Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2015
Dystans całkowity: | 3546.71 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 234:18 |
Średnia prędkość: | 14.24 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 58779 m |
Liczba aktywności: | 30 |
Średnio na aktywność: | 118.22 km i 8h 04m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 20 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 9
Rano było raczej chłodno, chociaż noc była bardzo spokojna. Wiatr zbytnio nie budził, a namiot zupełnie wysechł. Ubraliśmy się ciepło i ruszyliśmy do boju. Chód nieszczególnie przeszkadzał, zwłaszcza, że przed oczami pojawiły nam się piękne widoki – najpierw nieśmiało, a potem już krętą drogą wjechaliśmy pomiędzy ośnieżone szczyty. W dolinach pasły się owce.
Śniegu nie było zbyt dużo, ale zgodnie uznaliśmy, że przy wczorajszych warunkach to te opady śniegu byłyby najmniejszym zmartwieniem. Miał gdzie się rozpędzać wiatr, oj, miał.
Sam wjazd na przełęcz był bardzo łagodny. Robimy szybką fotkę pod napisem z cyfrą 2323. Na samej górze jezioro i dwie chałupki. Przełęcz bardzo przypominała te norweskie. Temperatura też znośna, bo całe cztery stopnie, ale mimo to ubraliśmy się cieplej do zjazdu. Ów prowadził bez większych zakrętów przez ogromne piarżyska i coś w rodzaju płaskowyżu, prosto, wychładzająco; tak wychładzająco, że po chwili zatrzymałem się na założenie i spodni, i ochraniaczy na buty, bo bardzo szybko straciłem czucie w palcach u stóp.
Na zjeździe mijamy dwójkę rowerzystów; mimo że byliśmy już wysoko, to matka z całkiem małym dzieckiem pedałowała sobie w górę, kawałek dalej dwóch porannych MTB-owców dziarsko pałowało w górę, a gdzieś w środku zjazdu wyprzedził nas szosowiec. Skąd się wziął – nie wiemy.
Gdy zjechaliśmy na dno doliny, oczom naszym ukazała się widokówka. Jedna, wielka, niekończąca się widokówka. W każdym miejscu można było wstawić flagę Szwajcarii, otoczyć prostokątem, drukować i sprzedawać w kioskach. Gdzie człowiek nie spojrzał, tam było ładnie. A, tam, ładnie. Pięknie było, po prostu pięknie.
Prosta prowadząca dnem doliny była zupełnie płaska i bardzo przyjemna, bardzo „norweska”. Niezbyt długo dane było nam się nią cieszyć, bo po niedługim fragmencie odbiliśmy bardzo w lewo. I bardzo stromo. Tak stromo, że Hipcia nie zdążyła sobie zmienić przerzutki i musieliśmy się zatrzymywać. Kawałek dalej zatrzymał nas… pociąg. A potem to już prosta na Albulapass.
Po kilkuset metrach podjazdu pozbyłem się nadmiaru odzieży, bo zrobiło się ciepło: mimo że było tylko siedem stopni, to podjazd był bardziej stromy niż poprzedni. Gdy skończyły się serpentyny, czekała nas długa, długa, lekko nachylona prosta, aż do przełęczy, na której stał sobie jeden domek i skromna tabliczka z napisem „Albula”. 2315 metrów, niewiele niżej, niż rano.
Nieśmiało wyjrzało nieco mocniejsze słońce, równie nieśmiało na przełęczy zaczęli pojawiać się motocykliści.
Skoro się wyjechało, to trzeba zjechać. Zjazdu było nieco ponad trzydzieści kilometrów, po drodze wyjrzeli gdzieś szosowcy, ale ogólnie ruch był raczej mały. Temperatura za to się rozkręciła i robiło się coraz cieplej.
W końcu dojechaliśmy… do autostrady. A skoro autostrada, to trzeba szukać objazdu. Na szczęście wszystko było tak pięknie oznaczone, że na starą drogę trafiliśmy bez problemu. Rozpoczął się podjazd. Niestromy taki.
Jeśli użyłem już określenia „stara droga”, to wszyscy wiemy, co to oznacza. Cały ruch idzie sobie wygodniejszą autostradą, a cały asfalt jest praktycznie do naszej wyłącznej dyspozycji, wyjąwszy niewielki lokalny ruch i niedobitki ciężarówek (może chcących oszczędzać na winietach – jeśli to w Szwajcarii możliwe). Rowerzystów w sumie też brak. Po drodze mijamy tylko jedną sakwiarkę z Niemiec. Minęliśmy ją na pojedynczej serpentynce, gdy robiła akurat zdjęcia. Kątem oka zauważyłem, że właśnie zbiera się do startu, więc syknąłem do Hipci, że trzeba uciekać przed Niemcami. W końcu mało co jest tak irytujące, jak przypadkowa jazda z nieznanym człowiekiem który przypadkowo siedzi na kole. A nie dajcie bogowie, żeby czasem zebrało mu się na rozmowy. Na szczęście okazało się, że koleżanka jedzie nieco wolniej od nas i udało nam się uciec.
Droga jest… no brakuje słów. Prowadzi między skałami, ostrymi zboczami, za każdym zakrętem kryjąc coś ładnego. Mimo średnio przyjemnego poranka, już jesteśmy pewni, że Szwajcaria ma duże szanse na wygranie w konkursie na najładniejszy kraj tego wyjazdu. Ale na to trzeba jeszcze poczekać, jeszcze kilka kilometrów po tym kraju przejedziemy.
Przeplatamy się z autostradą, która co chwila pojawia się nad, pod, obok nas, na estakadach, równolegle i często niknąc w tunelach. Chyba po raz pierwszy w życiu powiedziałem, że chciałbym się tędy przejechać samochodem, dla samej frajdy jazdy tymi tunelami, estakadami, znikania wewnątrz gór…
Ale na rower narzekać nie wolno, podjazdy robione samochodem to nie podjazdy.
W jednym miejscu stajemy przy „źródełku”, cieknącym do betonowego pojemnika. Data umieszczona na pojemniku wskazywała rok 1890.
Zbocza opuściły nas, w szerokiej zielonej dolinie zaczęliśmy wjeżdżać we wioseczki. W jednej z nich, elegancko wybrukowanej (co wyrzuciło nas na chodnik), zrobiliśmy techniczną przerwę. Hipcia poszła do toalety, a ja w międzyczasie wymieniłem okładziny, bo moje dotychczasowe zrobiły się podejrzanie cienkie.
Podczas wymiany spojrzałem. Bo ja zawsze muszę spojrzeć. Nie potrafię się nauczyć, że dopóki nie spojrzę, to nie jestem świadom. Coś mnie jednak podkusiło, żeby zwrócić uwagę na szprychy. Wszystkie były w porządku, z wyjątkiem jednej, która z jakiegoś, nieznanego mi i chwilowo nieistotnego powodu postanowiła odłączyć się od piasty i wesoło sterczała sobie, z uśmiechem mówiącym „mam fajrant i co mi zrobisz?”.
Szprycha była srebrna, jedna z pięciu tego typu. Wymienione były w zeszłym roku, na Bałkanach, przez macedońskiego mechanika. Dlaczego w domu nie postanowiłem ich wymienić? Diabeł jeden wie. Najwyraźniej uznałem (jak zupełnie nie ja), że skoro niewiele przejechały, to na pewno sobie poradzą w Alpach.
Teraz za to stanąłem przed kołem, popatrzyłem, podrapałem się w głowę, podniosłem brew i… wzruszyłem ramionami, po czym jąłem gmerać przy oplotach taśmy izolacyjnej (umieszczonej w kilku strategicznych miejscach na ramie) w celu przyklejenia urwanej szprychy do reszty.
Zapisałem sobie w głowie, że gdyby w którejś wiosce jakimś cudem pojawił się otwarty serwis rowerowy, to trzeba będzie tam wstąpić. Zaraz obok tej myśli pojawiła się druga o tym, że fajnie by było, gdyby udało się wrócić na tych szprychach do Polski.
,
Na GPS-owym oddaleniu moja mapa wskazywała, że jedziemy sobie prostą drogą, bez żadnych serpentyn, do szpileczki oznaczonej jako San Bernardino. Coś się tu nie zgadzało, bo pokonywaliśmy kolejne wioseczki, pojedyncze pagóreczki, czasami jakaś pojedyncza serpentynka, ale jednak brakowało metrów. W prostej linii było tego dużo za mało, chyba że miałby nas czekać bardzo prosty i bardzo ostry podjazd.
Po pokonaniu kilku pagórków i przeżyciu oślepiającego, ostrego słońca, okazało się, że trzeba zbliżyć mapę. I już można zobaczyć, że droga robi się grubsza. A na zbliżeniu, jeszcze grubsza. A potem znalazłem kilkanaście ledwo stumetrowych odcinków serpentyn.
Tak.
Droga zamiast prowadzić nas prosto przez dolinę, z zaskoczenia zaczęła wspinać się na lewe zbocze. Jak zwykle na serpentynach (skąd oni się biorą), zaczęli nas wyprzedzać dziwaki w rozmaitych samochodach, starych kabrioletach i garbusach, ubrani stylowo z rozwianymi szalami.
Było tak, jak widziałem na mapie: krótkie, przyjemne serpentynki. Nie wiadomo kiedy wylądowaliśmy już na samej górze, dzięki temu, że zakręt następował praktycznie jeden za drugim, nie sposób było się nudzić.
Kolejna zdobycz. Coraz niżej: 2066 metrów.
Na przełęczy było również ładnie: szeroka przestrzeń, jeziorko, my ubierający ciepłe ciuchy i kilku chłopaków w krótkich spodenkach, podkoszulkach i japonkach, którzy wyszli robić sobie fotki. My się ubieramy w zapasowe ciuchy, a oni sobie w japoneczkach?! Szybko jednak wrócili do samochodu, w końcu wiało. Nawet mocno.
A na nas czekał zjazd. Długi. Jakieś 50 kilometrów. Słońce powoli chowało się za zboczami, my zjeżdżaliśmy w kierunku coraz to ciemniejszej doliny. Zjazd był rewelacyjny, raz droga prowadziła prosto w dół, a raz trzeba było wić się ostrymi serpentynami. Droga była tak samo urozmaicona jak ta którą podjeżdżaliśmy, było wszystko: trawersy przy gołych ścianach, zielone lasy, widok na pojawiającą się znienacka główną drogę. Znowu bowiem jechaliśmy „starą droga”, tego trwały więc cisza i spokój niezmącone rykiem ślinka samochodowego.
Jedyny przystanek na zjeździe wykorzystaliśmy na przystanek na CPN-ie. Pierwsze „zakupy” w Szwajcarii. Standardowo: cola i jakieś energetyki. W międzyczasie, gdy żłopaliśmy zawartość puszek, przed nami pojawił się Szwajcar. Też w krótkich spodenkach, w krótkim rękawku, niby lekceważąco jadł sobie… loda. Chwilę pogadaliśmy o wyjazdach rowerowych i sympatyczny było nie było koleś wsiadł do swojego mercedesa, a my wskoczyliśmy na nasze rumaki i ruszyliśmy dalej w dół.
Droga miejscami prowadziła przez kolejne maleńkie wioseczki z ostrymi zjazdami po bruku i krętymi uliczkami między domami, które sprawiały wrażenie jakby chciały nas zgnieść. W końcu ostra część zjazdu się skończyła, temperatura wzrosła (było szesnaście stopni!), a my jechaliśmy pustą drogą wzdłuż rzeki.
Na dnie dotarliśmy do większej miejscowości. Spojrzenie na licznik powiedziało, że może warto by było już się rozbijać, ale… ale nawet nie ma gdzie, do tego do strzałki pt. „Rozpoczynamy podjazd na Gotharda” jeszcze kawałek, więc można było przypuszczać, że będzie płasko i doliniasto.
Skoro doliniasto, to ruszyliśmy więc wzdłuż. To, co zaskoczyło nas praktycznie od razu, to pustki. Nieliczne samochody, ludzi praktycznie nie było nigdzie… a był dopiero wczesny wieczór. Drugie – i większe – zaskoczenie, to… palmy. Spodziewałbym się tego wszędzie, ale nie w Szwajcarskich Alpach! Tymczasem było ich naprawdę wiele.
Gdzieś po naszej lewej stronie szumi sobie autostrada, a przynajmniej mam wrażenie, że to ona, bo czasami tylko się pojawia, głównie widzę ją jednak na mapie. Przeglądam tereny w poszukiwaniu jakiejś miejscówki, ale jak na złość: albo miejscowości, albo magazyny, albo zajezdnie kolejowe.
W miejscowości Biasca odbijamy na zachód i tuż za miejscowością po prawej stronie znajdujemy duże krzaki. Takie coś w stylu małego lasku. Wchodzimy i przeszukujemy teren. Niestety, goła ziemia, czyli namiot zostanie uroczo urąbany w brązie, do tego trochę szkła, trochę butelek; znajdujemy odpowiedni fragment, dłuższą chwilę sprzątamy go ze szkieł i patyków, po czym bunkrujemy się w namiocie.
W nocy nie będzie cicho. Po pobliskich torach co chwilę przetaczają się pociągi towarowe.
Śniegu nie było zbyt dużo, ale zgodnie uznaliśmy, że przy wczorajszych warunkach to te opady śniegu byłyby najmniejszym zmartwieniem. Miał gdzie się rozpędzać wiatr, oj, miał.
Sam wjazd na przełęcz był bardzo łagodny. Robimy szybką fotkę pod napisem z cyfrą 2323. Na samej górze jezioro i dwie chałupki. Przełęcz bardzo przypominała te norweskie. Temperatura też znośna, bo całe cztery stopnie, ale mimo to ubraliśmy się cieplej do zjazdu. Ów prowadził bez większych zakrętów przez ogromne piarżyska i coś w rodzaju płaskowyżu, prosto, wychładzająco; tak wychładzająco, że po chwili zatrzymałem się na założenie i spodni, i ochraniaczy na buty, bo bardzo szybko straciłem czucie w palcach u stóp.
Na zjeździe mijamy dwójkę rowerzystów; mimo że byliśmy już wysoko, to matka z całkiem małym dzieckiem pedałowała sobie w górę, kawałek dalej dwóch porannych MTB-owców dziarsko pałowało w górę, a gdzieś w środku zjazdu wyprzedził nas szosowiec. Skąd się wziął – nie wiemy.
Gdy zjechaliśmy na dno doliny, oczom naszym ukazała się widokówka. Jedna, wielka, niekończąca się widokówka. W każdym miejscu można było wstawić flagę Szwajcarii, otoczyć prostokątem, drukować i sprzedawać w kioskach. Gdzie człowiek nie spojrzał, tam było ładnie. A, tam, ładnie. Pięknie było, po prostu pięknie.
Prosta prowadząca dnem doliny była zupełnie płaska i bardzo przyjemna, bardzo „norweska”. Niezbyt długo dane było nam się nią cieszyć, bo po niedługim fragmencie odbiliśmy bardzo w lewo. I bardzo stromo. Tak stromo, że Hipcia nie zdążyła sobie zmienić przerzutki i musieliśmy się zatrzymywać. Kawałek dalej zatrzymał nas… pociąg. A potem to już prosta na Albulapass.
Po kilkuset metrach podjazdu pozbyłem się nadmiaru odzieży, bo zrobiło się ciepło: mimo że było tylko siedem stopni, to podjazd był bardziej stromy niż poprzedni. Gdy skończyły się serpentyny, czekała nas długa, długa, lekko nachylona prosta, aż do przełęczy, na której stał sobie jeden domek i skromna tabliczka z napisem „Albula”. 2315 metrów, niewiele niżej, niż rano.
Nieśmiało wyjrzało nieco mocniejsze słońce, równie nieśmiało na przełęczy zaczęli pojawiać się motocykliści.
Skoro się wyjechało, to trzeba zjechać. Zjazdu było nieco ponad trzydzieści kilometrów, po drodze wyjrzeli gdzieś szosowcy, ale ogólnie ruch był raczej mały. Temperatura za to się rozkręciła i robiło się coraz cieplej.
W końcu dojechaliśmy… do autostrady. A skoro autostrada, to trzeba szukać objazdu. Na szczęście wszystko było tak pięknie oznaczone, że na starą drogę trafiliśmy bez problemu. Rozpoczął się podjazd. Niestromy taki.
Jeśli użyłem już określenia „stara droga”, to wszyscy wiemy, co to oznacza. Cały ruch idzie sobie wygodniejszą autostradą, a cały asfalt jest praktycznie do naszej wyłącznej dyspozycji, wyjąwszy niewielki lokalny ruch i niedobitki ciężarówek (może chcących oszczędzać na winietach – jeśli to w Szwajcarii możliwe). Rowerzystów w sumie też brak. Po drodze mijamy tylko jedną sakwiarkę z Niemiec. Minęliśmy ją na pojedynczej serpentynce, gdy robiła akurat zdjęcia. Kątem oka zauważyłem, że właśnie zbiera się do startu, więc syknąłem do Hipci, że trzeba uciekać przed Niemcami. W końcu mało co jest tak irytujące, jak przypadkowa jazda z nieznanym człowiekiem który przypadkowo siedzi na kole. A nie dajcie bogowie, żeby czasem zebrało mu się na rozmowy. Na szczęście okazało się, że koleżanka jedzie nieco wolniej od nas i udało nam się uciec.
Droga jest… no brakuje słów. Prowadzi między skałami, ostrymi zboczami, za każdym zakrętem kryjąc coś ładnego. Mimo średnio przyjemnego poranka, już jesteśmy pewni, że Szwajcaria ma duże szanse na wygranie w konkursie na najładniejszy kraj tego wyjazdu. Ale na to trzeba jeszcze poczekać, jeszcze kilka kilometrów po tym kraju przejedziemy.
