Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2014
Dystans całkowity: | 1840.90 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 71:11 |
Średnia prędkość: | 25.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.98 km/h |
Liczba aktywności: | 36 |
Średnio na aktywność: | 51.14 km i 1h 58m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 12 czerwca 2014
Kategoria do czytania, transport
Z pracy do domu
Szału nie było. A i pić się chciało.
- DST 13.91km
- Czas 00:34
- VAVG 24.55km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 12 czerwca 2014
Kategoria < 50km, do czytania, szypko
Dzida od startu do mety
Musiałem odwieźć auto do mechanika. Zabrałem tym razem szosę, żeby jakoś szybciej być w domu.
Warunki - zdecydowanie sprzyjające: nogi nie wypoczęte po weekendzie i dorobione wczorajszym treningiem i dodatkowo wiatr w twarz, miejscami nawet silny.
Jeszcze 3 km od domu miałem średnią 32.65, potem światła, samochody (strasznie zamulają, nie wiem, mają silniki, a się tak grzebią...), zajeżdżając pod blok miałem 32,3 i wszystko wytraciłem na ostatnich 300 m uliczki osiedlowej, gdzie przyblokował mnie wlokący się 17 km/h samochód.
Warunki - zdecydowanie sprzyjające: nogi nie wypoczęte po weekendzie i dorobione wczorajszym treningiem i dodatkowo wiatr w twarz, miejscami nawet silny.
Jeszcze 3 km od domu miałem średnią 32.65, potem światła, samochody (strasznie zamulają, nie wiem, mają silniki, a się tak grzebią...), zajeżdżając pod blok miałem 32,3 i wszystko wytraciłem na ostatnich 300 m uliczki osiedlowej, gdzie przyblokował mnie wlokący się 17 km/h samochód.
- DST 25.46km
- Czas 00:48
- VAVG 31.82km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 12 czerwca 2014
Kategoria do czytania, transport
Praca i trochę transportu
Po pracy mieliśmy autem pojechac na ścianę, ale auto akurat się obraziło, więc został rower. Z rana za to na ścianę po... zostawione buty. Przy okazji mały incydent z laleczką, która zapomniała chyba kto ma pierwszeństwo, jeśli jedno skręca w lewo a drugie w prawo i zajęła mój pas. I jeszcze miała pretensje.
- DST 31.12km
- Czas 01:22
- VAVG 22.77km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 11 czerwca 2014
Kategoria do czytania, transport
Praca
Powrót - standard.
Rano przy ratuszu mija mnie Goro. Znika zaraz, nie chce mi się wystrzelać za nim, ale pod koniec postanawiam jednak zmniejszyć przewagę. Nieźle mu się spieszyło, skoro przez dwa skrzyżowania gnałem 38 km/h i zmniejszyłem ją z 200 m do 10.
No i mamy tysiąc przekroczony w tym miesiącu. Jeszcze ok. 150 w tym czerwcu i będziemy mieli średnio tysiąc miesięcznie.
Rano przy ratuszu mija mnie Goro. Znika zaraz, nie chce mi się wystrzelać za nim, ale pod koniec postanawiam jednak zmniejszyć przewagę. Nieźle mu się spieszyło, skoro przez dwa skrzyżowania gnałem 38 km/h i zmniejszyłem ją z 200 m do 10.
No i mamy tysiąc przekroczony w tym miesiącu. Jeszcze ok. 150 w tym czerwcu i będziemy mieli średnio tysiąc miesięcznie.
- DST 21.15km
- Czas 00:52
- VAVG 24.40km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 10 czerwca 2014
Kategoria do czytania, transport
Pomaratonowe zbieranie gratów
Po robocie wycieczka do Tranquilo po klamoty, które mi przywiózł. Byłem u niego pod blokiem drugi raz i drugi raz strasznie mnie pocięły komary. Tresuje je czy co?!
Potem do domu z nieco większym obciążeniem - trzema sakwami o wadze łącznie ok. 20 kg. Na Kasprzaka dzieje się niespotykana bezczelność: ja tu jadę - po maratonie, powrocie, z ciężkimi sakwami, a na koło mi wsiada jakiś koleżka z lekkim plecaczkiem. I najwyraźniej chce się na nim wieźć. Oj, nie, tak darmo to niczego nie ma, na tunel to sobie trzeba zapracować.
Jak brzmiało to słowo-klucz na "D"?
Na dwóchpodjazdach zmarszczkach na Kasprzaka i na światłach odszedłem mu kawałek - oczywiście mnie dogonił, ale przynajmniej musiał sam wykonać chociaż odrobinę roboty.
Rano podróż do pracy. Bez rewelacji.
Potem do domu z nieco większym obciążeniem - trzema sakwami o wadze łącznie ok. 20 kg. Na Kasprzaka dzieje się niespotykana bezczelność: ja tu jadę - po maratonie, powrocie, z ciężkimi sakwami, a na koło mi wsiada jakiś koleżka z lekkim plecaczkiem. I najwyraźniej chce się na nim wieźć. Oj, nie, tak darmo to niczego nie ma, na tunel to sobie trzeba zapracować.
Jak brzmiało to słowo-klucz na "D"?
Na dwóch
Rano podróż do pracy. Bez rewelacji.
- DST 22.24km
- Czas 00:58
- VAVG 23.01km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 9 czerwca 2014
Kategoria transport
Do roboty po maratonie
Bogowie, jakiż ten mój Viper jest ciężki i mało zwrotny!
- DST 9.04km
- Czas 00:25
- VAVG 21.70km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 8 czerwca 2014
Kategoria > 400 km, do czytania
Maraton Podróżnika z plusem
Zdjęć na razie nie będzie. I tak ładniejsza będzie oficjalna galeria maratonowa (gdy już powstanie).
Wstęp
Pobudka równo o szóstej, chociaż o piątej już budzi mnie ktoś, kto wstał wcześniej i właśnie smaruje swój rower. Śpiwory cieplutkie, spałoby się jeszcze, ale robota to robota, nie ma co czekać. Na dzień dobry budzi mnie żołądek - wczorajsza kiełbasa buszuje i nie daje spokoju, wskutek czego śniadanie jem trochę z musu.
Gdy już się ogarnęliśmy, okazało się, że jest dopiero siódma, więc wracamy do namiotu i jeszcze chwilę leżymy. Gdy Marek krzyczy, że za chwilę ruszamy, powoli wyłazimy z namiotu i bierzemy się za rowery. Następuje grupowy przejazd pod kościół, szybki podział na grupy - naszą ulubioną metodą losowania (czyli stań tam, gdzie najbliżej) lądujemy w grupie Waxa.
Żadnych słów wprowadzenia - ruszamy.
Odcinek pierwszy: Nuda, spokój, słońce, widoki.
Startujemy. Mamy chwilę odstępu od grupy Wilka, więc startujemy coś około 28 km/h - czyli szybciej niż zakładane tempo. Efekt jest taki, że po kilku kilometrach orientujemy się, że zamiast piętnastu osób jedzie nas coś około ósemki.
Pierwszą grupę prowadzi Wilk. Jadą spokojnie. Bardzo spokojnie, albo nawet jeszcze bardziej spokojnie. Jazda tak, by utrzymać stumetrowy odstęp wymaga sporo roboty (momentami trzeba zwalniać do 20 km/h, żeby odjechali), więc grupy zaraz się sklejają ze sobą albo jadą od siebie 20-50 m. Próbuję coś tam mówić o tych odstępach, ale jakoś nikt mnie nie słucha, więc skupiam się po prostu na rozglądaniu się dookoła. I słuchaniu żartów o tym, jaką Wax ma grubą dupę.
Jazda w grupie okazuje się być trochę inna niż jazda we dwójkę. I nieco bardziej inna od tego, co sobie wyobrażałem. Myślałem, że będzie to chociaż w miarę skoordynowany szyk, a nie bezładna grupa jadąca trójkami, czwórkami, zajmująca miejscami większość jezdni i to tak, że kilka samochodów musiało przykosić pobocze, by maratończyka nie wysłać na wieczny odpoczynek. Rozumiem, że walimy środkiem, jak nic nie jedzie, ale żeby na okrzyk "Auto!" zjechać do środka jezdni, ale nadal walić lewym pasem? No - ale to tylko zderzenie moich wyobrażeń z realiami. Tak widocznie musi być, kropka.
Napisałem "nuda". W sumie nudy nie było. Jechało się spokojnie (póki byliśmy z tyłu), rozglądając się po bokach, albo jechało sie niespokojnie (prowadząc), powtarzając Hipci co moment "zwolnij", "hamuj", "równaj do 23, niech odjadą". Jakoś nie mogła, uparta bestia, trzymać tego tempa. Nudził się za to Kurier, który ganiał tam i z powrotem, odwiedzając wszystkie grupy i, co prawdopodobne, kręcąc również kółka po okolicznych wioskach. Gdy jakaś pani minęła nas trąbiąc i stukając się w głowę, wypruł za nią tak, że zacząłem się zastanawiać, czy jedzie jej urwać lusterko, czy złapać koło. Albo dać jej koło.
Gdzieś po drodze mijamy Yoshka, który czekał na grupę trzysetkową i raz łapią nas paparazzi. To ostatnie zdarzenie mnie bardzo zdziwiło, bo nie od razu skojarzyłem, że to Magfa i Michał (widząc ich tylko dwa razy dzień wcześniej) - myślałem, że ktoś był w pobliżu i wykorzystuje sytuację.
W pewnym momencie przyjeżdża do nas Wilk (którego grupa jakoś rozpuściła się jak te owce na łące), zamienia dwa słowa z Waxem i idzie zbierać swoje owieczki. Co im powiedział - nie wiem, ale za chwilę grupki były pozbierane już w jeden peleton i karnie jechały w kupie.
Gdzieś przy drodze staję na przerwę techniczną. Gdy dogoniłem grupę okazało się, że kilometr dalej byla grupowa przerwa techniczna. Ale przynajmniej mogłem ich wszystkich pogonić. Po technicznej jakoś wszyscy zebrali się szybko i trzeba było wyprzedzać markowych i wracać do naszej grupy.
Pierwszy przystanek był na ryneczku w Łukowie. Uzupełnienie picia, jabłko i brak pomyślunku, bo można było się machnąć po lody albo po kebaba. Niestety, gdy się zorientowaliśmy, zostało tylko pięć minut.
Odcinek drugi: Wpaść w złe towarzystwo.
Startujemy zgodnie z zegarkiem, po dwudziestu minutach. Najpierw grupa Wilka, potem my, w nieco okrojonym składzie (nie wiemy, gdzie przepadła reszta) i grupa Marka, która nie czekając na światłach aż odjedziemy dokleja się do nas. Z Łukowa wylatujemy drogą wojewódzką, która ma słupki kilometrowe, dzięki czemu mogę, wypchnąwszy się na czoło, pilnować, żeby te sto metrów było odmierzone jak od linijki, zwłaszcza, że ruch jest znacznie większy i samochody mają problem z wyprzedzeniem. Czasem jadę sam, czasem z Hipcią, Hipcia się denerwuje, że jej co chwilę mówię, żeby się nie rozpędzała, ja sie męczę, a Hipcia jeszcze bardziej bo czasem nawet z górek musimy hamować, ale szyk jest, kawaleria leci karnie, z tyłu lecą dowcipy, słońce świeci, chociaż powoli zaczyna się robić paskudnie gorąco.
