Wpisy archiwalne w miesiącu
Luty, 2014
Dystans całkowity: | 507.79 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 21:43 |
Średnia prędkość: | 23.38 km/h |
Liczba aktywności: | 24 |
Średnio na aktywność: | 21.16 km i 0h 54m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 18 lutego 2014
Kategoria do czytania, transport
Alternatywna płachta biwakowa
Wpis zacznę nietypowo - od ostrzeżenia. Mianowicie: jeśli czytasz ten tekst i nie lubisz czarnego humoru lub nie podchodzisz z dużym dystansem do spraw będących przedmiotem owego, daruj sobie czytanie. Serio, serio.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Już? Zebrali się sami chętni? W porządku, zaczynamy.
El Stalkero miał ostatnio urodziny. Jako że jest z nas spokojne, urocze i inteligentne towarzystwo, zrobiliśmy mu prezent w klimacie Ponurego Żniwiarza. Czyli: było i czym duszę oddzielić od ciała, i gotowe nekrologi do wypełnienia, i urządzenie do niszczenia niepotrzebnych dokumentów, i... właśnie. Miał być też przenośny transporter do tego, co na tym świecie pozostaje, gdy dusza uleci już tam, gdzie dusze sobie ulatują. Ponieważ sprzedawca nam się trochę obijał, dostarczono go dopiero wczoraj.
Tak, jeśli ktoś się nie domyślił, był to oczywiście worek na zwłoki.
Ponieważ rano w pracy było nas mało, nie mogliśmy oprzeć się pokusie wejścia do pojemniczka, w końcu kto wie, czy przy następnej okazji też będzie nam dane zachować świadomość. Ja zmieściłem się cały, El Stalkero, jako że jest wyższy, mógł tylko siedzieć i udawać, że płynie kajakiem. Na tym skończyliśmy doświadczenia, Klusia (która przyszła później) stanowczo odmówiła testowania wytrzymałości i nośności transportera na trasie kuchnia-pokój.
Wrażenia ze środka są całkiem sympatyczne: ciepło, wygodnie, jest jak się obrócić na bok, rozmiar akurat mój - na 180 cm. Są jednak poważne minusy, związane z pomysłem wykorzystania owego urządzenia jako płachty biwakowej:
- waga (na oko nieco pod kilogram, trochę dużo),
- brak zabezpieczonego zamka - w przypadku deszczu będzie się lało do środka,
- brak wbudowanej moskitiery (samodzielne jej wykonanie też byłoby problematyczne),
- kolor: plusem jest to, że jest zdecydowanie maskujący, ale minusem jest to, że pobudkę nad ranem zrobi mi nie budzik, a policja,
- oddychalność: gruba czarna folia zdecydowanie nie chce oddychać (ale za to - z wyjątkiem zamka - mamy pełną wodoodporność).
Największym jednak minusem jest brak podwójnego zamka: ciężko byłoby wyleźć ze środka w przypadku noclegu, a i straszyć jest nieco trudniej, bo folia mocna, gruba, pazurami tak szybko się nie porwie, a (z tego co widzę po filmach) zombie nie mają wielkich zdolności manualnych, żeby sobie swobodnie grzebać przy zamku.
Przykład obrazkowy poniżej:
Testowanie nowego typu płachty biwakowej © Hipek99
A tak już dla świętego spokoju komunikuję, że wiatr znowu dał mi spokój i (znowu) jechało się na niezłą średnią. Przed garażem miałem 28,5 km/h.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Już? Zebrali się sami chętni? W porządku, zaczynamy.
El Stalkero miał ostatnio urodziny. Jako że jest z nas spokojne, urocze i inteligentne towarzystwo, zrobiliśmy mu prezent w klimacie Ponurego Żniwiarza. Czyli: było i czym duszę oddzielić od ciała, i gotowe nekrologi do wypełnienia, i urządzenie do niszczenia niepotrzebnych dokumentów, i... właśnie. Miał być też przenośny transporter do tego, co na tym świecie pozostaje, gdy dusza uleci już tam, gdzie dusze sobie ulatują. Ponieważ sprzedawca nam się trochę obijał, dostarczono go dopiero wczoraj.
