Wpisy archiwalne w miesiącu
Marzec, 2014
Dystans całkowity: | 1330.85 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 51:27 |
Średnia prędkość: | 25.87 km/h |
Maksymalna prędkość: | 45.64 km/h |
Liczba aktywności: | 33 |
Średnio na aktywność: | 40.33 km i 1h 33m |
Więcej statystyk |
Sobota, 22 marca 2014
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy
Przez Wielkopolskę na Mazowsze
Zaczęło
się od planu. Plan był dobry. Potem plan został zmieniony i stał się
bardzo dobry. A potem sprawdziliśmy pogodę. Konkretnie wiatr. Wiatr miał
wiać tak, że (biorąc pod uwagę to, że trasa planu była pętelką) mógł
trochę dokuczyć. Wyciągnęliśmy zatem plan awaryjny i jazdę z wiatrem - z
Lublina. Okazało się, że PKP już nie puszcza do Lublina pociągów z
przewozem rowerów, więc wróciliśmy do korzeni i planu A.
Nadszedł dzień poprzedzający wyjazd. Tradycyjnie (jak to w piątek) mieliśmy jeszcze trening na ścianie. Mocny trening. Jak zawsze zresztą. Poszliśmy spać o północy - nawet Hipcia (co samo w sobie jest ewenementem). Pojawił się i ranek. Przebudziłem się gdzieś około piątej i zorientowałem się, że mam jeszcze pół godziny zanim te sukinsyny zaczną się odzywać, jeden po drugim. I zaczęły, taka ich mać. Pierwszy łobuz zadzwonił o 5:30. Drugi - dziesięć minut później. Trzeci - ostateczny - za dziesięć szósta. Wstałem i stwierdziłem, że zacznę dzień od żalu. I tak sobie żałowałem. Żałowałem głupiego pomysłu, żałowałem, że łóżko jest tak ciepłe, żałowałem, że nie wyłączyłem tych budzików w cholerę, żałowałem, że trzeba się ubrać, żałowałem, że trzeba jeść to cholerne śniadanie tak wcześnie rano w sobotę (zamiast cztery godziny później). O Bogowie, jakże ja nienawidzę wstawania rano!
Wsiedliśmy w końcu na rowery (Hipcia zdążyła jakieś tysiąć czterysta razy powtórzyć "Szybko! Bo się spóźnimy!") i zajechaliśmy na Zachodni. Do odjazdu mamy jakieś dwadzieścia minut, a kolejka taka jak nigdy. Gdzieś z boku Mroczne Dzieci Szatana rozsiewają czerń swoich ubrań jedząc... pączki, a przed nami jakaś nerdownia ze smyczami Microsoftu jadąca na jakis zlot czy coś tam. Wszyscy, dziesięć osób, kupowali pojedynczo bilety. Bilety na... 8:20! Na szczęście udało mi się grzecznie wprosić w kolejkę i dzięki temu byliśmy na peronie trzy minuty przed przyjazdem pociągu. Pociąg nadjechał, poszliśmy do naszego wagonu... a gdzie przedział na rowery?! Halo! Przedziału nie było. Zaparkowaliśmy rowery na samym końcu i usiedliśmy przy nich na glebie (nasze miejscówki były przy drugich drzwiach wagonu). Gdy przyszedł konduktor zbudził dwóch chłopaków, którzy zajęli sobie cały przedział i spali (nie chcieliśmy ich budzić - na podłodze było wygodnie), po czym zaprosił nas do środka. I tak posiedzieliśmy sobie jeszcze pół godziny zanim wyskoczyliśmy na peron w Kutnie.
I start! Początek, czyli wydostanie się z Kutna, na szczęście był prosty i oczywisty jak budowa cepa, można go było spokojnie spamiętać. Po chwili skręciliśmy już w DK 92 i ruszyliśmy na Konin. Jechało się elegancko! Szerokie, równe pobocze, ruch maleńki (w końcu była sobota rano), słońce co prawda nie chciało wyjść zza chmur, ale niech mu tam będzie, przeżyjemy. Powoli zbliżały się dwa ważne skrzyżowania. Ważne dlatego, że trasę ułożyłem tak, że decyzja związana z tym czy jedziemy dłuższym czy krótszym wariantem, musiała być podjęta na samym końcu. Po pierwszych sześćdziesięciu kilometrach mieliśmy zadecydować, czy jedziemy wariantem na 260, 300 czy dłuższym. W zasadzie decyzja była podjęta w pociągu, ale w razie czego opcje też mieliśmy - padło na wariant najdłuższy.
Gdzieś po drodze nastąpił dość ważny moment - pierwszy raz dotknęliśmy kołami województwa Wielkopolskiego.