Trzymanie zawrotnego tempa 23 km/h szału nie robi, powoli padają żarty o graniu w szachy lub statki, ale dochodzi do skutku pomysł gry w kalambury. Kilka kilometrow zajmuje mi wymyślenie czegoś z kategorii film, co można by było pokazać z roweru i (opcjonalnie) nie wywalając się przy tym. Chociaż, gdybym się wywalił, pewnie by zgadli, że to "Stalingrad". Hasło "Alladyn" sprawiło trochę trudności, dopiero po chwili dołączył się Wax, który w kilkanaście sekund ustalił, co było rozwiązaniem.
W pewnym momencie Wilk zjechał na bok. Nagle zrobiło się poruszenie. Wszyscy przyspieszyli. Nie wiedziałem, co się stało, ale skoro lecimy - to lecimy. Zasuwamy do przodu - łapiąc na chwilę i mijając kolejne grupki i urywając te, które nie dotrzymywały koła. Po chwili orientujemy się, że jedziemy już na samym przodzie, w grupie, którą prowadzi Kurier, a w której są jeszcze m.in. Gabriel, Aard, Robert! i Księgowy. Po chwili kilka osób nie utrzymuje koła, a w międzyczasie dogania nas Wax. I w tym momencie zapaliła mi się czerwona kontrolka.
Podsumujmy: zasuwamy w grupie z mocnymi chłopakami, lecąc pod 40 km/h. Nie dokręciliśmy jeszcze do stu kilometrów, zostało jeszcze cztery stówy, pierwszy raz w życiu jedziemy na taki dystans... czy to dobry pomysł? Odpowiedzialny - nie. Dobry - tak. W końcu jak się coś zesra to jakoś się w te 27 godzin dociągniemy do mety. A jak nie - to trudno, zabawa to zabawa.
Zasuwamy zatem sobie już w szóstkę, elegancko w zwartym szyku (już nie rozwaleni na całą szerokość jezdni), pracując równo na zmianach. Dobrze, że pamiętałem o zjeździe na drogę techniczną, bo Wax w tym momencie prowadzący grupę patrzył przed siebie, a nie na nawigację. Za Firlejem skręt, trochę problemów robi ciężarówka, która skręcała przed nami, droga zrobiła się dziurawa, więc odrobinę zwolniliśmy, tylko Gabriel skoczył za ciężarowką. Hipcia wypruła za nim, co ktoś z grupy (nie bój się Wax, nie powiem, że to Ty) skwitował: "Ależ ta kicia ciśnie". Na odcinkach lepszego asfaltu dochodzimy Hipcię i Gabriela. Po chwili na poboczu zatrzymuje nas Michał, który przesunął punkt techniczny na mały parking przy nieczynnej stacji, ze względu na płatny parking przy pałacyku.
Siadamy i czekamy na resztę. Powoli robi się gorąco, picie się bardzo przydaje. Zjeżdżają się pozostali ludzie, okazało się, że były i efekty rozerwania się szyku - jedna gleba spowodowana jednoczesnym hamowaniem i piciem. Również okazało się, że wcześniejsze żarty z nieodpowiedzialnego Waxa (który porzucił swoją grupę) były nie na miejscu, bo raz, że większość jego grupy jednak dojechała, dwa, że w dobrym czasie, a trzy, że to nie nas zatrzymała policja za blokowanie ruchu (a podobno to nas wskazali jako jadących wzorowo).
Na tym postoju już spontanicznie organizują się grupy szybsze (szlag wziął pierwotny podział na trzy grupy), Aard krzyczy o grupach "30" i "38". Sam nawołuje do "30". No to ruszamy - "38" to chyba za szybko jak na nasze potrzeby. Bądźmy odpowiedzialni.
Odcinek trzeci: Dzida!
Bardzo szybko okazało się, że grupa "30", która wyruszyła jako pierwsza, faktycznie jest grupą "38". No dobra, co możemy zrobić? Przez pierwsze kilometry jedzie z nami Księgowy, potem jednak nie wytrzymuje tempa i w grupie zostaje jedna nawigacja - moja. To miłe, bo teraz wszyscy muszą mnie lubić i mi dawać koło - albo czekać na innych, którzy pojadą wolniej. A i pompka, i pomoc się znajdzie, jeśli złapię gumę... Tym fantastycznym odkryciem oczywiście podzieliłem się z grupą w okolicy Lublina. Niemniej jednak z koła nie potrzebujemy korzystać - przewieźć się przez cały maraton na kole to takie trochę średnie osiągnięcie.
Gdzieś wcześniej, na wertepach, Hipcia gubi bidon. Tym razem to już drugie takie zdarzenie - pęka i urywa się ustnik. Na szczęście ona i tak nic nie pije, a bidony wozi chyba dla dociążenia roweru... Żeby było weselej, ten bidon (dopełniony jeszcze, szkoda było wylewać) zapewnił Hipci kąpiel w klejącym izotoniku. W międzyczasie z kolei Aard podrzuca Hipci fantastyczny tekst podrywu "Hej, masz coś zielonego w kasecie".
Lublin mijamy szybko i bezproblemowo. Raz tylko jakiś kretyn chciał wyjechać bezpośrednio pod naszą grupę, brakło coś około 15 metrów. Za miastem mamy do dyspozycji szerokie pobocze i dobry asfalt. Kilka osób z Markiem zostaje z tyłu, upewniam się, czy wiedzą, którędy jechać, po czym wracam do grupy. Tam gdzieś też, zasuwając 36 km/h pod górę schodzę ze zmiany, zostawiając Hipcię na prowadzeniu. Krzyczy "ej! Ja to mam utrzymać?", po czym... przyspiesza grupę do 38 km/h.
W tych samych okolicach odkrywam najlepsze miejsce w peletonie. Jego koniec. Tutaj mogę, nie martwiąc się o to, że przeszkadzam komuś, kto jest za mną, i spokojnie się napić, i odstawić się na trzy metry, popatrzeć na bok, zrobić zdjęcie i dogonic grupę... i tak się bujam przez chwilę, odchodząc i robiąc fotki peletonu, łapiąc koło i tak dalej. To moje bujanie zauważa jednak i Kurier, który podjeżdża i z troską pyta czynawigacja z nami pojedzie wszystko w porządku. Proponuje też zwolnienie bo "mu też już znudziło się to zapierdalanie". Kurczę, w troskę to bym uwierzył, ale w tekst o tym, że jemu się znudziło... No proszę!
Gdzieś za skrętem na Bychawę postanawiamy przystanąc na chwilę - Hipcia chce rozciągnąć plecy. Chłopakom mówimy, że dalej już tylko prosto, my po pięciu minutach zasuwamy za nimi. Przed zjazdem stajemy na Orlenie - wciągamy parówkę, uzupełniamy (zimne!) picie i zjeżdżamy na dół. Tu też orientuję się, dlaczego od chwili dziwnie się czuję. A w zasadzie orientuję się po tym, jak wciągam coś około 1,5 litra picia, a pęcherz nadal jest pusty. Od razu lepiej.
W Bychawie postój jest na niewielkim parku. Przegapilibyśmy go, gdyby nie okrzyki z tłumu. Hipcia próbuje rozciągnąć swoje plecy na ławce - jest z tym coraz gorzej, boli coraz bardziej. Jemy coś, siedzimy chwilę, po czym ustalamy, że ten odcinek pojedziemy spokojniej, nie ma się co szarpać. Dogadujemy się z Markiem (Transatlantykiem) i ruszamy.
Odcinek czwarty: Etap górski
Z Bychawy ruszamy całkiem sprawnie, grupką wraz z Transatlantykiem, 4gottenem, Księgowym, Memorkiem, Ricardo i kilkoma innymi osobami. Tempo trzymamy spokojne, tuż powyżej 30 km/h, akurat tak, żeby się zrelaksować po poprzednim fragmencie trasy. Marek uparcie prowadzi, gdy nawet udaje się wyjść na chwilę na prowadzenie, po chwili znowu wraca i jedzie pierwszy. W zasadzie kolejka do prowadzenia jest całkiem spora.
Istotnym okazuje się skręt w prawo, z głównej prowadzącej na Szczebrzeszyn. Tu zaczyna się ten najbardziej pagórkowaty odcinek (a myślałem, że do Szczebrzeszyna tylko kilkanaście kilometrów...). Podjazdy to coś, w czym nie mam wprawy i coś, co mnie bardzo ciekawiło - bo jeżdżenie na szosie, a jeżdżenie na trekkingu to dwie różne rzeczy. Na szczęście wszyscy jechali pod górę równo, nie odstałem od nich, najszybciej cisnął chyba 4gotten, który wyprzedzał z olbrzymią łatwością. Nie wiem, czy to kwestia przełożenia, czy mocy.
Przed podjazdami Marek ma kryzys energetyczny, nie musimy zatrzymywać się w sklepie - miałem na całe szczęście batonik zbożowy. Marsa nie odważyłbym się mu dać, bo po tym gorącu przypominał zupę.
Gdzieś na szczycie znajdujemy Kuriera, który miał problemy z przerzutką i czekał na kogoś, kto zna trasę. Na swoje szczęście, bo dwa kluczowe skręty łatwo można było przegapić - tu też zatrzymywaliśmy się i czekaliśmy na zagubioną na podjeździe grupę, by nikt się nie zgubił. Potem zaczyna się seria zjazdów, nawierzchnia średnia, ale na szczęście nie przeszkadzająca. Po zjeździe na asfalcie łączymy się w kupę i podjeżdżamy w grupie ten najdłuższy 6% podjazd (chociaż najbardziej stromy - 9% - był odrobinę wcześniej). Potem mamy znowu piękne zjazdy aż do samego Szczebrzeszyna, tutaj grupa ostatecznie się rozrywa, w mieście zatrzymuje nas światło i jedziemy dwieście metrów za Memorkiem i resztą.
Nagle chłopaki zniknęli. Droga prowadzi w lewo, zgadza się. Skręcamy... dziwne. Widocznosć na kilometr do przodu, a ich nie ma? Zawracamy i okazuje się, że słusznie - przegapilibyśmy przystanek.
W restauracji zamawiamy sobie gyros. Trochę kiepski pomysł, bo długo się czekało. Wciągam również jakoś litr Coli, a Hipcia dwa Tigery. W międzyczasie dosiadają się Eranis i Wąski, a ja zaczynam na poważnie szukać Księgowego, który został na zjazdach i powinien już tu być, zwłaszcza że w międzyczasie przyjechali ludzie, którzy startowali po nim. 4gotten już dzwonił do RDK po numer do Księgowego, w międzyczasie Michał powiedział, że Księgowy zaraz dojedzie. I dojechał.
W technicznym samochodzie za to dotarł Kurier, który nie zauważył na podjeździe, że problemy z przerzutką spowodowało pęknięte ogniwko, wskutek czego zerwał go na podjeździe i nieprzyjemnie uderzył się w śrubę. Po chwili siedzenia postanowił skuć łańcuch i jednak ukończyć wyścig.
Odcinek piąty: Wielka ucieczka
Po obiedzie mamy ruszać. Hipcia nie potrafi się określić - a to nie chce jechać z grupą, ale jednak chce poczekać na Marka. Nie możemy się dogadać, w końcu jednak Marek się zbiera i ruszamy - do pobliskiego Nielisza do sklepu na zakupy przed nocą. Tam na miejscu stwierdzamy, że wszystko, czego potrzebujemy, mamy w samochodzie i bez przystanku ruszamy dalej - we dwójkę. Na głównej mijamy Aarda z grupą, którzy zatrzymali się na inny postój, machamy do nich, że mamy wszystko i jedziemy sobie.