Przeplatamy się z autostradą, która co chwila pojawia się nad, pod, obok nas, na estakadach, równolegle i często niknąc w tunelach. Chyba po raz pierwszy w życiu powiedziałem, że chciałbym się tędy przejechać samochodem, dla samej frajdy jazdy tymi tunelami, estakadami, znikania wewnątrz gór…
Ale na rower narzekać nie wolno, podjazdy robione samochodem to nie podjazdy.
W jednym miejscu stajemy przy „źródełku”, cieknącym do betonowego pojemnika. Data umieszczona na pojemniku wskazywała rok 1890.
Zbocza opuściły nas, w szerokiej zielonej dolinie zaczęliśmy wjeżdżać we wioseczki. W jednej z nich, elegancko wybrukowanej (co wyrzuciło nas na chodnik), zrobiliśmy techniczną przerwę. Hipcia poszła do toalety, a ja w międzyczasie wymieniłem okładziny, bo moje dotychczasowe zrobiły się podejrzanie cienkie.
Podczas wymiany spojrzałem. Bo ja zawsze muszę spojrzeć. Nie potrafię się nauczyć, że dopóki nie spojrzę, to nie jestem świadom. Coś mnie jednak podkusiło, żeby zwrócić uwagę na szprychy. Wszystkie były w porządku, z wyjątkiem jednej, która z jakiegoś, nieznanego mi i chwilowo nieistotnego powodu postanowiła odłączyć się od piasty i wesoło sterczała sobie, z uśmiechem mówiącym „mam fajrant i co mi zrobisz?”.
Szprycha była srebrna, jedna z pięciu tego typu. Wymienione były w zeszłym roku, na Bałkanach, przez macedońskiego mechanika. Dlaczego w domu nie postanowiłem ich wymienić? Diabeł jeden wie. Najwyraźniej uznałem (jak zupełnie nie ja), że skoro niewiele przejechały, to na pewno sobie poradzą w Alpach.
Teraz za to stanąłem przed kołem, popatrzyłem, podrapałem się w głowę, podniosłem brew i… wzruszyłem ramionami, po czym jąłem gmerać przy oplotach taśmy izolacyjnej (umieszczonej w kilku strategicznych miejscach na ramie) w celu przyklejenia urwanej szprychy do reszty.
Zapisałem sobie w głowie, że gdyby w którejś wiosce jakimś cudem pojawił się otwarty serwis rowerowy, to trzeba będzie tam wstąpić. Zaraz obok tej myśli pojawiła się druga o tym, że fajnie by było, gdyby udało się wrócić na tych szprychach do Polski.
,
Na GPS-owym oddaleniu moja mapa wskazywała, że jedziemy sobie prostą drogą, bez żadnych serpentyn, do szpileczki oznaczonej jako San Bernardino. Coś się tu nie zgadzało, bo pokonywaliśmy kolejne wioseczki, pojedyncze pagóreczki, czasami jakaś pojedyncza serpentynka, ale jednak brakowało metrów. W prostej linii było tego dużo za mało, chyba że miałby nas czekać bardzo prosty i bardzo ostry podjazd.
Po pokonaniu kilku pagórków i przeżyciu oślepiającego, ostrego słońca, okazało się, że trzeba zbliżyć mapę. I już można zobaczyć, że droga robi się grubsza. A na zbliżeniu, jeszcze grubsza. A potem znalazłem kilkanaście ledwo stumetrowych odcinków serpentyn.
Tak.
Droga zamiast prowadzić nas prosto przez dolinę, z zaskoczenia zaczęła wspinać się na lewe zbocze. Jak zwykle na serpentynach (skąd oni się biorą), zaczęli nas wyprzedzać dziwaki w rozmaitych samochodach, starych kabrioletach i garbusach, ubrani stylowo z rozwianymi szalami.
Było tak, jak widziałem na mapie: krótkie, przyjemne serpentynki. Nie wiadomo kiedy wylądowaliśmy już na samej górze, dzięki temu, że zakręt następował praktycznie jeden za drugim, nie sposób było się nudzić.
Kolejna zdobycz. Coraz niżej: 2066 metrów.
Na przełęczy było również ładnie: szeroka przestrzeń, jeziorko, my ubierający ciepłe ciuchy i kilku chłopaków w krótkich spodenkach, podkoszulkach i japonkach, którzy wyszli robić sobie fotki. My się ubieramy w zapasowe ciuchy, a oni sobie w japoneczkach?! Szybko jednak wrócili do samochodu, w końcu wiało. Nawet mocno.
A na nas czekał zjazd. Długi. Jakieś 50 kilometrów. Słońce powoli chowało się za zboczami, my zjeżdżaliśmy w kierunku coraz to ciemniejszej doliny. Zjazd był rewelacyjny, raz droga prowadziła prosto w dół, a raz trzeba było wić się ostrymi serpentynami. Droga była tak samo urozmaicona jak ta którą podjeżdżaliśmy, było wszystko: trawersy przy gołych ścianach, zielone lasy, widok na pojawiającą się znienacka główną drogę. Znowu bowiem jechaliśmy „starą droga”, tego trwały więc cisza i spokój niezmącone rykiem ślinka samochodowego.
Jedyny przystanek na zjeździe wykorzystaliśmy na przystanek na CPN-ie. Pierwsze „zakupy” w Szwajcarii. Standardowo: cola i jakieś energetyki. W międzyczasie, gdy żłopaliśmy zawartość puszek, przed nami pojawił się Szwajcar. Też w krótkich spodenkach, w krótkim rękawku, niby lekceważąco jadł sobie… loda. Chwilę pogadaliśmy o wyjazdach rowerowych i sympatyczny było nie było koleś wsiadł do swojego mercedesa, a my wskoczyliśmy na nasze rumaki i ruszyliśmy dalej w dół.
Droga miejscami prowadziła przez kolejne maleńkie wioseczki z ostrymi zjazdami po bruku i krętymi uliczkami między domami, które sprawiały wrażenie jakby chciały nas zgnieść. W końcu ostra część zjazdu się skończyła, temperatura wzrosła (było szesnaście stopni!), a my jechaliśmy pustą drogą wzdłuż rzeki.
Na dnie dotarliśmy do większej miejscowości. Spojrzenie na licznik powiedziało, że może warto by było już się rozbijać, ale… ale nawet nie ma gdzie, do tego do strzałki pt. „Rozpoczynamy podjazd na Gotharda” jeszcze kawałek, więc można było przypuszczać, że będzie płasko i doliniasto.
Skoro doliniasto, to ruszyliśmy więc wzdłuż. To, co zaskoczyło nas praktycznie od razu, to pustki. Nieliczne samochody, ludzi praktycznie nie było nigdzie… a był dopiero wczesny wieczór. Drugie – i większe – zaskoczenie, to… palmy. Spodziewałbym się tego wszędzie, ale nie w Szwajcarskich Alpach! Tymczasem było ich naprawdę wiele.
Gdzieś po naszej lewej stronie szumi sobie autostrada, a przynajmniej mam wrażenie, że to ona, bo czasami tylko się pojawia, głównie widzę ją jednak na mapie. Przeglądam tereny w poszukiwaniu jakiejś miejscówki, ale jak na złość: albo miejscowości, albo magazyny, albo zajezdnie kolejowe.
W miejscowości Biasca odbijamy na zachód i tuż za miejscowością po prawej stronie znajdujemy duże krzaki. Takie coś w stylu małego lasku. Wchodzimy i przeszukujemy teren. Niestety, goła ziemia, czyli namiot zostanie uroczo urąbany w brązie, do tego trochę szkła, trochę butelek; znajdujemy odpowiedni fragment, dłuższą chwilę sprzątamy go ze szkieł i patyków, po czym bunkrujemy się w namiocie.
W nocy nie będzie cicho. Po pobliskich torach co chwilę przetaczają się pociągi towarowe.
- DST 207.40km
- Czas 12:57
- VAVG 16.02km/h
- Podjazdy 3169m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 19 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 8
W nocy do snu bujały nas dzwoneczki, które tłukły się przez calusieńką noc tak, jakby krowy wcale nie potrzebowały spać. Nie przeszkodziło nam to wcale wylegiwać się aż do 6:30. Gdy wyszliśmy… wróć: gdy ja wyszedłem, bo Hipcia jeszcze składała resztę rzeczy w namiocie, oczom mym ukazał się wspaniały widok. Szeroka przestrzeń przed oczami odcięta była przez masywne, posrebrzone śniegiem zbocza, trawy i wszystko dookoła, łącznie z namiotem i rowerami, pokryte było białym szronem. Jedna z krów pełniła wartę w pobliżu namiotu i gdy wyszedłem, niespiesznie poszła w swoją stronę.
W końcu jednak trzeba było się wziąć za robotę. Oszroniony namiot zgrubnie oskrobać, podobnie z rowerami, które tak jakby zmieniły lakier na dużo bardziej jasny. Ubrani już bardzo ciepło do zjazdu (Hipcia nawet założyła puchówkę) zjechaliśmy… kawałeczek. Bo tuż, tuż obok czekała na nas Umbralpass, którą „zdobyliśmy” bardzo niehonorowo, bo od tej łatwiejszej strony. W zasadzie było to kilka metrów po prawie płaskim. I w ten sposób na kilka metrów odwiedziliśmy Szwajcarię.
Nadszedł czas zjazdu. W jednym miejscu Hipcia krzyczy do mnie „uważaj, lód”. No ale skoro ona przejechała… bądźmy jednak ostrożni. Powoli, powolutku, tocząc się z jedną nogą wypiętą… Wydupcyłem się na jednym, maleńkim jęzorze lodu. Ale nikt nie widział, więc się nie liczy.
Ruszamy więc. Ruch tylko w kierunku przeciwnym nam, droga prowadząca pięknym zboczem, przez bardzo ładne „gallerie”, częściowo wykute w skale. Pojawiają się nartorolkarze i pierwsi szosowcy, sunący dziarsko pod górę. Widać, że to niedziela, ilość rowerzystów zdaje się rosnąć wykładniczo wraz ze wzrostem godziny, a przecież jest jeszcze bardzo wcześnie.
Zjazd zrekompensował nam wczorajszego wczorajszy brak widoku na słynne serpentyny na Stelvio. Oto bowiem przed nami ukazała się ściana serpentyn prowadzących w dół…
Zjeżdżamy do Borgio, z zaskoczenia wjeżdżając z brązowych, górskich traw w nasyconą zieleń drzew miasteczka. Skręcamy w kierunku przełęczy Gavia – czyli podjazd na 2621 metrów.
Wystarczy jedna chwila na zdjęcie rękawiczek, a Hipcia mi odjeżdża. W napotkanej po chwili bardzo ładnej wioseczce, w której zostałem zrobić kilka fotek wąskich, brukowanych uliczek, przystanąłem i to przyklepało mój odstęp. Od tego miejsca jechałem sam prawie godzinę, wypatrując Jej Wysokości za każdym zakrętem. Oczywiście poczekanie na mnie nie wchodziło w grę, zatrzymała się dopiero wtedy, gdy zrobiła się głodna. Teraz już wiadomo, czemu nie daję jej jedzenia na drogę.
Zdjęliśmy z siebie trochę ciuchów (bo robiło się upalnie, zresztą jechaliśmy pod górę) i ruszyliśmy dalej w górę. Droga zaczęła się robić coraz bardziej przyjemna i ładna. Widoki były kapitalne, bezchmurne niebo, dokoła strzeliste góry, wszędzie zielono i cicho. Samochodów praktycznie nie było, a powoli zaczynała się masa krytyczna: „Ciao!” i „Salut!” rozlegały co chwilę za naszymi ramionami, a wyprzedzający nas kolarze prezentowali się dużo gorzej, niż ich austriaccy koledzy. Nie brakło, oczywiście, takich ubranych pr0 od stóp do głów, ale głównie dominował ubiór w stylu „miałem pod ręką, to założyłem” – czyli idealnie pasowali do nas. My za to, z naszymi sakwami i trekkingami, zdecydowanie nie pasowaliśmy do ściśle szosowego towarzystwa.
Łagodny początkowo podjazd, po wyjeździe poza poziom lasu, zaczął z czasem trzymać syte 10%.
Przy okazji kolejnych fotek Hipcia odjechała mi znowu, tym razem nie musiałem gonić, bo wsiadłem jakiemuś starszemu kolarzowi na koło. Gdy dotarłem, jąłem ją podpuszczać, by się tu trochę poganiać z nimi, bo wszyscy nas wyprzedzają. Była niechętna, ale do czasu, gdy powiedziałem jej, że „patrz, nawet dziewczyny Cię wyprzedzają”. Ruszyła tak z kopyta, że o mały włos, a nie złapałbym koła. Momentalnie połknęliśmy jeden kilkuosobowy peletonik, kątem oka zauważam, że kilku z nich wyrywa się i próbuje wskoczyć za nas… nie udaje mu się. Łykamy jeszcze dwóch, z których jeden jest gotów i wiezie się za nami. Trzymamy tempo, gdy robi się płasko, kolega z tyłu wyskakuje i objeżdża nas bez trudu. Wylatujemy na przełęcz i jest! Zwycięstwo!
Na przełęczy stoi wielka, dmuchana „meta”, do tego jest tam sporo pamiątek, nawet plakaty w kolarskim klimacie. Każda miejscówka w zasięgu wzroku zajęta jest przez kolarza, każdy człowiek , którego widzimy, porusza się w obcisłym trykocie, przy obrodzeniach, o znaki i kamienie oparta jest niezliczona ilość szosówek.
Po chwili dowiadujemy się, po co ta meta: w akompaniamencie sporych oklasków wjeżdża tam dziewczyna, za którą jedzie auto serwisowe. Witana jest chlebem i solą przez pracownika pobliskiej restauracji (chyba było to ciasto i banan), ubiera się i błyskawicznie zjeżdża. O co chodzi – nie próbowałem się dowiadywać.
Bierzemy kilka łyków Coli, przy okazji pytam Hipci, dlaczego zaczęła sprint dobre trzy kilometry przed przełęczą. „A bo ja myślałam, że to już za tym zakrętem”.
Ubieramy się i suniemy na dół. Koleżanka, która startowała, jest już małą kropeczką, dobre dwa kilometry od nas. Na zjeździe mamy piękne widoki, ale nie ma jak się nimi cieszyć, zjazd jest bardzo ostry, do tego wąska droga pozbawiona barierek, więc trzeba uważać. Mimo to trzeba się zatrzymać na jakieś zdjęcie, zwłaszcza że malowniczo wyglądają zakreślone na zboczach cienie chmur leniwie płynących bo niebie. Ze dwa razy staję też, sprawdzić, czy od solidnego hamowania za chwilę nie zostanę pozbawiony przedniej obręczy. Nadal jest cieplutka, ale odczekuję kilka chwil na wszelki wypadek.
W końcu zjazd przechodzi w coś łagodniejszego. Kończą się serpentyny wjeżdżamy w las a następnie do jakieś miejscowości, gdzie pokonując standardowe kurewsko strome miejscowe podjazdy rozpoczynamy trawers zbocza prowadzący lekko pod górę. Ruchu nie ma, mijamy jednego kolarza, który ubrany po cywilnemu i uśmiechnięty od ucha do ucha macha do nas pokazując okejkę. I od razu człowiekowi lepiej się jedzie.
Nadchodzi duża miejscowość o nazwie Aprica. Już z daleka wyglądało, jakby tam się szykowała przełączka i faktycznie, jakieś maleństwo tu jest (1176 m). Ale nie byle jakie maleństwo, nad drogą jest duży napis, z którego można wyczytać, że Giro d’Italia i jakieś tam jeszcze inne wyrazy. Nie zdążyłem zauważyć.
Z głównego zjazdu z przełęczy odbijamy w jakąś wąziutką dróżkę prowadzącą stromym zboczem, asfalt tu jest, ale pamięta chyba czasy Garibaldiego. Wjeżdżamy w jakieś sady, kradniemy kilka jabłek na zapas i robimy w Tirano ostatnie zakupy we Włoszech, parkując pod Lidlem. W końcu trzeba zrobić zakupy dzisiaj, bo nie wiadomo czy w Szwajcarii sklepy wzorem Austrii nie są czasem nieczynne.
Hipcia idzie do sklepu, a ja siedzę. Nudzę się. W końcu decyduję się sprawdzić okładziny Hipci, demontuję koło, ale te wyglądają na „jeszcze dadzą radę”. No to jak tak, to nie ma co na siłę wymieniać. W końcu po długiej chwili wpatrywania się w mniejszości narodowe (w tym miejscu mieszkało bardzo dużo osób o innej niż nasza karnacji) i ich stroje, Jej Wysokość zaszczyciła mnie swą obecnością. Swą obecnością i dwóch olbrzymich toreb. To były chyba największe zakupy, jakie zrobiliśmy na tej wyprawie. Hipcia wykupiła chyba wszystkie możliwe i zresztą smakujące tak samo wariacje wypieków z czekoladą, których we włoskich sklepach było pełno: standardowe croissanty, bułeczki, tarty i inne cuda, oczywiście pakowane w potężnych, zbiorczych opakowaniach, po 10 sztuk. Gdy załadowałem to wszystko na rowery, czułem, jak oba stękają.
Stęknąłem i ja, ruszając z miejsca, bo zaczęło się zauważalnie ciężej jechać. A do tego dostaliśmy w prezencie podjazd, więc jazda zaczęła lecieć jak krew z nosa. A jeszcze dzisiaj czekał nas podjazd na Passo Berenina.
Kontrola graniczna przy wjeździe do Szwajcarii była symboliczna. Znudzony, stojący na środku strażnik popatrzył na nas i machnął dłonią, żebyśmy przejeżdżali.
Było już ku wieczorowi, chmury zasnuły niebo. W przeciwnym kierunku, w stronę Włoch, ogromny ruch, w naszą stronę – raczej symboliczny. Trochę flag Szwajcarii, ktoś miał mały helikopter w ogródku, tory kolejowe prowadzące środkiem wioski, przez asfalt – ot, standard w cywilizowanym świecie.