Wiatr albo pomagał, albo nie przeszkadzał, nie wiem. Dojeżdżając do Konina mieliśmy średnią powyżej 28 km/h i jakieś 85 km przejechanych od Kutna. Przy skręcie na Łódź, w DK 72, mieliśmy do prawda Orlen, ale trzeba by było zejść na chodnik, przejechać pięćdziesiąt metrów (!) zdala od szosy. Więc Hipcia kategorycznie stwierdziła, że nie chce się jej, gdzieś dalej też będą stacje. Na dzień dobry przywitała nas tablica wskazujaca "Łódź 100" poza tym na siedemdziesiątce dwójce zepsuł się asfalt, zepsuło się też pobocze, zrobiło się ciaśniej, a przy okazji wiatr przypomniał sobie że żyje i dmuchnął prosto w twarz. No i już nie było tak kolorowo. W końcu napotkaliśmy jakąś stację, zrobiliśmy sobie tam dłuższą planową przerwę (zamiast na 75 kilometrze była w okolicach 90). Wsunęliśmy po parówce, zmarnowaliśmy trochę czasu (18 minut zamiast planowanego kwadransa) i ruszyliśmy dalej walczyć z wiatrem. Zrobiło się cieplej, słońce zaczęło nieśmiało wyłazić zza chmur, a Hipcia zaczęła w międzyczasie się boleć. Kolano bolało od początku (bo ono zawsze boli), ale odezwały się plecy. I, co gorsza, nie chciały przestać. Gdzieś po 35 kilometrach stanęliśmy na kilka minut by mogła się rozciągnąć, potem jechaliśmy dalej. Im bliżej Łodzi tym większy ruch się robił i zwiększał się poziom buraków na metr bieżący nawierzchni.
Ja sobie tymczasem wyłem. Bo wyję, taki mam zwyczaj. Jakies piosenki, które pamiętam w całości, we fragmentach, sklejane refreny kilku kawałków, im durniejsze tym lepsze, coś się mnie uczepi i jadę tak kwadrans, wyjąc na przemian dwa lub cztery wersy. Co ciekawe, tym razem nie uczepiła się mnie moja standardowa piosenka (może jest przeznaczona tylko na sakwy), za to dopadła mnie inna. A jako że dojeżdżaliśmy do Łodzi, zmieniłem refren na "Wal na Łódź" i tak jechałem mrucząc "Wal na Łódź, weź się zczilałtuj, wal na Łódź...".
Łódź w końcu przyszła. Poznaliśmy po wlotówce. Reguła, że wlotówki do dużych miast przypominają poligon wojskowy, zadziałała i tutaj. Potem zrobiło się przyjemniej, szerzej, pojawiły się trzy pasy i... światła. A skoro zaczęło się duże miasto, pojawił się i zakaz dla rowerów, na szczęście zaraz obok była stacja, gdzie zrobiliśmy kolejną planową przerwę (tym razem jakoś po stu kilometrach od ostatniej). Parówek nie było, wsunęliśmy batony, uzupełnili bidony, pozbyłem się długich nogawek (nie chciałem ich zmieniać na poprzedniej krótkiej przerwie, za mało czasu mieliśmy) i ruszyliśmy dalej. Poprowadziła nas ładna, asfaltowa dróżka rowerowa, naprawdę miodzio! Szeroka, asfaltowa, równa... wszystko co dobre szybko się kończy. Wypchnięto nas na jakis wyrób ścieżkopodobny zbudowany z kostki. Już nie chcieliśmy walić asfaltem, po (dłuższej) chwili się toto skończyło i (w końcu) znaleźliśmy się na wylotówce. Poziom kretynów na metr bieżący jeszcze się zwiększył. Idiotów wyprzedzających na trzeciego lub próbujących wepchnąć się między nas i wyprzedzany aktualnie samochód wzrósł zauważalnie, jakby wszyscy byli tego dnia na słońcu i przygrzało ich za mocno.
Na szczęście za chwilę, w Brzezinach, odbiliśmy w lewo, w drogę powiatową. Było to niezbędne by zaliczyć jedną gminę, schowaną gdzieś daleko w okolicach autostrady. Poczęło zmierzchać i robić się chłodno, wbiłem się z powrotem w nogawki i bluzę, zmieniliśmy też szkła w okularach i zaświeciliśmy światła. Asfalt był przyjemny i równy, wiatr w końcu przestał przeszkadzać (cały odcinek z Konina do Brzezin mocniej lub słabiej wiało w twarz), jechało się całkiem przyjemnie. W końcu nadeszły Łyszkowice, gdzie skręciliśmy w kierunku Skierniewic. Było już ciemno, zepsuł się asfalt, a Hipcia zaczęła boleć jeszcze bardziej. Wszystkie nierówności biły w plecy i przeszkadzały bardziej, więc musieliśmy jeszcze zatrzymać się po drodze, przed Skierniewicami. Na szczęście w Makowie poprawił się asfalt, w Skierniewicach zmyliłem skrzyżowanie i pojechaliśmy sobie jakieś dwa kilometry prosto na Łódź, trzeba było stawać (Hipcia nie narzekała tylko rozciągała plecy), sprawdzać drogę i zawracać. Czekała nas jeszcze jedna sprawa do załatwienia - wycieczka w kierunku Rawy by zaliczyć gminę Nowy Kawęczyn i tym samym wydłubać drugie oczko naszego gminnego pajączka. Gmina w końcu pojawiła się, zrobiliśmy kolejny planowy postój na stacji (Hipcia w końcu mogła się położyć na glebie i wyrozciągać niemalże jak piesek), zjedliśmy coś i zaczęliśmy przebijać się w kierunku Żyrardowa. Asfalt się poprawił, jechało się lepiej, po chwili już wyjechaliśmy na znane tereny, w okolice Puszczy Mariańskiej (w zeszłym roku jechaliśmy tamtędy w deszczu do Warszawy).