Zaczyna się ta jazda, którą dobrze znamy, więc spokojniejsza. Wygodnie mijamy kolejne pagóreczki, zastawnawiając się, kiedy nas dogoni grupa z tyłu. Obstawiałem, że uda nam się odstrzelić na jakieś 50 km, bo tempo trzymaliśmy uczciwe. Powoli zapadał zmrok, zrobiło się ciemno, ale wyjrzał księżyc. Za Żółkiewką był paskudny zjazd, po dziurach, które były ledwo widoczne przy mojej kiepskiej lampce przedniej, która nadaje się, owszem, do turystyki, ale jest zupełnie bezużyteczna do szosy - korzystałem więc również z tego, co Hipcia mi świeciła z tyłu.
Wrócił znośny asfalt, ale nadal nie było po co wrzucać na blat. Zrobiłem to dopiero na którymś zjeździe, akurat słusznie, bo przełożenie przydało się, gdy z boku wyskoczył jakiś pies i zaczął nas gonić. Pod górę jednak to jemu, a nie nam się skończyło. Z psami mieliśmy łącznie dwie przygody, zakończone naszym zwycięstwem. Była też przygoda z wodą na drodze, a jako że w okolicy pachniało gnojówką, to bardzo się ucieszyłem, że to jednak woda, a nie przelewający się przez drogę nawóz z pola. Mając na liczniku 235 zadzwoniłem do Michała na krótkiej technicznej przerwie zapytać, gdzie mamy kolejny przystanek. Zakładałem, że zostaniemy wcześniej złapani, a tu się okazało, że (wyjąwszy pierwszego Turystę) zasuwamy na samym początku.
Grupa dojechała nas w Piaskach, przy zjeździe na krajówkę. Nie pomyliłem się - od minięcia ich w Nieliszu minęło 50 km. Chwilę jeszcze prowadzę, po czym udaję się na zasłużony odpoczynek. Tniemy równo - również po zjeździe na Łęczną, gdzie psuje się nawierzchnia. Tam, gdy chłopaki wcale nie zwalniają, chcę ich zostawić - bo wyobraziłem sobie, co się stanie z nadgarstkami Hipci, gdy dziury pozostaną, a tempo się nie zmieni (zwłaszcza, że dwa razy na dziurach była bliska puszczenia kierownicy). Zjechałem, ale Hipcia popatrzyła na mnie jak na idiotę... więc wróciłem na swoje miejsce w peletonie.
Na dziurawej drodze szyk niestety się rozwalił i niektórzy jechali lewą stroną jezdni zupełnie uniemożliwając wyprzedzenie. Jeden samochód wlókł się za nami prawie kilometr zanim ktoś mu zjechał na bok tak, by mógł pojechać. Dziwi cierpliwość kierowców – wyjąwszy jedną osobę nikt na nas nie trąbił.
Do Łęcznej dotarliśmy w sumie nie wiadomo kiedy. Na wstępie pobłądziliśmy trochę, bo Michał powiedział, że most jest zamknięty. Trochę trzeba było się pokręcić - pojechaliśmy w kierunku wskazanym przez lokalesa (Aard pamiętał, że postój ma być na Orlenie). Stacja okazała się Lotosem, więc Michał na stacji poszedł zapytać się o Orlen. Wrócił informując: "ale zapierdalacie". Po sprawdzeniu notatek okazało się, że stajemy nie na Orlenie, a w parku dinozaurów. Ustaliliśmy kierunek i ruszyliśmy... prawie. Przez to, że czekaliśmy na rondzie na spóźnialskich, którzy postanowili sobie pić kawę, grupa nam się rozerwała. Znaleźliśmy drogę, znaleźliśmy Michała, minęliśmy park dinozaurów (ktoś "chyba" zauważył jednego), zatrzymaliśmy się kilkaset metrów dalej na poboczu i rozpoczęliśmy postój, po czym zwinęliśmy się i wróciliśmy do tych dinozaurów.
Zniknęła mi za to Hipcia, która pojechała w grupie z Kurierem i Danielem. No i mamy problem - jak się rozłączą, to mamy jedną Hipcię w obcym mieście, bez telefonu. Jak kto ktoś podsumował, muszę w końcu Hipci kupić telefon. Może to i prawda.
Ucieczka zagubionej (nas było więcej, więc to oni się zgubili) grupy w skrócie: przecisnęli się na wahadle, samochód Michała został z tyłu. Zostali sami. Skurwowali dinozaury, wrócili pod światła, znaleźli tabliczkę informującą o parku dinozaurów. Skręcili we właściwą drogę, zobaczyli stojące w ciemności dinozaury... ale same, bez auta. Zawrócili, ale w tym momencie usłyszeli głosy reszty grupy.
Postój w dobrym miejscu, ale pechowo umiejscowiony – w ciemności zupełnie niewidoczny.
W międzyczasie dociera grupa z Wilkiem i Kotami, za chwilę dociera Wax z informacją, że Marek złapał gumę. Trzecią.
Ja z kolei postanowiłem założyć bluzę. Dałem się również namówić i założylem nogawki. I już ruszając wiedziałem, że to był błąd. Hicpia też się ubrała, dla niej to był dobry pomysł, zwłaszcza, że samochód techniczny mógł nam dać wsparcie dopiero na ostatnim postoju... albo i nie.
Odcinek szósty: Kto ciągnie peleton? Murzyn z ADHD.
Nie zdążyłem jeszcze przełknąć banana, a Hipcia już cisnęła, że trzeba ruszać, bo wilcza grupa się zbiera. Nie załapaliśmy się z nimi i kolejną grupą, ruszyliśmy dalej w czwórkę - my, Aard i Daniel. Po chwili zorientowaliśmy się, że Daniel zniknął - miał problem z licznikiem i gonił nas chyba 15 kilometrów. Po chwili i my doszliśmy resztę i jechaliśmy już w kilkanaście osób. Powoli robiło się widno.
Z prowadzeniem było różnie - najwięcej energii miał w sobie Gabriel, który albo wychodził do przodu i cisnął (czasem 10 metrów przed grupą), albo się na chwilę chował. Nie udało się nam ustalić czego nałykał się przed maratonem, ale może i dobrze, że nie było kontroli antydopingowej.
Do kolejnego przystanku mieliśmy tylko 40 km, więc zaraz zjechaliśmy w Parczewie - z Wilkiem, który pojawił się przed nami nie wiadomo skąd. Po drodze zgubliśmy gdzieś Kota, Krzyśka i Keto.
Orlen był faktycznie malutki, na szczęście była tam i kawa, i sklep, można było zrobić zakupy. Zgodnie z ustaleniami (i bardzo słusznie) samochód techniczny czekał na poprzednim przystanku na wszystkich, którzy jadą wolniej.
W międzyczasie atrakcją zostali podpici koledzy, którzy zbili jedną flaszkę i wracając z drugą żałowali, że "to akurat pełna się stłukła".
Siedzę sobie na krawężniku, w jednej ręce mam niedopitą kawę, w drugiej niedopitego Tigera, gdy nagle Wilk wstaje, mówi "Ruszamy!" i wsiada na rower. Wszyscy ruszają do rowerów, oddaję Endriunhowi (mam nadzieję, że nie pomyliłem osoby), który... zaraz się oblał, bo gdy przeciskał się obok niego podpity facet mający pretensje o to, że zablokowaliśmy wszystko, pomylił ręce i wylał sobie kubek na głowę. Tigera opchnąłem Waxowi i ruszamy w trójkę - my i Daniel.
Po chwili dogoniliśmy Aarda, Gabriela i chyba Keto i w szóstkę jechaliśmy do Międzyrzecza - przesunęliśmy sobie postój na tamtejszy Orlen, żeby było pośrodku.
Jest ranek, Hipcia nieco zmarzła na postoju. Co jest jedynym lekarstwem na chłod? DZIDA. Wypruła do przodu, Gabriel ruszył za nią i tak o ustaliliśmy tempo grupy.
O tym, że nogawki były zbędne wiedziałem już od dawna. Teraz temperatura zaczęła rosnąć i coraz bardziej czułem, że to kiepski pomysł.
Na drodze do Międzyrzecza w sumie nic ciekawego nie było, z wyjątkiem ładnej porannej mgły i powoli wschodzącego słońca. Jechaliśmy równo, Hipci dokuczały coraz bardziej plecy, po drodze dogoniliśmy Wilka z ekipą. Przez chwilę jechaliśmy razem, potem zostaliśmy z Wilkiem, Kotem i Krzyśkiem, bo reszta grupy nam się urwała. Wilk wyrwał do nich, my razem z Keto ruszyliśmy za nimi w trójkę, a Kot i Krzysiek zostali trochę z tyłu, Dogoniliśmy resztę, na wjeździe do Międzyrzecza zniknęły nam dwie lub trzy osoby - chyba Gabriel, Wilk i Keto.
Na stację zjechaliśmy razem z Aardem, Kurierem, Danielem i jeszcze dwoma osobami.
Na stacji uznaliśmy, że mamy ochotę na parówki. Parówek nie było, ale mogły się podgrzać. Postanowiliśmy poczekać i tak zmarnowaliśmy co najmniej 30 minut na te cholerne bułki – jest duża szansa, że gdyby nie łakomstwo bylibyśmy pierwsi w bazie. W międzyczasie wypruł gdzieś Kurier, pojawił się też Ricardo a druga grupa musiała pojechać dalej nie zatrzymując się na stacji.
Odcinek siódmy: W kierunku bazy po najbardziej szosowym fragmencie
Ten odcinek jechaliśmy równo, w szóstkę. Do Łosic jechało się dobrym asfaltem. Tu też po drodze na tyle, na ile mogłem, opuściłem nogawki, na stacji nie mogłem ich ani nigdzie schować, ani komuś oddać. Gdzieś na którymś podjeździe zaczął mnie łapać Zamułek, więc najpierw wyprułem przed grupę i próbowalem go przegonić bardzo szybką jazdą, a gdy to nie skutkowało - poprowadziłem grupę przez kilka kilometrów.
Za Łosicami zjechaliśmy na wioski. Przywitał nas znak, którego na pewno nikt nie chciał zobaczyć, czyli "Ubytki". Asfalt zepsuł się, do tego co jakiś czas były fragmenty piaskowo-żwirowe. Tu tempo naszej dwójki spadło - Hipcię bardzo bolaly plecy, trzymanie tempa było problematyczne, do tego nie trzymała koła, a jechała dwa-trzy metry za grupą, żeby w razie czego nie hamować i nie drażnić już i tak obitych nadgarstków i dłoni. Chłopaki pojechali pierwsi, my jechaliśmy spokojnie, cały czas mając ich w zasięgu wzroku - 20-50 metrów z tyłu. Pod koniec poprawił się asfalt i jechaliśmy już równo, oczekiwanym tempem.
Chciałem jeszcze zajechać pod sam kościół w Skrzeszewie i zrobić sobie tam fotkę, ale zostałem przegłosowany - zjechaliśmy do bazy. Przed bramką komitet powitalny w postaci Kota i Wilka przywitał nas oklaskami, powitała nas również pierwsza grupa i ta część trzysetek, którzy już nie spali.
Maraton zakończony z czasem 23 godziny i 13 minut. 7:13, średnia: 27,59.
Rozgościliśmy się, zjedliśmy coś i... i zdaliśmy sobie sprawę z tego, że genialny plan ma luki. Plan zakładał, że albo jedziemy jeszcze stukilometrową pętlę, albo pakujemy się i jedziemy do Warszawy - najkrócej, albo naokoło. Hipcia nie chciała pętli, tylko pojechać do domu jakoś szerzej... i tu pojawiła się luka - torby były w samochodzie technicznym...
