przepraszam z góry za moje może chore skojarzenia, ale gdy przejechałem granicę i zobaczyłem pierwsze, duże znaki z napisami po niemiecku, to przed oczami stanęły mi zdjęcia z podręcznika do historii i odruchowo się wzdrygnąłem.
Jedźmy, nikt nie strzela. Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na rozczytywaniu obcych, ale słowiańskich nazw, jazda przez Austrię jest jak wjechanie do innego, dziwnego świata.
Mamy do pokonania tylko kilkanaście kilometrów, chyba damy radę, chociaż każdy, każdusieńki napis, obojętne, czy to szewc, myjnia czy park rodzinny, przykuwa uwagę i nakazuje się przeczytać w całości. Jadąc szeroką DDR-ką mijamy hodowlę danieli, mijamy również kilku szosowców. Jest płasko, dookoła jak nie wsie, to pola kukurydzy.
Austria zaliczona, można wyjeżdżać. Na granicy mijamy stare i nieczynne budynki graniczne i wracamy z powrotem do Słowenii. Po drodze pojawia się kilka znaków "uwaga, łabędzie" (takich jeszcze nie widziałem) i wjeżdżamy w tereny zamieszkałe przez mniejszość węgierską - pojawiają się dwujęzyczne nazwy miejscowości.
O zmroku już dojeżdżamy do drogi ekspresowej prowadzącej w kierunku granicy. Nie jesteśmy pewni, czy powinniśmy nią przejechać w kierunku granicy, mandat może być w euro, a tego wcale nie chcemy. Zresztą w ogóle nie chcemy mieć niepotrzebnych problemów. Przejeżdżamy przez wiadukt, za nim na skrzyżowaniu zatrzymuję jakiś samochód, w którym siedzi Węgier, który po ludzku ani be, ani me, ale jego dziewczyna trochę po angielsku mówi, więc dowiadujemy się, że tak, tu przez miejscowość trzeba się przewalcować i zaraz wyjedziemy na drogę. No dobrze, trzeba uwierzyć na słowo - trochę mi wygląda to na to, że wepchniemy się z powrotem na ekspresówkę, ale spróbować trzeba, alternatyw nie ma.
Przejeżdżamy przez Dolgą Ves i skręcamy w kierunku ekspresówki. Wyjeżdżamy idealnie - na rondzie, przed którym ekspresówka się kończy. Stąd tylko rzut beretem do granicy. I jest! Węgry!
Asfalty kiepskie. Ruch niewielki. Zakazy dla rowerów (o tych to wiedzieliśmy, że trzeba je po prostu ignorować). DDR zrobione "po warszawsku", czyli od czapy. Jest już ciemno, od dłuższej chwili szukam w GPS-ie terenów na nocleg, udaje się nam idealnie trafić w miejsce, w którym i przekroczymy 200 km, i zanocujemy; można było jeszcze jechać, ale potem terenów może już nie być.
Znajdujemy płaski, równy las, wbijamy się weń głęboko (las liściasty, bez większych krzaków, więc wolimy się schować) i rozbijamy.
10 km dalej zatrzymujemy się przy Sparze na zakupy, akurat zgrywamy się ze startem jakiegoś wyścigu szosowego, od chwili wyprzedzały nas już samochody obładowane szosami, na parkingu przed sklepem kręci się całe mnóstwo kolarzy, jeździ toto, testuje rowery i robi dużo szumu - znana zasada: im większe brzucho, tym więcej hałasu. Zostawiam Hipcię samą, robię zakupy, jemy jeszcze pączki i kapitalne drożdżówki waniliowe (nawet się ze sprzedawczynią dogadałem, które czekoladowe, które waniliowe, które z cynamonem i jabłkiem).
Niestety, nie ma czasu na opierniczanie się, ruszamy. Szosowcy rozgrzewają się na równoległej drodze, my jedziemy główną. Powoli się wypłaszcza. Na łąkach polują drapieżne ptaszyska. Przelatujemy przez Ptuj (po drodze doganiając sakwiarza, na szczęście pojechał na Maribor), a za miastem kończą się piękne słoweńskie wioseczki, a zaczyna się coś, co do złudzenia przypomina Polskę - wioski już bez ładu i składu, każdy dom inny, trochę tandety, trochę zaniedbania.
Odbijamy na północ, prosto w stronę Austrii, bo skoro mamy dużo zapasu (stan na poranek: jesteśmy względem planu do przodu 3 całe dni i 115 km), to możemy zahaczyć symbolicznie o jeszcze jeden kraj. Nie ma jednak łatwo - po płaskim fragmencie do samej granicy trzeba się trochę wspiąć. W końcu granica. I ja przepraszam z góry za moje może chore skojarzenia, ale gdy przejechałem granicę i zobaczyłem pierwsze, duże znaki z napisami po niemiecku, to przed oczami stanęły mi zdjęcia z podręcznika do historii i odruchowo się wzdrygnąłem.
Jedźmy, nikt nie strzela. Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na rozczytywaniu obcych, ale słowiańskich nazw, jazda przez Austrię jest jak wjechanie do innego, dziwnego świata.
Mamy do pokonania tylko kilkanaście kilometrów, chyba damy radę, chociaż każdy, każdusieńki napis, obojętne, czy to szewc, myjnia czy park rodzinny, przykuwa uwagę i nakazuje się przeczytać w całości. Jadąc szeroką DDR-ką mijamy hodowlę danieli, mijamy również kilku szosowców. Jest płasko, dookoła jak nie wsie, to pola kukurydzy.
Austria zaliczona, można wyjeżdżać. Na granicy mijamy stare i nieczynne budynki graniczne i wracamy z powrotem do Słowenii. Po drodze pojawia się kilka znaków "uwaga, łabędzie" (takich jeszcze nie widziałem) i wjeżdżamy w tereny zamieszkałe przez mniejszość węgierską - pojawiają się dwujęzyczne nazwy miejscowości.
O zmroku już dojeżdżamy do drogi ekspresowej prowadzącej w kierunku granicy. Nie jesteśmy pewni, czy powinniśmy nią przejechać w kierunku granicy, mandat może być w euro, a tego wcale nie chcemy. Zresztą w ogóle nie chcemy mieć niepotrzebnych problemów. Przejeżdżamy przez wiadukt, za nim na skrzyżowaniu zatrzymuję jakiś samochód, w którym siedzi Węgier, który po ludzku ani be, ani me, ale jego dziewczyna trochę po angielsku mówi, więc dowiadujemy się, że tak, tu przez miejscowość trzeba się przewalcować i zaraz wyjedziemy na drogę. No dobrze, trzeba uwierzyć na słowo - trochę mi wygląda to na to, że wepchniemy się z powrotem na ekspresówkę, ale spróbować trzeba, alternatyw nie ma.
Przejeżdżamy przez Dolgą Ves i skręcamy w kierunku ekspresówki. Wyjeżdżamy idealnie - na rondzie, przed którym ekspresówka się kończy. Stąd tylko rzut beretem do granicy. I jest! Węgry!
Asfalty kiepskie. Ruch niewielki. Zakazy dla rowerów (o tych to wiedzieliśmy, że trzeba je po prostu ignorować). DDR zrobione "po warszawsku", czyli od czapy. Jest już ciemno, od dłuższej chwili szukam w GPS-ie terenów na nocleg, udaje się nam idealnie trafić w miejsce, w którym i przekroczymy 200 km, i zanocujemy; można było jeszcze jechać, ale potem terenów może już nie być.