Gdzieś w Żyrardowie pękły trzy stówy. Skwitowaliśmy je wzruszeniem ramion - dziwne, ale tak było. Tak samo świętowaliśmy pobicie naszego dystansowego rekordu, jak coś, co trzeba było od dawna załatwić i coś, co ani trochę nie było wyzwaniem i samo w sobie nie jest wielkim sukcesem.
Do Grodziska mieliśmy czas na decyzje. Można było odbić przez Błonie i tym samym przedłużyć drogę do czterech stów, plecy Hipci dawały jednak znać o sobie coraz bardziej, pod koniec na każdych nierównościach musiała przestawać pedałować, więc by nie dodawać jej dwóch godzin skrajnie nieprzyjemnego doświadczenia zdecydowaliśmy się pojechać prosto do domu.
Pozostał jeszcze grodzisko-milanowski cykl zakazów rowerowych, które trzeba było zignorować. Tu zatrzymamy się na chwilę - nie był to pierwszy ciąg bezsensownie postawionych zakazów, dających alternatywę w postaci chodnika, nierównej kostki albo nie dający żadnej alternatywy. Nie wiem, po co to się robi, po co, bez zmiany nawierzchni, zwężenia asfaltu, czy jakichkolwiek innych przesłanek, nagle wstawia się znak zakazu i daje coś, czego nawet nie można nazwać alternatywą? Mam dwie teorie: pierwszą jest usunięcie z asfaltu wioskowych batmanów, którzy na pewno regularnie (i w różnym stanie świadomości) nawiedzają okolice, drugą - motto "Warszawa to nie wieś, żeby po niej rowerem jeździć" - czyli miasteczkowe aspiracje miejscowości, które postanawiają się pozbyć rowerzystów z ulic, bo "to nie wieś". Trochę tych zakazów mamy na koncie. Jakoś nikt nie czuł się pokrzywdzony, nikt nie musiał przez nas też czekać dłużej niż pięć-dziesięć sekund (pojedyncze przypadki), ba, nikt nawet nie trąbił.
Wróćmy jednak do jazdy: w okolicach Bemowa okazało się, że kiepsko będzie z przekroczeniem 350, więc dla świętego spokoju, żeby dziewiątka nie kłuła w oczy, zakręciliśmy jeszcze pętlę po okolicy.
W domu byliśmy tuż po północy. W sumie niezmęczeni wypiliśmy sobie (tradycyjnego) wściekłego psa, napiliśmy się po piwie, zjedliśmy kolację i jakoś po drugiej położyliśmy się spać.
Na koniec dwa słowa podsumowania. Albo cztery słowa. Albo więcej.
Gminożerstwo: zjedliśmy dwadzieścia osiem sztuk i załataliśmy dziurę, która pojawiła się zupełnie niechcący i męczyła. Tym samym nasz pajączek zmienił się... właśnie, w co? Mi to przypomina Latającego Potwora Spaghetti.
Dystans: potwierdziło się to, co sobie sami powiedzieliśmy już chwilę temu - trzysta kilometrów nie jest wyzwaniem. Wyzwaniem nie byłyby też cztery stówy, dojeżdżając do domu mieliśmy jeszcze duży zapas, by jechać jeszcze dwie godziny i skończyć nadal z zapasem na jeszcze.
Co w takim razie byłoby wyzwaniem? Znaczące podniesienie średniej na takim dystansie, coś mierzące w 27 km/h - owszem. Innym wyzwaniem - i to takim, które nas czeka, do tego takim, którego się najbardziej boję, od kiedy tylko pojawił się temat BB Tourów i maratonów - będzie jazda przez noc. A w szczególności jazda przez noc po całym dniu jazdy (bo coś w wersji start o 20:00, meta o 9:00 nie brzmi strasznie).
Co do zmęczenia - w domu ze zdziwieniem zauważyłem, że po prawie czternastu godzinach jazdy na rowerze czuję się podobnie zmęczony jak po pięciogodzinnej jeździe samochodem (a nie, nie jeżdżę jak Polski Kierowca, trzymam się znaków). Daje do myślenia, co?
Pozostaje jeszcze misja zupełnego dopasowania roweru Hipci (według moich pierwszych ustaleń trzeba będzie skrócić jej mostek i jeszcze raz zastanowić się nad siodełkiem) i będziemy gotowi na kolejne wyjazdy.
Fotki jutro.