Tak, jeśli ktoś się nie domyślił, był to oczywiście worek na zwłoki.
Ponieważ rano w pracy było nas mało, nie mogliśmy oprzeć się pokusie wejścia do pojemniczka, w końcu kto wie, czy przy następnej okazji też będzie nam dane zachować świadomość. Ja zmieściłem się cały, El Stalkero, jako że jest wyższy, mógł tylko siedzieć i udawać, że płynie kajakiem. Na tym skończyliśmy doświadczenia, Klusia (która przyszła później) stanowczo odmówiła testowania wytrzymałości i nośności transportera na trasie kuchnia-pokój.
Wrażenia ze środka są całkiem sympatyczne: ciepło, wygodnie, jest jak się obrócić na bok, rozmiar akurat mój - na 180 cm. Są jednak poważne minusy, związane z pomysłem wykorzystania owego urządzenia jako płachty biwakowej:
- waga (na oko nieco pod kilogram, trochę dużo),
- brak zabezpieczonego zamka - w przypadku deszczu będzie się lało do środka,
- brak wbudowanej moskitiery (samodzielne jej wykonanie też byłoby problematyczne),
- kolor: plusem jest to, że jest zdecydowanie maskujący, ale minusem jest to, że pobudkę nad ranem zrobi mi nie budzik, a policja,
- oddychalność: gruba czarna folia zdecydowanie nie chce oddychać (ale za to - z wyjątkiem zamka - mamy pełną wodoodporność).
Największym jednak minusem jest brak podwójnego zamka: ciężko byłoby wyleźć ze środka w przypadku noclegu, a i straszyć jest nieco trudniej, bo folia mocna, gruba, pazurami tak szybko się nie porwie, a (z tego co widzę po filmach) zombie nie mają wielkich zdolności manualnych, żeby sobie swobodnie grzebać przy zamku.
Przykład obrazkowy poniżej:
Testowanie nowego typu płachty biwakowej © Hipek99
A tak już dla świętego spokoju komunikuję, że wiatr znowu dał mi spokój i (znowu) jechało się na niezłą średnią. Przed garażem miałem 28,5 km/h.
- DST 24.36km
- Czas 00:55
- VAVG 26.57km/h
- Sprzęt Jaszczur
Poniedziałek, 17 lutego 2014
Kategoria do czytania, transport
Cześć pracy!
Dziś się jechało jakoś tak niespodziewanie dobrze. Jeszcze na Prymasa miałem średnią powyżej 29 km/h.
- DST 7.74km
- Czas 00:18
- VAVG 25.80km/h
- Sprzęt Jaszczur
Sobota, 15 lutego 2014
Kategoria < 50km, do czytania
Osiodłać szosę
W zeszłym tygodniu przygotowałem obie szosy do wyjazdu i czekaliśmy na dobre warunki. Czyli żeby było sucho. Dzisiaj Hipci nie chciało się za bardzo ruszać, ale w końcu kiedyś trzeba zakręcić wstępne kilka kilometrów żeby dopasować rower do siebie i przygotować się do nadchodzących dłuższych tras. A jak trzeba to nie ma że się nie chce.
Trasa miała być krótka łamane na bardzo krótka, bo wieczorem czekało nas sporo pracy (kupujemy nowy namiot wyprawowy i jesteśmy na etapie decyzji, które z namiotów zwrócić, a który zostawić). "Przygotowane" zostały dwa standardowe warianty z w miarę dobrym asfaltem: pętla przez Babice i Hornówek i pętla przez Babice, Mariew i Borzęcin (tu: powrót Warszawską). Co do standardowych tras zrobiliśmy jedną zmianę: w końcu zerknąłem na mapę i ustaliłem że zamiast tłuc się Fortową, można po prostu pojechać dalej Kocjana i skręcić w pierwszą w lewo za torami.