Znajdujemy płaski, równy las, wbijamy się weń głęboko (las liściasty, bez większych krzaków, więc wolimy się schować) i rozbijamy.
- DST 200.45km
- Czas 10:28
- VAVG 19.15km/h
- Podjazdy 1001m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 4 października 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 15: Kraj od linijki
Padający w nocy deszcz zezwolił nam na wylegiwanie się do nieprzyzwoicie późnej szóstej trzydzieści. Albo, jak kto woli, usprawiedliwił rzeczone wylegiwanie się. W nocy podobno pociągi też jeździły i nawet trąbiły, jakie to szczęście, że mam mocny sen i tylko słyszałem o tym hipciowe opowieści. Wychodzimy z namiotu, zgodnie z przewidywaniami jest chłodno, ciemno i wilgotno. Pakujemy wszystko i pędzimy z rowerami przez tory.
No i wsiadamy. Na początek trochę pagórków i, na trzynastym kilometrze, kawałek za dziesięcioprocentowym podjazdem, wjeżdżamy do Vrbovska. Tam postanawiamy odbić do Konzuma, by wydać ostatnie kuny. Po chwili tego pożałowaliśmy... Droga prowadzi w dół. Bardzo w dół. I jeszcze w dół. A na samym dole jest sklep. Zrobiłem zakupy (cztery pączki i trochę batonów), no a teraz trzeba... w górę, w górę, w górę.
Wracamy do pierwotnej trasy naprawdę sporym podjazdem. Potem jeszcze trzeba trochę podjechać i nagle już jedziemy aż do samej granicy w dół. Szkoda, że jest mokro, bo trzeba się jednak pilnować.
A graniczna rzeka nazywa się... Kupa.
Kontrola paszportowa jest taka na odwal, wyraźnie znudzony funkcjonariusz ledwo rzuca okiem na dokumenty, które pokazujemy i każe nam jechać dalej.
I tak, proszę Państwa, wjechaliśmy do Słowenii, kolejnego już kraju na naszej drodze.
Najpierw jeszcze szybki przystanek na pierwszej stacji na dopompowanie tylnego koła, a potem kierunek: Nowe Miasto. Żeby tam dojechać musimy przebyć najpierw żmudną prostą z pagórkami, a potem dostajemy w nagrodę najprzyjemniejsze - długi podjazd meandrujący pomiędzy wioseczkami. Wszystko jest tu zrobione jak na ilustracji w książce - trawniki przed domem jak namalowane, trawa idealnie przycięta, przed domkami ozdoby i rzeźby jak przygotowane specjalnie na tę okazję. Do tego gładziutki asfalt przechodzący płynnie w pobocze i dalej trawnik... Gdyby nie to, że gdzieniegdzie łażą ludzie, to można by pomyśleć, że jedziemy przez scenografię filmu dla dzieci. I tak będzie przez cały nasz pobyt w Słowenii - wszystko jak narysowane.
Do Nowego Miasta mamy solidny zjazd. Jest to większa miejscowość, więc wyposażona w drogi dla rowerów, ale, uwaga, są one logicznie połączone i wsiadając na jedną można bez kluczenia i kombinowania wyjechać po drugiej stronie miasta. My jednak robimy przerwę w Sparze (znowu pączki!). Na wyjeździe z miasta mija nas wesele, a jeden z gości (lub pan młody) wychylony przez okno podaje nam... cukierki.
Przy okazji postanawiamy jechać dłuższą trasą i nie turlać się wzdłuż granicy. Okazuje się być to strzałem w dziesiątkę! Droga ("stara droga") idzie wzdłuż autostrady, więc my mamy pusto, bo wszyscy jadą tamtędy. Do tego mamy świetne widoki, jedziemy przez pagórkowate pola, w słońcu, można powiedzieć, że jest przyjemnie. No, pomijając przymusową przerwę na przeładowanie baterii w aparacie, bo, jak na złość, wzięły i zdechły.
W miejscowości Trebnje odbijamy na północ, chwilę później mija nas kolejne wesele, tym razem wszyscy jadą jakimiś zabytkowymi autami z balonikami w kształcie serduszek. Mimo że długą chwilę muszą jechać za nami, to jakoś im to nie przeszkadza, wyprzedzają nas machając. Tak w ogóle, to Słoweńcy jeżdżą bardzo spokojnie, kolejny kraj, od którego Polacy mogą się tylko uczyć.
Powoli zapada zmrok. Jadąc wzdłuż rzeki Mirny powoli zjeżdżamy aż do Sevnicy, gdzie przecinamy rzekę Savę i zaczynamy wspinaczkę. Sevnica jest dużą miejscowością, więc przez długi czas opuszczamy jej przedmieścia, potem coraz czujniej zaczynamy się rozglądać po bokach. Nierówno, z jednej strony zbocze, z drugiej... też zbocze. Przez chwilę nawet jedziemy szutrówką.
Znajdujemy jedno miejsce, skraj łąki położony wysoko na zboczu, ale Hipcia upiera się, że nie. Potem, na skrzyżowaniu, znajdujemy jakąś chatkę, wyglądającą jak klub lokalnego myśliwego (zaglądając przez okno zauważam szereg trofeów wiszących na ścianie) - proponuję walnąć się na trawce przed tym miejscem (bo ewidentnie nikogo tam nie ma), bylibyśmy ukryci przed ludźmi, ale Hipcia również nie chce. No to dobrze, jedziemy dalej.
Przy skręcie na Planinę pri Sevnici mylimy drogę i zaczynamy zjazd do centrum, dobrze, że orientuję się w porę, że to nie tędy. Na skrzyżowaniu stoi sobie samochód, tak o, po prostu; w nim siedzi sobie ktoś, ale ignoruje nas zupełnie. Zaczynamy zjazd i zaczynam się zastanawiać, czy zjedziemy aż na sam dół. Ale... ale po chwili znajdujemy łąkę, wchodzę - jest ok. Gdy wracam do rowerów ktoś zatrzymuje się w połowie zjazdu i cofa na widok naszych leżących na poboczu rowerów. Wybiegam z krzaków, gość chwilę stoi i odjeżdża.
Decydujemy się położyć w tym miejscu, zakładając, że ten człowiek raczej nie uzna, że zamierzamy tam nocować, może raczej myślał, że potrzebujemy pomocy. Rozbijamy się na miękkiej trawie, słysząc imprezę w jakimś domku opodal. Impreza trwała jeszcze długą chwilę, ludzie się śmiali, psy szczekały, a my jedliśmy kolację.
No i wsiadamy. Na początek trochę pagórków i, na trzynastym kilometrze, kawałek za dziesięcioprocentowym podjazdem, wjeżdżamy do Vrbovska. Tam postanawiamy odbić do Konzuma, by wydać ostatnie kuny. Po chwili tego pożałowaliśmy... Droga prowadzi w dół. Bardzo w dół. I jeszcze w dół. A na samym dole jest sklep. Zrobiłem zakupy (cztery pączki i trochę batonów), no a teraz trzeba... w górę, w górę, w górę.