Przedział rowerowy © Hipek99
Podpisany bidon © Hipek99
Mój kokpit. Po prawej stronie - ściągawka (zdjęcie specjalnie dla Yurka) © Hipek99
I to jest pobocze! © Hipek99
Wielkopolska! © Hipek99
Pierwszy postój. Elegancki parking przy palecie węgla © Hipek99
Słońce wreszcie wylazło zza chmur © Hipek99
Jedziemy do Pragi czy na Pragie? © Hipek99
Droga w kierunku Łodzi © Hipek99
I to jest wyżerka! (Nie, nie skusiliśmy się.) © Hipek99
Mieli tylko niebieskie. Niebieskie są niedobre © Hipek99
Powiedziałem: masz aparat, zrób kilka fotek. To zrobiła © Hipek99
Droga rowerowa w Łodzi. Eleganckie pasy, w oddali widoczne strzałki © Hipek99
Skrzyżowanie przy Powstańców © Hipek99
Ostatnie skrzyżowanie. Plama pośrodku to Hipcia © Hipek99
Nadszedł dzień poprzedzający wyjazd. Tradycyjnie (jak to w piątek) mieliśmy jeszcze trening na ścianie. Mocny trening. Jak zawsze zresztą. Poszliśmy spać o północy - nawet Hipcia (co samo w sobie jest ewenementem). Pojawił się i ranek. Przebudziłem się gdzieś około piątej i zorientowałem się, że mam jeszcze pół godziny zanim te sukinsyny zaczną się odzywać, jeden po drugim. I zaczęły, taka ich mać. Pierwszy łobuz zadzwonił o 5:30. Drugi - dziesięć minut później. Trzeci - ostateczny - za dziesięć szósta. Wstałem i stwierdziłem, że zacznę dzień od żalu. I tak sobie żałowałem. Żałowałem głupiego pomysłu, żałowałem, że łóżko jest tak ciepłe, żałowałem, że nie wyłączyłem tych budzików w cholerę, żałowałem, że trzeba się ubrać, żałowałem, że trzeba jeść to cholerne śniadanie tak wcześnie rano w sobotę (zamiast cztery godziny później). O Bogowie, jakże ja nienawidzę wstawania rano!
Wsiedliśmy w końcu na rowery (Hipcia zdążyła jakieś tysiąć czterysta razy powtórzyć "Szybko! Bo się spóźnimy!") i zajechaliśmy na Zachodni. Do odjazdu mamy jakieś dwadzieścia minut, a kolejka taka jak nigdy. Gdzieś z boku Mroczne Dzieci Szatana rozsiewają czerń swoich ubrań jedząc... pączki, a przed nami jakaś nerdownia ze smyczami Microsoftu jadąca na jakis zlot czy coś tam. Wszyscy, dziesięć osób, kupowali pojedynczo bilety. Bilety na... 8:20! Na szczęście udało mi się grzecznie wprosić w kolejkę i dzięki temu byliśmy na peronie trzy minuty przed przyjazdem pociągu. Pociąg nadjechał, poszliśmy do naszego wagonu... a gdzie przedział na rowery?! Halo! Przedziału nie było. Zaparkowaliśmy rowery na samym końcu i usiedliśmy przy nich na glebie (nasze miejscówki były przy drugich drzwiach wagonu). Gdy przyszedł konduktor zbudził dwóch chłopaków, którzy zajęli sobie cały przedział i spali (nie chcieliśmy ich budzić - na podłodze było wygodnie), po czym zaprosił nas do środka. I tak posiedzieliśmy sobie jeszcze pół godziny zanim wyskoczyliśmy na peron w Kutnie.
I start! Początek, czyli wydostanie się z Kutna, na szczęście był prosty i oczywisty jak budowa cepa, można go było spokojnie spamiętać. Po chwili skręciliśmy już w DK 92 i ruszyliśmy na Konin. Jechało się elegancko! Szerokie, równe pobocze, ruch maleńki (w końcu była sobota rano), słońce co prawda nie chciało wyjść zza chmur, ale niech mu tam będzie, przeżyjemy. Powoli zbliżały się dwa ważne skrzyżowania. Ważne dlatego, że trasę ułożyłem tak, że decyzja związana z tym czy jedziemy dłuższym czy krótszym wariantem, musiała być podjęta na samym końcu. Po pierwszych sześćdziesięciu kilometrach mieliśmy zadecydować, czy jedziemy wariantem na 260, 300 czy dłuższym. W zasadzie decyzja była podjęta w pociągu, ale w razie czego opcje też mieliśmy - padło na wariant najdłuższy.
Gdzieś po drodze nastąpił dość ważny moment - pierwszy raz dotknęliśmy kołami województwa Wielkopolskiego.