Posiedzielismy więc czekając na wszystkich - po nas zrobiła się ponad półtorejgodzinna luka, bo grupa Waxa dojechała dopiero za minutę ósma (mieszcząc się w czasie 24 h), a Marek (który po drodze złapał czwartą gumę) - minutę po (co i tak mieści się w limicie, bo wyruszyli 8:02 spod kościoła).
Odcinek ósmy: Do domu, naokoło, po dziurach i w upale
Przerwy wyszło łącznie około trzech godzin. W tym czasie zjedliśmy, spakowaliśmy się i pogadaliśmy. Nawet Hipcia, nasz dyżurny socjopata, udzielała się towarzysko. W międzyczasie przyjechał Elizium i też można było zamienić dwa słowa - w kupie do tych pierwszych dwóch, które zamieniliśmy pierwszego dnia.
Tranquilo zgodził się zabrać część naszego bagażu do Warszawy, ruszyliśmy więc tylko z najpotrzebniejszymi rzeczami w jednej torbie, bez namiotu i reszty klamotów.
Na starcie odbijamy na północ. Nawierzchnia... przypomina lepsze fragmenty z MP. Czyli jest trochę dupa. Patrząc przez SV nie byłem w stanie ustalić, że będzie aż tak nierówno - kilka próbek, które zapodałem, wykazało, że będzie znośnie. Było nierówno. Dziurawo i nierówno. Do tego wiatr, którego wczoraj nie było, a dziś dawał idealnie z zachodu, idealnie w twarz. Do kompletu wyszło słońce - jeszcze mocniejsze niż dnia poprzedniego.
Na początku przepychamy się do drogi 60. Tam dostajemy 6 km lepszego asfaltu, w Sterdyni robimy przerwę przy sklepie. Siedzimy w cieniu, jemy lody, pijemy... i wciągamy pół kilo truskawek. I mam takie wrażenie, że tych przystanków będzie sporo...
Droga na Kosów Lacki jest, a jakże, dziurawa. W mieście robimy chwilę przystanku na rozciąganie pleców i zgonienie Zamułka, który usiadł mi na karku i bił ogonem po oczach. Schłodzenie głowy wodą z bidonu i jedziemy dalej. Wiatr wieje w twarz a temperatura... chyba dobrze, że zapomniałem o tym, że w liczniku mam termometr. Dalej mamy 30 km do Węgrowa, znowu po nierównym, jedziemy więc wolno, Hipcia co najmniej kilka razy zapowiada mi morderstwo za te dziury. W jakiejś wiosce robimy znowu zakupy - tigery i dużo wody, której nadmiarem się oblewamy. Przed Węgrowem znowu kolejna seria dziur i przystanek na wylotówce, na stacji - tym razem lody. A temperatura się nadal rozkręca, wiatr nie przestaje - ale przynajmniej jest dobry asfalt. Co z tego, że jest asfalt, jak znowu mnie przymuliło i wlokłem się 23-24 km/h? Jak na zbawienie czekamy na kawałek do Sulejówka, który będzie przez las, w cieniu, bo na razie mamy patelnię.
Na szczęście zamuła przeszła - w Stanisławowie długi postój w cieniu - picie, jedzenie, parówka z Orlenu. Sprawdziłem też temperaturę - już 18:00, a jest prawie trzydzieści. Kolejny odcinek robi się paskudny - sporo aut wjeżdża do Warszawy przez Sulejówek, im bliżej tym tłoczniej, znowu mnie przymula, polewanie głowy podczas jazdy przestaje pomagać, ale uparcie spędzam Zamułka z karku i zajeżdżam w Sulejówku na stację (na raty, bo przy tym ruchu zrobić rowerem lewoskręt to proszenie się o kłopoty).
Na stacji znowu woda, znowu mokra czapka, bocznymi drogami przejeżdżamy do Warszawy. Na szczęście słońce powoli zaczyna zachodzić, robi się chłodniej - i już w okolicy Wisły czuję, że siły wróciły i moglibyśmy jeszcze się gdzieś pojechać. Hipcia jednak sprzeciwia się takiemu dokręcaniu, bo to troche kicha dokręcać kilometry prawie spod domu. Skoro nie - to nie, zostawmy sobie jakieś wyzwania na kolejne wyjazdy. Do domu dojeżdżamy około 20:30.
Podsumowanie:
Wstęp
Pobudka równo o szóstej, chociaż o piątej już budzi mnie ktoś, kto wstał wcześniej i właśnie smaruje swój rower. Śpiwory cieplutkie, spałoby się jeszcze, ale robota to robota, nie ma co czekać. Na dzień dobry budzi mnie żołądek - wczorajsza kiełbasa buszuje i nie daje spokoju, wskutek czego śniadanie jem trochę z musu.
Gdy już się ogarnęliśmy, okazało się, że jest dopiero siódma, więc wracamy do namiotu i jeszcze chwilę leżymy. Gdy Marek krzyczy, że za chwilę ruszamy, powoli wyłazimy z namiotu i bierzemy się za rowery. Następuje grupowy przejazd pod kościół, szybki podział na grupy - naszą ulubioną metodą losowania (czyli stań tam, gdzie najbliżej) lądujemy w grupie Waxa.
Żadnych słów wprowadzenia - ruszamy.
Odcinek pierwszy: Nuda, spokój, słońce, widoki.
Startujemy. Mamy chwilę odstępu od grupy Wilka, więc startujemy coś około 28 km/h - czyli szybciej niż zakładane tempo. Efekt jest taki, że po kilku kilometrach orientujemy się, że zamiast piętnastu osób jedzie nas coś około ósemki.
Pierwszą grupę prowadzi Wilk. Jadą spokojnie. Bardzo spokojnie, albo nawet jeszcze bardziej spokojnie. Jazda tak, by utrzymać stumetrowy odstęp wymaga sporo roboty (momentami trzeba zwalniać do 20 km/h, żeby odjechali), więc grupy zaraz się sklejają ze sobą albo jadą od siebie 20-50 m. Próbuję coś tam mówić o tych odstępach, ale jakoś nikt mnie nie słucha, więc skupiam się po prostu na rozglądaniu się dookoła. I słuchaniu żartów o tym, jaką Wax ma grubą dupę.
Jazda w grupie okazuje się być trochę inna niż jazda we dwójkę. I nieco bardziej inna od tego, co sobie wyobrażałem. Myślałem, że będzie to chociaż w miarę skoordynowany szyk, a nie bezładna grupa jadąca trójkami, czwórkami, zajmująca miejscami większość jezdni i to tak, że kilka samochodów musiało przykosić pobocze, by maratończyka nie wysłać na wieczny odpoczynek. Rozumiem, że walimy środkiem, jak nic nie jedzie, ale żeby na okrzyk "Auto!" zjechać do środka jezdni, ale nadal walić lewym pasem? No - ale to tylko zderzenie moich wyobrażeń z realiami. Tak widocznie musi być, kropka.
Napisałem "nuda". W sumie nudy nie było. Jechało się spokojnie (póki byliśmy z tyłu), rozglądając się po bokach, albo jechało sie niespokojnie (prowadząc), powtarzając Hipci co moment "zwolnij", "hamuj", "równaj do 23, niech odjadą". Jakoś nie mogła, uparta bestia, trzymać tego tempa. Nudził się za to Kurier, który ganiał tam i z powrotem, odwiedzając wszystkie grupy i, co prawdopodobne, kręcąc również kółka po okolicznych wioskach. Gdy jakaś pani minęła nas trąbiąc i stukając się w głowę, wypruł za nią tak, że zacząłem się zastanawiać, czy jedzie jej urwać lusterko, czy złapać koło. Albo dać jej koło.
Gdzieś po drodze mijamy Yoshka, który czekał na grupę trzysetkową i raz łapią nas paparazzi. To ostatnie zdarzenie mnie bardzo zdziwiło, bo nie od razu skojarzyłem, że to Magfa i Michał (widząc ich tylko dwa razy dzień wcześniej) - myślałem, że ktoś był w pobliżu i wykorzystuje sytuację.
W pewnym momencie przyjeżdża do nas Wilk (którego grupa jakoś rozpuściła się jak te owce na łące), zamienia dwa słowa z Waxem i idzie zbierać swoje owieczki. Co im powiedział - nie wiem, ale za chwilę grupki były pozbierane już w jeden peleton i karnie jechały w kupie.
Gdzieś przy drodze staję na przerwę techniczną. Gdy dogoniłem grupę okazało się, że kilometr dalej byla grupowa przerwa techniczna. Ale przynajmniej mogłem ich wszystkich pogonić. Po technicznej jakoś wszyscy zebrali się szybko i trzeba było wyprzedzać markowych i wracać do naszej grupy.
Pierwszy przystanek był na ryneczku w Łukowie. Uzupełnienie picia, jabłko i brak pomyślunku, bo można było się machnąć po lody albo po kebaba. Niestety, gdy się zorientowaliśmy, zostało tylko pięć minut.
Odcinek drugi: Wpaść w złe towarzystwo.
Startujemy zgodnie z zegarkiem, po dwudziestu minutach. Najpierw grupa Wilka, potem my, w nieco okrojonym składzie (nie wiemy, gdzie przepadła reszta) i grupa Marka, która nie czekając na światłach aż odjedziemy dokleja się do nas. Z Łukowa wylatujemy drogą wojewódzką, która ma słupki kilometrowe, dzięki czemu mogę, wypchnąwszy się na czoło, pilnować, żeby te sto metrów było odmierzone jak od linijki, zwłaszcza, że ruch jest znacznie większy i samochody mają problem z wyprzedzeniem. Czasem jadę sam, czasem z Hipcią, Hipcia się denerwuje, że jej co chwilę mówię, żeby się nie rozpędzała, ja sie męczę, a Hipcia jeszcze bardziej bo czasem nawet z górek musimy hamować, ale szyk jest, kawaleria leci karnie, z tyłu lecą dowcipy, słońce świeci, chociaż powoli zaczyna się robić paskudnie gorąco.
Trzymanie zawrotnego tempa 23 km/h szału nie robi, powoli padają żarty o graniu w szachy lub statki, ale dochodzi do skutku pomysł gry w kalambury. Kilka kilometrow zajmuje mi wymyślenie czegoś z kategorii film, co można by było pokazać z roweru i (opcjonalnie) nie wywalając się przy tym. Chociaż, gdybym się wywalił, pewnie by zgadli, że to "Stalingrad". Hasło "Alladyn" sprawiło trochę trudności, dopiero po chwili dołączył się Wax, który w kilkanaście sekund ustalił, co było rozwiązaniem.
W pewnym momencie Wilk zjechał na bok. Nagle zrobiło się poruszenie. Wszyscy przyspieszyli. Nie wiedziałem, co się stało, ale skoro lecimy - to lecimy. Zasuwamy do przodu - łapiąc na chwilę i mijając kolejne grupki i urywając te, które nie dotrzymywały koła. Po chwili orientujemy się, że jedziemy już na samym przodzie, w grupie, którą prowadzi Kurier, a w której są jeszcze m.in. Gabriel, Aard, Robert! i Księgowy. Po chwili kilka osób nie utrzymuje koła, a w międzyczasie dogania nas Wax. I w tym momencie zapaliła mi się czerwona kontrolka.
Podsumujmy: zasuwamy w grupie z mocnymi chłopakami, lecąc pod 40 km/h. Nie dokręciliśmy jeszcze do stu kilometrów, zostało jeszcze cztery stówy, pierwszy raz w życiu jedziemy na taki dystans... czy to dobry pomysł? Odpowiedzialny - nie. Dobry - tak. W końcu jak się coś zesra to jakoś się w te 27 godzin dociągniemy do mety. A jak nie - to trudno, zabawa to zabawa.