Gdy opuściliśmy już bardziej zabudowane tereny, zrobiło się szaro. Jechaliśmy jeszcze kawałek, ale gdy kolejna osoba wskazała nam, że jedziemy bez świateł, uznaliśmy, że tutaj podchodzi się do kwestii oświetlenia bardziej rygorystycznie, niż w innych miejscach i włączyliśmy je czym prędzej. Nie, żebyśmy byli niewidoczni, ale denerwuje mnie dźwięk klaksonu.
Chwilę później znowu musieliśmy się zatrzymać. Zaczęło padać, a gdy skończyliśmy zakładać kurtki, zaczęło lać. A potem solidnie wiać. Na razie mieliśmy na sobie tylko kurtki, ale gdy kawałek dalej wiatr zaczął nas przestawiać tam i z powrotem po jezdni, a do tego deszcz dzięki temu zaczął padać poziomo, uznaliśmy, że nadeszła pora na założenie spodni.
I w tym momencie, gdy staliśmy na poboczu i mocowaliśmy się z ortalionem, zatrzymał się samochód. Zapytano nas, czy wszystko w porządku, a potem odradzono nam dalsza drogę, bo tam gdzieś wyżej wiatr szaleje, śnieg pada i ogólnie koniec świata. Wymieniliśmy ze sobą kilka zdań i uznaliśmy, że śnieg jest nieistotny, ale skoro wieje, to powyżej poziomu lasu możemy mieć żagiel z namiotu, spore problemy z rozstawieniem tegoż i nieprzespaną noc wzbogaconą łopotaniem szmat.
Odwróciłem się więc plecami do drogi i wszedłem w las. Hipcia poszła kawałek dalej. Po chwili spotkaliśmy się gdzieś w terenie, znaleźliśmy nawet wygodne miejsce w niewielkim zagłębieniu. Plusem tego miejsca było to, że tam akurat nic nie wiało, więc namiot rozłożył się zupełnie spokojnie, wewnątrz też było cicho, można było spokojnie wypocząć przed wyprawą w ośnieżone połacie gór, które miały nas przecież czekać wyżej.
W końcu jednak trzeba było się wziąć za robotę. Oszroniony namiot zgrubnie oskrobać, podobnie z rowerami, które tak jakby zmieniły lakier na dużo bardziej jasny. Ubrani już bardzo ciepło do zjazdu (Hipcia nawet założyła puchówkę) zjechaliśmy… kawałeczek. Bo tuż, tuż obok czekała na nas Umbralpass, którą „zdobyliśmy” bardzo niehonorowo, bo od tej łatwiejszej strony. W zasadzie było to kilka metrów po prawie płaskim. I w ten sposób na kilka metrów odwiedziliśmy Szwajcarię.
Nadszedł czas zjazdu. W jednym miejscu Hipcia krzyczy do mnie „uważaj, lód”. No ale skoro ona przejechała… bądźmy jednak ostrożni. Powoli, powolutku, tocząc się z jedną nogą wypiętą… Wydupcyłem się na jednym, maleńkim jęzorze lodu. Ale nikt nie widział, więc się nie liczy.
Ruszamy więc. Ruch tylko w kierunku przeciwnym nam, droga prowadząca pięknym zboczem, przez bardzo ładne „gallerie”, częściowo wykute w skale. Pojawiają się nartorolkarze i pierwsi szosowcy, sunący dziarsko pod górę. Widać, że to niedziela, ilość rowerzystów zdaje się rosnąć wykładniczo wraz ze wzrostem godziny, a przecież jest jeszcze bardzo wcześnie.
Zjazd zrekompensował nam wczorajszego wczorajszy brak widoku na słynne serpentyny na Stelvio. Oto bowiem przed nami ukazała się ściana serpentyn prowadzących w dół…
Zjeżdżamy do Borgio, z zaskoczenia wjeżdżając z brązowych, górskich traw w nasyconą zieleń drzew miasteczka. Skręcamy w kierunku przełęczy Gavia – czyli podjazd na 2621 metrów.
Wystarczy jedna chwila na zdjęcie rękawiczek, a Hipcia mi odjeżdża. W napotkanej po chwili bardzo ładnej wioseczce, w której zostałem zrobić kilka fotek wąskich, brukowanych uliczek, przystanąłem i to przyklepało mój odstęp. Od tego miejsca jechałem sam prawie godzinę, wypatrując Jej Wysokości za każdym zakrętem. Oczywiście poczekanie na mnie nie wchodziło w grę, zatrzymała się dopiero wtedy, gdy zrobiła się głodna. Teraz już wiadomo, czemu nie daję jej jedzenia na drogę.
Zdjęliśmy z siebie trochę ciuchów (bo robiło się upalnie, zresztą jechaliśmy pod górę) i ruszyliśmy dalej w górę. Droga zaczęła się robić coraz bardziej przyjemna i ładna. Widoki były kapitalne, bezchmurne niebo, dokoła strzeliste góry, wszędzie zielono i cicho. Samochodów praktycznie nie było, a powoli zaczynała się masa krytyczna: „Ciao!” i „Salut!” rozlegały co chwilę za naszymi ramionami, a wyprzedzający nas kolarze prezentowali się dużo gorzej, niż ich austriaccy koledzy. Nie brakło, oczywiście, takich ubranych pr0 od stóp do głów, ale głównie dominował ubiór w stylu „miałem pod ręką, to założyłem” – czyli idealnie pasowali do nas. My za to, z naszymi sakwami i trekkingami, zdecydowanie nie pasowaliśmy do ściśle szosowego towarzystwa.
Łagodny początkowo podjazd, po wyjeździe poza poziom lasu, zaczął z czasem trzymać syte 10%.
Przy okazji kolejnych fotek Hipcia odjechała mi znowu, tym razem nie musiałem gonić, bo wsiadłem jakiemuś starszemu kolarzowi na koło. Gdy dotarłem, jąłem ją podpuszczać, by się tu trochę poganiać z nimi, bo wszyscy nas wyprzedzają. Była niechętna, ale do czasu, gdy powiedziałem jej, że „patrz, nawet dziewczyny Cię wyprzedzają”. Ruszyła tak z kopyta, że o mały włos, a nie złapałbym koła. Momentalnie połknęliśmy jeden kilkuosobowy peletonik, kątem oka zauważam, że kilku z nich wyrywa się i próbuje wskoczyć za nas… nie udaje mu się. Łykamy jeszcze dwóch, z których jeden jest gotów i wiezie się za nami. Trzymamy tempo, gdy robi się płasko, kolega z tyłu wyskakuje i objeżdża nas bez trudu. Wylatujemy na przełęcz i jest! Zwycięstwo!
Na przełęczy stoi wielka, dmuchana „meta”, do tego jest tam sporo pamiątek, nawet plakaty w kolarskim klimacie. Każda miejscówka w zasięgu wzroku zajęta jest przez kolarza, każdy człowiek , którego widzimy, porusza się w obcisłym trykocie, przy obrodzeniach, o znaki i kamienie oparta jest niezliczona ilość szosówek.
Po chwili dowiadujemy się, po co ta meta: w akompaniamencie sporych oklasków wjeżdża tam dziewczyna, za którą jedzie auto serwisowe. Witana jest chlebem i solą przez pracownika pobliskiej restauracji (chyba było to ciasto i banan), ubiera się i błyskawicznie zjeżdża. O co chodzi – nie próbowałem się dowiadywać.
Bierzemy kilka łyków Coli, przy okazji pytam Hipci, dlaczego zaczęła sprint dobre trzy kilometry przed przełęczą. „A bo ja myślałam, że to już za tym zakrętem”.
Ubieramy się i suniemy na dół. Koleżanka, która startowała, jest już małą kropeczką, dobre dwa kilometry od nas. Na zjeździe mamy piękne widoki, ale nie ma jak się nimi cieszyć, zjazd jest bardzo ostry, do tego wąska droga pozbawiona barierek, więc trzeba uważać. Mimo to trzeba się zatrzymać na jakieś zdjęcie, zwłaszcza że malowniczo wyglądają zakreślone na zboczach cienie chmur leniwie płynących bo niebie. Ze dwa razy staję też, sprawdzić, czy od solidnego hamowania za chwilę nie zostanę pozbawiony przedniej obręczy. Nadal jest cieplutka, ale odczekuję kilka chwil na wszelki wypadek.
W końcu zjazd przechodzi w coś łagodniejszego. Kończą się serpentyny wjeżdżamy w las a następnie do jakieś miejscowości, gdzie pokonując standardowe kurewsko strome miejscowe podjazdy rozpoczynamy trawers zbocza prowadzący lekko pod górę. Ruchu nie ma, mijamy jednego kolarza, który ubrany po cywilnemu i uśmiechnięty od ucha do ucha macha do nas pokazując okejkę. I od razu człowiekowi lepiej się jedzie.
Nadchodzi duża miejscowość o nazwie Aprica. Już z daleka wyglądało, jakby tam się szykowała przełączka i faktycznie, jakieś maleństwo tu jest (1176 m). Ale nie byle jakie maleństwo, nad drogą jest duży napis, z którego można wyczytać, że Giro d’Italia i jakieś tam jeszcze inne wyrazy. Nie zdążyłem zauważyć.
Z głównego zjazdu z przełęczy odbijamy w jakąś wąziutką dróżkę prowadzącą stromym zboczem, asfalt tu jest, ale pamięta chyba czasy Garibaldiego. Wjeżdżamy w jakieś sady, kradniemy kilka jabłek na zapas i robimy w Tirano ostatnie zakupy we Włoszech, parkując pod Lidlem. W końcu trzeba zrobić zakupy dzisiaj, bo nie wiadomo czy w Szwajcarii sklepy wzorem Austrii nie są czasem nieczynne.
Hipcia idzie do sklepu, a ja siedzę. Nudzę się. W końcu decyduję się sprawdzić okładziny Hipci, demontuję koło, ale te wyglądają na „jeszcze dadzą radę”. No to jak tak, to nie ma co na siłę wymieniać. W końcu po długiej chwili wpatrywania się w mniejszości narodowe (w tym miejscu mieszkało bardzo dużo osób o innej niż nasza karnacji) i ich stroje, Jej Wysokość zaszczyciła mnie swą obecnością. Swą obecnością i dwóch olbrzymich toreb. To były chyba największe zakupy, jakie zrobiliśmy na tej wyprawie. Hipcia wykupiła chyba wszystkie możliwe i zresztą smakujące tak samo wariacje wypieków z czekoladą, których we włoskich sklepach było pełno: standardowe croissanty, bułeczki, tarty i inne cuda, oczywiście pakowane w potężnych, zbiorczych opakowaniach, po 10 sztuk. Gdy załadowałem to wszystko na rowery, czułem, jak oba stękają.
Stęknąłem i ja, ruszając z miejsca, bo zaczęło się zauważalnie ciężej jechać. A do tego dostaliśmy w prezencie podjazd, więc jazda zaczęła lecieć jak krew z nosa. A jeszcze dzisiaj czekał nas podjazd na Passo Berenina.
Kontrola graniczna przy wjeździe do Szwajcarii była symboliczna. Znudzony, stojący na środku strażnik popatrzył na nas i machnął dłonią, żebyśmy przejeżdżali.
Było już ku wieczorowi, chmury zasnuły niebo. W przeciwnym kierunku, w stronę Włoch, ogromny ruch, w naszą stronę – raczej symboliczny. Trochę flag Szwajcarii, ktoś miał mały helikopter w ogródku, tory kolejowe prowadzące środkiem wioski, przez asfalt – ot, standard w cywilizowanym świecie.
Gdy opuściliśmy już bardziej zabudowane tereny, zrobiło się szaro. Jechaliśmy jeszcze kawałek, ale gdy kolejna osoba wskazała nam, że jedziemy bez świateł, uznaliśmy, że tutaj podchodzi się do kwestii oświetlenia bardziej rygorystycznie, niż w innych miejscach i włączyliśmy je czym prędzej. Nie, żebyśmy byli niewidoczni, ale denerwuje mnie dźwięk klaksonu.
Chwilę później znowu musieliśmy się zatrzymać. Zaczęło padać, a gdy skończyliśmy zakładać kurtki, zaczęło lać. A potem solidnie wiać. Na razie mieliśmy na sobie tylko kurtki, ale gdy kawałek dalej wiatr zaczął nas przestawiać tam i z powrotem po jezdni, a do tego deszcz dzięki temu zaczął padać poziomo, uznaliśmy, że nadeszła pora na założenie spodni.
I w tym momencie, gdy staliśmy na poboczu i mocowaliśmy się z ortalionem, zatrzymał się samochód. Zapytano nas, czy wszystko w porządku, a potem odradzono nam dalsza drogę, bo tam gdzieś wyżej wiatr szaleje, śnieg pada i ogólnie koniec świata. Wymieniliśmy ze sobą kilka zdań i uznaliśmy, że śnieg jest nieistotny, ale skoro wieje, to powyżej poziomu lasu możemy mieć żagiel z namiotu, spore problemy z rozstawieniem tegoż i nieprzespaną noc wzbogaconą łopotaniem szmat.
Odwróciłem się więc plecami do drogi i wszedłem w las. Hipcia poszła kawałek dalej. Po chwili spotkaliśmy się gdzieś w terenie, znaleźliśmy nawet wygodne miejsce w niewielkim zagłębieniu. Plusem tego miejsca było to, że tam akurat nic nie wiało, więc namiot rozłożył się zupełnie spokojnie, wewnątrz też było cicho, można było spokojnie wypocząć przed wyprawą w ośnieżone połacie gór, które miały nas przecież czekać wyżej.
- DST 142.57km
- Czas 10:39
- VAVG 13.39km/h
- Podjazdy 3233m
- Sprzęt Zenon
Piątek, 18 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 7
Poranek rozpoczął się od dźwięku przejeżdżającej ciężarówki. Gruntówka, przy której się rozbiliśmy, w nocy sprawiała wrażenie opuszczonej – kto w końcu miałby interes, żeby wyjeżdżać rano tak wysoko i po tak stromym zboczu? Okazało się, że nie jeden i nie dwóch ma w tym swoje plany. Pierwsza ciężarówka nas zbudziła, drugą przyuważyłem przez rozsunięty namiot. Trzecia przejechała, gdy już się zwijaliśmy.
Nie trzeba było się nigdzie spieszyć. Powietrze przesycone było wilgotnym zapachem iglastego lasu, słońce nieśmiało wygląda i zaprasza do spędzenia całego dnia na zewnątrz. Najwięcej trudu zajął zjazd po wilgotnych, mokrych kamykach. A potem to już – wiadomo – ruszamy w górę.
Passo Costalunga okazała się być taką przełęczą, że żeby do niej dojechać, trzeba było zrobić niewielki zjazd po długim trawersie. Dzisiaj zaczęliśmy od trochę niższej, niż wczoraj zdobyczy: 1753 m. Później jednak było jeszcze przyjemniej – dostaliśmy kawał prostego, równego zjazdu, na którym można było walić prosto przed siebie, nie zastanawiając się nad niczym.
Na głównej drodze pokonaliśmy kawałek w kierunku Passo Lavaze. Dziwiło mnie to bardzo, bo przełęcz, do której teraz zmierzaliśmy, miałem oznaczoną jako „Deutschhofen”. Po chwili wspinaczki wszystko się wyjaśniło: na przełęcz droga prowadzi w lewo, a my zasuwamy w prawo. Na samym początku uprzejmie przepuszczamy jeszcze ciężarówkę, która miała problem z rozpędzeniem się i nie chcieliśmy jej przeszkadzać. Później już zaczynamy się wspinać, nieliczne chmury powoli znikają, a już przy samej przełęczy wita nas widok nasyconej zieleni i pięknych wzgórz, prawie jak żywcem zdartych ze słynnej, windowsowej tapety.
Prawie udało się rozpocząć zjazd, ale bardzo szybko zatrzymałem się na jednym ze skrzyżowań, by dokładnie się przyjrzeć mapie. Głupio byłoby w końcu wracać kawał drogi pod górę. Gdy ustaliliśmy już, którędy trzeba zjeżdżać, zaczęliśmy zasuwać prosto przed siebie. Olaliśmy kilka zbędnych wahadeł, po długim trawersie zbocza stromymi serpentynami zacienionym, lesistym zboczem zjechaliśmy na dno szerokiej doliny. No i tu zrobiło się ładniej!
Temperatura momentalnie wzrosła do ponad 30 stopni, do tego słońce zaczęło naprawdę mocno grzać. Po obu stronach strome zbocza, przy drodze, tkwiły niekończące się sady z jabłoniami i winogronami poprzetykane kilkoma typowo południowymi miejscowościami, przed nami kawał równej drogi w kierunku Bolzano. Na widok takiego idealnie płaskiego fragmentu przypomniała mi się dolina którą rok wcześniej opuszczaliśmy Albanię. Tam też było tak ładnie.
Droga prowadzi cały czas prawym zboczem, czasami pojawiają się znaki zakazu, wtedy grzecznie jedziemy przez centrum jakiejś miejscowości. W końcu trafiamy na dużą, kilkupasową ulicę i wielki napis „Bolzano”. A kawałek dalej inny, nieco mniejszy, z informacją o tym, ze miasto jest „Cyclist friendly”.
No to, kurwa, było.
Zaczęło się od gównianych DDR, które się łączyły, urywały, skręcały bezmyślnietak, że pierwsze z brzegu polskie miasteczko ma w tym więcej sensu. Dojechaliśmy gdzieś, gdzie przywitał nas zakaz wjazdu, skręciłem wobec tego w coś, co wyglądało jako droga techniczna. Tam też pojawił się zakaz, ale przemyślnie, dopiero po kilkuset metrach. Jechaliśmy więc dalej na wprost, wyjeżdżając na drogę bez zakazu, która po kilku metrach przeszła w drogę… z zakazem.