Sama trasa była tak nikczemnie krótka, że teraz powinienem zrobić niewiarygodnie długi wpis, zachwycając się nad każdym kamyczkiem, każdą chmurką i każdą kałużą błotka, robiąc od groma zdjęć i komentując każde z nich z osobna. Mam jednak litość dla Czytelnika i ograniczę się do suchych faktów.
Szosa to rower trochę inny. Przesiadka z dowolnego Crossa na MTB nie jest w ogóle odczuwalna (mieszczuchy pomijam, bo to nawet nie są rowery); przesiadkę z Crossa lub MTB na szosę da się zauważyć. Jedzie się trochę inaczej, rower jest lżejszy i na początku trzeba się do niego przyzwyczaić. Ja już miałem to za sobą, jadąc dwukrotnie do pracy, Hipcia potrzebowała pierwszych kilku kilometrów by ustalić sobie pozycję, przyzwyczaić się do hamowania i zmiany przerzutek. Ale gdy już to ogarnęła, to pooooooooszła!
Pierwsze kilometry za Babicami były z bocznym wiatrem, a potem z wiatrem w plecy. Poniższa mapa wskazuje, że przez pięć kilometrów mieliśmy średnią powyżej 30 km/h. Osiągnięcie, jak na (mocny) wiatr w plecy, nie z gatunku tych, które budzą szacunek i uznanie, ciekawsze jednak są obserwacje ze środka: szosa idzie jak przecinak. Nadal nie mogę się nadziwić temu, jak ten rower tnie, utrzymanie prędkości przelotowej powyżej 36 km/h nie wymagało żadnego wysiłku (na wyprawówce jednak trzeba by było trochę się namęczyć).
W Hornówku krótka przerwa (JKW drętwiały łapki, dopiero później udało jej się ustalić współpracujący chwyt) i dalej w prawo na Warszawę: już paskudniejszy asfalt, już dziury, już topniejący śnieg i mokro... i wiatr (nadal mocny), który tym razem zaczął przeszkadzać i dawał prosto w twarz (w zasadzie aż do domu jechaliśmy pod wiatr). A mimo to bez wysiłku jechaliśmy powyżej 27 km/h (widać to zresztą po średnich na poszczególnych odcinkach).
Jazda do pracy po mieście nie dawała w żadnym wypadku nawet przedsmaku tego, jak taki rower spisuje się na trasie. Teraz już nie mogę się doczekać aż rzucimy się na zaplanowane na ten rok dystanse.
Trasa miała być krótka łamane na bardzo krótka, bo wieczorem czekało nas sporo pracy (kupujemy nowy namiot wyprawowy i jesteśmy na etapie decyzji, które z namiotów zwrócić, a który zostawić). "Przygotowane" zostały dwa standardowe warianty z w miarę dobrym asfaltem: pętla przez Babice i Hornówek i pętla przez Babice, Mariew i Borzęcin (tu: powrót Warszawską). Co do standardowych tras zrobiliśmy jedną zmianę: w końcu zerknąłem na mapę i ustaliłem że zamiast tłuc się Fortową, można po prostu pojechać dalej Kocjana i skręcić w pierwszą w lewo za torami.
Sama trasa była tak nikczemnie krótka, że teraz powinienem zrobić niewiarygodnie długi wpis, zachwycając się nad każdym kamyczkiem, każdą chmurką i każdą kałużą błotka, robiąc od groma zdjęć i komentując każde z nich z osobna. Mam jednak litość dla Czytelnika i ograniczę się do suchych faktów.
Szosa to rower trochę inny. Przesiadka z dowolnego Crossa na MTB nie jest w ogóle odczuwalna (mieszczuchy pomijam, bo to nawet nie są rowery); przesiadkę z Crossa lub MTB na szosę da się zauważyć. Jedzie się trochę inaczej, rower jest lżejszy i na początku trzeba się do niego przyzwyczaić. Ja już miałem to za sobą, jadąc dwukrotnie do pracy, Hipcia potrzebowała pierwszych kilku kilometrów by ustalić sobie pozycję, przyzwyczaić się do hamowania i zmiany przerzutek. Ale gdy już to ogarnęła, to pooooooooszła!