Wracamy do pierwotnej trasy naprawdę sporym podjazdem. Potem jeszcze trzeba trochę podjechać i nagle już jedziemy aż do samej granicy w dół. Szkoda, że jest mokro, bo trzeba się jednak pilnować.
A graniczna rzeka nazywa się... Kupa.
Kontrola paszportowa jest taka na odwal, wyraźnie znudzony funkcjonariusz ledwo rzuca okiem na dokumenty, które pokazujemy i każe nam jechać dalej.
I tak, proszę Państwa, wjechaliśmy do Słowenii, kolejnego już kraju na naszej drodze.
Najpierw jeszcze szybki przystanek na pierwszej stacji na dopompowanie tylnego koła, a potem kierunek: Nowe Miasto. Żeby tam dojechać musimy przebyć najpierw żmudną prostą z pagórkami, a potem dostajemy w nagrodę najprzyjemniejsze - długi podjazd meandrujący pomiędzy wioseczkami. Wszystko jest tu zrobione jak na ilustracji w książce - trawniki przed domem jak namalowane, trawa idealnie przycięta, przed domkami ozdoby i rzeźby jak przygotowane specjalnie na tę okazję. Do tego gładziutki asfalt przechodzący płynnie w pobocze i dalej trawnik... Gdyby nie to, że gdzieniegdzie łażą ludzie, to można by pomyśleć, że jedziemy przez scenografię filmu dla dzieci. I tak będzie przez cały nasz pobyt w Słowenii - wszystko jak narysowane.
Do Nowego Miasta mamy solidny zjazd. Jest to większa miejscowość, więc wyposażona w drogi dla rowerów, ale, uwaga, są one logicznie połączone i wsiadając na jedną można bez kluczenia i kombinowania wyjechać po drugiej stronie miasta. My jednak robimy przerwę w Sparze (znowu pączki!). Na wyjeździe z miasta mija nas wesele, a jeden z gości (lub pan młody) wychylony przez okno podaje nam... cukierki.
Przy okazji postanawiamy jechać dłuższą trasą i nie turlać się wzdłuż granicy. Okazuje się być to strzałem w dziesiątkę! Droga ("stara droga") idzie wzdłuż autostrady, więc my mamy pusto, bo wszyscy jadą tamtędy. Do tego mamy świetne widoki, jedziemy przez pagórkowate pola, w słońcu, można powiedzieć, że jest przyjemnie. No, pomijając przymusową przerwę na przeładowanie baterii w aparacie, bo, jak na złość, wzięły i zdechły.
W miejscowości Trebnje odbijamy na północ, chwilę później mija nas kolejne wesele, tym razem wszyscy jadą jakimiś zabytkowymi autami z balonikami w kształcie serduszek. Mimo że długą chwilę muszą jechać za nami, to jakoś im to nie przeszkadza, wyprzedzają nas machając. Tak w ogóle, to Słoweńcy jeżdżą bardzo spokojnie, kolejny kraj, od którego Polacy mogą się tylko uczyć.
Powoli zapada zmrok. Jadąc wzdłuż rzeki Mirny powoli zjeżdżamy aż do Sevnicy, gdzie przecinamy rzekę Savę i zaczynamy wspinaczkę. Sevnica jest dużą miejscowością, więc przez długi czas opuszczamy jej przedmieścia, potem coraz czujniej zaczynamy się rozglądać po bokach. Nierówno, z jednej strony zbocze, z drugiej... też zbocze. Przez chwilę nawet jedziemy szutrówką.
Znajdujemy jedno miejsce, skraj łąki położony wysoko na zboczu, ale Hipcia upiera się, że nie. Potem, na skrzyżowaniu, znajdujemy jakąś chatkę, wyglądającą jak klub lokalnego myśliwego (zaglądając przez okno zauważam szereg trofeów wiszących na ścianie) - proponuję walnąć się na trawce przed tym miejscem (bo ewidentnie nikogo tam nie ma), bylibyśmy ukryci przed ludźmi, ale Hipcia również nie chce. No to dobrze, jedziemy dalej.
Przy skręcie na Planinę pri Sevnici mylimy drogę i zaczynamy zjazd do centrum, dobrze, że orientuję się w porę, że to nie tędy. Na skrzyżowaniu stoi sobie samochód, tak o, po prostu; w nim siedzi sobie ktoś, ale ignoruje nas zupełnie. Zaczynamy zjazd i zaczynam się zastanawiać, czy zjedziemy aż na sam dół. Ale... ale po chwili znajdujemy łąkę, wchodzę - jest ok. Gdy wracam do rowerów ktoś zatrzymuje się w połowie zjazdu i cofa na widok naszych leżących na poboczu rowerów. Wybiegam z krzaków, gość chwilę stoi i odjeżdża.
Decydujemy się położyć w tym miejscu, zakładając, że ten człowiek raczej nie uzna, że zamierzamy tam nocować, może raczej myślał, że potrzebujemy pomocy. Rozbijamy się na miękkiej trawie, słysząc imprezę w jakimś domku opodal. Impreza trwała jeszcze długą chwilę, ludzie się śmiali, psy szczekały, a my jedliśmy kolację.
- DST 169.72km
- Czas 11:00
- VAVG 15.43km/h
- Podjazdy 1086m
- Sprzęt Zenon
Piątek, 3 października 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 14: Chorwackie krajobrazy
Mimo że poleżeliśmy jeszcze chwilę, to i tak wstaliśmy nawet wczesnie - o 7:15 byliśmy już na rowerach. Na przywitanie dnia dostaliśmy zjazd, ale krótki, po którym zaraz wjeżdżamy w ciąg łączący Split z Zagrzebiem. Ruch zauważalnie się wzmaga, my za to orientujemy się, że - po raz kolejny niechcący - przejechaliśmy jakiś kilometr ekspresówką. Oczywiście, przypuszczałem to już od chwili, patrząc na GPS-a, ale znaków nie było, dopiero za zakrętem zauważyłem, że dla przeciwnego kierunku ruchu znak początku ekspresówki został ustawiony.
Oczywiście nasza obecność nikomu nie przeszkadza, ani tubylcom, ani trzem polskim samochodom (lubuskie) z przyczepami kempingowymi. Przeszkadza za to wiatr, który przez najbliższe 70 km stara się nam zrobić na złość. Ukształtowanie terenu też nie pomaga, mamy górki, góreczki i pagóreczki, niewielkie, acz irytujące. Czasem też trafia się coś płaskiego, ale bez przesady. Tiry za to się nie przejmują i raz jeden kretyn nawet spycha nas na pobocze.
Tereny są... brzydkie. Po prostu. Ani widoku, ani skałki, jedna, pagórkowata droga przez wielkie głazowisko.
Licznik wskazuje 17 stopni, ale mimo to jest chłodno, jedziemy ubrani ciepło. Przez chwilę zaczyna kropić, po chwili nawet się ubieramy przeciwdeszczowo, bo zacina coraz mocniej.
Znaki powoli wskazują, że zbliżamy się do rejonu Plitvickich Jezior, pojawiają się ostrzeżenia przed misiami, nie ma za to ostrzeżeń przed debilami. Im bliżej, tym więcej autokarów i tym ciekawsze manerwy robią debile za ich kierownicami, co ciekawe, wcale im nie przeszkadza to, że się nie wleczemy, bo cały czas mamy zjazd. Ciekawym za to jest kamper, który na przyczepce wiezie sobie... Smarta.