I wtedy stwierdziłem, że mam dość tego zasranego chaosu. Skrzyżowanie, na którym chciałem skręcić w prawo, miałem w zasięgu wzroku, więc w towarzystwie wszystkich włoskich kierowców machających kończynami i krzyczących „no, no, no, bici no!”, wjechaliśmy na pas, przejechaliśmy te zakichane kilkaset metrów i skręciliśmy w prawo. Tam nagle wyrosła DDR (zakazu oczywiście nie było), na którą wsiedliśmy, by na kolejnym skrzyżowaniu zorientować się, że DDR jedzie w prawo, w krzaki. Za skrzyżowaniem DDR nie było, pojechaliśmy więc prosto, jezdnią. Za kolejnym skrzyżowaniem znowu pojawiła się DDR, którą już olaliśmy, bo po jaką cholerę było marnować czas na to barachło?!
W tym momencie, jak na żądanie, jakiś spalony na brąz i wyżelowany maczolatino musiał zatrąbić przejeżdżając obok i wymachując kończynami. Odmachałem mu również, najdłuższym z palców dłoni (żeby wyraźnie go widział).
Kawałek dalej pojawiła się nadzieja, bo zabudowania poczęły robić się coraz rzadsze, droga coraz bardziej wyglądała na wylotówkę z przyjaznego rowerzystom miasta, więc można było zakładać, że wkrótce będziemy mieli święty spokój. W tym momencie, na pocieszenie, wyrósł nam Spar. Zrobiliśmy tam zakupy, najedliśmy się pączków i ruszyliśmy przed siebie, byle dalej, byle szybciej.
Opuszczając Bolzano zauważyliśmy bardzo wiele czarnoskórych osób na rowerach. Prawie jak masa krytyczna. Do tego wszyscy jechali w „swoich”, kolorowych strojach. Fajnie to wyglądało.
W końcu z dala od miasta zaczęło się robić spokojnie. Ruch się lekko zmniejszył (bez przesady, ale jednak), droga zaczęła prowadzić lekko w dół, nawet wiatr w plecy nie zawiał. Wcale mi to nie przeszkadzało wyrażać wszem i wobec swojej opinii o Bolzano i ichniej „bike friendly” polityce.
Powoli zmierzaliśmy w kierunku Merano. Tuż przed miejscowością wyrosła autostrada, a my skręciliśmy w kierunku drugiego brzegu doliny, robiąc dość stromy podjazd. Na tymże wyprzedziła nas bez trudu młoda dziewczyna. Po chwili zorientowałem się, że miała elektryczny rower.
Droga pięła się wzdłuż torów, wzdłuż nich również zjechaliśmy do głównej. Tam stanęliśmy na skrzyżowaniu, gdzie czekaliśmy i czekaliśmy na to, aż będzie można włączyć się do ruchu. Gdy już prawie miałem skoczyć na drugą stronę, Hipcia krzyknęła żebym stał. Zakaz. Bo za zakazem był tunel.
Przeszliśmy przez jezdnię (grzecznie, przez przejście dla pieszych), po czym zatopiłem się w analizie GPS-a. Wyszło mi, że jednak jakoś bokiem uda się dojechać do głównej, w miejscu, gdzie nie będzie innej opcji niż jazda główną. Wtedy to nas chyba tamtędy puszczą. A przynajmniej nie będzie mnie to już obchodziło.
Zjechaliśmy w dół, na samo dno doliny i po chwili wylądowaliśmy na wąskiej dróżce między sadami. Trochę pracowników wszędzie się kręciło (fajne mają te wąziutkie traktorki, idealnie dopasowane do wąziutkich, wyasfaltowanych uliczek między sadami), ale dwa jabłka udało nam się podprowadzić. Chrupiąc je turlaliśmy się dalej, kilka razy stając na sprawdzenie dalszej drogi. Niestety, konieczne było ponowne wturlanie się w górę w kierunku głównej. I wreszcie pozwolono nam po niej pojechać. Już za morderczym tunelem.
Droga prowadziła lekko pod górę. Początkowo zaatakował nas bardzo duży ruch (klika razy musieliśmy nawet wyprzedzać korek z uwagi na światła). Jednak im bardziej oddalaliśmy się od Meran, tym bardziejmalał, choć dalej droga była bardzo ruchliwa. Kilka razy musieliśmy się przebijać przez miasteczka ze względu na „obwodnice” z zakazami i kolejnym tunelem-mordercą, ze dwa razy musiałem pozdrowić dwóch kierowców (Niemca i Szwajcara), których najwyraźniej poirytował fakt, że nie mogą nas wyprzedzić.
W końcu pokonaliśmy „Passo di Arbol” (nazwałem ją tak, bo była cała pokryta sadami jabłkowymi) i po niewielkim zjeździe na rondzie prawie skręciliśmy w lewo. Prawie, bo zepchnął mnie z niego TIR. Zawróciliśmy i w końcu jechaliśmy już dużo mniej ruchliwą droga w kierunku Stelvio.
Na samym dole wskoczyliśmy jeszcze do otwartego sklepu na ostanie zakupy i rozpoczęliśmy wieczorną wspinaczkę. Z początku jeszcze minęło nas kilku szosowców zjeżdżających w dół, a potem… nastała cisza. Czasem była ona naruszana przez pojedyncze samochody (załoga jednego z nich nawet nas dopingowała). Zaczęło się robić szaro. Jechaliśmy sami. Rzadko chyba ktoś ma okazję robić Stelvio zupełnie samemu, a nam się ta sztuka udała.
Zmrok zapadał powoli. Widoki też robiły się coraz ciemniejsze, ale zyski z zupełnego spokoju na podjeździe w zupełności kompensowały straty związane z tym, że od chwili widzimy tylko kontury gór, nitkę asfaltu i wyraźne znaki określające numer zakrętu.
Wraz z zachodem słońca zrobiło się momentalnie chłodno. Chłód potęgowała również wilgoć ze strumyka wzdłuż którego jechaliśmy. Krótka przerwa na ubranie i witamy, dobry wieczór . Przed nami serpentyny. Krótkie i przyjemne. Do pokonania jedynie kilkadziesiąt takich.
W górze majaczyły jakieś budynki, które stawały się coraz większe i większe. W końcu, około północy, wjechaliśmy między nie.
Wszystko spało. Kilka hoteli i innych zabudowań, wszystko niezbyt ładne, szare i śpiące o tej porze. Stopni zero. Metrów 2757. Wysoko. Ubraliśmy się cieplej, w niewyraźnym świetle latarni zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i zjechaliśmy około dwustu metrów w pionie, do pierwszego miejsca, które nadawało się na nocleg.
Była to duża polana, odgrodzona drewnianym ogrodzeniem, z pojedynczymi, drewnianymi ławami i stołami. Góry majaczyły dookoła, ciemne kontury cicho zatapiały się w ciemności nocy, zakłócanej tylko przez dzwonki pasącego się opodal stada krów. Rozbiliśmy namiot, wybierając miejsce tak, by krowy nie miały łatwego podejścia do nas. Pod karimatę podłożyliśmy folię NRC, bo nie zapowiadało się na to, żeby miało być nam tej nocy za ciepło.
Nie trzeba było się nigdzie spieszyć. Powietrze przesycone było wilgotnym zapachem iglastego lasu, słońce nieśmiało wygląda i zaprasza do spędzenia całego dnia na zewnątrz. Najwięcej trudu zajął zjazd po wilgotnych, mokrych kamykach. A potem to już – wiadomo – ruszamy w górę.
Passo Costalunga okazała się być taką przełęczą, że żeby do niej dojechać, trzeba było zrobić niewielki zjazd po długim trawersie. Dzisiaj zaczęliśmy od trochę niższej, niż wczoraj zdobyczy: 1753 m. Później jednak było jeszcze przyjemniej – dostaliśmy kawał prostego, równego zjazdu, na którym można było walić prosto przed siebie, nie zastanawiając się nad niczym.
Na głównej drodze pokonaliśmy kawałek w kierunku Passo Lavaze. Dziwiło mnie to bardzo, bo przełęcz, do której teraz zmierzaliśmy, miałem oznaczoną jako „Deutschhofen”. Po chwili wspinaczki wszystko się wyjaśniło: na przełęcz droga prowadzi w lewo, a my zasuwamy w prawo. Na samym początku uprzejmie przepuszczamy jeszcze ciężarówkę, która miała problem z rozpędzeniem się i nie chcieliśmy jej przeszkadzać. Później już zaczynamy się wspinać, nieliczne chmury powoli znikają, a już przy samej przełęczy wita nas widok nasyconej zieleni i pięknych wzgórz, prawie jak żywcem zdartych ze słynnej, windowsowej tapety.
Prawie udało się rozpocząć zjazd, ale bardzo szybko zatrzymałem się na jednym ze skrzyżowań, by dokładnie się przyjrzeć mapie. Głupio byłoby w końcu wracać kawał drogi pod górę. Gdy ustaliliśmy już, którędy trzeba zjeżdżać, zaczęliśmy zasuwać prosto przed siebie. Olaliśmy kilka zbędnych wahadeł, po długim trawersie zbocza stromymi serpentynami zacienionym, lesistym zboczem zjechaliśmy na dno szerokiej doliny. No i tu zrobiło się ładniej!
Temperatura momentalnie wzrosła do ponad 30 stopni, do tego słońce zaczęło naprawdę mocno grzać. Po obu stronach strome zbocza, przy drodze, tkwiły niekończące się sady z jabłoniami i winogronami poprzetykane kilkoma typowo południowymi miejscowościami, przed nami kawał równej drogi w kierunku Bolzano. Na widok takiego idealnie płaskiego fragmentu przypomniała mi się dolina którą rok wcześniej opuszczaliśmy Albanię. Tam też było tak ładnie.
Droga prowadzi cały czas prawym zboczem, czasami pojawiają się znaki zakazu, wtedy grzecznie jedziemy przez centrum jakiejś miejscowości. W końcu trafiamy na dużą, kilkupasową ulicę i wielki napis „Bolzano”. A kawałek dalej inny, nieco mniejszy, z informacją o tym, ze miasto jest „Cyclist friendly”.
No to, kurwa, było.
Zaczęło się od gównianych DDR, które się łączyły, urywały, skręcały bezmyślnietak, że pierwsze z brzegu polskie miasteczko ma w tym więcej sensu. Dojechaliśmy gdzieś, gdzie przywitał nas zakaz wjazdu, skręciłem wobec tego w coś, co wyglądało jako droga techniczna. Tam też pojawił się zakaz, ale przemyślnie, dopiero po kilkuset metrach. Jechaliśmy więc dalej na wprost, wyjeżdżając na drogę bez zakazu, która po kilku metrach przeszła w drogę… z zakazem.
I wtedy stwierdziłem, że mam dość tego zasranego chaosu. Skrzyżowanie, na którym chciałem skręcić w prawo, miałem w zasięgu wzroku, więc w towarzystwie wszystkich włoskich kierowców machających kończynami i krzyczących „no, no, no, bici no!”, wjechaliśmy na pas, przejechaliśmy te zakichane kilkaset metrów i skręciliśmy w prawo. Tam nagle wyrosła DDR (zakazu oczywiście nie było), na którą wsiedliśmy, by na kolejnym skrzyżowaniu zorientować się, że DDR jedzie w prawo, w krzaki. Za skrzyżowaniem DDR nie było, pojechaliśmy więc prosto, jezdnią. Za kolejnym skrzyżowaniem znowu pojawiła się DDR, którą już olaliśmy, bo po jaką cholerę było marnować czas na to barachło?!
W tym momencie, jak na żądanie, jakiś spalony na brąz i wyżelowany maczolatino musiał zatrąbić przejeżdżając obok i wymachując kończynami. Odmachałem mu również, najdłuższym z palców dłoni (żeby wyraźnie go widział).
Kawałek dalej pojawiła się nadzieja, bo zabudowania poczęły robić się coraz rzadsze, droga coraz bardziej wyglądała na wylotówkę z przyjaznego rowerzystom miasta, więc można było zakładać, że wkrótce będziemy mieli święty spokój. W tym momencie, na pocieszenie, wyrósł nam Spar. Zrobiliśmy tam zakupy, najedliśmy się pączków i ruszyliśmy przed siebie, byle dalej, byle szybciej.
Opuszczając Bolzano zauważyliśmy bardzo wiele czarnoskórych osób na rowerach. Prawie jak masa krytyczna. Do tego wszyscy jechali w „swoich”, kolorowych strojach. Fajnie to wyglądało.
W końcu z dala od miasta zaczęło się robić spokojnie. Ruch się lekko zmniejszył (bez przesady, ale jednak), droga zaczęła prowadzić lekko w dół, nawet wiatr w plecy nie zawiał. Wcale mi to nie przeszkadzało wyrażać wszem i wobec swojej opinii o Bolzano i ichniej „bike friendly” polityce.
Powoli zmierzaliśmy w kierunku Merano. Tuż przed miejscowością wyrosła autostrada, a my skręciliśmy w kierunku drugiego brzegu doliny, robiąc dość stromy podjazd. Na tymże wyprzedziła nas bez trudu młoda dziewczyna. Po chwili zorientowałem się, że miała elektryczny rower.
Droga pięła się wzdłuż torów, wzdłuż nich również zjechaliśmy do głównej. Tam stanęliśmy na skrzyżowaniu, gdzie czekaliśmy i czekaliśmy na to, aż będzie można włączyć się do ruchu. Gdy już prawie miałem skoczyć na drugą stronę, Hipcia krzyknęła żebym stał. Zakaz. Bo za zakazem był tunel.
Przeszliśmy przez jezdnię (grzecznie, przez przejście dla pieszych), po czym zatopiłem się w analizie GPS-a. Wyszło mi, że jednak jakoś bokiem uda się dojechać do głównej, w miejscu, gdzie nie będzie innej opcji niż jazda główną. Wtedy to nas chyba tamtędy puszczą. A przynajmniej nie będzie mnie to już obchodziło.
Zjechaliśmy w dół, na samo dno doliny i po chwili wylądowaliśmy na wąskiej dróżce między sadami. Trochę pracowników wszędzie się kręciło (fajne mają te wąziutkie traktorki, idealnie dopasowane do wąziutkich, wyasfaltowanych uliczek między sadami), ale dwa jabłka udało nam się podprowadzić. Chrupiąc je turlaliśmy się dalej, kilka razy stając na sprawdzenie dalszej drogi. Niestety, konieczne było ponowne wturlanie się w górę w kierunku głównej. I wreszcie pozwolono nam po niej pojechać. Już za morderczym tunelem.
Droga prowadziła lekko pod górę. Początkowo zaatakował nas bardzo duży ruch (klika razy musieliśmy nawet wyprzedzać korek z uwagi na światła). Jednak im bardziej oddalaliśmy się od Meran, tym bardziejmalał, choć dalej droga była bardzo ruchliwa. Kilka razy musieliśmy się przebijać przez miasteczka ze względu na „obwodnice” z zakazami i kolejnym tunelem-mordercą, ze dwa razy musiałem pozdrowić dwóch kierowców (Niemca i Szwajcara), których najwyraźniej poirytował fakt, że nie mogą nas wyprzedzić.
W końcu pokonaliśmy „Passo di Arbol” (nazwałem ją tak, bo była cała pokryta sadami jabłkowymi) i po niewielkim zjeździe na rondzie prawie skręciliśmy w lewo. Prawie, bo zepchnął mnie z niego TIR. Zawróciliśmy i w końcu jechaliśmy już dużo mniej ruchliwą droga w kierunku Stelvio.
Na samym dole wskoczyliśmy jeszcze do otwartego sklepu na ostanie zakupy i rozpoczęliśmy wieczorną wspinaczkę. Z początku jeszcze minęło nas kilku szosowców zjeżdżających w dół, a potem… nastała cisza. Czasem była ona naruszana przez pojedyncze samochody (załoga jednego z nich nawet nas dopingowała). Zaczęło się robić szaro. Jechaliśmy sami. Rzadko chyba ktoś ma okazję robić Stelvio zupełnie samemu, a nam się ta sztuka udała.
Zmrok zapadał powoli. Widoki też robiły się coraz ciemniejsze, ale zyski z zupełnego spokoju na podjeździe w zupełności kompensowały straty związane z tym, że od chwili widzimy tylko kontury gór, nitkę asfaltu i wyraźne znaki określające numer zakrętu.
Wraz z zachodem słońca zrobiło się momentalnie chłodno. Chłód potęgowała również wilgoć ze strumyka wzdłuż którego jechaliśmy. Krótka przerwa na ubranie i witamy, dobry wieczór . Przed nami serpentyny. Krótkie i przyjemne. Do pokonania jedynie kilkadziesiąt takich.
W górze majaczyły jakieś budynki, które stawały się coraz większe i większe. W końcu, około północy, wjechaliśmy między nie.
Wszystko spało. Kilka hoteli i innych zabudowań, wszystko niezbyt ładne, szare i śpiące o tej porze. Stopni zero. Metrów 2757. Wysoko. Ubraliśmy się cieplej, w niewyraźnym świetle latarni zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i zjechaliśmy około dwustu metrów w pionie, do pierwszego miejsca, które nadawało się na nocleg.
Była to duża polana, odgrodzona drewnianym ogrodzeniem, z pojedynczymi, drewnianymi ławami i stołami. Góry majaczyły dookoła, ciemne kontury cicho zatapiały się w ciemności nocy, zakłócanej tylko przez dzwonki pasącego się opodal stada krów. Rozbiliśmy namiot, wybierając miejsce tak, by krowy nie miały łatwego podejścia do nas. Pod karimatę podłożyliśmy folię NRC, bo nie zapowiadało się na to, żeby miało być nam tej nocy za ciepło.