Pierwsze kilometry za Babicami były z bocznym wiatrem, a potem z wiatrem w plecy. Poniższa mapa wskazuje, że przez pięć kilometrów mieliśmy średnią powyżej 30 km/h. Osiągnięcie, jak na (mocny) wiatr w plecy, nie z gatunku tych, które budzą szacunek i uznanie, ciekawsze jednak są obserwacje ze środka: szosa idzie jak przecinak. Nadal nie mogę się nadziwić temu, jak ten rower tnie, utrzymanie prędkości przelotowej powyżej 36 km/h nie wymagało żadnego wysiłku (na wyprawówce jednak trzeba by było trochę się namęczyć).
W Hornówku krótka przerwa (JKW drętwiały łapki, dopiero później udało jej się ustalić współpracujący chwyt) i dalej w prawo na Warszawę: już paskudniejszy asfalt, już dziury, już topniejący śnieg i mokro... i wiatr (nadal mocny), który tym razem zaczął przeszkadzać i dawał prosto w twarz (w zasadzie aż do domu jechaliśmy pod wiatr). A mimo to bez wysiłku jechaliśmy powyżej 27 km/h (widać to zresztą po średnich na poszczególnych odcinkach).
Jazda do pracy po mieście nie dawała w żadnym wypadku nawet przedsmaku tego, jak taki rower spisuje się na trasie. Teraz już nie mogę się doczekać aż rzucimy się na zaplanowane na ten rok dystanse.
- DST 25.21km
- Czas 00:59
- VAVG 25.64km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 14 lutego 2014
Kategoria do czytania, transport
Dzień bez barana dniem straconym
Borze, borze szumiący i wilgocią pachnący, cóżem ja takiego zrobił, że na mnie ich zsyłasz?
Z pracy wróciłem planowo, normalnie, spokojnie i nawet pomyślałem, że może uda się przejechać dwa dni spokojnie. Niestety, już rano (po raz pierwszy na Prymasa) jakiś nadpobudliwy kurier Poczty Polskiej uparł się drzeć ryja przez okno. Że niby jakaś "ścieżka" jest. Panie, to Stolyca, tu są chodniki! Drogę rowerową, owszem, na upartego by znalazł: patrz w lewo i galopkiem: trzy pasy ruchu, zieleń, hyc przez barierkę, znowu zieleń, trzy pasy ruchu, chodnik i jest!
Sobie nakrzyczał i pojechał. Wzruszyłem ramionami i jeszcze bardziej nimi wzruszając ominąłem go w kolejce do świateł. Potem jeszcze, gdy już nasze drogi się rozjechały, jechał niepokojąco równo ze mną, jakby, być może, chciał nawiązać kontakt wzrokowy. Nie zastanawiałem się nad tym, szkoda mi energii na machanie do siebie łapami z odległości dwudziestu metrów.
Potem w pracy czas na szalone prawne teorie związane z ruchem drogowym. Główną nagrodę, złotą Pustą Dynię wygrywa stwierdzenie, że w przepisach stoi, że na podwójnej ciągłej wolno wyprzedzać ale przy zachowaniu szczególnej ostrożności. Drugie miejsce i tym samym srebrną Pustą Dynię wygrywa autor stwierdzenia, że przy skręcie w prawo za dużo się dzieje i tym samym nie da się wszystkiego zauważyć, a co za tym idzie, rowerzyści powinni przed przejazdem rowerowym zwalniać, bo po prostu nie da się ich zauważyć. Trzecia nagroda, brązowa Pusta Dynia trafia ex-aequo do autorów myśli przewodniej dotyczącej płacenia mandatów: nie płacimy, bo nie, ściągną sobie z podatku, a może akurat ktoś o tym sobie zapomni.