W napotkanym po drodze sklepie robimy przystanek (m.in. na pączki), po czym ruszamy dalej. Decydujemy się nie marnować czasu na zwiedzanie jezior, robimy kilka fotek ze ścieżki, wysoko nad jeziorami, i ruszamy, byle dalej od tych upstrzonych turystami terenów.
Jak na życzenie, po chwili zjazdu odbijamy w drogę nr 42 i... cisza. No dobra, podjeżdżamy prawie o 400 m w górę, ale nadal jest cisza. Na całych 10 km podjazdu mijają nas zaledwie trzy samochody. Gdzieś tam z góry widać tereny jezior, widać też miejsce, z którego przyjechaliśmy. Widoki wkrotce się kończą - wjeżdżamy w las i po chwili łatwej wspinaczki osiągamy przełęcz na wysokości prawie 800 m n.p.m. Na szczycie przystaję chwilę przy tablicy turystycznej, na której wisi info o tym, żeby nie szlajać się poza szlakami, bo można sobie wdepnąć.
Zaczynamy zjazd. Lekko zamglony, wilgotny las przypomina scenerię idealną do "Władcy Pierścieni", chociaż pasowałby też do wiedźmiego lasu w Trylogii Husyckiej. Zjeżdżamy długo, jakieś 400 m w pionie, mijając po kolei biedne, chorwackie wioski, krajobraz nieco inny niż na (wizualnie) bardziej bogatym wybrzeżu. Mijamy też sporo domów, które wyglądają na podpalone - kolejny ślad wojny czy zemsty już po jej zakończeniu?
Już po zmroku, przez wioski, dojeżdżamy do Josipdola. Noclegu nie ma co planować, bo będziemy się jeszcze walić i walić terenami zabudowanymi. Okunin, napotkany po drodze, jest bardzo ładny, i oświetlony nocą, i ma nawet zamek. Spać jednak w mieście nie będziemy, wyjeżdżamy z miejscowości i kawałek za jakąś wioseczką znajdujemy lasek odgrodzony torami. Przełażę przez tory, znajduję nawet względną miejscówkę, wracam do Hipci, przy okazji zaliczając koncertową glebę na śliskich podkładach. Przenosimy rowery, rozbijamy namiot, szkoda trochę, że na błotnistej ścieżce, namiot się cały upaskudzi. Włazimy do środka. Po chwili przetacza się pociąg, trąbiąc wniebogłosy, a po chwili następny.
Ale w końcu nie będą jeździły całą noc, prawda? Na pewno nie, tu ludzie mieszkają w okolicy!
Podsumowując dzień zauważam, że tego dnia trzeci raz podjechaliśmy pod Mount Everest.
Oczywiście nasza obecność nikomu nie przeszkadza, ani tubylcom, ani trzem polskim samochodom (lubuskie) z przyczepami kempingowymi. Przeszkadza za to wiatr, który przez najbliższe 70 km stara się nam zrobić na złość. Ukształtowanie terenu też nie pomaga, mamy górki, góreczki i pagóreczki, niewielkie, acz irytujące. Czasem też trafia się coś płaskiego, ale bez przesady. Tiry za to się nie przejmują i raz jeden kretyn nawet spycha nas na pobocze.
Tereny są... brzydkie. Po prostu. Ani widoku, ani skałki, jedna, pagórkowata droga przez wielkie głazowisko.
Licznik wskazuje 17 stopni, ale mimo to jest chłodno, jedziemy ubrani ciepło. Przez chwilę zaczyna kropić, po chwili nawet się ubieramy przeciwdeszczowo, bo zacina coraz mocniej.
Znaki powoli wskazują, że zbliżamy się do rejonu Plitvickich Jezior, pojawiają się ostrzeżenia przed misiami, nie ma za to ostrzeżeń przed debilami. Im bliżej, tym więcej autokarów i tym ciekawsze manerwy robią debile za ich kierownicami, co ciekawe, wcale im nie przeszkadza to, że się nie wleczemy, bo cały czas mamy zjazd. Ciekawym za to jest kamper, który na przyczepce wiezie sobie... Smarta.
W napotkanym po drodze sklepie robimy przystanek (m.in. na pączki), po czym ruszamy dalej. Decydujemy się nie marnować czasu na zwiedzanie jezior, robimy kilka fotek ze ścieżki, wysoko nad jeziorami, i ruszamy, byle dalej od tych upstrzonych turystami terenów.
Jak na życzenie, po chwili zjazdu odbijamy w drogę nr 42 i... cisza. No dobra, podjeżdżamy prawie o 400 m w górę, ale nadal jest cisza. Na całych 10 km podjazdu mijają nas zaledwie trzy samochody. Gdzieś tam z góry widać tereny jezior, widać też miejsce, z którego przyjechaliśmy. Widoki wkrotce się kończą - wjeżdżamy w las i po chwili łatwej wspinaczki osiągamy przełęcz na wysokości prawie 800 m n.p.m. Na szczycie przystaję chwilę przy tablicy turystycznej, na której wisi info o tym, żeby nie szlajać się poza szlakami, bo można sobie wdepnąć.
Zaczynamy zjazd. Lekko zamglony, wilgotny las przypomina scenerię idealną do "Władcy Pierścieni", chociaż pasowałby też do wiedźmiego lasu w Trylogii Husyckiej. Zjeżdżamy długo, jakieś 400 m w pionie, mijając po kolei biedne, chorwackie wioski, krajobraz nieco inny niż na (wizualnie) bardziej bogatym wybrzeżu. Mijamy też sporo domów, które wyglądają na podpalone - kolejny ślad wojny czy zemsty już po jej zakończeniu?
Już po zmroku, przez wioski, dojeżdżamy do Josipdola. Noclegu nie ma co planować, bo będziemy się jeszcze walić i walić terenami zabudowanymi. Okunin, napotkany po drodze, jest bardzo ładny, i oświetlony nocą, i ma nawet zamek. Spać jednak w mieście nie będziemy, wyjeżdżamy z miejscowości i kawałek za jakąś wioseczką znajdujemy lasek odgrodzony torami. Przełażę przez tory, znajduję nawet względną miejscówkę, wracam do Hipci, przy okazji zaliczając koncertową glebę na śliskich podkładach. Przenosimy rowery, rozbijamy namiot, szkoda trochę, że na błotnistej ścieżce, namiot się cały upaskudzi. Włazimy do środka. Po chwili przetacza się pociąg, trąbiąc wniebogłosy, a po chwili następny.
Ale w końcu nie będą jeździły całą noc, prawda? Na pewno nie, tu ludzie mieszkają w okolicy!
Podsumowując dzień zauważam, że tego dnia trzeci raz podjechaliśmy pod Mount Everest.
- DST 179.68km
- Czas 11:06
- VAVG 16.19km/h
- Podjazdy 1514m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 2 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 13: Ślady wojny
Rano było ciepło. I sucho. I poleżeliśmy sobie jeszcze chwilę, zbierając się bardzo spokojnie. Gdy w końcu wyszliśmy na zewnątrz było również ciepło. Okolica, w której się rozbiliśmy okazała się być płaskowyżem, pustym i bezludnym. Niecałe 13 stopni, bezwietrznie, niebo zachmurzone. Ruszamy.