- DST 184.24km
- Czas 12:53
- VAVG 14.30km/h
- Podjazdy 3614m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 17 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 6
Rankiem przywitały nas promienie słońca, nieśmiało przebijające się przez gałęzie. Chłód lasu nawet nie był dokuczliwy. Sprowadzenie rowerów na asfalt było zdecydowanie większym wyzwaniem niż ich wypchanie na góre, ale i to się udało. Dzień dla odmiany zapowiadał się słoneczny i ciepły… może teraz zasmakujemy włoskiego słońca. To co, może wyskoczymy na rower?
Kiedy udało nam się wyturlać na asfalt naszym oczom ukazał się obłędny widok, łyse skały skąpane w słońcu wyrastające jak gdyby nigdy nic, stanowiące idealny kontrast do jaskrawozielonej trawy i błękitnego nieba. Charakterystyczne tutaj ścięte formacje skalne, na widok których chce się ciepnąć rower w krzaki i zacząć się wspinać. Dolomity to mekka wspinaczy. Powoli, ciesząc nasze oczy tym krajobrazem ruszyliśmy pod górę.
W pierwszej większej miejscowości robimy przerwę przy Alimentari. Hipcia idzie kupić colę i coś na śniadanie, w końcu na GPS-ie przybyło flag z nazwami przełęczy, dzisiaj będzie sporo wspinaczki, czarne złoto jednak się przyda. W tym czasie, wykorzystując wolną chwilę, smaruję łańcuchy.
Słońce rozkręca się na całego, mimo to nie jedziemy na krótko, czuć bowiem górski chłód.
Mijamy kilka turystycznych mieścinek. Mimo, że nie był to zdecydowanie sezon narciarski to kolejki gondolowe, którymi usiane były zbocza chodziły na całego, turystów też było sporo. Wszędzie też sklepy na przemian dla narciarzy i rowerzystów. Podjazd jest w miarę łagodny, z wyjątkiem kilku ostrzejszych serpentynek. Po długiej prostej, przecinającej na pół zielona dolinę otoczoną skalistymi szczytami, przed nami pojawia się ściana serpentyn prowadząca na pierwszą przełęcz w Dolomitach. Passo Gardena. 2136 m.
Serpentyny przyjemnie prowadzą pod górę, podjazd nie jest jakoś uciążliwy, a widok na niknącą w dole dolinę fantastyczny. Na jednym dziesięcioprocentowym kawałku dostajemy w prezencie szuter, bo akurat wymieniany jest tam asfalt. Jedziemy pod górę, przeszkadzając samochodem, a singlem, zupełnie z boku w stosunku do naszych serpentyn, z góry zjeżdżają sobie MTB-owcy. Stosunkowo łagodny podjazd umożliwia skupienie się na widokach, które będziemy jeszcze wiele razy wspominać, porównując wszystkie kraje do siebie. Gdzieś na poboczu szpeją się na wspin, a my dalej korblując powoli pniemy się do góry.
Lądujemy na przełęczy. Rowerów nie ma wcale, jest sporo motocyklistów, trochę samochodów, większość to klientela niewielkiego budyneczku umieszczonego na przełęczy. Przełęcz zgoła odmienna o tych austriackich, bardziej przypominająca te które dobrze pamiętamy z naszej wyprawy po Norwegii. Żadnych hoteli, tylko mała kawiarnia i sklep z pamiątkami. Z samej przełęczy odchodzi klika szlaków pieszych pod pobliskie szczyty. Z daleka widzimy wrzynającą się w lewe zbocze cieniutką niteczkę asfaltu, którym za chwilę będziemy się zjeżdżać w kierunku kolejnego podjazdu.
Ograniczamy się do kilku leniwych fotek i ruszamy w zjazd. Króciutki, po chwili przechodzimy we wspomniany już trawers, i praktycznie z miejsca ruszamy z podjazdem pod Passo Sella (2240 m).
Podjazd nie atakuje jakoś stromo, oglądamy sobie widoczki, mijamy zaparkowane samochody, zupełnie przypadkowo stojące niedaleko wąskich ścieżynek prowadzących stromo górę. Patrząc uważnie na skały, które mijamy bardzo blisko, można zauważyć poszczególne zespoły działające już w ścianie. Po chwili zresztą musiał im się zepsuć humor, bo zaczęło kropić… Wyprzedza na kilku szosowców, widać, że naszych tu będzie sporo, bo na poboczu walają się opakowania po żelach dominują powerbarsy.
Przyjemny, łagodny podjazd zakończył się sporym dmuchnięciem powyżej poziomu lasu. Nic jeszcze nie zapowiadało tego, co spotkało nas na samej przęłęczy – wiatr zasuwał tak, że przestawiał nas na środek jezdni, a samochody jadące za nami na wszelki wypadek nie podejmowały prób wyprzedzenia.
Przełęcz równie przyjemna co poprzednia, piękny widok na góry, nad którymi powoli zaczęły się kłębić chmury i zieloną dolina, do której zaraz będziemy zjeżdżać i to po stromych, krótkich i krętych serpentynach.
Zjazd rzeczywiście był kapitalny, szybko z doliny wjechaliśmy w las i tam zaskoczył nas skręt i od razu podjazd na kolejną przełęcz tym razem wspinamy się na Passo di Wpierdol (Passo Pordoi, 2239 m). Wpierdol dostaliśmy na początku podjazdu: przeturlała się nad nami burza. A potem kolejna. Gdy uznałem, że nie będzie krótka i rzuciłem się do zakładania kurtki, roześmiała się w rytmie kropel, uprzejmie poczekała, aż wsiądę na rower i po trzydziestu sekundach poszła sobie, zostawiając mnie z niewiarygodnie głupim wyrazem twarzy; nie wiedziałem, czy się złościć, czy roześmiać.
Powyzej poziomu lasu zaczęło wiać i znowu lać – samą przełęcz robiliśmy w solidnym deszczu, Hipci nawet biło brawo dwóch Niemców. Zjazd: tu znowu po kapitalnych serpentynach poprzedzielanych krótkimi tunelami lawinowymi. Na szczęście ostatecznie przestało padać, pozostało nam tylko uważnie pokonywać kolejne zakręty. Długi, a przynajmniej dłuższy niż dwa poprzednie, zjazd prowadzi nas na dół doliny do miejscowości Arabba, tam zostajemy pozdrowieni przez grupę motocyklistów z Polski. Przecinamy tą turystyczną i dość gwarną miejscowości i już znów mkniemy po prawie bezludnych terenach, trawersując zielone zbocze, raz lekko w dół raz lekko pod górę (maksymalnie 3%). mijając raz po raz małe wioseczki,
Już na wypłaszczeniu, minęliśmy drogowskaz do Val di Zoldo; to jeszcze nie nasz skręt, tam dojedziemy tego samego dnia, ale jeszcze nie teraz. Teraz czas na Passo Falzarego na 2105 m (przełęcz Fajfusowo – nie, nie pytajcie, skąd te nazwy, tworzyłem je na bieżąco).
Na samym początku podjazdu minęliśmy znak napisany po włosku, ale moje kilkugodzinne doświadczenie w czytaniu włoskich napisów pomogło mi zrozumieć, że droga jest zamknięta, przynajmniej na razie, z powodu remontu. No ale przecież… Przecież rower się zmieści. Na pewno. No ale to może nie ta droga, co? Może dotyczy to bocznej drogi na Passo Valparola. Oby.
Wspinaliśmy się już dłuższą chwilę, gdy minęły nas dwa motocykle, które po kilku minutach wrócili. Zatrzymali się przy nas i zagadali. Akurat byli Polakami, szkoda że zorientowaliśmy się dopiero jak odjeżdżali, nic to, dogadaliśmy się po angielsku. Wyżej jest remont, droga zablokowana, wszystko stoi, ale „jedźcie, może was robotnicy puszczą, zagadajcie”.
Ruszyliśmy dalej. W końcu nawet jeśli nie uda się przejechać, to skrót, który zafunduje nam niespodziewana zawrotka będzie tak zyskowny, że warto pokręcić jeszcze trochę pod górę.
Z daleka przywitał nas ogonek samochodów, którego koniec dość nerwowo i gwałtownie usiłował zawrócić. Nie każdy miał taką możliwość - gdy podjechaliśmy bliżej, stanęliśmy obok kierowcy autokaru, który z dość niewyraźną miną obserwował stan drogi. W końcu wiózł pełen autokar emerytów. Okazało się, że nie widział znaku na dole. Wbił się w drogę, a teraz już nie mógł zawrócić. Pozostało mu czekanie trzech godzin, aż droga się otworzy. Remont polegał na wymianie części tunelu przeciwlawinowego, więc żeby przepuścić ruch należałoby wycofać robotników i, przede wszystkim, dźwigi i podnośniki.
Rzuciłem okiem tu i ówdzie, zerknąłem i syknąłem „walimy”. Boczkiem, boczkiem, pchając rower pod rusztowaniami, unikając wzroku robotników przemknęliśmy na drugą stronę. Tam wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej, zastanawiając się nad tym, jak bardzo nas muszą w tym momencie nienawidzić ci z kierowców, którzy po drugiej stronie będą musieli czekać.
Po drugiej stronie sytuacja była podobna: samochody podjeżdżały i z daleka widząc rozebrany tunel, zawracały nawet nie zawracając sobie głowy zerknięcie na tablicę z godziną udrożnienia przejazdu.
Przejechaliśmy przez dwa króciutkie tunele wydrążone w skale i po chwili już wciągaliśmy jakieś żarcie na przełęczy. Precyzyjnie: na wysepce pośrodku skrzyżowania. Kilka fotek i wio w dół, w końcu to jeszcze nie koniec naszej podróży. Kolejnym punktem na mojej mapie była Passo Giau.
Zjazd był bardzo przyjemny, tylko z kilkoma serpentynami, więc można było spokojnie grzać w dół, Droga do złudzenia przypomniała poprzednie trzy zjazdy, wzdłuż zbocza wijąc się raz po jego prawej lub lewej stronie z widokiem na wypiętrzające się szczyty, po to aby następnie zniknąć wśród drzew.
Tu już nie widzieliśmy żadnych szosowców za to pojawili się mtbowcy. Tu przed skrętem na kolejną przełęcz widzimy przed nami na drodze kilka stojących samochodów. Oho, pewnie wypadek. W sumie to był wypadek, tylko dość nietypowy: jeden z samochodów najprawdopodobniej potrącił liska i teraz próbował mu udzielić pomocy, ale lisek jakoś nie chciał skorzystać i najnormalniej świecie spylił w las.
Podjazd na Passo Giau (2236 m) był odrobinę bardziej wymagający w porównaniu do poprzednich dolomickich przełęczy, na kórych dominowało 6% - miał syte 10%. Po wyjrzeniu powyżej lasu, wiatr dał o sobie znać. Wykonany ze starego roweru wiatraczek umieszczony na przełęczy cały szalał.
Warto zaznaczyć, że tutejsze przełęcze były bardzo „rowerowe”. Na każdej można było zauważyć elementy wystroju, a to rowery, a to… rowery, a to koła rowerowe. Zapewne umieszczone na każdej z przełęczy mniejsze i większe karczemki, miały wewnątrz pasujące i tematyczne wystroje.
Na przełęczy minęliśmy się z dwoma sakwiarzami. Nasze zapasy żywieniowe były na wyczerpaniu, nie mieliśmy też nic na kolacje a do tej pory nie natknęliśmy się na żaden czynny sklep, bo i żadnych większych miejscowości nie było, wszędzie tkwiły tylkopojedyncze domy, dlatego też postanowiliśmy zapytać sakwiarzy czy po zjeździe znajdzie się jakiś sklep. Rzekomo był.
Czekał nas solidny zjazd (ok. 1200 m w pionie) i wspinaczka na prawdopodobnie ostatnią już dziś przełęcz: passo Pedała (Passo Fedaia, 2057 m). Ubraliśmy się cieplej, zresztą cały dziejszy dzień polegał na rozbieraniu się na podjeździe i ubieraniu do zjazdu, trochę to upierdliwe było ale marznąć czasem trzeba. Zjazd poszedł przyjemnie, liczne ponumerowane serpentyny nieco urozmaicały pojawiające się zwykle podczas zjazdów znużenie i senność. Zjechaliśmy do kliku wioseczek. W jednej z nich faktycznie udało nam się znaleźć czynny sklep, w którym Hipcia wykupiła prawie cały asortyment, w sam raz na podjazd, ale lepiej jechać z obciążeniem niż z pustym żołądkiem. Na murku wciągnęliśmy jakieś ichnoszne kremówki, trochę stare, ale nadal dobre.
Podjazd zaczął się bardzo spokojnie. Gdy już liczyłem na to, że może tak zostanie do końca, podjazd stał się prostą jak linijka drogą, ze stałym nachyleniem 12%. Nie puściło do końca. Najpierw wspinaczka szeroką, prawie pustą doliną, potem, już po zmroku, serpentyny. I, jakby tego było mało, kolejna burza, która zapowiadała się od dawna i tym razem tak szybko nie puściła. Ubierając się w pośpiechu, na poboczu, widzieliśmy wyraźnie światła pojedynczych samochodów, jadących szeroką doliną lub zjeżdżających z góry.
Na przełęczy minęliśmy jeden rozświetlony hotelik, przemknęliśmy pod ciemnym łukiem tunelu zrobionego nie wiadomo, czy dla narciarzy, czy zwierząt i pokonaliśmy płaski fragment umieszczony tuż przy mieniącym się z lekka jeziorku. A potem drugim, już dużo większym. Na zjeździe było sporo tuneli, co dawało chwilowe wytchnienie od prysznica tryskającego spod kół. Było bardzo chłodno i jedyne o czym myśleliśmy teraz, to omijanie kałuż i pojawienie się na dole tak szybko, jak to możliwe. Lśniący od deszczu asfalt nie pomagał w rozróżnieniu od tego, co ładne, a co dziurawe. Lampki też coraz gorzej świeciły, trzeba było już dawno wymienić baterie... Do tego zrobiło się chłodno i nieprzyjemnie. Wyjechaliśmy na drogę główną w sporej miejscowości (Canazei) i stamtąd ruszyliśmy – dalej w dół - przez niekończące się zabudowania, hotele i restauracje. Do tego za sprawą przepływającej w pobliżu rzeczki pojawiła się mgła, więc zrobiło się jeszcze bardziej nieprzyjemnie i jak na zbawienie czekaliśmy na podjazd.
W końcu i ten nadszedł. Przełęcz Costalunga już blisko, na przełęczy musi być jakiś Kingsajz i musi się być jak (i gdzie) rozbić. Nie musieliśmy czekać aż do przełęczy: gdy wyjechaliśmy z zabudowań i wjechaliśmy w las, postanowiłem się rozejrzeć. Bez większego entuzjazmu, mając świadomość tego, że marnuję czas, który mogliśmy poświęcić na jazdę w górę, przemaszerowałem stromym zboczem. Okazało się, że pośrodku wydawałoby się zupełnie niemożliwego do spania miejsca, znalazł się bardzo sympatyczny i szeroki fragment, który był prawie zupełnie płaski.
Namiot został rozbity, mimo że musieliśmy się ukrywać, bo jak na złość drogą co chwilę jeździli tutejsi. Przed wejściem do środka zauważyłem, że na pieńku położyłem rękawiczki, bo rano pewnie bym ich szukał po całym namiocie.
Gdy zaczęliśmy się przygotowywać do spania, zobaczyliśmy, że patrzą na nas oczy. Dużo oczu. Całą moskitierę na namiocie oblazły nam pająki kosarze. Szybko licząc naliczyłem się ponad dwudziestu. Czekały bez ruchu aż pójdziemy spać. Nic nie mówiły, tylko patrzyły.
Kiedy udało nam się wyturlać na asfalt naszym oczom ukazał się obłędny widok, łyse skały skąpane w słońcu wyrastające jak gdyby nigdy nic, stanowiące idealny kontrast do jaskrawozielonej trawy i błękitnego nieba. Charakterystyczne tutaj ścięte formacje skalne, na widok których chce się ciepnąć rower w krzaki i zacząć się wspinać. Dolomity to mekka wspinaczy. Powoli, ciesząc nasze oczy tym krajobrazem ruszyliśmy pod górę.
W pierwszej większej miejscowości robimy przerwę przy Alimentari. Hipcia idzie kupić colę i coś na śniadanie, w końcu na GPS-ie przybyło flag z nazwami przełęczy, dzisiaj będzie sporo wspinaczki, czarne złoto jednak się przyda. W tym czasie, wykorzystując wolną chwilę, smaruję łańcuchy.
Słońce rozkręca się na całego, mimo to nie jedziemy na krótko, czuć bowiem górski chłód.
Mijamy kilka turystycznych mieścinek. Mimo, że nie był to zdecydowanie sezon narciarski to kolejki gondolowe, którymi usiane były zbocza chodziły na całego, turystów też było sporo. Wszędzie też sklepy na przemian dla narciarzy i rowerzystów. Podjazd jest w miarę łagodny, z wyjątkiem kilku ostrzejszych serpentynek. Po długiej prostej, przecinającej na pół zielona dolinę otoczoną skalistymi szczytami, przed nami pojawia się ściana serpentyn prowadząca na pierwszą przełęcz w Dolomitach. Passo Gardena. 2136 m.
Serpentyny przyjemnie prowadzą pod górę, podjazd nie jest jakoś uciążliwy, a widok na niknącą w dole dolinę fantastyczny. Na jednym dziesięcioprocentowym kawałku dostajemy w prezencie szuter, bo akurat wymieniany jest tam asfalt. Jedziemy pod górę, przeszkadzając samochodem, a singlem, zupełnie z boku w stosunku do naszych serpentyn, z góry zjeżdżają sobie MTB-owcy. Stosunkowo łagodny podjazd umożliwia skupienie się na widokach, które będziemy jeszcze wiele razy wspominać, porównując wszystkie kraje do siebie. Gdzieś na poboczu szpeją się na wspin, a my dalej korblując powoli pniemy się do góry.