Z pracy wróciłem planowo, normalnie, spokojnie i nawet pomyślałem, że może uda się przejechać dwa dni spokojnie. Niestety, już rano (po raz pierwszy na Prymasa) jakiś nadpobudliwy kurier Poczty Polskiej uparł się drzeć ryja przez okno. Że niby jakaś "ścieżka" jest. Panie, to Stolyca, tu są chodniki! Drogę rowerową, owszem, na upartego by znalazł: patrz w lewo i galopkiem: trzy pasy ruchu, zieleń, hyc przez barierkę, znowu zieleń, trzy pasy ruchu, chodnik i jest!
Sobie nakrzyczał i pojechał. Wzruszyłem ramionami i jeszcze bardziej nimi wzruszając ominąłem go w kolejce do świateł. Potem jeszcze, gdy już nasze drogi się rozjechały, jechał niepokojąco równo ze mną, jakby, być może, chciał nawiązać kontakt wzrokowy. Nie zastanawiałem się nad tym, szkoda mi energii na machanie do siebie łapami z odległości dwudziestu metrów.
Potem w pracy czas na szalone prawne teorie związane z ruchem drogowym. Główną nagrodę, złotą Pustą Dynię wygrywa stwierdzenie, że w przepisach stoi, że na podwójnej ciągłej wolno wyprzedzać ale przy zachowaniu szczególnej ostrożności. Drugie miejsce i tym samym srebrną Pustą Dynię wygrywa autor stwierdzenia, że przy skręcie w prawo za dużo się dzieje i tym samym nie da się wszystkiego zauważyć, a co za tym idzie, rowerzyści powinni przed przejazdem rowerowym zwalniać, bo po prostu nie da się ich zauważyć. Trzecia nagroda, brązowa Pusta Dynia trafia ex-aequo do autorów myśli przewodniej dotyczącej płacenia mandatów: nie płacimy, bo nie, ściągną sobie z podatku, a może akurat ktoś o tym sobie zapomni.
- DST 19.15km
- Czas 00:50
- VAVG 22.98km/h
- Sprzęt Jaszczur
Czwartek, 13 lutego 2014
Kategoria do czytania, transport
Brakowało mi takiego dnia
Jeszcze kilkanaście dni temu, gdy w zasadzie nie było o czym pisać, narzekałem sam do siebie, że to, co piszę, jest w gruncie rzeczy nieciekawe i nudne, bo nic się nie dzieje. Po kilku wydarzeniach z ostatnich dni taką jazdę jak teraz przyjmuję z radością: w końcu nikt mnie nie próbował rozjechać, potrącić, zahaczyć, nikt nie trąbił, po prostu sobie jechałem. W różnej pogodzie, owszem (z pracy - deszcz, do pracy - mgła), ale jazda była spokojna i przyjemna.
- DST 16.37km
- Czas 00:44
- VAVG 22.32km/h
- Sprzęt Jaszczur
Środa, 12 lutego 2014
Kategoria do czytania, transport
Było cymbalistów wielu...
... i wczoraj jeden cymbał brzmiący zagrał dla mnie. Na trąbie. Za moimi plecami. A potem mnie wyprzedził.
Pokazałem mu międzynarodowy gest oznaczający "Czemu trąbisz, człeku, wszak jadę zgodnie z wszystkimi przepisami", po czym on dość gwałtownie wyhamował swój (zjeżdżający do zajezdni) autobus i zdawał się na mnie czekać. Gdy już liczyłem na to że w światły sposób wymienimy się poglądami, człek ów nagle ruszył. Rozumiem że był to komunikat mówiący "Tym razem ci odpuszczę, podły rowerzysto".
Nadal nie rozumiem tego postępowania: natrąbić i nadrzeć się przez okno jest komu, ale już zatrzymać się i podyskutować to nie. A szkoda, z przyjemnością poświęciłbym czas na spokojną dyskusję zawierającą elementy odpytania pieniacza na temat tego które przepisy złamałem (z wyjątkiem, oczywiście, tego: "Warszawa to nie wieś żeby po niej rowerem jeździć").