Krajobraz przypominał nieco okolice płaskowyżu za Altą, w Norwegii. Niekończące się, bezludne pagórki, pokryte roślinnością, powtykane bardzo rzadko pojedyncze drzewa i krzaki.
Z jednego z nielicznych zabudowań wyleciały trzy wcale niemałe burki i zaczęły nas gonić. Z niezłym skutkiem. Ponieważ zwolnienie tempa, a nawet zatrzymanie się nie odniosło skutku (jeden nawet capnął mi sakwę), stwierdziłem, że wobec tego bawić będziemy się inaczej. Gdy zamierzałem właśnie użyć argumentu siły, czyli kamienia wielkości połowy pięści, odpuściły i odeszły sobie.
Słońce powoli rozjaśniało całe niebo, krajobraz wydawał się stworzony do jakichś westernów i, proszę, jak na życzenie, niedaleko pojawił się kowboj pasący bydło.
Po sporym zjeździe i jednej ciężarówce, która zepchnęła nas na pobocze odbiliśmy z Šuicy na przełęcz 1200, w kierunku Livna. Dość szybko dojechaliśmy do miasta, postanowiliśmy przejechać przez centrum, bo tam w końcu musi być jakiś sklep. Faktycznie, był. Zatrzymaliśmy się, Hipcia skoczyła doń, tylko po to, by wrócić i powiedzieć, że to trochę Rossmann, a nie supermarket. Sklep (Konzuum) znaleźliśmy na obwodnicy, z której wcześniej zrezygnowaliśmy, musieliśmy spory kawałek zjechać z drogi. Hipcia zabrała kasę i skoczyła wydać ostatnie marki, ja zostałem przyglądać się mapie, w kropiącym deszczu.
Z zakupów Jej Wysokość wróciła z pączkami. Tak nam posmakowały, że za moment skoczyłem po jeszcze kilka. Niestety, w końcu trzeba było ruszyć dalej...
Deszcz zniknął, chociaż jeszcze przez chwilę nas postraszył. Jechaliśmy brzegiem szerokiej doliny, oddzielonej przez dwa wysokie łańcuchy górskie. Zaraz pojawił się - dawno się nie widzieliśmy - mocny wiatr w twarz. Droga skręciła w stronę drugiego zbocza. Teraz jechaliśmy po płaskim, między klimatycznymi bagnami po obu stronach szosy. Na drugą stronę wyjechaliśmy tuż obok gór, mając niemalże w zasięgu ręki granicę z Chorwacją.
Zaczęły pojawiać się pojedyncze wioski; najbardziej zaludnione były tu... cmentarze. Większość domów była pozbawiona dachów, okien, popruta seriami z karabinów; niektóre już zamieszkałe domy miały wyraźny ślad ostrzału lub wręcz zalepione dziury po pociskach sporego kalibru. Przy niektórych oknach widać było wyraźnie, że kiedyś jeden człowiek w nich stał, a drugi ktoś usiłował mu zrobić krzywdę.
Pojawił się też drut kolczasty i czerwony znak z sympatyczną, uśmiechniętą mordką: Pazi Mine! Wzdłuż zaminowanego wąwozu przejechaliśmy kilka ładnych kilometrów. Na asfalcie, dla odmiany, od dłuższej chwili mijaliśmy sporo rozjechanych żmij. Wszędzie śmierć.
Dolina zamknięta była od północy niewielkim podjazdem, skończyły się cmentarze i miejscowości, zaczęły się pagórki... Trwało to jednak niedługo, bo wkrótce dojechaliśmy do Bosnianskiego Grahova. Miała to być stolica tutejszego "powiatu", wjeżdżając doń mieliśmy jednak wrażenie, że jest to miasto, w którym niedługo nikt już nie będzie mieszkał - tak samo smutne i tak samo wojennie puste, jak wszystkie mijane dzisiaj. Do samego centrum (jeśli istniało) nie wjeżdżaliśmy, przecięliśmy tylko odrobinę miasto i skręciliśmy na zachód, w kierunku granicy, uprzednio wydając ostatnie z ostatnich Bośniackich Marek na małą colę na stacji benzynowej.
Do granicy musieliśmy się sporo powspinać. Na jednym z podjazdów kolejne ślady wojny - wieńce z napisem "weterani" i dwie pamiątki po dwudziestopięciolatkach, którzy właśnie tutaj zakończyli swoje walki.
Spodziewałem się, że wspinaczki będzie więcej, bo widziałem na horyzoncie GPS-a serpentyny. ale... zaskoczył nas zjazd, po tych własnie serpentynach... Za darmo zjechaliśmy do samej Unii, czyli do granicy z Chorwacją. Specjalnie zrobiliśmy sobie fotkę przy znaczku UE, jako pamiątkę po ostatniej kontroli paszportowej. Przez granicę przelecieliśmy, a droga dalej prowadziła w dół. I w dół. I z wiatrem w plecy.
Zjechaliśmy do Knina. Trochę klucząc po bocznych dróżkach i objazdach znaleźliśmy wyjazd z tej niezbyt ładnej (mimo że przedstawiającej się jako "królewski gród") miejscowości. Za Kninem czekała nas powrotna wspinaczka na spore zbocze i... wiatr. Wiatr w ryło, mocny, droga niby prosta, ale jedzie się niezbyt przyjemnie. Mimo 19 stopni, wraz ze zmrokiem dość szybko zrobiło się chłodno, do tego nie wiadomo gdzie i kiedy uda się zanocować, bo jedziemy przez skalne tereny, upstrzone spadami, zboczami, albo po prostu głazowiskami. W pewnym momencie mija nas kilkanaście wojskowych transportówek, czyżby zaczęła się wojna?
Droga coraz bardziej irytuje: gdy zaczyna się jakiś zjazd, to dostajemy jeszcze mocniejszy wiatr, na podjazdach odpuszcza tylko trochę; przekroczenie 200 km widać już na horyzoncie, więc, mając na uwadze to, że tereny robią się powoli coraz bardziej przyjazne, uznaliśmy, że wstydem byłoby nie dokręcić. Akurat jak na życzenie trafiamy na niewielki lasek mając na liczniku lekko ponad 200; z olbrzymią ulgą ładujemy się między drzewa; nic tu nie wieje, więc jest bardzo ciepło i do tego bardzo miękko. Czas spać.
Krajobraz przypominał nieco okolice płaskowyżu za Altą, w Norwegii. Niekończące się, bezludne pagórki, pokryte roślinnością, powtykane bardzo rzadko pojedyncze drzewa i krzaki.
Z jednego z nielicznych zabudowań wyleciały trzy wcale niemałe burki i zaczęły nas gonić. Z niezłym skutkiem. Ponieważ zwolnienie tempa, a nawet zatrzymanie się nie odniosło skutku (jeden nawet capnął mi sakwę), stwierdziłem, że wobec tego bawić będziemy się inaczej. Gdy zamierzałem właśnie użyć argumentu siły, czyli kamienia wielkości połowy pięści, odpuściły i odeszły sobie.
Słońce powoli rozjaśniało całe niebo, krajobraz wydawał się stworzony do jakichś westernów i, proszę, jak na życzenie, niedaleko pojawił się kowboj pasący bydło.