Zasuwamy zatem sobie już w szóstkę, elegancko w zwartym szyku (już nie rozwaleni na całą szerokość jezdni), pracując równo na zmianach. Dobrze, że pamiętałem o zjeździe na drogę techniczną, bo Wax w tym momencie prowadzący grupę patrzył przed siebie, a nie na nawigację. Za Firlejem skręt, trochę problemów robi ciężarówka, która skręcała przed nami, droga zrobiła się dziurawa, więc odrobinę zwolniliśmy, tylko Gabriel skoczył za ciężarowką. Hipcia wypruła za nim, co ktoś z grupy (nie bój się Wax, nie powiem, że to Ty) skwitował: "Ależ ta kicia ciśnie". Na odcinkach lepszego asfaltu dochodzimy Hipcię i Gabriela. Po chwili na poboczu zatrzymuje nas Michał, który przesunął punkt techniczny na mały parking przy nieczynnej stacji, ze względu na płatny parking przy pałacyku.
Siadamy i czekamy na resztę. Powoli robi się gorąco, picie się bardzo przydaje. Zjeżdżają się pozostali ludzie, okazało się, że były i efekty rozerwania się szyku - jedna gleba spowodowana jednoczesnym hamowaniem i piciem. Również okazało się, że wcześniejsze żarty z nieodpowiedzialnego Waxa (który porzucił swoją grupę) były nie na miejscu, bo raz, że większość jego grupy jednak dojechała, dwa, że w dobrym czasie, a trzy, że to nie nas zatrzymała policja za blokowanie ruchu (a podobno to nas wskazali jako jadących wzorowo).
Na tym postoju już spontanicznie organizują się grupy szybsze (szlag wziął pierwotny podział na trzy grupy), Aard krzyczy o grupach "30" i "38". Sam nawołuje do "30". No to ruszamy - "38" to chyba za szybko jak na nasze potrzeby. Bądźmy odpowiedzialni.
Odcinek trzeci: Dzida!
Bardzo szybko okazało się, że grupa "30", która wyruszyła jako pierwsza, faktycznie jest grupą "38". No dobra, co możemy zrobić? Przez pierwsze kilometry jedzie z nami Księgowy, potem jednak nie wytrzymuje tempa i w grupie zostaje jedna nawigacja - moja. To miłe, bo teraz wszyscy muszą mnie lubić i mi dawać koło - albo czekać na innych, którzy pojadą wolniej. A i pompka, i pomoc się znajdzie, jeśli złapię gumę... Tym fantastycznym odkryciem oczywiście podzieliłem się z grupą w okolicy Lublina. Niemniej jednak z koła nie potrzebujemy korzystać - przewieźć się przez cały maraton na kole to takie trochę średnie osiągnięcie.
Gdzieś wcześniej, na wertepach, Hipcia gubi bidon. Tym razem to już drugie takie zdarzenie - pęka i urywa się ustnik. Na szczęście ona i tak nic nie pije, a bidony wozi chyba dla dociążenia roweru... Żeby było weselej, ten bidon (dopełniony jeszcze, szkoda było wylewać) zapewnił Hipci kąpiel w klejącym izotoniku. W międzyczasie z kolei Aard podrzuca Hipci fantastyczny tekst podrywu "Hej, masz coś zielonego w kasecie".
Lublin mijamy szybko i bezproblemowo. Raz tylko jakiś kretyn chciał wyjechać bezpośrednio pod naszą grupę, brakło coś około 15 metrów. Za miastem mamy do dyspozycji szerokie pobocze i dobry asfalt. Kilka osób z Markiem zostaje z tyłu, upewniam się, czy wiedzą, którędy jechać, po czym wracam do grupy. Tam gdzieś też, zasuwając 36 km/h pod górę schodzę ze zmiany, zostawiając Hipcię na prowadzeniu. Krzyczy "ej! Ja to mam utrzymać?", po czym... przyspiesza grupę do 38 km/h.
W tych samych okolicach odkrywam najlepsze miejsce w peletonie. Jego koniec. Tutaj mogę, nie martwiąc się o to, że przeszkadzam komuś, kto jest za mną, i spokojnie się napić, i odstawić się na trzy metry, popatrzeć na bok, zrobić zdjęcie i dogonic grupę... i tak się bujam przez chwilę, odchodząc i robiąc fotki peletonu, łapiąc koło i tak dalej. To moje bujanie zauważa jednak i Kurier, który podjeżdża i z troską pyta czy
Gdzieś za skrętem na Bychawę postanawiamy przystanąc na chwilę - Hipcia chce rozciągnąć plecy. Chłopakom mówimy, że dalej już tylko prosto, my po pięciu minutach zasuwamy za nimi. Przed zjazdem stajemy na Orlenie - wciągamy parówkę, uzupełniamy (zimne!) picie i zjeżdżamy na dół. Tu też orientuję się, dlaczego od chwili dziwnie się czuję. A w zasadzie orientuję się po tym, jak wciągam coś około 1,5 litra picia, a pęcherz nadal jest pusty. Od razu lepiej.
W Bychawie postój jest na niewielkim parku. Przegapilibyśmy go, gdyby nie okrzyki z tłumu. Hipcia próbuje rozciągnąć swoje plecy na ławce - jest z tym coraz gorzej, boli coraz bardziej. Jemy coś, siedzimy chwilę, po czym ustalamy, że ten odcinek pojedziemy spokojniej, nie ma się co szarpać. Dogadujemy się z Markiem (Transatlantykiem) i ruszamy.
Odcinek czwarty: Etap górski
Z Bychawy ruszamy całkiem sprawnie, grupką wraz z Transatlantykiem, 4gottenem, Księgowym, Memorkiem, Ricardo i kilkoma innymi osobami. Tempo trzymamy spokojne, tuż powyżej 30 km/h, akurat tak, żeby się zrelaksować po poprzednim fragmencie trasy. Marek uparcie prowadzi, gdy nawet udaje się wyjść na chwilę na prowadzenie, po chwili znowu wraca i jedzie pierwszy. W zasadzie kolejka do prowadzenia jest całkiem spora.
Istotnym okazuje się skręt w prawo, z głównej prowadzącej na Szczebrzeszyn. Tu zaczyna się ten najbardziej pagórkowaty odcinek (a myślałem, że do Szczebrzeszyna tylko kilkanaście kilometrów...). Podjazdy to coś, w czym nie mam wprawy i coś, co mnie bardzo ciekawiło - bo jeżdżenie na szosie, a jeżdżenie na trekkingu to dwie różne rzeczy. Na szczęście wszyscy jechali pod górę równo, nie odstałem od nich, najszybciej cisnął chyba 4gotten, który wyprzedzał z olbrzymią łatwością. Nie wiem, czy to kwestia przełożenia, czy mocy.
Przed podjazdami Marek ma kryzys energetyczny, nie musimy zatrzymywać się w sklepie - miałem na całe szczęście batonik zbożowy. Marsa nie odważyłbym się mu dać, bo po tym gorącu przypominał zupę.
Gdzieś na szczycie znajdujemy Kuriera, który miał problemy z przerzutką i czekał na kogoś, kto zna trasę. Na swoje szczęście, bo dwa kluczowe skręty łatwo można było przegapić - tu też zatrzymywaliśmy się i czekaliśmy na zagubioną na podjeździe grupę, by nikt się nie zgubił. Potem zaczyna się seria zjazdów, nawierzchnia średnia, ale na szczęście nie przeszkadzająca. Po zjeździe na asfalcie łączymy się w kupę i podjeżdżamy w grupie ten najdłuższy 6% podjazd (chociaż najbardziej stromy - 9% - był odrobinę wcześniej). Potem mamy znowu piękne zjazdy aż do samego Szczebrzeszyna, tutaj grupa ostatecznie się rozrywa, w mieście zatrzymuje nas światło i jedziemy dwieście metrów za Memorkiem i resztą.
Nagle chłopaki zniknęli. Droga prowadzi w lewo, zgadza się. Skręcamy... dziwne. Widocznosć na kilometr do przodu, a ich nie ma? Zawracamy i okazuje się, że słusznie - przegapilibyśmy przystanek.
W restauracji zamawiamy sobie gyros. Trochę kiepski pomysł, bo długo się czekało. Wciągam również jakoś litr Coli, a Hipcia dwa Tigery. W międzyczasie dosiadają się Eranis i Wąski, a ja zaczynam na poważnie szukać Księgowego, który został na zjazdach i powinien już tu być, zwłaszcza że w międzyczasie przyjechali ludzie, którzy startowali po nim. 4gotten już dzwonił do RDK po numer do Księgowego, w międzyczasie Michał powiedział, że Księgowy zaraz dojedzie. I dojechał.
W technicznym samochodzie za to dotarł Kurier, który nie zauważył na podjeździe, że problemy z przerzutką spowodowało pęknięte ogniwko, wskutek czego zerwał go na podjeździe i nieprzyjemnie uderzył się w śrubę. Po chwili siedzenia postanowił skuć łańcuch i jednak ukończyć wyścig.
Odcinek piąty: Wielka ucieczka
Po obiedzie mamy ruszać. Hipcia nie potrafi się określić - a to nie chce jechać z grupą, ale jednak chce poczekać na Marka. Nie możemy się dogadać, w końcu jednak Marek się zbiera i ruszamy - do pobliskiego Nielisza do sklepu na zakupy przed nocą. Tam na miejscu stwierdzamy, że wszystko, czego potrzebujemy, mamy w samochodzie i bez przystanku ruszamy dalej - we dwójkę. Na głównej mijamy Aarda z grupą, którzy zatrzymali się na inny postój, machamy do nich, że mamy wszystko i jedziemy sobie.
Zaczyna się ta jazda, którą dobrze znamy, więc spokojniejsza. Wygodnie mijamy kolejne pagóreczki, zastawnawiając się, kiedy nas dogoni grupa z tyłu. Obstawiałem, że uda nam się odstrzelić na jakieś 50 km, bo tempo trzymaliśmy uczciwe. Powoli zapadał zmrok, zrobiło się ciemno, ale wyjrzał księżyc. Za Żółkiewką był paskudny zjazd, po dziurach, które były ledwo widoczne przy mojej kiepskiej lampce przedniej, która nadaje się, owszem, do turystyki, ale jest zupełnie bezużyteczna do szosy - korzystałem więc również z tego, co Hipcia mi świeciła z tyłu.
Wrócił znośny asfalt, ale nadal nie było po co wrzucać na blat. Zrobiłem to dopiero na którymś zjeździe, akurat słusznie, bo przełożenie przydało się, gdy z boku wyskoczył jakiś pies i zaczął nas gonić. Pod górę jednak to jemu, a nie nam się skończyło. Z psami mieliśmy łącznie dwie przygody, zakończone naszym zwycięstwem. Była też przygoda z wodą na drodze, a jako że w okolicy pachniało gnojówką, to bardzo się ucieszyłem, że to jednak woda, a nie przelewający się przez drogę nawóz z pola. Mając na liczniku 235 zadzwoniłem do Michała na krótkiej technicznej przerwie zapytać, gdzie mamy kolejny przystanek. Zakładałem, że zostaniemy wcześniej złapani, a tu się okazało, że (wyjąwszy pierwszego Turystę) zasuwamy na samym początku.
Grupa dojechała nas w Piaskach, przy zjeździe na krajówkę. Nie pomyliłem się - od minięcia ich w Nieliszu minęło 50 km. Chwilę jeszcze prowadzę, po czym udaję się na zasłużony odpoczynek. Tniemy równo - również po zjeździe na Łęczną, gdzie psuje się nawierzchnia. Tam, gdy chłopaki wcale nie zwalniają, chcę ich zostawić - bo wyobraziłem sobie, co się stanie z nadgarstkami Hipci, gdy dziury pozostaną, a tempo się nie zmieni (zwłaszcza, że dwa razy na dziurach była bliska puszczenia kierownicy). Zjechałem, ale Hipcia popatrzyła na mnie jak na idiotę... więc wróciłem na swoje miejsce w peletonie.