Doceniam, co prawda, postępowanie jednego człowieka, który kiedyś zwolnił do mojej prędkości i poinformował mnie że asfalt jest niebezpieczny, ale większość po prostu woli sobie zakrzyknąć. I nie wiem czego oczekuje - że od ich zakrzyknięcia nagle wezmę i zjadę potulnie na chodnik, bo Pan Kerowca z Warsiawy tego sobie życzy?
Pokazałem mu międzynarodowy gest oznaczający "Czemu trąbisz, człeku, wszak jadę zgodnie z wszystkimi przepisami", po czym on dość gwałtownie wyhamował swój (zjeżdżający do zajezdni) autobus i zdawał się na mnie czekać. Gdy już liczyłem na to że w światły sposób wymienimy się poglądami, człek ów nagle ruszył. Rozumiem że był to komunikat mówiący "Tym razem ci odpuszczę, podły rowerzysto".
Nadal nie rozumiem tego postępowania: natrąbić i nadrzeć się przez okno jest komu, ale już zatrzymać się i podyskutować to nie. A szkoda, z przyjemnością poświęciłbym czas na spokojną dyskusję zawierającą elementy odpytania pieniacza na temat tego które przepisy złamałem (z wyjątkiem, oczywiście, tego: "Warszawa to nie wieś żeby po niej rowerem jeździć").
Doceniam, co prawda, postępowanie jednego człowieka, który kiedyś zwolnił do mojej prędkości i poinformował mnie że asfalt jest niebezpieczny, ale większość po prostu woli sobie zakrzyknąć. I nie wiem czego oczekuje - że od ich zakrzyknięcia nagle wezmę i zjadę potulnie na chodnik, bo Pan Kerowca z Warsiawy tego sobie życzy?
- DST 28.84km
- Czas 01:14
- VAVG 23.38km/h
- Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 11 lutego 2014
Kategoria do czytania, transport
No i jest!
Od chwili już śledziłem, patrzyłem, dodawałem i zastanawiałem się. W końcu dzisiaj dodałem dziewięćset pięćdziesiąty pierwszy wpis w kategorii "Dojazdy do pracy" i niniejszym przekroczyłem sumę dwudziestu tysięcy kilometrów. Łącznie poświęciłem na to trzydzieści osiem dni.
Przy założeniu miejskiego spalania mojego samochodu (niech będzie 10 l/100 km) i ceny benzyny równej 5 zł (zaokrąglamy w dół), zaoszczędziłem 10.000 zł (a na eksploatację roweru tyle nie poszło). Konkurować w oszczędnościach mogłaby karta miejska, może wyszedłbym wtedy na zero, ale komfort jazdy w swoim własnym towarzystwie jest czymś na czym ciężko oszczędzać.
Przy założeniu miejskiego spalania mojego samochodu (niech będzie 10 l/100 km) i ceny benzyny równej 5 zł (zaokrąglamy w dół), zaoszczędziłem 10.000 zł (a na eksploatację roweru tyle nie poszło). Konkurować w oszczędnościach mogłaby karta miejska, może wyszedłbym wtedy na zero, ale komfort jazdy w swoim własnym towarzystwie jest czymś na czym ciężko oszczędzać.
- DST 16.36km
- Czas 00:40
- VAVG 24.54km/h
- Sprzęt Jaszczur
Poniedziałek, 10 lutego 2014
Kategoria do czytania, transport
Praca
Nastawiłem budzik na szóstą. Nie zadzwonił. Sam zbudziłem się o siódmej.
Średnia wyszła niezła - zjeżdżając do garażu miałem 27,5 km/h (potem musiałem sporo zwolnić, bo pod ziemią jest ślisko).
Średnia wyszła niezła - zjeżdżając do garażu miałem 27,5 km/h (potem musiałem sporo zwolnić, bo pod ziemią jest ślisko).
- DST 7.78km
- Czas 00:19
- VAVG 24.57km/h
- Sprzęt Jaszczur
Piątek, 7 lutego 2014
Kategoria do czytania, transport
Przygotowania trwają
W piątek to nuda była, zwykły powrót do domu.