Lądujemy na przełęczy. Rowerów nie ma wcale, jest sporo motocyklistów, trochę samochodów, większość to klientela niewielkiego budyneczku umieszczonego na przełęczy. Przełęcz zgoła odmienna o tych austriackich, bardziej przypominająca te które dobrze pamiętamy z naszej wyprawy po Norwegii. Żadnych hoteli, tylko mała kawiarnia i sklep z pamiątkami. Z samej przełęczy odchodzi klika szlaków pieszych pod pobliskie szczyty. Z daleka widzimy wrzynającą się w lewe zbocze cieniutką niteczkę asfaltu, którym za chwilę będziemy się zjeżdżać w kierunku kolejnego podjazdu.
Ograniczamy się do kilku leniwych fotek i ruszamy w zjazd. Króciutki, po chwili przechodzimy we wspomniany już trawers, i praktycznie z miejsca ruszamy z podjazdem pod Passo Sella (2240 m).
Podjazd nie atakuje jakoś stromo, oglądamy sobie widoczki, mijamy zaparkowane samochody, zupełnie przypadkowo stojące niedaleko wąskich ścieżynek prowadzących stromo górę. Patrząc uważnie na skały, które mijamy bardzo blisko, można zauważyć poszczególne zespoły działające już w ścianie. Po chwili zresztą musiał im się zepsuć humor, bo zaczęło kropić… Wyprzedza na kilku szosowców, widać, że naszych tu będzie sporo, bo na poboczu walają się opakowania po żelach dominują powerbarsy.
Przyjemny, łagodny podjazd zakończył się sporym dmuchnięciem powyżej poziomu lasu. Nic jeszcze nie zapowiadało tego, co spotkało nas na samej przęłęczy – wiatr zasuwał tak, że przestawiał nas na środek jezdni, a samochody jadące za nami na wszelki wypadek nie podejmowały prób wyprzedzenia.
Przełęcz równie przyjemna co poprzednia, piękny widok na góry, nad którymi powoli zaczęły się kłębić chmury i zieloną dolina, do której zaraz będziemy zjeżdżać i to po stromych, krótkich i krętych serpentynach.
Zjazd rzeczywiście był kapitalny, szybko z doliny wjechaliśmy w las i tam zaskoczył nas skręt i od razu podjazd na kolejną przełęcz tym razem wspinamy się na Passo di Wpierdol (Passo Pordoi, 2239 m). Wpierdol dostaliśmy na początku podjazdu: przeturlała się nad nami burza. A potem kolejna. Gdy uznałem, że nie będzie krótka i rzuciłem się do zakładania kurtki, roześmiała się w rytmie kropel, uprzejmie poczekała, aż wsiądę na rower i po trzydziestu sekundach poszła sobie, zostawiając mnie z niewiarygodnie głupim wyrazem twarzy; nie wiedziałem, czy się złościć, czy roześmiać.
Powyzej poziomu lasu zaczęło wiać i znowu lać – samą przełęcz robiliśmy w solidnym deszczu, Hipci nawet biło brawo dwóch Niemców. Zjazd: tu znowu po kapitalnych serpentynach poprzedzielanych krótkimi tunelami lawinowymi. Na szczęście ostatecznie przestało padać, pozostało nam tylko uważnie pokonywać kolejne zakręty. Długi, a przynajmniej dłuższy niż dwa poprzednie, zjazd prowadzi nas na dół doliny do miejscowości Arabba, tam zostajemy pozdrowieni przez grupę motocyklistów z Polski. Przecinamy tą turystyczną i dość gwarną miejscowości i już znów mkniemy po prawie bezludnych terenach, trawersując zielone zbocze, raz lekko w dół raz lekko pod górę (maksymalnie 3%). mijając raz po raz małe wioseczki,
Już na wypłaszczeniu, minęliśmy drogowskaz do Val di Zoldo; to jeszcze nie nasz skręt, tam dojedziemy tego samego dnia, ale jeszcze nie teraz. Teraz czas na Passo Falzarego na 2105 m (przełęcz Fajfusowo – nie, nie pytajcie, skąd te nazwy, tworzyłem je na bieżąco).
Na samym początku podjazdu minęliśmy znak napisany po włosku, ale moje kilkugodzinne doświadczenie w czytaniu włoskich napisów pomogło mi zrozumieć, że droga jest zamknięta, przynajmniej na razie, z powodu remontu. No ale przecież… Przecież rower się zmieści. Na pewno. No ale to może nie ta droga, co? Może dotyczy to bocznej drogi na Passo Valparola. Oby.
Wspinaliśmy się już dłuższą chwilę, gdy minęły nas dwa motocykle, które po kilku minutach wrócili. Zatrzymali się przy nas i zagadali. Akurat byli Polakami, szkoda że zorientowaliśmy się dopiero jak odjeżdżali, nic to, dogadaliśmy się po angielsku. Wyżej jest remont, droga zablokowana, wszystko stoi, ale „jedźcie, może was robotnicy puszczą, zagadajcie”.
Ruszyliśmy dalej. W końcu nawet jeśli nie uda się przejechać, to skrót, który zafunduje nam niespodziewana zawrotka będzie tak zyskowny, że warto pokręcić jeszcze trochę pod górę.
Z daleka przywitał nas ogonek samochodów, którego koniec dość nerwowo i gwałtownie usiłował zawrócić. Nie każdy miał taką możliwość - gdy podjechaliśmy bliżej, stanęliśmy obok kierowcy autokaru, który z dość niewyraźną miną obserwował stan drogi. W końcu wiózł pełen autokar emerytów. Okazało się, że nie widział znaku na dole. Wbił się w drogę, a teraz już nie mógł zawrócić. Pozostało mu czekanie trzech godzin, aż droga się otworzy. Remont polegał na wymianie części tunelu przeciwlawinowego, więc żeby przepuścić ruch należałoby wycofać robotników i, przede wszystkim, dźwigi i podnośniki.
Rzuciłem okiem tu i ówdzie, zerknąłem i syknąłem „walimy”. Boczkiem, boczkiem, pchając rower pod rusztowaniami, unikając wzroku robotników przemknęliśmy na drugą stronę. Tam wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej, zastanawiając się nad tym, jak bardzo nas muszą w tym momencie nienawidzić ci z kierowców, którzy po drugiej stronie będą musieli czekać.
Po drugiej stronie sytuacja była podobna: samochody podjeżdżały i z daleka widząc rozebrany tunel, zawracały nawet nie zawracając sobie głowy zerknięcie na tablicę z godziną udrożnienia przejazdu.
Przejechaliśmy przez dwa króciutkie tunele wydrążone w skale i po chwili już wciągaliśmy jakieś żarcie na przełęczy. Precyzyjnie: na wysepce pośrodku skrzyżowania. Kilka fotek i wio w dół, w końcu to jeszcze nie koniec naszej podróży. Kolejnym punktem na mojej mapie była Passo Giau.
Zjazd był bardzo przyjemny, tylko z kilkoma serpentynami, więc można było spokojnie grzać w dół, Droga do złudzenia przypomniała poprzednie trzy zjazdy, wzdłuż zbocza wijąc się raz po jego prawej lub lewej stronie z widokiem na wypiętrzające się szczyty, po to aby następnie zniknąć wśród drzew.
Tu już nie widzieliśmy żadnych szosowców za to pojawili się mtbowcy. Tu przed skrętem na kolejną przełęcz widzimy przed nami na drodze kilka stojących samochodów. Oho, pewnie wypadek. W sumie to był wypadek, tylko dość nietypowy: jeden z samochodów najprawdopodobniej potrącił liska i teraz próbował mu udzielić pomocy, ale lisek jakoś nie chciał skorzystać i najnormalniej świecie spylił w las.
Podjazd na Passo Giau (2236 m) był odrobinę bardziej wymagający w porównaniu do poprzednich dolomickich przełęczy, na kórych dominowało 6% - miał syte 10%. Po wyjrzeniu powyżej lasu, wiatr dał o sobie znać. Wykonany ze starego roweru wiatraczek umieszczony na przełęczy cały szalał.
Warto zaznaczyć, że tutejsze przełęcze były bardzo „rowerowe”. Na każdej można było zauważyć elementy wystroju, a to rowery, a to… rowery, a to koła rowerowe. Zapewne umieszczone na każdej z przełęczy mniejsze i większe karczemki, miały wewnątrz pasujące i tematyczne wystroje.
Na przełęczy minęliśmy się z dwoma sakwiarzami. Nasze zapasy żywieniowe były na wyczerpaniu, nie mieliśmy też nic na kolacje a do tej pory nie natknęliśmy się na żaden czynny sklep, bo i żadnych większych miejscowości nie było, wszędzie tkwiły tylkopojedyncze domy, dlatego też postanowiliśmy zapytać sakwiarzy czy po zjeździe znajdzie się jakiś sklep. Rzekomo był.
Czekał nas solidny zjazd (ok. 1200 m w pionie) i wspinaczka na prawdopodobnie ostatnią już dziś przełęcz: passo Pedała (Passo Fedaia, 2057 m). Ubraliśmy się cieplej, zresztą cały dziejszy dzień polegał na rozbieraniu się na podjeździe i ubieraniu do zjazdu, trochę to upierdliwe było ale marznąć czasem trzeba. Zjazd poszedł przyjemnie, liczne ponumerowane serpentyny nieco urozmaicały pojawiające się zwykle podczas zjazdów znużenie i senność. Zjechaliśmy do kliku wioseczek. W jednej z nich faktycznie udało nam się znaleźć czynny sklep, w którym Hipcia wykupiła prawie cały asortyment, w sam raz na podjazd, ale lepiej jechać z obciążeniem niż z pustym żołądkiem. Na murku wciągnęliśmy jakieś ichnoszne kremówki, trochę stare, ale nadal dobre.
Podjazd zaczął się bardzo spokojnie. Gdy już liczyłem na to, że może tak zostanie do końca, podjazd stał się prostą jak linijka drogą, ze stałym nachyleniem 12%. Nie puściło do końca. Najpierw wspinaczka szeroką, prawie pustą doliną, potem, już po zmroku, serpentyny. I, jakby tego było mało, kolejna burza, która zapowiadała się od dawna i tym razem tak szybko nie puściła. Ubierając się w pośpiechu, na poboczu, widzieliśmy wyraźnie światła pojedynczych samochodów, jadących szeroką doliną lub zjeżdżających z góry.
Na przełęczy minęliśmy jeden rozświetlony hotelik, przemknęliśmy pod ciemnym łukiem tunelu zrobionego nie wiadomo, czy dla narciarzy, czy zwierząt i pokonaliśmy płaski fragment umieszczony tuż przy mieniącym się z lekka jeziorku. A potem drugim, już dużo większym. Na zjeździe było sporo tuneli, co dawało chwilowe wytchnienie od prysznica tryskającego spod kół. Było bardzo chłodno i jedyne o czym myśleliśmy teraz, to omijanie kałuż i pojawienie się na dole tak szybko, jak to możliwe. Lśniący od deszczu asfalt nie pomagał w rozróżnieniu od tego, co ładne, a co dziurawe. Lampki też coraz gorzej świeciły, trzeba było już dawno wymienić baterie... Do tego zrobiło się chłodno i nieprzyjemnie. Wyjechaliśmy na drogę główną w sporej miejscowości (Canazei) i stamtąd ruszyliśmy – dalej w dół - przez niekończące się zabudowania, hotele i restauracje. Do tego za sprawą przepływającej w pobliżu rzeczki pojawiła się mgła, więc zrobiło się jeszcze bardziej nieprzyjemnie i jak na zbawienie czekaliśmy na podjazd.
W końcu i ten nadszedł. Przełęcz Costalunga już blisko, na przełęczy musi być jakiś Kingsajz i musi się być jak (i gdzie) rozbić. Nie musieliśmy czekać aż do przełęczy: gdy wyjechaliśmy z zabudowań i wjechaliśmy w las, postanowiłem się rozejrzeć. Bez większego entuzjazmu, mając świadomość tego, że marnuję czas, który mogliśmy poświęcić na jazdę w górę, przemaszerowałem stromym zboczem. Okazało się, że pośrodku wydawałoby się zupełnie niemożliwego do spania miejsca, znalazł się bardzo sympatyczny i szeroki fragment, który był prawie zupełnie płaski.
Namiot został rozbity, mimo że musieliśmy się ukrywać, bo jak na złość drogą co chwilę jeździli tutejsi. Przed wejściem do środka zauważyłem, że na pieńku położyłem rękawiczki, bo rano pewnie bym ich szukał po całym namiocie.
Gdy zaczęliśmy się przygotowywać do spania, zobaczyliśmy, że patrzą na nas oczy. Dużo oczu. Całą moskitierę na namiocie oblazły nam pająki kosarze. Szybko licząc naliczyłem się ponad dwudziestu. Czekały bez ruchu aż pójdziemy spać. Nic nie mówiły, tylko patrzyły.
- DST 172.04km
- Czas 13:32
- VAVG 12.71km/h
- Podjazdy 4145m
- Sprzęt Unibike Viper
Środa, 16 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 5
Noc była raczej chłodna i wietrzna, ale miało to swoje plusy: namiot rano był zupełnie suchutki. Nie jesteśmy tez pewni, ale mieliśmy wrażenie, że w nocy ktoś chodził koło naszego namiotu (po drugiej stronie jezdni nieco dalej znajdował się chyba jakiś hotel). Liczba rowerów jednak się zgadzała, więc ktoś nie miał złych zamiarów, jeśli faktycznie tu był.
Po spakowaniu wjechaliśmy prosto we mgłę, choć wprawdzie zdarzały się krótkie dziury, których przez które mogliśmy ujrzeć piękny widok gór. W końcu opuściliśmy poziom lasu. Po krótkiej wspinaczce wzdłuż jakiegoś niewielkiego kurortu, a dalej po minięciu budujących się na potęgę nowych hoteli, przy których mimo wczesnej godziny prace szły pełną parą i po pokonaniu nieczynnych jeszcze bramek do pobierania opłaty za dalszą jazdę (oczywiście wjechaliśmy bezpłatnym wjazdem dla rowerów), wjechaliśmy w szeroką, łysą, zielonoszarą dolinę usianą drobnymi jeziorkami i podmoknięciami, która do złudzenia przypominała norweskie, wysokogórskie doliny. Chwilami padał drobniutki śnieg, chwilami była tylko mgła. Wiatr standardowo wcale nie pomagał tylko mocno piłował w dziób. Słońce… oczywiście było dane nam ujrzeć, ale w dolinie którą wczoraj opuściliśmy. Przed nami natomiast rozciągała się czarna chmura, do której powoli, choć nieuchronnie się zbliżaliśmy. Przynajmniej nie było żadnego ruchu. Jakim zaskoczeniem było dla nas gdy na tym pustkowiu minęliśmy stojący budynek bez drzwi i okien jedynie z wymalowaną na czarną postacią w meloniku i napisem „Schmuggler”.
Gdy dojechaliśmy do końca doliny, drogę zagrodziła nam ściana. Po ostrym skręcie w lewo, droga poprowadziła w górę, stromym zboczem. I w tym momencie straciliśmy widoczność. Mgła walnęła tak, że widać było niecałe dziesięć metrów w przód. Na całe szczęście ruchu praktycznie nie było, przez cały podjazd minęło nas tylko kilka samochodów. Włączona lampka niewiele pomagała. Widoczność była niewielka, samochody, gdy już się pojawiały, mimo niewielkiej prędkości, sprawiały wrażenie, jakby nie wyjechały z mgły, a raczej się zmaterializowały kilka metrów od nas.
W końcu dotarliśmy na przełęcz graniczną Timmelsjoch (2509 m), mgła jakby trochę odpuściła. Na samej górze widoczny był jedynie jakiś pomnik. Żadnego napisu, że oto wjeżdżamy do Włoch. Ale wjechaliśmy.
I nawet zjechaliśmy: Hipcia ruszyła pierwsza, ja po chwili, ale to wystarczyło, by ją stracić z oczu. Gdy nie zauważyłem jej na kilku pierwszych zakrętach, postanowiłem przyspieszyć. Nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie tej wyprawy, ale jednak wolę, jak jedziemy razem, zwłaszcza że ja dużo lepiej widzę i w razie potrzeby mogę robić za dodatkową parę oczu wystającą zza ramienia.
W końcu na jednym z zakrętów zauważyłem małą, niebieską postać, grzejącą przed siebie bez opamiętania. Opierała się chyba na echolokacji. Przyspieszyłem, podgoniłem i chwilę później jechaliśmy już razem. Zjazd nie był do końca przyjemny, strome serpentyny, widoczność zerowa, drobny nieprzyjemny deszcz zacinający w twarz, do tego mokry asfalt, nieco niżej pojawiło się też sporo wąskich tuneli, w niektórych trwały roboty drogowe, a do tego zwiększył się ruch. W końcu wyjechaliśmy z chmur i naszym oczom ukazał się piękny widok na dolinę w dole.
W końcu zjechaliśmy do San Leonardo di Passima, tam skręciliśmy na Jaufenpass (chociaż dużo bardziej podoba mi się „Passo Giovo”) i po chwili już skończył się piękny zjazd: a my od razu, bez żadnego rozbiegu, dostaliśmy stromym ponad 10%podjazdem między oczy. Wniosek jaki udało nam się wysnuć bazując na całej wyprawie: najbardziej strome i najmniej spodziewane i zaskakujące podjazdy były w miejscowościach.
Taki też po raz pierwszy zaskoczył nas tutaj. Wąska uliczka wciskała się ostro w górę pomiędzy domami śmiało spoczywającymi prawie na jezdni. Dopóki byliśmy w mieście, ruch był spory, zaraz jednak wyjechaliśmy w las i teraz tylko mijały nas samochody turystów i motocykliści.