Wiatr albo pomagał, albo nie przeszkadzał, nie wiem. Dojeżdżając do Konina mieliśmy średnią powyżej 28 km/h i jakieś 85 km przejechanych od Kutna. Przy skręcie na Łódź, w DK 72, mieliśmy do prawda Orlen, ale trzeba by było zejść na chodnik, przejechać pięćdziesiąt metrów (!) zdala od szosy. Więc Hipcia kategorycznie stwierdziła, że nie chce się jej, gdzieś dalej też będą stacje. Na dzień dobry przywitała nas tablica wskazujaca "Łódź 100" poza tym na siedemdziesiątce dwójce zepsuł się asfalt, zepsuło się też pobocze, zrobiło się ciaśniej, a przy okazji wiatr przypomniał sobie że żyje i dmuchnął prosto w twarz. No i już nie było tak kolorowo. W końcu napotkaliśmy jakąś stację, zrobiliśmy sobie tam dłuższą planową przerwę (zamiast na 75 kilometrze była w okolicach 90). Wsunęliśmy po parówce, zmarnowaliśmy trochę czasu (18 minut zamiast planowanego kwadransa) i ruszyliśmy dalej walczyć z wiatrem. Zrobiło się cieplej, słońce zaczęło nieśmiało wyłazić zza chmur, a Hipcia zaczęła w międzyczasie się boleć. Kolano bolało od początku (bo ono zawsze boli), ale odezwały się plecy. I, co gorsza, nie chciały przestać. Gdzieś po 35 kilometrach stanęliśmy na kilka minut by mogła się rozciągnąć, potem jechaliśmy dalej. Im bliżej Łodzi tym większy ruch się robił i zwiększał się poziom buraków na metr bieżący nawierzchni.
Ja sobie tymczasem wyłem. Bo wyję, taki mam zwyczaj. Jakies piosenki, które pamiętam w całości, we fragmentach, sklejane refreny kilku kawałków, im durniejsze tym lepsze, coś się mnie uczepi i jadę tak kwadrans, wyjąc na przemian dwa lub cztery wersy. Co ciekawe, tym razem nie uczepiła się mnie moja standardowa piosenka (może jest przeznaczona tylko na sakwy), za to dopadła mnie inna. A jako że dojeżdżaliśmy do Łodzi, zmieniłem refren na "Wal na Łódź" i tak jechałem mrucząc "Wal na Łódź, weź się zczilałtuj, wal na Łódź...".
Łódź w końcu przyszła. Poznaliśmy po wlotówce. Reguła, że wlotówki do dużych miast przypominają poligon wojskowy, zadziałała i tutaj. Potem zrobiło się przyjemniej, szerzej, pojawiły się trzy pasy i... światła. A skoro zaczęło się duże miasto, pojawił się i zakaz dla rowerów, na szczęście zaraz obok była stacja, gdzie zrobiliśmy kolejną planową przerwę (tym razem jakoś po stu kilometrach od ostatniej). Parówek nie było, wsunęliśmy batony, uzupełnili bidony, pozbyłem się długich nogawek (nie chciałem ich zmieniać na poprzedniej krótkiej przerwie, za mało czasu mieliśmy) i ruszyliśmy dalej. Poprowadziła nas ładna, asfaltowa dróżka rowerowa, naprawdę miodzio! Szeroka, asfaltowa, równa... wszystko co dobre szybko się kończy. Wypchnięto nas na jakis wyrób ścieżkopodobny zbudowany z kostki. Już nie chcieliśmy walić asfaltem, po (dłuższej) chwili się toto skończyło i (w końcu) znaleźliśmy się na wylotówce. Poziom kretynów na metr bieżący jeszcze się zwiększył. Idiotów wyprzedzających na trzeciego lub próbujących wepchnąć się między nas i wyprzedzany aktualnie samochód wzrósł zauważalnie, jakby wszyscy byli tego dnia na słońcu i przygrzało ich za mocno.
Na szczęście za chwilę, w Brzezinach, odbiliśmy w lewo, w drogę powiatową. Było to niezbędne by zaliczyć jedną gminę, schowaną gdzieś daleko w okolicach autostrady. Poczęło zmierzchać i robić się chłodno, wbiłem się z powrotem w nogawki i bluzę, zmieniliśmy też szkła w okularach i zaświeciliśmy światła. Asfalt był przyjemny i równy, wiatr w końcu przestał przeszkadzać (cały odcinek z Konina do Brzezin mocniej lub słabiej wiało w twarz), jechało się całkiem przyjemnie. W końcu nadeszły Łyszkowice, gdzie skręciliśmy w kierunku Skierniewic. Było już ciemno, zepsuł się asfalt, a Hipcia zaczęła boleć jeszcze bardziej. Wszystkie nierówności biły w plecy i przeszkadzały bardziej, więc musieliśmy jeszcze zatrzymać się po drodze, przed Skierniewicami. Na szczęście w Makowie poprawił się asfalt, w Skierniewicach zmyliłem skrzyżowanie i pojechaliśmy sobie jakieś dwa kilometry prosto na Łódź, trzeba było stawać (Hipcia nie narzekała tylko rozciągała plecy), sprawdzać drogę i zawracać. Czekała nas jeszcze jedna sprawa do załatwienia - wycieczka w kierunku Rawy by zaliczyć gminę Nowy Kawęczyn i tym samym wydłubać drugie oczko naszego gminnego pajączka. Gmina w końcu pojawiła się, zrobiliśmy kolejny planowy postój na stacji (Hipcia w końcu mogła się położyć na glebie i wyrozciągać niemalże jak piesek), zjedliśmy coś i zaczęliśmy przebijać się w kierunku Żyrardowa. Asfalt się poprawił, jechało się lepiej, po chwili już wyjechaliśmy na znane tereny, w okolice Puszczy Mariańskiej (w zeszłym roku jechaliśmy tamtędy w deszczu do Warszawy).