Po sporym zjeździe i jednej ciężarówce, która zepchnęła nas na pobocze odbiliśmy z Šuicy na przełęcz 1200, w kierunku Livna. Dość szybko dojechaliśmy do miasta, postanowiliśmy przejechać przez centrum, bo tam w końcu musi być jakiś sklep. Faktycznie, był. Zatrzymaliśmy się, Hipcia skoczyła doń, tylko po to, by wrócić i powiedzieć, że to trochę Rossmann, a nie supermarket. Sklep (Konzuum) znaleźliśmy na obwodnicy, z której wcześniej zrezygnowaliśmy, musieliśmy spory kawałek zjechać z drogi. Hipcia zabrała kasę i skoczyła wydać ostatnie marki, ja zostałem przyglądać się mapie, w kropiącym deszczu.
Z zakupów Jej Wysokość wróciła z pączkami. Tak nam posmakowały, że za moment skoczyłem po jeszcze kilka. Niestety, w końcu trzeba było ruszyć dalej...
Deszcz zniknął, chociaż jeszcze przez chwilę nas postraszył. Jechaliśmy brzegiem szerokiej doliny, oddzielonej przez dwa wysokie łańcuchy górskie. Zaraz pojawił się - dawno się nie widzieliśmy - mocny wiatr w twarz. Droga skręciła w stronę drugiego zbocza. Teraz jechaliśmy po płaskim, między klimatycznymi bagnami po obu stronach szosy. Na drugą stronę wyjechaliśmy tuż obok gór, mając niemalże w zasięgu ręki granicę z Chorwacją.
Zaczęły pojawiać się pojedyncze wioski; najbardziej zaludnione były tu... cmentarze. Większość domów była pozbawiona dachów, okien, popruta seriami z karabinów; niektóre już zamieszkałe domy miały wyraźny ślad ostrzału lub wręcz zalepione dziury po pociskach sporego kalibru. Przy niektórych oknach widać było wyraźnie, że kiedyś jeden człowiek w nich stał, a drugi ktoś usiłował mu zrobić krzywdę.
Pojawił się też drut kolczasty i czerwony znak z sympatyczną, uśmiechniętą mordką: Pazi Mine! Wzdłuż zaminowanego wąwozu przejechaliśmy kilka ładnych kilometrów. Na asfalcie, dla odmiany, od dłuższej chwili mijaliśmy sporo rozjechanych żmij. Wszędzie śmierć.
Dolina zamknięta była od północy niewielkim podjazdem, skończyły się cmentarze i miejscowości, zaczęły się pagórki... Trwało to jednak niedługo, bo wkrótce dojechaliśmy do Bosnianskiego Grahova. Miała to być stolica tutejszego "powiatu", wjeżdżając doń mieliśmy jednak wrażenie, że jest to miasto, w którym niedługo nikt już nie będzie mieszkał - tak samo smutne i tak samo wojennie puste, jak wszystkie mijane dzisiaj. Do samego centrum (jeśli istniało) nie wjeżdżaliśmy, przecięliśmy tylko odrobinę miasto i skręciliśmy na zachód, w kierunku granicy, uprzednio wydając ostatnie z ostatnich Bośniackich Marek na małą colę na stacji benzynowej.
Do granicy musieliśmy się sporo powspinać. Na jednym z podjazdów kolejne ślady wojny - wieńce z napisem "weterani" i dwie pamiątki po dwudziestopięciolatkach, którzy właśnie tutaj zakończyli swoje walki.
Spodziewałem się, że wspinaczki będzie więcej, bo widziałem na horyzoncie GPS-a serpentyny. ale... zaskoczył nas zjazd, po tych własnie serpentynach... Za darmo zjechaliśmy do samej Unii, czyli do granicy z Chorwacją. Specjalnie zrobiliśmy sobie fotkę przy znaczku UE, jako pamiątkę po ostatniej kontroli paszportowej. Przez granicę przelecieliśmy, a droga dalej prowadziła w dół. I w dół. I z wiatrem w plecy.
Zjechaliśmy do Knina. Trochę klucząc po bocznych dróżkach i objazdach znaleźliśmy wyjazd z tej niezbyt ładnej (mimo że przedstawiającej się jako "królewski gród") miejscowości. Za Kninem czekała nas powrotna wspinaczka na spore zbocze i... wiatr. Wiatr w ryło, mocny, droga niby prosta, ale jedzie się niezbyt przyjemnie. Mimo 19 stopni, wraz ze zmrokiem dość szybko zrobiło się chłodno, do tego nie wiadomo gdzie i kiedy uda się zanocować, bo jedziemy przez skalne tereny, upstrzone spadami, zboczami, albo po prostu głazowiskami. W pewnym momencie mija nas kilkanaście wojskowych transportówek, czyżby zaczęła się wojna?
Droga coraz bardziej irytuje: gdy zaczyna się jakiś zjazd, to dostajemy jeszcze mocniejszy wiatr, na podjazdach odpuszcza tylko trochę; przekroczenie 200 km widać już na horyzoncie, więc, mając na uwadze to, że tereny robią się powoli coraz bardziej przyjazne, uznaliśmy, że wstydem byłoby nie dokręcić. Akurat jak na życzenie trafiamy na niewielki lasek mając na liczniku lekko ponad 200; z olbrzymią ulgą ładujemy się między drzewa; nic tu nie wieje, więc jest bardzo ciepło i do tego bardzo miękko. Czas spać.
- DST 200.40km
- Czas 11:31
- VAVG 17.40km/h
- Podjazdy 1847m
- Sprzęt Zenon
Środa, 1 października 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 12: Rzut oka na Europę
Poranek należał do tych mniej przyjemnych. Głównie dlatego, że na zewnątrz było jeszcze chłodniej niż gdy nocowaliśmy na czarnogórskiej przęłęczy. Gdy wyszedłem z namiotu znalazłem lód osadzony na rowerze. Termometr wskazał zero stopni.
Wiadomo - gdy człowiek się nie rusza, to się nie grzeje - więc natychmiast, albo jeszcze szybciej wskoczyliśmy na rowery i ruszyliśmy. W dół. Idealny pomysł na poranek - gdy mamy zero stopni, a odczuwalną sporo niżej (bo w końcu wilgoć od rzeki radośnie fruwała sobie w powietrzu), to dajmy sobie jeszcze do tego trochę wiatru. Już na początku poczułem, że nie jest to przyjemne, Hipcia po chwili miała już łzy w oczach z zimna, bo jej rękawiczki - mimo że o klasę cieplejsze od moich - wcale komfortu termicznego nie dawały. Czekałem tylko na jedno: na maleńki, złoty wycinek przestrzeni. I takowy się znalazł, więc zarządziłem zjazd i kazałem Hipci stać i się grzać w porannym słońcu. O dziwo, dawało to jakiś zysk.
Gdy Jej Wysokość zjadła swoje królewskie śniadanie i odrobinę się zagrzała, ruszyliśmy dalej w dół. Na szczęście zjazd był już nie tak długi, wypłaszczyło się, wjechaliśmy w słoneczny teren (zrobiła się nam piękna jesień), a po chwili wjeżdżaliśmy już do Sarajewa. Do tego miasta mieliśmy zamiar zastosować nasz standardowy algorytm przejeżdżania przez miasta, czyli "wyjechać możliwie szybko". Zwiedzać możemy kiedyś, jak przyjedziemy sobie tu np. samochodem.