Wdrapywaliśmy się na górę z pięknym widokiem na samą miejscowość odgraniczoną kilkoma zboczami górskimi. Zrobiliśmy szybki postój na jakimś punkcie widokowym na zrobienie kilku zdjęć, wrzucenie czegoś do brzucha i nieudaną próbę wyrzucenia śmieci w miejscowym, zapchanym do niemożliwości śmietniku i ruszyliśmy dalej.
Cienka nitka naszej trasy prowadziła pomiędzy pojedynczymi domkami, trawersując zielone, rolnicze zbocze, zaczął padać lekki deszcz, droga nagle stała się dużo bardziej stroma i poprowadziła wyraźnie w góre. Na jednym z zakrętów serpentyny, korzystając z tego, że był bardzo szeroki, zatrzymaliśmy się na przerwę techniczną, by zarzucić na siebie odzież przeciwdeszczową.
Przez dłuższą chwilę widzieliśmy nawet sąsiednie zbocze, ale widokami zbytnio nie było nam dane się cieszyć, bo kawałek wyżej ponownie zaatakowały nas chmury. Widoczność zmniejszyła się, po chwili znacznie, a po chwili włączone tylne światło (roweru) widać było jedynie z jakichś trzydziestu metrów. Widoczność wcale nie przeszkadzała lokalnym kolarzom, którzy zupełnie nieoświetleni i wyprzedzali nas, i robili zjazdy. I to z prędkością, którą ciężko by mi było nazwać „nieostrożną”. W sumie ruch rowerowy był bardzo duży, co chwilkę za plecami można było usłyszeć „ciao” lub „dziorno”, do tego widać że byliśmy we Włoszech, wszyscy pr0, na wypaśnych rowerach, w wypasnych strojach, wszystko cudne i pod kolor. No i fakt: światełka do takiego zestawu to obciach.
W rozpędzającym się wietrze dotarliśmy pod napis świadczący, że oto osiągnęliśmy nasz cel – znowu powyżej dwóch: 2094 m. Bardzo szybko, żeby nie zmoknąć bardziej, niż to potrzebne, ubraliśmy się cieplej do zjazdu i robiąc szybkie zdjęcie na potwierdzenie zdobycia przełęczy minęliśmy jedną zachęcającą ciepłym światłem karczmę i ruszyliśmy w dół. „W dół” prowadziło bardzo ostro, to był taki typowo austriacki zjazd czyli stromo, prosto w dół, Austriacy jakoś chyba byli zrażeni do serpentyn i ich unikali. Sam zjazd tym samym nie należał do przyjemnych. Nawet, gdy się wypłaszczyło, a nasza wysokość zmalała i w końcu wyjechaliśmy z chmur, czułem odruchowo napinające się mięśnie karku, świadczące o tym, że temperatura jest daleka od optymalnej.
Tak oto dojechaliśmy do Vipiteno. Z daleka zobaczyliśmy solidny budynek Spara. Chciałem wepchnąć do środka Hipcię, żeby przy okazji zakupów rozgrzała się trochę, ale mimo że była zmarznięta, kategorycznie odmówiła.
W środku niby Włochy, ale jednak Austria: wszyscy mówili po niemiecku, napisy po niemiecku, a do mojego angielskiego (a mówiłem tylko, ile chcę pączków) do obsługi pchnięto osobną koleżankę. Która potrzebowała znać liczebniki, bo i tak posługiwałem się nimi i gestem wskazującym, które produkty chciałbym dostać.
Jeszcze pod sklepem wciągnęliśmy pączki (w Sparze mają pyszne pączki), doładowaliśmy się colą i ruszyliśmy w głąb doliny. W dół, w dół i w dół. No z tego akurat nie byliśmy do końca zadowoleni, bo jednak wszystko mieliśmy mokre i sam zjazd wcale nas nie rozgrzewał, mimo że grzaliśmy przed siebie naprawdę solidnie. Słońce nadal było śmiertelnie obrażone i chowało się za gęstymi chmurami. Mimo, że zjechaliśmy ze sporej wysokości nadal było chłodno, ledwo powyżej 10 stopni. Gdzie ta upalna Italia?
Droga nie była rewelacyjna, taka typowa dojazdówka, ani powalających widoków, z wyjątkiem biegnącej w górze raz po raz na potężnych mostach autostrady, ruch też był spory.
Turlając się wylądowaliśmy w Bressanone, gdzie wpadliśmy prosto w korek w godzinach szczytu. Wyjechanie z miejscowości nie było do końca łatwe… a tym bardziej przyjemne. Skręt na Wurzjoch (Passo delle Erbe, 2003 m) uwolnił nas od całego korka, za jednym ruchem kierownicy zrobiło się zielono, przyjemnie (6-7%), cicho… i momentalnie ciepło, pojawiło się słońce, a my postanowiliśmy nie przepuścić takie okazji (niewiadoma kiedy się jeszcze nadarzy) i rozebraliśmy się do krótkich rękawków. Szok normalnie. W miarę wspinania się powyżej miasta uwalniały się też całkiem przyjemne widoki. Ruch zupełnie ucichł. Bardzo wyraźne drugie zbocze doliny zaczęło robić się coraz jaśniejsze. Wraz z końcem dnia chmury powoli rozstępowały się i pojedyncze promienie słońca zaczęły rozświetlać naszą drogę. W oddali widać było zarysy łysych, skalnych gór – Dolomity.
Droga prowadziła między łąkami, lasami pojedynczymi domkami. W jednym z lasów nawet uświadomiłem sobie, jak genialnym pomysłem byłoby wożenie ze sobą hamaka… Zamiast zastanawiać się na jakichś serpentynach, czy jest prosto, krzywo, czy da się jeszcze spać, czy już będziemy spadać, między drzewami można rozwiesić taki kawałek szmaty i już wszystko z głowy, można spać. W wolnej chwili trzeba ustalić, ile toto waży. Bo może jest w tym jakiś cel.
Domy skończyły się nagle, wjechaliśmy w głębsze lasy i jechaliśmy prosto na pionową, charakterystyczną dla Dolomitów ścianę. Co jakiś czas pojawiały się pojedyncze domki, malowane drogowskazy zapraszały do hoteli, karczm i niewielkich osad położonych z dala od naszej drogi.
Spokojny podjazd trwał jakieś dwadzieścia kilometrów, wraz z dojechaniem do wspomnianej już ściany i nawrotem o 180 stopni, zmieniła się szerokość drogi. Stromizna nie zwiększyła się wcale, wąska dróżka prowadziła nadal przez las, ale od tej pory przez długi czas nie widzieliśmy żadnych zabudowań. Z daleka widzieliśmy samą przełęcz, wielką łysą wyrwę pomiędzy dwoma łagodnymi szczytami. Pojawiły się pojedyncze, przyjazdne motocyklistom karczemki, niewielkie zabudowania, a nad samą przełęczą górował duży, rozświetlony budynek hotelu. Zrobiło się szarawo, korzystając jednak z braku ruchu nie włączaliśmy świateł, dzięki temu mogliśmy dłużej napawać się widokiem masywnego szczytu który górował nada drogą. Przełęcz, a w zasadzie ławkę umieszczoną pod olbrzymią mapą, osiągnęliśmy już po zmroku, około 20:40.
Ławka przydała się, bo nadszedł czas na poważne decyzje. Po zjeździe, który nas czekał, mieliśmy zrobić pętlę (Mantana, Brunico, Valdarra di Mezzo), którą Hipcia wybrała tylko dlatego, że kiedyś tamtędy szedł jakiś amatorski wyścig kolarski. Podjazd należał do tych raczej pośledniego gatunku, do tego trzeba by jechać krajówką tylko po to, by wydrapać się tam i zjechać. Po namyśle uznaliśmy, że odpuszczamy pętlę i ścinamy przez las do drogi głównej na… a mniejsza na co; drogi głównej, którą mieliśmy jechać dalej. Wciągnęliśmy jakieś banany, zwinięta mapa wylądowała w sakwie.
Zjazd zaczął się ostro, a w jednej z miejscowości stał się zaskakująco wręcz ostry. W końcu przetrawersowaliśmy jakieś zbocze i kolejnym ostrym zjazdem wyjechaliśmy już na naszym śladzie. Ruszyliśmy pod górę bardzo łagodnym podjazdem prowadzącym wzdłuż rzeki.
Wjechaliśmy w Dolomity, pojawiły się małe turystyczne wioseczki, bez krzykliwych i dużych hoteli tak charakterystycznych dla austriackich Alp. Droga powoli drapała się ku górze raz przez las , raz prze zabudowy, zaliczyliśmy też kilka ostrzejszych serpentyn przed nami bowiem pierwsza z dolomickich przełeczy: Passo Gardena. Nie chcieliśmy jednak robić 4 przełęczy i postanowiliśmy zostawić ją sobie na jutro. Niestety teren nie był zbytnio obiecujący do biwaku, albo domy albo spad przy drodze.
Coś się jednak udawało znaleźć. Jedna miejscówka za tunelem nie pasowała Hipci (a trzeba by było tylko skoczyć przez betonową barierę), druga, którą znalazłem na „wiadukcie narciarskim”, również nie (a narciarze raczej nie mieli po co po trawie jeździć) – jedyne, co tu osiągnąłem, to zmoczenie buta w jakiejś kałuży. Po długiej chwili fuksem znaleźliśmy coś za sporą wioską. Na stromym zboczu znalazł się kawałek równej trawy. Wepchnęliśmy rowery wysoko w górę, rozbiliśmy namiot. Gdy Hipcia układała rzeczy w namiocie, ja zajmowałem się próbami nieprzewrócenia się o plątające się pod nogami gałęzie, rowery i odciągi. Namiot został rozbity tak przemyślnie, że najkrótsza rozsądna droga prowadząca z jednej strony namiotu na drugą miała jakieś 10-15 metrów i prowadziła wąskim i niskim tunelem pod gałęziami drzew.
W końcu udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Jutro podjazd wróci – czeka nas przeprawa przez Dolomity…
Po spakowaniu wjechaliśmy prosto we mgłę, choć wprawdzie zdarzały się krótkie dziury, których przez które mogliśmy ujrzeć piękny widok gór. W końcu opuściliśmy poziom lasu. Po krótkiej wspinaczce wzdłuż jakiegoś niewielkiego kurortu, a dalej po minięciu budujących się na potęgę nowych hoteli, przy których mimo wczesnej godziny prace szły pełną parą i po pokonaniu nieczynnych jeszcze bramek do pobierania opłaty za dalszą jazdę (oczywiście wjechaliśmy bezpłatnym wjazdem dla rowerów), wjechaliśmy w szeroką, łysą, zielonoszarą dolinę usianą drobnymi jeziorkami i podmoknięciami, która do złudzenia przypominała norweskie, wysokogórskie doliny. Chwilami padał drobniutki śnieg, chwilami była tylko mgła. Wiatr standardowo wcale nie pomagał tylko mocno piłował w dziób. Słońce… oczywiście było dane nam ujrzeć, ale w dolinie którą wczoraj opuściliśmy. Przed nami natomiast rozciągała się czarna chmura, do której powoli, choć nieuchronnie się zbliżaliśmy. Przynajmniej nie było żadnego ruchu. Jakim zaskoczeniem było dla nas gdy na tym pustkowiu minęliśmy stojący budynek bez drzwi i okien jedynie z wymalowaną na czarną postacią w meloniku i napisem „Schmuggler”.
Gdy dojechaliśmy do końca doliny, drogę zagrodziła nam ściana. Po ostrym skręcie w lewo, droga poprowadziła w górę, stromym zboczem. I w tym momencie straciliśmy widoczność. Mgła walnęła tak, że widać było niecałe dziesięć metrów w przód. Na całe szczęście ruchu praktycznie nie było, przez cały podjazd minęło nas tylko kilka samochodów. Włączona lampka niewiele pomagała. Widoczność była niewielka, samochody, gdy już się pojawiały, mimo niewielkiej prędkości, sprawiały wrażenie, jakby nie wyjechały z mgły, a raczej się zmaterializowały kilka metrów od nas.
W końcu dotarliśmy na przełęcz graniczną Timmelsjoch (2509 m), mgła jakby trochę odpuściła. Na samej górze widoczny był jedynie jakiś pomnik. Żadnego napisu, że oto wjeżdżamy do Włoch. Ale wjechaliśmy.
I nawet zjechaliśmy: Hipcia ruszyła pierwsza, ja po chwili, ale to wystarczyło, by ją stracić z oczu. Gdy nie zauważyłem jej na kilku pierwszych zakrętach, postanowiłem przyspieszyć. Nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie tej wyprawy, ale jednak wolę, jak jedziemy razem, zwłaszcza że ja dużo lepiej widzę i w razie potrzeby mogę robić za dodatkową parę oczu wystającą zza ramienia.
W końcu na jednym z zakrętów zauważyłem małą, niebieską postać, grzejącą przed siebie bez opamiętania. Opierała się chyba na echolokacji. Przyspieszyłem, podgoniłem i chwilę później jechaliśmy już razem. Zjazd nie był do końca przyjemny, strome serpentyny, widoczność zerowa, drobny nieprzyjemny deszcz zacinający w twarz, do tego mokry asfalt, nieco niżej pojawiło się też sporo wąskich tuneli, w niektórych trwały roboty drogowe, a do tego zwiększył się ruch. W końcu wyjechaliśmy z chmur i naszym oczom ukazał się piękny widok na dolinę w dole.
W końcu zjechaliśmy do San Leonardo di Passima, tam skręciliśmy na Jaufenpass (chociaż dużo bardziej podoba mi się „Passo Giovo”) i po chwili już skończył się piękny zjazd: a my od razu, bez żadnego rozbiegu, dostaliśmy stromym ponad 10%podjazdem między oczy. Wniosek jaki udało nam się wysnuć bazując na całej wyprawie: najbardziej strome i najmniej spodziewane i zaskakujące podjazdy były w miejscowościach.
Taki też po raz pierwszy zaskoczył nas tutaj. Wąska uliczka wciskała się ostro w górę pomiędzy domami śmiało spoczywającymi prawie na jezdni. Dopóki byliśmy w mieście, ruch był spory, zaraz jednak wyjechaliśmy w las i teraz tylko mijały nas samochody turystów i motocykliści.
Wdrapywaliśmy się na górę z pięknym widokiem na samą miejscowość odgraniczoną kilkoma zboczami górskimi. Zrobiliśmy szybki postój na jakimś punkcie widokowym na zrobienie kilku zdjęć, wrzucenie czegoś do brzucha i nieudaną próbę wyrzucenia śmieci w miejscowym, zapchanym do niemożliwości śmietniku i ruszyliśmy dalej.
Cienka nitka naszej trasy prowadziła pomiędzy pojedynczymi domkami, trawersując zielone, rolnicze zbocze, zaczął padać lekki deszcz, droga nagle stała się dużo bardziej stroma i poprowadziła wyraźnie w góre. Na jednym z zakrętów serpentyny, korzystając z tego, że był bardzo szeroki, zatrzymaliśmy się na przerwę techniczną, by zarzucić na siebie odzież przeciwdeszczową.
Przez dłuższą chwilę widzieliśmy nawet sąsiednie zbocze, ale widokami zbytnio nie było nam dane się cieszyć, bo kawałek wyżej ponownie zaatakowały nas chmury. Widoczność zmniejszyła się, po chwili znacznie, a po chwili włączone tylne światło (roweru) widać było jedynie z jakichś trzydziestu metrów. Widoczność wcale nie przeszkadzała lokalnym kolarzom, którzy zupełnie nieoświetleni i wyprzedzali nas, i robili zjazdy. I to z prędkością, którą ciężko by mi było nazwać „nieostrożną”. W sumie ruch rowerowy był bardzo duży, co chwilkę za plecami można było usłyszeć „ciao” lub „dziorno”, do tego widać że byliśmy we Włoszech, wszyscy pr0, na wypaśnych rowerach, w wypasnych strojach, wszystko cudne i pod kolor. No i fakt: światełka do takiego zestawu to obciach.
W rozpędzającym się wietrze dotarliśmy pod napis świadczący, że oto osiągnęliśmy nasz cel – znowu powyżej dwóch: 2094 m. Bardzo szybko, żeby nie zmoknąć bardziej, niż to potrzebne, ubraliśmy się cieplej do zjazdu i robiąc szybkie zdjęcie na potwierdzenie zdobycia przełęczy minęliśmy jedną zachęcającą ciepłym światłem karczmę i ruszyliśmy w dół. „W dół” prowadziło bardzo ostro, to był taki typowo austriacki zjazd czyli stromo, prosto w dół, Austriacy jakoś chyba byli zrażeni do serpentyn i ich unikali. Sam zjazd tym samym nie należał do przyjemnych. Nawet, gdy się wypłaszczyło, a nasza wysokość zmalała i w końcu wyjechaliśmy z chmur, czułem odruchowo napinające się mięśnie karku, świadczące o tym, że temperatura jest daleka od optymalnej.
Tak oto dojechaliśmy do Vipiteno. Z daleka zobaczyliśmy solidny budynek Spara. Chciałem wepchnąć do środka Hipcię, żeby przy okazji zakupów rozgrzała się trochę, ale mimo że była zmarznięta, kategorycznie odmówiła.
W środku niby Włochy, ale jednak Austria: wszyscy mówili po niemiecku, napisy po niemiecku, a do mojego angielskiego (a mówiłem tylko, ile chcę pączków) do obsługi pchnięto osobną koleżankę. Która potrzebowała znać liczebniki, bo i tak posługiwałem się nimi i gestem wskazującym, które produkty chciałbym dostać.