Gdzieś w Żyrardowie pękły trzy stówy. Skwitowaliśmy je wzruszeniem ramion - dziwne, ale tak było. Tak samo świętowaliśmy pobicie naszego dystansowego rekordu, jak coś, co trzeba było od dawna załatwić i coś, co ani trochę nie było wyzwaniem i samo w sobie nie jest wielkim sukcesem.
Do Grodziska mieliśmy czas na decyzje. Można było odbić przez Błonie i tym samym przedłużyć drogę do czterech stów, plecy Hipci dawały jednak znać o sobie coraz bardziej, pod koniec na każdych nierównościach musiała przestawać pedałować, więc by nie dodawać jej dwóch godzin skrajnie nieprzyjemnego doświadczenia zdecydowaliśmy się pojechać prosto do domu.
Pozostał jeszcze grodzisko-milanowski cykl zakazów rowerowych, które trzeba było zignorować. Tu zatrzymamy się na chwilę - nie był to pierwszy ciąg bezsensownie postawionych zakazów, dających alternatywę w postaci chodnika, nierównej kostki albo nie dający żadnej alternatywy. Nie wiem, po co to się robi, po co, bez zmiany nawierzchni, zwężenia asfaltu, czy jakichkolwiek innych przesłanek, nagle wstawia się znak zakazu i daje coś, czego nawet nie można nazwać alternatywą? Mam dwie teorie: pierwszą jest usunięcie z asfaltu wioskowych batmanów, którzy na pewno regularnie (i w różnym stanie świadomości) nawiedzają okolice, drugą - motto "Warszawa to nie wieś, żeby po niej rowerem jeździć" - czyli miasteczkowe aspiracje miejscowości, które postanawiają się pozbyć rowerzystów z ulic, bo "to nie wieś". Trochę tych zakazów mamy na koncie. Jakoś nikt nie czuł się pokrzywdzony, nikt nie musiał przez nas też czekać dłużej niż pięć-dziesięć sekund (pojedyncze przypadki), ba, nikt nawet nie trąbił.
Wróćmy jednak do jazdy: w okolicach Bemowa okazało się, że kiepsko będzie z przekroczeniem 350, więc dla świętego spokoju, żeby dziewiątka nie kłuła w oczy, zakręciliśmy jeszcze pętlę po okolicy.
W domu byliśmy tuż po północy. W sumie niezmęczeni wypiliśmy sobie (tradycyjnego) wściekłego psa, napiliśmy się po piwie, zjedliśmy kolację i jakoś po drugiej położyliśmy się spać.
Na koniec dwa słowa podsumowania. Albo cztery słowa. Albo więcej.
Gminożerstwo: zjedliśmy dwadzieścia osiem sztuk i załataliśmy dziurę, która pojawiła się zupełnie niechcący i męczyła. Tym samym nasz pajączek zmienił się... właśnie, w co? Mi to przypomina Latającego Potwora Spaghetti.
Dystans: potwierdziło się to, co sobie sami powiedzieliśmy już chwilę temu - trzysta kilometrów nie jest wyzwaniem. Wyzwaniem nie byłyby też cztery stówy, dojeżdżając do domu mieliśmy jeszcze duży zapas, by jechać jeszcze dwie godziny i skończyć nadal z zapasem na jeszcze.
Co w takim razie byłoby wyzwaniem? Znaczące podniesienie średniej na takim dystansie, coś mierzące w 27 km/h - owszem. Innym wyzwaniem - i to takim, które nas czeka, do tego takim, którego się najbardziej boję, od kiedy tylko pojawił się temat BB Tourów i maratonów - będzie jazda przez noc. A w szczególności jazda przez noc po całym dniu jazdy (bo coś w wersji start o 20:00, meta o 9:00 nie brzmi strasznie).
Co do zmęczenia - w domu ze zdziwieniem zauważyłem, że po prawie czternastu godzinach jazdy na rowerze czuję się podobnie zmęczony jak po pięciogodzinnej jeździe samochodem (a nie, nie jeżdżę jak Polski Kierowca, trzymam się znaków). Daje do myślenia, co?
Pozostaje jeszcze misja zupełnego dopasowania roweru Hipci (według moich pierwszych ustaleń trzeba będzie skrócić jej mostek i jeszcze raz zastanowić się nad siodełkiem) i będziemy gotowi na kolejne wyjazdy.
Fotki jutro.