W niedzielę za to wziąłem się za robotę i przygotowałem szosy do pierwszego wyjazdu. Jeśli pogoda pozwoli to w przyszłym tygodniu (nie chcę ich zachlapać solą, poza tym pierwszą dłuższą trasę chcemy zrobić na spokojnie, w dobrych warunkach).
Instruktorka zarządziła dni restowe po ostatnich mocnych treningach, więc w zasadzie w weekend niczego siłowego nie zrobiliśmy (z wyjątkiem podciągania się na drążku).
W niedzielę za to wziąłem się za robotę i przygotowałem szosy do pierwszego wyjazdu. Jeśli pogoda pozwoli to w przyszłym tygodniu (nie chcę ich zachlapać solą, poza tym pierwszą dłuższą trasę chcemy zrobić na spokojnie, w dobrych warunkach).
Instruktorka zarządziła dni restowe po ostatnich mocnych treningach, więc w zasadzie w weekend niczego siłowego nie zrobiliśmy (z wyjątkiem podciągania się na drążku).
- DST 12.03km
- Czas 00:33
- VAVG 21.87km/h
- Sprzęt Jaszczur
Piątek, 7 lutego 2014
Kategoria do czytania, transport
A jednak chcą mnie zabić
Wspominałem ostatnio że próbują? Wspominałem? No i w końcu się doczekałem.
Dzień zapowiadał się ciekawie. Pojechałem sobie do dentysty, co dało mi możliwość przejażdżki w godzinach pracy i, po odsiedzeniu swojego, pojechałem do domu.
Zasuwam sobie Popularną, ciemno, przyjemnie, jedzie się świetnie, gdy nagle przede mną materializuje się tył samochodu. To znaczy, najpierw zmaterializował się przód, ale zanim zdążyłem się zorientować to przede mną był już tył. Nie było nawet czasu na pomyślenie "kurwa!", nie mówiąc o zakrzyknięciu. Wpieprzyłem się w niego i wygrzmociłem.
Gdyby ktoś chciał wiedzieć dokładnie, bo z powyższego nie wynika: wyprzedził mnie, po czym postanowił skręcić w prawo tuż przed moim nosem. I skręcił za ciasno.
Gdzie to byliśmy? A, na glebie. Patrzyłem przez chwilę jak kretyn zwalnia, po czym przyspiesza. Nie zdążyłem zapamiętać numeru (tylko litery i pierwszą cyfrę), podniosłem się z ziemi i wrzucając na miejsce licznik który wypadł przy lądowaniu (nie mam pojęcia jakim cudem udało mi się go wcisnąć za pierwszym razem i to tak szybko) ruszyłem za nim. Obczaiłem skręt którym pojechał, ale potem już go zgubiłem, kręciłem się jeszcze po osiedlach dobrze kilkanaście minut (poznałem trochę nowych terenów, zdecydowanie plus całego zdarzenia), niestety, nie znalazłem go.
Pozostało tylko wziąć telefon i zacząć rozmowę od "Zacznę od tego że wszystko w porządku" i wytłumaczyć dlaczego w domu będę nieco później. Już od chwili wiedziałem że rower w porządku, po drodze wstępnie oszacowałem brak strat w odzieży, w domu ostatecznie to potwierdziłem (najbardziej bałem się o bluzę, bo jest naprawdę świetna). Straty na tym, co potrafi się samo naprawiać, czyli hipopotamim cielsku, były symboliczne: siniak na łokciu i starte kolano.
Wnioski:
- ewidentnie jeżdżę za szybko. Gromada kretynów w samochodach chyba nie potrafi skumać, że rower potrafi jechać ok 30 km/h. Jak rower to, wiadomo, jedzie wolno, więc zdążę. Trzeba zacząć jeździć rozważniej: 15 km/h z górki, 12 km/h po płaskim, pod górkę - pchamy. Tylko chodnik i to tylko w lecie.