Bokami, wąskimi uliczkami, wyjechaliśmy do większej arterii, gdzie pojawiło się centrum handlowe. Hipcia poszła po zakupy, a ja zacząłem obserwować otoczenie.
Genetyka to straszna rzecz. W większości przypadków wiadomo, otyłość to sprawa genetyczna, bo osoba, która waży sporo nie może zrzucić wagi, mimo że bardzo solidnie i regularnie ćwiczy. Absolutnie nie ma tu znaczenia to, że w międzyczasie zje solidne śniadanie, obiad i do tego zakąsi sobie słodyczami. Bo taka jest genetyka i tyle: ktoś tak ma, że jak przestaje ćwiczyć, to od razu tyje np. o 10 kg. Zauważyłem pewną korelację - tam, gdzie słodycze może nie są tak dostępne, gdzie nie siedzi się cały dzień na tyłku, tylko np. pracuje w polu, tam genetyka nie ma zbyt wiele do gadania. Natomiast tam, gdzie jest łatwy dostęp do niezdrowego, tuczącego żarcia, a do tego nie trzeba za dużo się ruszać, genetyka natychmiast atakuje. Siedząc pod tym centrum zauważyłem więcej otyłych osób niż przez cały dotychczasowy wyjazd. Widać, że zaczęła się Europa. I nie, nie zauważyłem tego przez cały czas siedzenia, tylko przez pierwsze kilka minut.
Hipcia zniknęła. Czekałem i czekałem, gdy już rozważałem na poważnie pójście z odsieczą, pojawiła się, jak zawsze obładowana siatami (aż strach pomyśleć, że dziennie zjadaliśmy równowartość półtorej dużej reklamówki).
Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy w kierunku wyjazdówki. Uznaliśmy, że najgrubsza kreska na mapie musi być najlepsza. I tak w rzeczywistości było, pomijając tylko to, że znowu (nie wiedząc o tym) znaleźliśmy się na ekspresówce. Owa jednak po chwili się skończyła, a my zobaczyliśmy przed sobą drogowskaz wskazujący, że do Konjica mamy do pokonania za dużo kilometrów, biorąc pod uwagę to, że droga była bardzo ruchliwa, bo było to najkrótsze połączenie między Mostarem i Sarajewem. Zrobiło się ciepło, rozebraliśmy się nawet na krótko; było gdzie się rozgrzewać, bo droga prowadziła cały czas w górę i w dół.
I prowadziła. Prowadziła. Ciężarówki jeździły, my pedałowaliśmy... Do Konjica zjechaliśmy sporym zjazdem, zrobiliśmy tam też krótki odpoczynek, bo poszedłem szukać w ichnim Intermarche musztardy, której Hipcia nie kupiła w Sarajewie. Musztardy nie znalazłem, trafiłem na to na gumę arbuzową, którą, oczywiście, sprezentowałem Hipci.
Droga nie zrobiła się mniej ruchliwa, ale za to przynajmniej dostaliśmy lepsze widoki, bo jechaliśmy wzdłuż jeziora. Przy wyjeździe z jednego z miasteczek przegania nas jakiś chłopak na rowerze. Robi sobie wyścig, bo kilka razy spogląda, gdzie jesteśmy. Nie zdążył zbyt daleko odjechać gdy zaczął mu się chodnik, na który postanowił wskoczyć. Wjechał na niego, nie tracąc, oczywiście, tempa, co spowodowało, że jakieś zakupy, które wiózł sobie na bagażniku, spadły na ziemię. Krzyczałem, ale odwrócił się i zignorował moje okrzyki. No to dobrze, skoro nie chce, to przecież nie będę go na siłę gonił i informował. W końcu skręcił do domu... i po chwili pewnie już wiedział, że będzie musiał wracać po zakupy jakieś 1,5-2 km.
Droga, do tej pory prowadząca ładnie wzdłuż jeziora, odbiła na południe, na Jablanicę. W tym mieście w końcu ruch miał sobie pójść na Mostar i zostawić nas w spokoju. Spodziewałem się podjazdu, tymczasem dostaliśmy naprawdę solidny zjazd, a po nim podjazd - z powrotem do jeziora (ale przynajmniej już w mniejszym ruchu). Jezioro zresztą za chwilę schowalo się między górami, a my nadal w słonecznych promieniach powoli wspinaliśmy się w kierunku Prozoru. Tam na wylotówce widzimy efekt młodzieńczej fantazji połączony ze zbyt ciężką nogą - ładnie wpasowaną w ogrodzenie osobówkę. Na jednym ze zjazdów mijają nas ścigający się na rowerach chłopcy. W sumie nie mieliśmy zamiaru ich przeganiać, ale nasza waga połączona z bagażem powodowała, że w zasadzie bez pedałowania zrobiliśmy im niemiłą niespodziankę.
Droga wyprowadziła nas na górę, dając bardzo ładny widok na jezioro Ramskie. Do jeziora zjechaliśmy tylko symbolicznie, powrotny podjazd dostaliśmy nim jeszcze zdążyliśmy się rozpędzić. Po drodze zakupy w małym sklepiku, gdzie próbuję wytłumaczyć facetowi, co to znaczy "ciepła" (nie chciałem kupować wody z lodówki). Jakoś się udało dogadać i wyruszyliśmy dalej, żegnani oddalonym od nas śpiewem z meczetu.
Na drodze pojawił się dodatkowy pas do podjazdu, a na liczniku 6%. Takim podjazdem tachaliśmy się w górę, co chwilę zerkając na tereny nad jeziorem, które po chwili miał pokryć mrok. Droga, którą jechaliśmy, była taką raczej lokalną, więc ruch był tylko symboliczny; światła przednie włączaliśmy tylko gdy coś jechało. Mieszkańcy nie przesadzali z oświetleniem - minęły nas dwa nieoświetlone ciągniki, których kierowcy chyba się spieszyli, bo pojazdy zasuwały z tej góry jak szalone.
Zapadł zmrok. Wiedzieliśmy tylko tyle, że mamy wyjechać na jakąś przełęcz. Chwilowo podjazd trwał i trwał, w końcu zacząłem na GPS-ie szukać jakiejś miejscówki. W okolicy jednego ze skrzyżowań zbiliśmy w bok, w jakąś dróżkę dojazdową do łąki, weszliśmy w miejsce, które zdawało się stworzone na biwak (nawet był tam ślad po ognisku). Wieczór był bardzo ciepły, księżyc świecił, więc rozbiliśmy się bardzo spokojnie wybierając miejsce... Noc zapowiadała się przyjemnie...
Wiadomo - gdy człowiek się nie rusza, to się nie grzeje - więc natychmiast, albo jeszcze szybciej wskoczyliśmy na rowery i ruszyliśmy. W dół. Idealny pomysł na poranek - gdy mamy zero stopni, a odczuwalną sporo niżej (bo w końcu wilgoć od rzeki radośnie fruwała sobie w powietrzu), to dajmy sobie jeszcze do tego trochę wiatru. Już na początku poczułem, że nie jest to przyjemne, Hipcia po chwili miała już łzy w oczach z zimna, bo jej rękawiczki - mimo że o klasę cieplejsze od moich - wcale komfortu termicznego nie dawały. Czekałem tylko na jedno: na maleńki, złoty wycinek przestrzeni. I takowy się znalazł, więc zarządziłem zjazd i kazałem Hipci stać i się grzać w porannym słońcu. O dziwo, dawało to jakiś zysk.