Na dziurawej drodze szyk niestety się rozwalił i niektórzy jechali lewą stroną jezdni zupełnie uniemożliwając wyprzedzenie. Jeden samochód wlókł się za nami prawie kilometr zanim ktoś mu zjechał na bok tak, by mógł pojechać. Dziwi cierpliwość kierowców – wyjąwszy jedną osobę nikt na nas nie trąbił.
Do Łęcznej dotarliśmy w sumie nie wiadomo kiedy. Na wstępie pobłądziliśmy trochę, bo Michał powiedział, że most jest zamknięty. Trochę trzeba było się pokręcić - pojechaliśmy w kierunku wskazanym przez lokalesa (Aard pamiętał, że postój ma być na Orlenie). Stacja okazała się Lotosem, więc Michał na stacji poszedł zapytać się o Orlen. Wrócił informując: "ale zapierdalacie". Po sprawdzeniu notatek okazało się, że stajemy nie na Orlenie, a w parku dinozaurów. Ustaliliśmy kierunek i ruszyliśmy... prawie. Przez to, że czekaliśmy na rondzie na spóźnialskich, którzy postanowili sobie pić kawę, grupa nam się rozerwała. Znaleźliśmy drogę, znaleźliśmy Michała, minęliśmy park dinozaurów (ktoś "chyba" zauważył jednego), zatrzymaliśmy się kilkaset metrów dalej na poboczu i rozpoczęliśmy postój, po czym zwinęliśmy się i wróciliśmy do tych dinozaurów.
Zniknęła mi za to Hipcia, która pojechała w grupie z Kurierem i Danielem. No i mamy problem - jak się rozłączą, to mamy jedną Hipcię w obcym mieście, bez telefonu. Jak kto ktoś podsumował, muszę w końcu Hipci kupić telefon. Może to i prawda.
Ucieczka zagubionej (nas było więcej, więc to oni się zgubili) grupy w skrócie: przecisnęli się na wahadle, samochód Michała został z tyłu. Zostali sami. Skurwowali dinozaury, wrócili pod światła, znaleźli tabliczkę informującą o parku dinozaurów. Skręcili we właściwą drogę, zobaczyli stojące w ciemności dinozaury... ale same, bez auta. Zawrócili, ale w tym momencie usłyszeli głosy reszty grupy.
Postój w dobrym miejscu, ale pechowo umiejscowiony – w ciemności zupełnie niewidoczny.
W międzyczasie dociera grupa z Wilkiem i Kotami, za chwilę dociera Wax z informacją, że Marek złapał gumę. Trzecią.
Ja z kolei postanowiłem założyć bluzę. Dałem się również namówić i założylem nogawki. I już ruszając wiedziałem, że to był błąd. Hicpia też się ubrała, dla niej to był dobry pomysł, zwłaszcza, że samochód techniczny mógł nam dać wsparcie dopiero na ostatnim postoju... albo i nie.
Odcinek szósty: Kto ciągnie peleton? Murzyn z ADHD.
Nie zdążyłem jeszcze przełknąć banana, a Hipcia już cisnęła, że trzeba ruszać, bo wilcza grupa się zbiera. Nie załapaliśmy się z nimi i kolejną grupą, ruszyliśmy dalej w czwórkę - my, Aard i Daniel. Po chwili zorientowaliśmy się, że Daniel zniknął - miał problem z licznikiem i gonił nas chyba 15 kilometrów. Po chwili i my doszliśmy resztę i jechaliśmy już w kilkanaście osób. Powoli robiło się widno.
Z prowadzeniem było różnie - najwięcej energii miał w sobie Gabriel, który albo wychodził do przodu i cisnął (czasem 10 metrów przed grupą), albo się na chwilę chował. Nie udało się nam ustalić czego nałykał się przed maratonem, ale może i dobrze, że nie było kontroli antydopingowej.
Do kolejnego przystanku mieliśmy tylko 40 km, więc zaraz zjechaliśmy w Parczewie - z Wilkiem, który pojawił się przed nami nie wiadomo skąd. Po drodze zgubliśmy gdzieś Kota, Krzyśka i Keto.
Orlen był faktycznie malutki, na szczęście była tam i kawa, i sklep, można było zrobić zakupy. Zgodnie z ustaleniami (i bardzo słusznie) samochód techniczny czekał na poprzednim przystanku na wszystkich, którzy jadą wolniej.
W międzyczasie atrakcją zostali podpici koledzy, którzy zbili jedną flaszkę i wracając z drugą żałowali, że "to akurat pełna się stłukła".
Siedzę sobie na krawężniku, w jednej ręce mam niedopitą kawę, w drugiej niedopitego Tigera, gdy nagle Wilk wstaje, mówi "Ruszamy!" i wsiada na rower. Wszyscy ruszają do rowerów, oddaję Endriunhowi (mam nadzieję, że nie pomyliłem osoby), który... zaraz się oblał, bo gdy przeciskał się obok niego podpity facet mający pretensje o to, że zablokowaliśmy wszystko, pomylił ręce i wylał sobie kubek na głowę. Tigera opchnąłem Waxowi i ruszamy w trójkę - my i Daniel.
Po chwili dogoniliśmy Aarda, Gabriela i chyba Keto i w szóstkę jechaliśmy do Międzyrzecza - przesunęliśmy sobie postój na tamtejszy Orlen, żeby było pośrodku.
Jest ranek, Hipcia nieco zmarzła na postoju. Co jest jedynym lekarstwem na chłod? DZIDA. Wypruła do przodu, Gabriel ruszył za nią i tak o ustaliliśmy tempo grupy.
O tym, że nogawki były zbędne wiedziałem już od dawna. Teraz temperatura zaczęła rosnąć i coraz bardziej czułem, że to kiepski pomysł.
Na drodze do Międzyrzecza w sumie nic ciekawego nie było, z wyjątkiem ładnej porannej mgły i powoli wschodzącego słońca. Jechaliśmy równo, Hipci dokuczały coraz bardziej plecy, po drodze dogoniliśmy Wilka z ekipą. Przez chwilę jechaliśmy razem, potem zostaliśmy z Wilkiem, Kotem i Krzyśkiem, bo reszta grupy nam się urwała. Wilk wyrwał do nich, my razem z Keto ruszyliśmy za nimi w trójkę, a Kot i Krzysiek zostali trochę z tyłu, Dogoniliśmy resztę, na wjeździe do Międzyrzecza zniknęły nam dwie lub trzy osoby - chyba Gabriel, Wilk i Keto.
Na stację zjechaliśmy razem z Aardem, Kurierem, Danielem i jeszcze dwoma osobami.
Na stacji uznaliśmy, że mamy ochotę na parówki. Parówek nie było, ale mogły się podgrzać. Postanowiliśmy poczekać i tak zmarnowaliśmy co najmniej 30 minut na te cholerne bułki – jest duża szansa, że gdyby nie łakomstwo bylibyśmy pierwsi w bazie. W międzyczasie wypruł gdzieś Kurier, pojawił się też Ricardo a druga grupa musiała pojechać dalej nie zatrzymując się na stacji.
Odcinek siódmy: W kierunku bazy po najbardziej szosowym fragmencie
Ten odcinek jechaliśmy równo, w szóstkę. Do Łosic jechało się dobrym asfaltem. Tu też po drodze na tyle, na ile mogłem, opuściłem nogawki, na stacji nie mogłem ich ani nigdzie schować, ani komuś oddać. Gdzieś na którymś podjeździe zaczął mnie łapać Zamułek, więc najpierw wyprułem przed grupę i próbowalem go przegonić bardzo szybką jazdą, a gdy to nie skutkowało - poprowadziłem grupę przez kilka kilometrów.
Za Łosicami zjechaliśmy na wioski. Przywitał nas znak, którego na pewno nikt nie chciał zobaczyć, czyli "Ubytki". Asfalt zepsuł się, do tego co jakiś czas były fragmenty piaskowo-żwirowe. Tu tempo naszej dwójki spadło - Hipcię bardzo bolaly plecy, trzymanie tempa było problematyczne, do tego nie trzymała koła, a jechała dwa-trzy metry za grupą, żeby w razie czego nie hamować i nie drażnić już i tak obitych nadgarstków i dłoni. Chłopaki pojechali pierwsi, my jechaliśmy spokojnie, cały czas mając ich w zasięgu wzroku - 20-50 metrów z tyłu. Pod koniec poprawił się asfalt i jechaliśmy już równo, oczekiwanym tempem.
Chciałem jeszcze zajechać pod sam kościół w Skrzeszewie i zrobić sobie tam fotkę, ale zostałem przegłosowany - zjechaliśmy do bazy. Przed bramką komitet powitalny w postaci Kota i Wilka przywitał nas oklaskami, powitała nas również pierwsza grupa i ta część trzysetek, którzy już nie spali.
Maraton zakończony z czasem 23 godziny i 13 minut. 7:13, średnia: 27,59.
Rozgościliśmy się, zjedliśmy coś i... i zdaliśmy sobie sprawę z tego, że genialny plan ma luki. Plan zakładał, że albo jedziemy jeszcze stukilometrową pętlę, albo pakujemy się i jedziemy do Warszawy - najkrócej, albo naokoło. Hipcia nie chciała pętli, tylko pojechać do domu jakoś szerzej... i tu pojawiła się luka - torby były w samochodzie technicznym...
Posiedzielismy więc czekając na wszystkich - po nas zrobiła się ponad półtorejgodzinna luka, bo grupa Waxa dojechała dopiero za minutę ósma (mieszcząc się w czasie 24 h), a Marek (który po drodze złapał czwartą gumę) - minutę po (co i tak mieści się w limicie, bo wyruszyli 8:02 spod kościoła).
Odcinek ósmy: Do domu, naokoło, po dziurach i w upale
Przerwy wyszło łącznie około trzech godzin. W tym czasie zjedliśmy, spakowaliśmy się i pogadaliśmy. Nawet Hipcia, nasz dyżurny socjopata, udzielała się towarzysko. W międzyczasie przyjechał Elizium i też można było zamienić dwa słowa - w kupie do tych pierwszych dwóch, które zamieniliśmy pierwszego dnia.
Tranquilo zgodził się zabrać część naszego bagażu do Warszawy, ruszyliśmy więc tylko z najpotrzebniejszymi rzeczami w jednej torbie, bez namiotu i reszty klamotów.
Na starcie odbijamy na północ. Nawierzchnia... przypomina lepsze fragmenty z MP. Czyli jest trochę dupa. Patrząc przez SV nie byłem w stanie ustalić, że będzie aż tak nierówno - kilka próbek, które zapodałem, wykazało, że będzie znośnie. Było nierówno. Dziurawo i nierówno. Do tego wiatr, którego wczoraj nie było, a dziś dawał idealnie z zachodu, idealnie w twarz. Do kompletu wyszło słońce - jeszcze mocniejsze niż dnia poprzedniego.
Na początku przepychamy się do drogi 60. Tam dostajemy 6 km lepszego asfaltu, w Sterdyni robimy przerwę przy sklepie. Siedzimy w cieniu, jemy lody, pijemy... i wciągamy pół kilo truskawek. I mam takie wrażenie, że tych przystanków będzie sporo...