- gdybym jechał DDR (była zaśnieżona) to, biorąc pod uwagę to, jak ten samochód wszedł w zakręt, pisałbym z domeny niebostats.pl,
- pierwsze jebudu na 34 tysiące kilometrów. Na razie jest nieźle.
- niektórzy mieli gorzej.
A, no i oczywiście, zapomniałbym, kask niczego by nie zmienił. Chyba że założyłbym go na kolano, bo ono mnie teraz najbardziej denerwuje.
Rano za to w nagrodę za przeżycia dostałem wiatr w twarz. A zabójcy skryli się w mroku i czekają na wieczór. Do zobaczenia, panowie.
Dzień zapowiadał się ciekawie. Pojechałem sobie do dentysty, co dało mi możliwość przejażdżki w godzinach pracy i, po odsiedzeniu swojego, pojechałem do domu.
Zasuwam sobie Popularną, ciemno, przyjemnie, jedzie się świetnie, gdy nagle przede mną materializuje się tył samochodu. To znaczy, najpierw zmaterializował się przód, ale zanim zdążyłem się zorientować to przede mną był już tył. Nie było nawet czasu na pomyślenie "kurwa!", nie mówiąc o zakrzyknięciu. Wpieprzyłem się w niego i wygrzmociłem.
Gdyby ktoś chciał wiedzieć dokładnie, bo z powyższego nie wynika: wyprzedził mnie, po czym postanowił skręcić w prawo tuż przed moim nosem. I skręcił za ciasno.
Gdzie to byliśmy? A, na glebie. Patrzyłem przez chwilę jak kretyn zwalnia, po czym przyspiesza. Nie zdążyłem zapamiętać numeru (tylko litery i pierwszą cyfrę), podniosłem się z ziemi i wrzucając na miejsce licznik który wypadł przy lądowaniu (nie mam pojęcia jakim cudem udało mi się go wcisnąć za pierwszym razem i to tak szybko) ruszyłem za nim. Obczaiłem skręt którym pojechał, ale potem już go zgubiłem, kręciłem się jeszcze po osiedlach dobrze kilkanaście minut (poznałem trochę nowych terenów, zdecydowanie plus całego zdarzenia), niestety, nie znalazłem go.
Pozostało tylko wziąć telefon i zacząć rozmowę od "Zacznę od tego że wszystko w porządku" i wytłumaczyć dlaczego w domu będę nieco później. Już od chwili wiedziałem że rower w porządku, po drodze wstępnie oszacowałem brak strat w odzieży, w domu ostatecznie to potwierdziłem (najbardziej bałem się o bluzę, bo jest naprawdę świetna). Straty na tym, co potrafi się samo naprawiać, czyli hipopotamim cielsku, były symboliczne: siniak na łokciu i starte kolano.
Wnioski:
- ewidentnie jeżdżę za szybko. Gromada kretynów w samochodach chyba nie potrafi skumać, że rower potrafi jechać ok 30 km/h. Jak rower to, wiadomo, jedzie wolno, więc zdążę. Trzeba zacząć jeździć rozważniej: 15 km/h z górki, 12 km/h po płaskim, pod górkę - pchamy. Tylko chodnik i to tylko w lecie.
- gdybym jechał DDR (była zaśnieżona) to, biorąc pod uwagę to, jak ten samochód wszedł w zakręt, pisałbym z domeny niebostats.pl,
- pierwsze jebudu na 34 tysiące kilometrów. Na razie jest nieźle.
- niektórzy mieli gorzej.
A, no i oczywiście, zapomniałbym, kask niczego by nie zmienił. Chyba że założyłbym go na kolano, bo ono mnie teraz najbardziej denerwuje.
Rano za to w nagrodę za przeżycia dostałem wiatr w twarz. A zabójcy skryli się w mroku i czekają na wieczór. Do zobaczenia, panowie.
- DST 35.94km
- Czas 01:41
- VAVG 21.35km/h
- Sprzęt Jaszczur