Gdy Jej Wysokość zjadła swoje królewskie śniadanie i odrobinę się zagrzała, ruszyliśmy dalej w dół. Na szczęście zjazd był już nie tak długi, wypłaszczyło się, wjechaliśmy w słoneczny teren (zrobiła się nam piękna jesień), a po chwili wjeżdżaliśmy już do Sarajewa. Do tego miasta mieliśmy zamiar zastosować nasz standardowy algorytm przejeżdżania przez miasta, czyli "wyjechać możliwie szybko". Zwiedzać możemy kiedyś, jak przyjedziemy sobie tu np. samochodem.
Bokami, wąskimi uliczkami, wyjechaliśmy do większej arterii, gdzie pojawiło się centrum handlowe. Hipcia poszła po zakupy, a ja zacząłem obserwować otoczenie.
Genetyka to straszna rzecz. W większości przypadków wiadomo, otyłość to sprawa genetyczna, bo osoba, która waży sporo nie może zrzucić wagi, mimo że bardzo solidnie i regularnie ćwiczy. Absolutnie nie ma tu znaczenia to, że w międzyczasie zje solidne śniadanie, obiad i do tego zakąsi sobie słodyczami. Bo taka jest genetyka i tyle: ktoś tak ma, że jak przestaje ćwiczyć, to od razu tyje np. o 10 kg. Zauważyłem pewną korelację - tam, gdzie słodycze może nie są tak dostępne, gdzie nie siedzi się cały dzień na tyłku, tylko np. pracuje w polu, tam genetyka nie ma zbyt wiele do gadania. Natomiast tam, gdzie jest łatwy dostęp do niezdrowego, tuczącego żarcia, a do tego nie trzeba za dużo się ruszać, genetyka natychmiast atakuje. Siedząc pod tym centrum zauważyłem więcej otyłych osób niż przez cały dotychczasowy wyjazd. Widać, że zaczęła się Europa. I nie, nie zauważyłem tego przez cały czas siedzenia, tylko przez pierwsze kilka minut.
Hipcia zniknęła. Czekałem i czekałem, gdy już rozważałem na poważnie pójście z odsieczą, pojawiła się, jak zawsze obładowana siatami (aż strach pomyśleć, że dziennie zjadaliśmy równowartość półtorej dużej reklamówki).
Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy w kierunku wyjazdówki. Uznaliśmy, że najgrubsza kreska na mapie musi być najlepsza. I tak w rzeczywistości było, pomijając tylko to, że znowu (nie wiedząc o tym) znaleźliśmy się na ekspresówce. Owa jednak po chwili się skończyła, a my zobaczyliśmy przed sobą drogowskaz wskazujący, że do Konjica mamy do pokonania za dużo kilometrów, biorąc pod uwagę to, że droga była bardzo ruchliwa, bo było to najkrótsze połączenie między Mostarem i Sarajewem. Zrobiło się ciepło, rozebraliśmy się nawet na krótko; było gdzie się rozgrzewać, bo droga prowadziła cały czas w górę i w dół.
I prowadziła. Prowadziła. Ciężarówki jeździły, my pedałowaliśmy... Do Konjica zjechaliśmy sporym zjazdem, zrobiliśmy tam też krótki odpoczynek, bo poszedłem szukać w ichnim Intermarche musztardy, której Hipcia nie kupiła w Sarajewie. Musztardy nie znalazłem, trafiłem na to na gumę arbuzową, którą, oczywiście, sprezentowałem Hipci.
Droga nie zrobiła się mniej ruchliwa, ale za to przynajmniej dostaliśmy lepsze widoki, bo jechaliśmy wzdłuż jeziora. Przy wyjeździe z jednego z miasteczek przegania nas jakiś chłopak na rowerze. Robi sobie wyścig, bo kilka razy spogląda, gdzie jesteśmy. Nie zdążył zbyt daleko odjechać gdy zaczął mu się chodnik, na który postanowił wskoczyć. Wjechał na niego, nie tracąc, oczywiście, tempa, co spowodowało, że jakieś zakupy, które wiózł sobie na bagażniku, spadły na ziemię. Krzyczałem, ale odwrócił się i zignorował moje okrzyki. No to dobrze, skoro nie chce, to przecież nie będę go na siłę gonił i informował. W końcu skręcił do domu... i po chwili pewnie już wiedział, że będzie musiał wracać po zakupy jakieś 1,5-2 km.
Droga, do tej pory prowadząca ładnie wzdłuż jeziora, odbiła na południe, na Jablanicę. W tym mieście w końcu ruch miał sobie pójść na Mostar i zostawić nas w spokoju. Spodziewałem się podjazdu, tymczasem dostaliśmy naprawdę solidny zjazd, a po nim podjazd - z powrotem do jeziora (ale przynajmniej już w mniejszym ruchu). Jezioro zresztą za chwilę schowalo się między górami, a my nadal w słonecznych promieniach powoli wspinaliśmy się w kierunku Prozoru. Tam na wylotówce widzimy efekt młodzieńczej fantazji połączony ze zbyt ciężką nogą - ładnie wpasowaną w ogrodzenie osobówkę. Na jednym ze zjazdów mijają nas ścigający się na rowerach chłopcy. W sumie nie mieliśmy zamiaru ich przeganiać, ale nasza waga połączona z bagażem powodowała, że w zasadzie bez pedałowania zrobiliśmy im niemiłą niespodziankę.
Droga wyprowadziła nas na górę, dając bardzo ładny widok na jezioro Ramskie. Do jeziora zjechaliśmy tylko symbolicznie, powrotny podjazd dostaliśmy nim jeszcze zdążyliśmy się rozpędzić. Po drodze zakupy w małym sklepiku, gdzie próbuję wytłumaczyć facetowi, co to znaczy "ciepła" (nie chciałem kupować wody z lodówki). Jakoś się udało dogadać i wyruszyliśmy dalej, żegnani oddalonym od nas śpiewem z meczetu.
Na drodze pojawił się dodatkowy pas do podjazdu, a na liczniku 6%. Takim podjazdem tachaliśmy się w górę, co chwilę zerkając na tereny nad jeziorem, które po chwili miał pokryć mrok. Droga, którą jechaliśmy, była taką raczej lokalną, więc ruch był tylko symboliczny; światła przednie włączaliśmy tylko gdy coś jechało. Mieszkańcy nie przesadzali z oświetleniem - minęły nas dwa nieoświetlone ciągniki, których kierowcy chyba się spieszyli, bo pojazdy zasuwały z tej góry jak szalone.
Zapadł zmrok. Wiedzieliśmy tylko tyle, że mamy wyjechać na jakąś przełęcz. Chwilowo podjazd trwał i trwał, w końcu zacząłem na GPS-ie szukać jakiejś miejscówki. W okolicy jednego ze skrzyżowań zbiliśmy w bok, w jakąś dróżkę dojazdową do łąki, weszliśmy w miejsce, które zdawało się stworzone na biwak (nawet był tam ślad po ognisku). Wieczór był bardzo ciepły, księżyc świecił, więc rozbiliśmy się bardzo spokojnie wybierając miejsce... Noc zapowiadała się przyjemnie...
- DST 150.99km
- Czas 09:45
- VAVG 15.49km/h
- Podjazdy 1898m
- Sprzęt Zenon