Przedział rowerowy © Hipek99
Podpisany bidon © Hipek99
Mój kokpit. Po prawej stronie - ściągawka (zdjęcie specjalnie dla Yurka) © Hipek99
I to jest pobocze! © Hipek99
Wielkopolska! © Hipek99
Pierwszy postój. Elegancki parking przy palecie węgla © Hipek99
Słońce wreszcie wylazło zza chmur © Hipek99
Jedziemy do Pragi czy na Pragie? © Hipek99
Droga w kierunku Łodzi © Hipek99
I to jest wyżerka! (Nie, nie skusiliśmy się.) © Hipek99
Mieli tylko niebieskie. Niebieskie są niedobre © Hipek99
Powiedziałem: masz aparat, zrób kilka fotek. To zrobiła © Hipek99
Droga rowerowa w Łodzi. Eleganckie pasy, w oddali widoczne strzałki © Hipek99
Skrzyżowanie przy Powstańców © Hipek99
Ostatnie skrzyżowanie. Plama pośrodku to Hipcia © Hipek99
- DST 351.31km
- Czas 13:56
- VAVG 25.21km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 21 marca 2014
Kategoria do czytania, transport
Wiosny dzień pierwszy
Żałowałem, że rano nie ubrałem się krótko - ale rano było jeszcze na to za chłodno. Po robocie było ciepło. Za ciepło jak na moje ubranie.
Ale trzeba oddać sprawiedliwość: słońce świeci, chmurki na błękitnym niebie się przesuwają. Jest, kurna, ładnie. Bo w końcu pierwszy dzień tej wiosny mamy, nie? I z tej okazji legenda Stolicy - Vavamuffin!
Ale trzeba oddać sprawiedliwość: słońce świeci, chmurki na błękitnym niebie się przesuwają. Jest, kurna, ładnie. Bo w końcu pierwszy dzień tej wiosny mamy, nie? I z tej okazji legenda Stolicy - Vavamuffin!
- DST 11.84km
- Czas 00:31
- VAVG 22.92km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 21 marca 2014
Kategoria do czytania, transport
Wiosna
No to i jest wiosna. I zaczęło się - jakieś osiemdziesiąt stopni w słońcu, na dzień dobry.
Trasa: dojazdy+dwa razy wizyta u lekarza.
Trasa: dojazdy+dwa razy wizyta u lekarza.
- DST 34.05km
- Czas 01:25
- VAVG 24.04km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 20 marca 2014
Kategoria do czytania, transport
I tu, i tam, transportowo po Warszawie
Rzadko kiedy zdarza się taki fajny dystans. Od kiedy nie mamy dodatkowej pracy dystanse w kategorii transportu do pracy trochę zdechły i to, co było standardem, czyli jazdy powyżej 40 km, obecnie jest zdecydowaną rzadkością. Sytuację trochę ratuje ścianka, dzięki temu można i w tygodniu wstrzelić okolice trzydziestu.
Wieczorem miało nie padać, a kropiło, ale jechało się bardzo przyjemnie. Wyjąwszy wiatr, który uparł się wiać prosto w twarz. Po treningu pojechaliśmy sobie jeszcze odebrać paczuchę z Paczkomatów.
Rano - do pracy na dziewiątą. Tak już mam fajnie, że w dni treningowe jadę na siódmą (o ile wstanę), żeby wyjść wcześniej, a po treningu - śpię dłużej i jadę właśnie na dziewiątą.
Wieczorem miało nie padać, a kropiło, ale jechało się bardzo przyjemnie. Wyjąwszy wiatr, który uparł się wiać prosto w twarz. Po treningu pojechaliśmy sobie jeszcze odebrać paczuchę z Paczkomatów.
Rano - do pracy na dziewiątą. Tak już mam fajnie, że w dni treningowe jadę na siódmą (o ile wstanę), żeby wyjść wcześniej, a po treningu - śpię dłużej i jadę właśnie na dziewiątą.
- DST 32.71km
- Czas 01:22
- VAVG 23.93km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 19 marca 2014
Kategoria do czytania, transport
Podwójne hobby
Posiadanie podwojnego hobby ma pewne niepodważalne plusy. Robiąc i jedno, i drugie nie sposób się znudzić ani doprowadzić do przejedzenia; jeśli zabawa jednym stanie się choć trochę nużąca, to na pewno drugie zostało ostatnio zaniedbane i da sporą dawkę radości. Poza tym nie ma szans na zmarnowane dni: jeśli nie mam co robić to na pewno coś sobie znajdę; jeśli mam odpocząć - to mogę odpoczywać. Spora dawka deszczu, wichury i grad mogą mnie przegonić z roweru, ale ścianka pod dachem będzie gotowa na wspinanie.
Posiadanie podwójnego i aktywnego hobby ma też minusy. Ciężko jest, jak to mogą niektórzy, sieknąć sobie stówkę po pracy, tudzież weekend w weekend robić długodystansowe przebiegi na rowerze. Trzy razy w tygodniu jestem na ścianie i nie są to bynajmniej kurtuazyjne wyjścia a regularny trening. A minusem treningu, na przykład takiego w piątki, jest to, że zdarcie się w sobotę nad ranem z łóżka i jazda cały dzień stają się bardzo, bardzo niekuszące. No i, nie ukrywajmy, dzień restowy to dzień restowy, jazdy w dni po treningu nie przynoszą wzrostu mocy.
Gdy zacznie się lepsza pogoda, tj. będzie i cieplej, i sucho, przed weekendami będzie trzeba stanąć przed poważnym wyborem, do dyspozycji będą bowiem rower, ściana, Jura i Tatry. I wtedy trzeba będzie dopiero myśleć.