Droga na Kosów Lacki jest, a jakże, dziurawa. W mieście robimy chwilę przystanku na rozciąganie pleców i zgonienie Zamułka, który usiadł mi na karku i bił ogonem po oczach. Schłodzenie głowy wodą z bidonu i jedziemy dalej. Wiatr wieje w twarz a temperatura... chyba dobrze, że zapomniałem o tym, że w liczniku mam termometr. Dalej mamy 30 km do Węgrowa, znowu po nierównym, jedziemy więc wolno, Hipcia co najmniej kilka razy zapowiada mi morderstwo za te dziury. W jakiejś wiosce robimy znowu zakupy - tigery i dużo wody, której nadmiarem się oblewamy. Przed Węgrowem znowu kolejna seria dziur i przystanek na wylotówce, na stacji - tym razem lody. A temperatura się nadal rozkręca, wiatr nie przestaje - ale przynajmniej jest dobry asfalt. Co z tego, że jest asfalt, jak znowu mnie przymuliło i wlokłem się 23-24 km/h? Jak na zbawienie czekamy na kawałek do Sulejówka, który będzie przez las, w cieniu, bo na razie mamy patelnię.
Na szczęście zamuła przeszła - w Stanisławowie długi postój w cieniu - picie, jedzenie, parówka z Orlenu. Sprawdziłem też temperaturę - już 18:00, a jest prawie trzydzieści. Kolejny odcinek robi się paskudny - sporo aut wjeżdża do Warszawy przez Sulejówek, im bliżej tym tłoczniej, znowu mnie przymula, polewanie głowy podczas jazdy przestaje pomagać, ale uparcie spędzam Zamułka z karku i zajeżdżam w Sulejówku na stację (na raty, bo przy tym ruchu zrobić rowerem lewoskręt to proszenie się o kłopoty).
Na stacji znowu woda, znowu mokra czapka, bocznymi drogami przejeżdżamy do Warszawy. Na szczęście słońce powoli zaczyna zachodzić, robi się chłodniej - i już w okolicy Wisły czuję, że siły wróciły i moglibyśmy jeszcze się gdzieś pojechać. Hipcia jednak sprzeciwia się takiemu dokręcaniu, bo to troche kicha dokręcać kilometry prawie spod domu. Skoro nie - to nie, zostawmy sobie jakieś wyzwania na kolejne wyjazdy. Do domu dojeżdżamy około 20:30.
Podsumowanie:
- Poznaliśmy od groma nowych ludzi. Zdecydowanie sporo ksywek już od tej pory będzie mówiła do mnie "swoim" głosem.
- Gmin zaliczyliśmy coś około pięćdziesięciu, co daje nam przekroczenie 20% całego Kraju.
- Bohaterką wyjazdu zostaje Hipcia, która jechała z zapaleniem stawu biodrowego i przeciążonym kolanem, co z kolei spowodowało rozwój Syndromu PKP (Plecy, kurwa, plecy).
- Pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję jechać w grupie, w tym w szybko jadącym peletonie. Wrażenia zdecydowanie pozytywne. Jakoś mi się też wydaje, że sprawdziliśmy się jako część grupy, nie tylko jako balast wiozący się na kole.
- Słowo "dzida" już nigdy nie będzie takie samo.
- DST 687.28km
- Czas 26:13
- VAVG 26.22km/h
- VMAX 53.85km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 6 czerwca 2014
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Dojazd na Maraton Podróżnika
Dojazd był szczegółowo przemyślany i zaplanowany. Skoro to był "Maraton Podróżnika", to trochę nie fason było przyjechać samochodem albo pociągiem, mając z Warszawy zaledwie 130 km i całe popołudnie i wieczór do jazdy. Pierwotnie, gdzieś w styczniu, rozważałem dojazd samochodem, ale już sporo przed maratonem stwierdziliśmy, że trzeba godnie reprezentować Warszawę (co ja piszę?). Trasa została puszczona wariantem przez Węgrów, z najważniejszym fragmentem (czyli wyjazdem z Warszawy) puszczonym gdzieś bokami (a nie główną na Sulejówek).
Na całe szczęście kilka dni przed maratonem Elizium zaoferował, że może nam zrobić zakupy na cały maraton, dzięki czemu jedyne, o co musieliśmy się martwić, to to, w co się ubierzemy i na czym będziemy spać. Ten ostatni fragment miał być już wcześniej przetestowany (mieliśmy robić jakąś weekendowy wyjazd w stylu "na lekko"), ale w końcu próba generalna wypadła własnie teraz.
Pakujemy zatem podsiodłówki: namiot, maty, śpiwory (wszystko z tej trójki miało być użyte pierwszy raz), ubrania - ale bardzo oszczędnie - nogawki/spodnie, bluza/dwie bluzy, dłuższe rękawiczki, chusta. I trochę narzędzi, kilka żeli. Po namyśle decydujemy się wziąć przeciwdeszczówkę (Hipcia) i wiatrówkę (ja) plus ochraniacze na buty - w nocy miało nie spadać poniżej 10 stopni, czyli w zasadzie miało być lato w pełni, byłem i tak przekonany, że wiatrówki nawet nie założę. Moja torba wyszła nieco ponad 4 kg, Hipci - kilogram mniej.
Z pracy wyszedłem o 11:00 - godzinę wcześniej niż planowane, w domu ogarnęliśmy wszystko i 13:30 byliśmy gotowi do startu.
No to wio!
Pierwsza część, czyli wyjazd z Warszawy, była tą najmniej spokojną - jak zawsze. Znanymi terenami (i, niestety, DDR-kami) przemknęliśmy się pod Most Siekierkowski, dalej Wałem Miedzeszyńskim, wjechaliśmy w osiedla... i zorientowaliśmy się, że kluczowa ulica jest, niestety, zamknięta. Objechaliśmy to wszystko dookoła, wyjechaliśmy cholera wie gdzie, raz zajeżdżając w jakąś leśną uliczkę, w sumie cud, że wlepiony w nawigację nigdzie się nie wyrąbałem. W końcu wyjechaliśmy na jakąś główniejszą drogę, ruszamy... a nawigacja pokazuje, że jedziemy z powrotem do domu. Nawrotka na skrzyżowaniu, jakaś estakada, gdzieś, coś, jakiś korek, trochę przepychania się... i w końcu jesteśmy z powrotem na śladzie, a i ruch zrobił się mniejszy.
W końcu robią się mniejsze ulice, spokojniejsze, zygzakiem docieramy do Sulejówka i tam wbijamy na asfalt. Ruch jest znaczny, na szczęście idioci pojechali inną drogą, bo wszyscy jadą jakoś normalnie.
Gdzieś po drodze doganialiśmy rowerzystę, który potem stanął na poboczu. Kątem oka zauważyłem, że ma solidnie obładowany rower, jakiś bagażnik, plecak i coś tam jeszcze... minęliśmy nawet nie zwalniając - nie było po co zwalniać: znanych mi w realu rowerzystów jest pięciu, z tego żadnego z nich nie powinno być na tej trasie. I raczej żaden z nich nie jechałby tak obładowanym rowerem.
Jedziemy dalej, asfalt robi się ciekawy, kilka kilometrów dalej zbliżamy się do wyjechania na "pięćdziesiątkę", gdy na skrzyżowaniu dojeżdża nas minięty wcześniej rowerzysta i pyta "ej, co to, nie poznaliście?". Patrzę w prawo, no tak, twarz wygląda znajomo. I tak poznaliśmy Wilka. On chyba nawet nie potrzebował zgadywać, kogo spotkał, bo (co później mi wyjaśnił ktoś, kto na MP jechał, kto też mnie rozpoznał bez problemu) par jadących na MP nie było zbyt wiele, w tym par na czarnych Trekach było zdecydowanie mało. Pełna dekonspiracja! Ależ daliśmy ciała!
Jedziemy więc dalej już w trójkę. Tuż zaraz robimy przystanek na stacji w Dobrem (Dobrym?), idealnie w połowie trasy. Proponujemy Wilkowi przejażdżkę trochę naokoło, by zaliczyć dwie gminy w okolicy, zgodził się, a i jeszcze zerknął na swoją mapę i znalazł skrót mojej trasy i jeden na niej szutrowy fragment... zmieniliśmy więc drogę tak, by asfaltu było dosyć.
Po kilku minutach ruszyliśmy. Do tej pory robiliśmy zmiany co kilometr, więc gdy Wilk wyszedł na swoją i ciągnął przez czwarty, zapytałem, czy aby zamierza w ogóle schować się do tyłu. W końcu samo wyszło, że zmiany będą co 3-4 km.
Tuż przed stacją minął nas rowerzysta. Nie wyglądający zupełnie na maratończyka (na podróżnika owszem), wiozący nowiutkie koło na bagażniku. W związku z tym, że: 1) mimo trekkingowego roweru jechał dość szybko, 2) widziałem gdzieś podobny rower na BS, 3) bardzo się nam przyglądał, 4) coś mi tam świtało, że ktoś miał na MP przywieźć obręcz do sprzedaży, gdy go doszliśmy postanowiłem zrobić to, czego nigdy w życiu nie robiłem - zapytać, czy czasem nie jedzie na maraton. Okazało się, że nie, to jest tutejszy i jedzie do Liwa, ja zarobiłem tylko ironiczne pytanie od Hipci, czy każdego napotkanego będę pytał o to, czy jedzie z nami.
W międzyczasie stało się to, co wygoniło część rowerzystów do pociągu - zaczęło kapać. Zrazu lekko, potem coraz mocniej, gdzieś na wioskach robimy przystanek, Wilk wrzucił na siebie przeciwdeszczówkę. Nam było zbyt ciepło, pewnie z kurtkami zmoklibyśmy bardziej od spodu pocąc się. Przegapiliśmy tylko mozliwość założenia ochraniaczy na buty...
W związku z tym, że błotników nie mieliśmy, odstępy między rowerami zrobiły się trochę większe. Po chwili jazdy wyjechaliśmy na główną wjeżdżającą do Liwa, tam stanęliśmy patrząc na nawigacje - droga do zaliczenia gminy prowadziła szutrem, okazało się, że zamiast pałować nim można się cofnąć 2 km asfaltem... ale Hipcia już była 200 metrów z przodu, więc zostawiwszy Wilka, który nie chciał się wpychać w to paskudztwo pojechaliśmy machnąć kilkaset metrów tam i z powrotem.
Przestało padać, zaczynało wysychać, wyszło słońce, wjeżdżamy do Węgrowa - najbardziej przyjaznego rowerzystom miasta - ładny, szeroki asfalt - i wszędzie zakazy dla rowerów. Nawet policja nas zignorowała.
Przed Sokołowem dowiedziałem się, że trzy godziny wcześniej pisał do mnie Elizium z pytaniem o to, jakie chcę izotoniki. Rychło w czas odbieram SMS-y... W Sokołowie robimy przystanek przy Biedronce, kupujemy coś do jedzenia, uzupełniamy picie, a Wilk robi zakupy na maraton. Hipcia za to suszy już zupełnie przemoczone skarpetki. Moje można było wyciskać.
Ruszamy i po kilku kilometrach już jesteśmy prawie w Skrzeszewie. Gdy mamy trzy kilometry do celu dowiaduję się, że Elizium ma ich jeszcze 70 przed sobą. Zajeżdżamy pod działkę, Hipcia gdzieś zniknęła (zbierała czyjegoś zagubionego Wall-E'ego). W końcu wjeżdżamy.
Jak zawsze następuje konsternacja. W środku kupa ludzi, których nie znam (przynajmniej osobiście) i nasza dwójka. Przedstawiamy się, grupa jakoś niemrawo odpowiada, że "cześć", po czym, gdy już zaparkowaliśmy rowery, zwraca moją uwagę Księgowy, pochłonięty pasjonującym wyścigiem ślimaków (którym, mimo zrobionego hałasu, chyba tylko on się pasjonował).