A na razie jest mokro. I jazdy uskuteczniam na dystansie dom-praca. Ale powoli zbliżają się wiosenne weekendy... i zastanawia mnie tylko kiedy będę odpoczywał.
Posiadanie podwójnego i aktywnego hobby ma też minusy. Ciężko jest, jak to mogą niektórzy, sieknąć sobie stówkę po pracy, tudzież weekend w weekend robić długodystansowe przebiegi na rowerze. Trzy razy w tygodniu jestem na ścianie i nie są to bynajmniej kurtuazyjne wyjścia a regularny trening. A minusem treningu, na przykład takiego w piątki, jest to, że zdarcie się w sobotę nad ranem z łóżka i jazda cały dzień stają się bardzo, bardzo niekuszące. No i, nie ukrywajmy, dzień restowy to dzień restowy, jazdy w dni po treningu nie przynoszą wzrostu mocy.
Gdy zacznie się lepsza pogoda, tj. będzie i cieplej, i sucho, przed weekendami będzie trzeba stanąć przed poważnym wyborem, do dyspozycji będą bowiem rower, ściana, Jura i Tatry. I wtedy trzeba będzie dopiero myśleć.
A na razie jest mokro. I jazdy uskuteczniam na dystansie dom-praca. Ale powoli zbliżają się wiosenne weekendy... i zastanawia mnie tylko kiedy będę odpoczywał.
- DST 25.07km
- Czas 01:00
- VAVG 25.07km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 18 marca 2014
Kategoria do czytania, transport
Praca
Znowu wieje, czasem trzeba się aż z lemondki podnieść, bo boczne podmuchy potrafią zdestabilizować gdy uderzą znienacka.
Czyżby lepsza pogoda na weekend? Chętnie przyjmę.
Czyżby lepsza pogoda na weekend? Chętnie przyjmę.
- DST 22.39km
- Czas 00:57
- VAVG 23.57km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 17 marca 2014
Kategoria do czytania, transport
Do pracy
Weekend upłynął spokojnie. W niedzielę prawie zostałem bulderowcem.
- DST 9.03km
- Czas 00:21
- VAVG 25.80km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 14 marca 2014
Kategoria do czytania, transport
Piątek: transport i (zaległe) fotki
Mimo że wpis z piątku, to pisany w poniedziałek, już po aktualizacjach. Dodałem galerie w dwóch poniższych wpisach:
Rowerowo było bez szaleństw: do domu i kurs na ścianę. Średnia wyszła nikczemna, bo jak wiatr nie przeszkadzał, to spowalniały mnie korki.
- Tatry Słowackie (wrzesień 2012),
- Urodziny (grudzień 2012).
Rowerowo było bez szaleństw: do domu i kurs na ścianę. Średnia wyszła nikczemna, bo jak wiatr nie przeszkadzał, to spowalniały mnie korki.
- DST 24.81km
- Czas 01:05
- VAVG 22.90km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 14 marca 2014
Kategoria do czytania, transport
Do pracy
W końcu, trzeci z wpisów dziś tworzonych! Wszystko przez Stefana, który mi się wepchnął ze swoją lemondką, musiałem się przejechać i zrobiła mi się seria Viper-Stefan-Viper.
Połczyńska przejechana w połowie za darmo, dzięki uprzejmości Zarządu Transportu Miejskiego w Warszawie.
[edit]
Na Hipkostronie zamieściłemdwie trzy kolejne relacje sprzed... półtora roku. Czekały i czekały aż Hipcia je przeczyta, ale uznałem, że to może za szybko nie nastąpić i niniejszym wrzucam. Zdjęć w dwóch pierwszych nie ma, jak znajdę czas to dodam:
Jak szaleć to szaleć.Trzecia relacja dorzucona (link powyżej) i - uwaga! - tam akurat są foty.
Gramy!
Połczyńska przejechana w połowie za darmo, dzięki uprzejmości Zarządu Transportu Miejskiego w Warszawie.
[edit]
Na Hipkostronie zamieściłem
- Tatry Słowackie (wrzesień 2012),
- Urodziny (grudzień 2012),
- Listopad na Jurze (listopad 2013).
Jak szaleć to szaleć.Trzecia relacja dorzucona (link powyżej) i - uwaga! - tam akurat są foty.
Gramy!
- DST 9.74km
- Czas 00:22
- VAVG 26.56km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 13 marca 2014
Kategoria < 25km, do czytania
Stefan ma lemondkę
Wieczorem instalowałem moją nową lemondkę (Księgowy, dzięki za info!). W przeciwieństwie do Tranz-X, który można regulować tylko góra-dół, tę można ustawiać w kilku różnych poziomach. Spędziłem na regulowaniu ładne dziesięć minut (na zewnątrz), potem zakręciłem krótkie kółko.
Lemondka się sprawdza, jest wygodna, trzeba tylko owijką machnąć po rurkach, bo ciutkę cienkie są.
Lemondka się sprawdza, jest wygodna, trzeba tylko owijką machnąć po rurkach, bo ciutkę cienkie są.
- DST 3.45km
- Czas 00:09
- VAVG 23.00km/h
- Sprzęt Stefan