Zwiedzamy teren, szukamy miejsca pod namiot, Hipcia, jak to ona, zaczyna już wydziwiać, kombinuje, żeby może nie przy wszystkich, tylko gdzieś na łące sie rozbić... w końcu jednak (jestem dumny!) decyduje się rozbić dla odmiany praktycznie - blisko domku, w dobrym miejscu.
Rozbijamy namiot, wrzucamy wszystko, co potrzeba do środka, po drodze rozpoznaję Transatlantyka. Przyjeżdżają kolejni ludzie, przedstawia mi się Olo, potem jakiś gość noszący zakupy przede mną okazuje się być Elizium, a zakupy - moimi zakupami. Skoro już mamy zakupy i piwo, to decydujemy się wskoczyć do środka, zajmujemy sobie strategiczne miejsce w kącie, Hipcia wystawia sobie buty do suszenia przy kominku, dosiadają się Księgowy z Agnieszką, RDK, zaczyna się rozmowa, gdzieś pojawia się Wax, któremu się przedstawiam (nieustannie mnie dziwi, dlaczego myślał, że mam 15 lat więcej), po chwili spać znika część śpiochów i zostają już sami najwytrzymalsi - m.in. Wax, Kurier i Wąski.
Gdzieś tuż przed pierwszą decydujemy się położyć spać, bo w końcu rano o szóstej pobudka. Zagłębiam się po raz pierwszy w mój puchowy śpiwór i stwierdzam, że tak to ja mogę spać...
Na całe szczęście kilka dni przed maratonem Elizium zaoferował, że może nam zrobić zakupy na cały maraton, dzięki czemu jedyne, o co musieliśmy się martwić, to to, w co się ubierzemy i na czym będziemy spać. Ten ostatni fragment miał być już wcześniej przetestowany (mieliśmy robić jakąś weekendowy wyjazd w stylu "na lekko"), ale w końcu próba generalna wypadła własnie teraz.
Pakujemy zatem podsiodłówki: namiot, maty, śpiwory (wszystko z tej trójki miało być użyte pierwszy raz), ubrania - ale bardzo oszczędnie - nogawki/spodnie, bluza/dwie bluzy, dłuższe rękawiczki, chusta. I trochę narzędzi, kilka żeli. Po namyśle decydujemy się wziąć przeciwdeszczówkę (Hipcia) i wiatrówkę (ja) plus ochraniacze na buty - w nocy miało nie spadać poniżej 10 stopni, czyli w zasadzie miało być lato w pełni, byłem i tak przekonany, że wiatrówki nawet nie założę. Moja torba wyszła nieco ponad 4 kg, Hipci - kilogram mniej.
Z pracy wyszedłem o 11:00 - godzinę wcześniej niż planowane, w domu ogarnęliśmy wszystko i 13:30 byliśmy gotowi do startu.
No to wio!
Pierwsza część, czyli wyjazd z Warszawy, była tą najmniej spokojną - jak zawsze. Znanymi terenami (i, niestety, DDR-kami) przemknęliśmy się pod Most Siekierkowski, dalej Wałem Miedzeszyńskim, wjechaliśmy w osiedla... i zorientowaliśmy się, że kluczowa ulica jest, niestety, zamknięta. Objechaliśmy to wszystko dookoła, wyjechaliśmy cholera wie gdzie, raz zajeżdżając w jakąś leśną uliczkę, w sumie cud, że wlepiony w nawigację nigdzie się nie wyrąbałem. W końcu wyjechaliśmy na jakąś główniejszą drogę, ruszamy... a nawigacja pokazuje, że jedziemy z powrotem do domu. Nawrotka na skrzyżowaniu, jakaś estakada, gdzieś, coś, jakiś korek, trochę przepychania się... i w końcu jesteśmy z powrotem na śladzie, a i ruch zrobił się mniejszy.
W końcu robią się mniejsze ulice, spokojniejsze, zygzakiem docieramy do Sulejówka i tam wbijamy na asfalt. Ruch jest znaczny, na szczęście idioci pojechali inną drogą, bo wszyscy jadą jakoś normalnie.
Gdzieś po drodze doganialiśmy rowerzystę, który potem stanął na poboczu. Kątem oka zauważyłem, że ma solidnie obładowany rower, jakiś bagażnik, plecak i coś tam jeszcze... minęliśmy nawet nie zwalniając - nie było po co zwalniać: znanych mi w realu rowerzystów jest pięciu, z tego żadnego z nich nie powinno być na tej trasie. I raczej żaden z nich nie jechałby tak obładowanym rowerem.
Jedziemy dalej, asfalt robi się ciekawy, kilka kilometrów dalej zbliżamy się do wyjechania na "pięćdziesiątkę", gdy na skrzyżowaniu dojeżdża nas minięty wcześniej rowerzysta i pyta "ej, co to, nie poznaliście?". Patrzę w prawo, no tak, twarz wygląda znajomo. I tak poznaliśmy Wilka. On chyba nawet nie potrzebował zgadywać, kogo spotkał, bo (co później mi wyjaśnił ktoś, kto na MP jechał, kto też mnie rozpoznał bez problemu) par jadących na MP nie było zbyt wiele, w tym par na czarnych Trekach było zdecydowanie mało. Pełna dekonspiracja! Ależ daliśmy ciała!
Jedziemy więc dalej już w trójkę. Tuż zaraz robimy przystanek na stacji w Dobrem (Dobrym?), idealnie w połowie trasy. Proponujemy Wilkowi przejażdżkę trochę naokoło, by zaliczyć dwie gminy w okolicy, zgodził się, a i jeszcze zerknął na swoją mapę i znalazł skrót mojej trasy i jeden na niej szutrowy fragment... zmieniliśmy więc drogę tak, by asfaltu było dosyć.
Po kilku minutach ruszyliśmy. Do tej pory robiliśmy zmiany co kilometr, więc gdy Wilk wyszedł na swoją i ciągnął przez czwarty, zapytałem, czy aby zamierza w ogóle schować się do tyłu. W końcu samo wyszło, że zmiany będą co 3-4 km.
Tuż przed stacją minął nas rowerzysta. Nie wyglądający zupełnie na maratończyka (na podróżnika owszem), wiozący nowiutkie koło na bagażniku. W związku z tym, że: 1) mimo trekkingowego roweru jechał dość szybko, 2) widziałem gdzieś podobny rower na BS, 3) bardzo się nam przyglądał, 4) coś mi tam świtało, że ktoś miał na MP przywieźć obręcz do sprzedaży, gdy go doszliśmy postanowiłem zrobić to, czego nigdy w życiu nie robiłem - zapytać, czy czasem nie jedzie na maraton. Okazało się, że nie, to jest tutejszy i jedzie do Liwa, ja zarobiłem tylko ironiczne pytanie od Hipci, czy każdego napotkanego będę pytał o to, czy jedzie z nami.
W międzyczasie stało się to, co wygoniło część rowerzystów do pociągu - zaczęło kapać. Zrazu lekko, potem coraz mocniej, gdzieś na wioskach robimy przystanek, Wilk wrzucił na siebie przeciwdeszczówkę. Nam było zbyt ciepło, pewnie z kurtkami zmoklibyśmy bardziej od spodu pocąc się. Przegapiliśmy tylko mozliwość założenia ochraniaczy na buty...
W związku z tym, że błotników nie mieliśmy, odstępy między rowerami zrobiły się trochę większe. Po chwili jazdy wyjechaliśmy na główną wjeżdżającą do Liwa, tam stanęliśmy patrząc na nawigacje - droga do zaliczenia gminy prowadziła szutrem, okazało się, że zamiast pałować nim można się cofnąć 2 km asfaltem... ale Hipcia już była 200 metrów z przodu, więc zostawiwszy Wilka, który nie chciał się wpychać w to paskudztwo pojechaliśmy machnąć kilkaset metrów tam i z powrotem.
Przestało padać, zaczynało wysychać, wyszło słońce, wjeżdżamy do Węgrowa - najbardziej przyjaznego rowerzystom miasta - ładny, szeroki asfalt - i wszędzie zakazy dla rowerów. Nawet policja nas zignorowała.
Przed Sokołowem dowiedziałem się, że trzy godziny wcześniej pisał do mnie Elizium z pytaniem o to, jakie chcę izotoniki. Rychło w czas odbieram SMS-y... W Sokołowie robimy przystanek przy Biedronce, kupujemy coś do jedzenia, uzupełniamy picie, a Wilk robi zakupy na maraton. Hipcia za to suszy już zupełnie przemoczone skarpetki. Moje można było wyciskać.
Ruszamy i po kilku kilometrach już jesteśmy prawie w Skrzeszewie. Gdy mamy trzy kilometry do celu dowiaduję się, że Elizium ma ich jeszcze 70 przed sobą. Zajeżdżamy pod działkę, Hipcia gdzieś zniknęła (zbierała czyjegoś zagubionego Wall-E'ego). W końcu wjeżdżamy.
Jak zawsze następuje konsternacja. W środku kupa ludzi, których nie znam (przynajmniej osobiście) i nasza dwójka. Przedstawiamy się, grupa jakoś niemrawo odpowiada, że "cześć", po czym, gdy już zaparkowaliśmy rowery, zwraca moją uwagę Księgowy, pochłonięty pasjonującym wyścigiem ślimaków (którym, mimo zrobionego hałasu, chyba tylko on się pasjonował).
Zwiedzamy teren, szukamy miejsca pod namiot, Hipcia, jak to ona, zaczyna już wydziwiać, kombinuje, żeby może nie przy wszystkich, tylko gdzieś na łące sie rozbić... w końcu jednak (jestem dumny!) decyduje się rozbić dla odmiany praktycznie - blisko domku, w dobrym miejscu.
Rozbijamy namiot, wrzucamy wszystko, co potrzeba do środka, po drodze rozpoznaję Transatlantyka. Przyjeżdżają kolejni ludzie, przedstawia mi się Olo, potem jakiś gość noszący zakupy przede mną okazuje się być Elizium, a zakupy - moimi zakupami. Skoro już mamy zakupy i piwo, to decydujemy się wskoczyć do środka, zajmujemy sobie strategiczne miejsce w kącie, Hipcia wystawia sobie buty do suszenia przy kominku, dosiadają się Księgowy z Agnieszką, RDK, zaczyna się rozmowa, gdzieś pojawia się Wax, któremu się przedstawiam (nieustannie mnie dziwi, dlaczego myślał, że mam 15 lat więcej), po chwili spać znika część śpiochów i zostają już sami najwytrzymalsi - m.in. Wax, Kurier i Wąski.
Gdzieś tuż przed pierwszą decydujemy się położyć spać, bo w końcu rano o szóstej pobudka. Zagłębiam się po raz pierwszy w mój puchowy śpiwór i stwierdzam, że tak to ja mogę spać...
- DST 146.38km
- Czas 05:18
- VAVG 27.62km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 6 czerwca 2014
No i na maraton!
Powrót z pracy i zaraz wyjazd na maraton.
Jeśli ktoś będzie się nudził, podobno tutaj będzie relacja live.
Jeśli ktoś będzie się nudził, podobno tutaj będzie relacja live.
- DST 8.76km
- Czas 00:21
- VAVG 25.03km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 6 czerwca 2014
Miało być słońce
A tu od rana zlewa. I teraz trzeba od nowa się zastanowić czy bierzemy przeciwdeszczówkę.
- DST 17.02km
- Czas 00:41
- VAVG 24.91km/h
- Sprzęt Zenon