Jeszcze pod sklepem wciągnęliśmy pączki (w Sparze mają pyszne pączki), doładowaliśmy się colą i ruszyliśmy w głąb doliny. W dół, w dół i w dół. No z tego akurat nie byliśmy do końca zadowoleni, bo jednak wszystko mieliśmy mokre i sam zjazd wcale nas nie rozgrzewał, mimo że grzaliśmy przed siebie naprawdę solidnie. Słońce nadal było śmiertelnie obrażone i chowało się za gęstymi chmurami. Mimo, że zjechaliśmy ze sporej wysokości nadal było chłodno, ledwo powyżej 10 stopni. Gdzie ta upalna Italia?
Droga nie była rewelacyjna, taka typowa dojazdówka, ani powalających widoków, z wyjątkiem biegnącej w górze raz po raz na potężnych mostach autostrady, ruch też był spory.
Turlając się wylądowaliśmy w Bressanone, gdzie wpadliśmy prosto w korek w godzinach szczytu. Wyjechanie z miejscowości nie było do końca łatwe… a tym bardziej przyjemne. Skręt na Wurzjoch (Passo delle Erbe, 2003 m) uwolnił nas od całego korka, za jednym ruchem kierownicy zrobiło się zielono, przyjemnie (6-7%), cicho… i momentalnie ciepło, pojawiło się słońce, a my postanowiliśmy nie przepuścić takie okazji (niewiadoma kiedy się jeszcze nadarzy) i rozebraliśmy się do krótkich rękawków. Szok normalnie. W miarę wspinania się powyżej miasta uwalniały się też całkiem przyjemne widoki. Ruch zupełnie ucichł. Bardzo wyraźne drugie zbocze doliny zaczęło robić się coraz jaśniejsze. Wraz z końcem dnia chmury powoli rozstępowały się i pojedyncze promienie słońca zaczęły rozświetlać naszą drogę. W oddali widać było zarysy łysych, skalnych gór – Dolomity.
Droga prowadziła między łąkami, lasami pojedynczymi domkami. W jednym z lasów nawet uświadomiłem sobie, jak genialnym pomysłem byłoby wożenie ze sobą hamaka… Zamiast zastanawiać się na jakichś serpentynach, czy jest prosto, krzywo, czy da się jeszcze spać, czy już będziemy spadać, między drzewami można rozwiesić taki kawałek szmaty i już wszystko z głowy, można spać. W wolnej chwili trzeba ustalić, ile toto waży. Bo może jest w tym jakiś cel.
Domy skończyły się nagle, wjechaliśmy w głębsze lasy i jechaliśmy prosto na pionową, charakterystyczną dla Dolomitów ścianę. Co jakiś czas pojawiały się pojedyncze domki, malowane drogowskazy zapraszały do hoteli, karczm i niewielkich osad położonych z dala od naszej drogi.
Spokojny podjazd trwał jakieś dwadzieścia kilometrów, wraz z dojechaniem do wspomnianej już ściany i nawrotem o 180 stopni, zmieniła się szerokość drogi. Stromizna nie zwiększyła się wcale, wąska dróżka prowadziła nadal przez las, ale od tej pory przez długi czas nie widzieliśmy żadnych zabudowań. Z daleka widzieliśmy samą przełęcz, wielką łysą wyrwę pomiędzy dwoma łagodnymi szczytami. Pojawiły się pojedyncze, przyjazdne motocyklistom karczemki, niewielkie zabudowania, a nad samą przełęczą górował duży, rozświetlony budynek hotelu. Zrobiło się szarawo, korzystając jednak z braku ruchu nie włączaliśmy świateł, dzięki temu mogliśmy dłużej napawać się widokiem masywnego szczytu który górował nada drogą. Przełęcz, a w zasadzie ławkę umieszczoną pod olbrzymią mapą, osiągnęliśmy już po zmroku, około 20:40.
Ławka przydała się, bo nadszedł czas na poważne decyzje. Po zjeździe, który nas czekał, mieliśmy zrobić pętlę (Mantana, Brunico, Valdarra di Mezzo), którą Hipcia wybrała tylko dlatego, że kiedyś tamtędy szedł jakiś amatorski wyścig kolarski. Podjazd należał do tych raczej pośledniego gatunku, do tego trzeba by jechać krajówką tylko po to, by wydrapać się tam i zjechać. Po namyśle uznaliśmy, że odpuszczamy pętlę i ścinamy przez las do drogi głównej na… a mniejsza na co; drogi głównej, którą mieliśmy jechać dalej. Wciągnęliśmy jakieś banany, zwinięta mapa wylądowała w sakwie.
Zjazd zaczął się ostro, a w jednej z miejscowości stał się zaskakująco wręcz ostry. W końcu przetrawersowaliśmy jakieś zbocze i kolejnym ostrym zjazdem wyjechaliśmy już na naszym śladzie. Ruszyliśmy pod górę bardzo łagodnym podjazdem prowadzącym wzdłuż rzeki.
Wjechaliśmy w Dolomity, pojawiły się małe turystyczne wioseczki, bez krzykliwych i dużych hoteli tak charakterystycznych dla austriackich Alp. Droga powoli drapała się ku górze raz przez las , raz prze zabudowy, zaliczyliśmy też kilka ostrzejszych serpentyn przed nami bowiem pierwsza z dolomickich przełeczy: Passo Gardena. Nie chcieliśmy jednak robić 4 przełęczy i postanowiliśmy zostawić ją sobie na jutro. Niestety teren nie był zbytnio obiecujący do biwaku, albo domy albo spad przy drodze.
Coś się jednak udawało znaleźć. Jedna miejscówka za tunelem nie pasowała Hipci (a trzeba by było tylko skoczyć przez betonową barierę), druga, którą znalazłem na „wiadukcie narciarskim”, również nie (a narciarze raczej nie mieli po co po trawie jeździć) – jedyne, co tu osiągnąłem, to zmoczenie buta w jakiejś kałuży. Po długiej chwili fuksem znaleźliśmy coś za sporą wioską. Na stromym zboczu znalazł się kawałek równej trawy. Wepchnęliśmy rowery wysoko w górę, rozbiliśmy namiot. Gdy Hipcia układała rzeczy w namiocie, ja zajmowałem się próbami nieprzewrócenia się o plątające się pod nogami gałęzie, rowery i odciągi. Namiot został rozbity tak przemyślnie, że najkrótsza rozsądna droga prowadząca z jednej strony namiotu na drugą miała jakieś 10-15 metrów i prowadziła wąskim i niskim tunelem pod gałęziami drzew.
W końcu udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Jutro podjazd wróci – czeka nas przeprawa przez Dolomity…
- DST 146.30km
- Czas 12:25
- VAVG 11.78km/h
- Podjazdy 4135m
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 15 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 4
W nocy trochę popadało, ale gdy wyszliśmy rano na zewnątrz, już było cicho. No, trochę mokro. Tradycyjnie mokry był tropik i kilka worków, które czort wie po co rozwiesiłem na pobliskim ogrodzeniu. Miały wyschnąć, przynajmniej taki miałem plan; dopiero rano, gdy je ujrzałem, zacząłem rozwodzić się nad atakiem zidiocenia, który pchnął mnie do tego niedorzecznego pomysłu.
Ponieważ zanosi się na niedeszczowy dzień, rozwieszam mokre skarpetki na linkach od przerzutek, na ręce zakładam wczorajsze, jeszcze niewysuszone rękawiczki i ruszam zameldować się i zapłacić za nocleg. Tam postawiona mi jest propozycja nie do odrzucenia: albo po prostu płacę za nocleg, albo robimy pełne meldowanie, ale wtedy zapłacę więcej.
Ruszamy w świetle porannego słońca. Zaczniemy od wspinaczki pod przełęcz Kuhtai (2017 m). Pierwsze kilometry już dają nam przedsmak tego, jak będzie wyglądała droga: jest akurat przebudowywana, więc łagodniejszy początek podjazdu robimy poprzez niekończący się plac zabaw dla budowlańców: a to koparka, a to spychacz, a to hałda ziemi. Jedyne samochody wyprzedzające nas to wywrotki. Chłopaki siedzą i radośnie się bawią, a to ubijając sobie ziemię, a to przerzucając błotko. Szczególnie spektakularnie wyglądała koparka zanurzona do połowy gąsienic w nurcie rzeki, która przerzucała kamienie z jednego miejsca w drugie.
W międzyczasie pęka jeden ze spinaczy trzymający suszące się rzeczy, od tego miejsca aż na przełęcz skarpetki dosuszam więc wrzuciwszy je pod spodenki rowerowe. A, właśnie: spodenki, albowiem jedziemy ubrani na krótko. No, przynajmniej my, Hipek.
Jak tylko opuszczamy sąsiedztwo strumyka, który ucieka w lewo i wyjeżdżamy w słonce robi się coraz cieplej; zapowiada się słoneczny i ciepły dzień. Na niebie żadnej chmury. Wraz ze strumykiem znikają też roboty i cały sprzęt budowlany.
Nadchodzi pora pożegnać się z relaksem na sześciu procentach, najpierw, w niewielkiej wiosce, pojawia się znak zakazu wjazdu dla samochodów ciężarowych, a potem spory podjazd 10-15%. Mimo ostrego podjazdu jedzie się bardzo przyjemnie, nie ma aż takiego upału, ruchu też nie ma, kapitalna wąska droga wciska się w dolinę, gdzieniegdzie mijamy ostatnie zabudowania. W końcu prawdziwy alpejski podjazd. Kilka przystanków na colę – wypiliśmy prawie całą Mijamy pojedyncze ostre ścianki, stada krów leżących prawie na drodze, leniwie wodzących za nami wzrokiem (te włochate były najfajniejsze). Jeszcze tylko niekończący się tunel lawinowy i w końcu dojeżdżamy do… z daleka widocznego placu budowy. A to, co się nie buduje, pasuje idealnie do austriackiego, przełęczowego, standardu. Tak jak sam podjazd na przełęcz był bardzo ładny tak sama przełęcz brzydka. Nawet widok z niej nie powalał, no bo w sumie na co? W oddali było widoczne jedynie jakieś pasmo górskie.
Nie zatrzymujemy się długo: pamiątkowa fotka, coś do paszczy, nazwijmy to oficjalnie śniadaniem bo i pora jaką przyjęliśmy na śniadanie właśnie nastała (wypas bo były ciastka z mlekiem; mleko austriackie jakoś lepiej smakuje niż polskie), ubranie się i zjazd, początkowo łagodny, nabiera nachylenia i to w momencie wjechania w zabudowania. Wąska droga wije się między domami, ostre zakręty, trzeba uważać aby nie wjechać komuś na czołówkę lub nie rozbić się o ścianę. Robimy kilka przystanków na odpoczynek dla zdrętwiałych hipciowych rąk, w sumie idealnie do tego komponuje się miejscowość przez którą przejeżdżamy – Au. Dojeżdżamy do Oetz.
No i co teraz? Główna w kierunku Solden. Powolne zdobywanie wysokości, do tego z bardzo mocnym wiatrem w twarz. Jedziemy szeroką doliną, w oddali jeden ze szczytów ma płaską półkę, na której stoi mały kościół (tu warto podkreślić, że alpejskie kościoły są bardzo ładne). W końcu, po niekończących się kilometrach walki z wiatrem i chowania się jedno za drugim, dotarliśmy do samego Solden i podzieliliśmy się obowiązkami: Hipcia poszła po żarcie na kolację, uznaliśmy bowiem, że lepiej teraz zrobić zakupy, bo nie wiadomo czy się wyrobimy później, ja pilnowałem rowerów i oglądałem spacerujące pająki. Pająki o imponującym rozstawie odnóży. Solden okazało się być sporym turystycznym kurortem, upstrzonym wieloma hotelami i, co do tej pory się nie pojawiało, wieloma barami ze striptizem.
Zapakowaliśmy sakwy żarciem aż po dach i ze stęknięciem ruszyliśmy w kierunku skrętu w Ötztaler Hochalpenstraße. Tam mieliśmy plan zostawić sakwy i drogę – w związku z tym, że prowadziła tam i z powrotem – przejechać na lekko. Skręciłem do pierwszego hotelu, który okazał się być zamkniętym, ale szczęście dopisało: na miejscu był jakiś pracownik, który pozwolił nam wrzucić sakwy do pomieszczenia na tyłach budynku.
Hipcia zupełnie na lekko, ja z jedną sakwą z kluczowymi rzeczami, takimi jak ubranie na zjazd i narzędzia. No i cola razem z kilkoma batonikami. Podjazd zaczął się od jakichś 12%, ale jak różne dwanaście to było od tych, które mieliśmy do tej pory. Rower sam jechał w górę! Droga prowadziła mozolnie przez lad, w dole coraz bardziej malała panorama Solden.
W jednym miejscu, gdzie stanąłem, żeby zrobić kilka fotek, stwierdziłem, że czas zrobić coś, co miałem w planie od dwóch dni. Położyłem rower, usiadłem na trawie i patrzyłem przed siebie. I patrzyłem na zbocze, zastanawiając się nad siłą, która wyniosła te góry w taki właśnie sposób, nad zimą, która całkiem niedawno wybieliła te piękne, strome zbocza, nad bezruchem, który w tych leśnych rejonach i na popularnej przecież drodze jest czymś zupełnie obcym, a teraz cieszy uszy, zakłócając je jedynie szmerami daleko jadących samochodów, wreszcie nad życiem, które tu trwało zanim jeszcze prowadziły tędy asfalty i regularny transport samochodowy. Nie trwało to dłużej niż kilkanaście sekund, ale ogrom myśli i emocji zdążył przysłonić upływ czasu i wydawać się niby godzina. W końcu nadszedł czas, by zostawić te myśli i poruszyć się, wyjść z tego błogiego bezruchu. Wstałem, wysikałem się i ruszyłem za Hipcią.
Kawałek dalej, na odsłoniętym fragmencie podjazdu znowu się zatrzymywałem – tym razem na fotki. Skończyło się to stratą jakichś 500 metrów. Widziałem to wyraźnie, bo gdy wyjechałem na jeden, niewielki grzbiecik, to Hipcia szalała już kawałek dalej, w dolince, właśnie mijając bramki. O tej porze wjazdu chyba już nie było, ale betonem i siatką nikt nie odgrodził…
Dogoniliśmy się i powoli pięliśmy się w górę. Wyjechaliśmy poza poziom lasu i niestety ponownie powitał nas silny wiatr. Powoli się chmurzyło. Po w miarę prostym fragmencie drogi prowadzącym wzdłuż kamienistej dolinki, z widokiem po lewej na fragmenty wyciągu na jednym zboczu a na wprost na wyłaniający się powoli jęzor lodowca, zaczęliśmy połykać kolejne serpentyny. Po pierwszych trzech serpentynach widok nam się już znudził. Raz lodowiec, raz panorama gór w oddali, raz wiatr w twarz, raz w zadek i tak w kółko. Serpentyn był chyba z trzydzieści.
W jednym miejscu minęliśmy nawet stado pasących się owieczek, które zupełnie ignorując nieoczekiwanych przybyszy zajmowały się skubaniem pojedynczych źdźbeł trawy.
W pewnym momencie usłyszałem dziwny dźwięk, tak, jakby ktoś rzucił na ziemię worek pełen ziemniaków. Worek zamachał kopytkami i pobiegł w swoją stronę tak, jakby wcale przed chwilą nie grzmotnął z pięciu metrów na asfalt. I prawie tuż obok naszych głów.
Ruch był niewielki i głównie w kierunku przeciwnym. Nas nie wyprzedzał nikt.
Dojechaliśmy do sporego, nieczynnego kurortu, minęliśmy go i wjechaliśmy w długi tunel. Długi i mokry tunel. Gdy wykaraskaliśmy się na samą górę, zatrzymaliśmy się na szczycie. Oto nasz cel. Przekroczyliśmy 2829m n.p.m., pobiliśmy tym samym rekord wysokości: i wyprawy, i nasz prywatny.
Spodziewaliśmy się oszałamiającego widoku. Niestety przywitał nas austriacki standard, w dole stał jakiś betonowy koszmarek, hotel czy cuś, żadnych górskich jezior, widoków w dół na zielone doliny, potężnych szczytów. Góry owszem były, ale daleko hen.
Na szczycie za to było chłodno, zaledwie cztery stopnie, więc, żeby Hipcia nie musiała dłużej cierpieć i grzać sobie palców w buzi, zjedliśmy szybko coś, wypiliśmy energetyka , pstryknęliśmy trochę fotek i zaczęliśmy zjazd. Jak zawsze puściłem Hipcię pierwszą, po czym, gdy ruszyłem, okazało się, że jest już kilkaset metrów przede mną i, w szaleńczym pędzie, w niewielkim blasku lampki, zaraz mi ucieknie. Zacząłem ją gonić, w jednym miejscu dość gwałtownie zwalniając, bo nie działały tam lampy, a przy tej prędkości moja lampka bardzo niewiele oświetlała. Widziałem tylko pojedyncze refleksy świateł na kałużach.
Zjazd był paskudny, wytrzęsło mnie tam konkretnie: z chłodu i z nierówności. Hipcia pewnie wibrowała tak, że mogła spowodować trzęsienie Ziemi w innym rejonie świata.
Gdy już mijaliśmy bramki, oczom naszym ukazało się stado byków, które jak gdyby nigdy nic łaziło sobie po asfalcie. Minęliśmy je bardzo ostrożnie, ale miały nas gdzieś. Może nawet nie zauważyły?
Teraz pozostało tylko sturlanie się na sam dół po serpentynach, spacer po sakwy, załadowanie rowerów i ruszenie… znowu pod górę. Tym razem w kierunku Timmelsjoch. Wiatr przypomniał nam o sobie i znowu przeszkadzał.
W międzyczasie zrobiło się ciemno, minęliśmy kilka zaspanych wiosek. Dzień ten już miał rekordową liczbę przewyższeń, więc gdy podjazd na przełęcz oficjalnie stał się podjazdem, a z licznika nie schodziło 10% postanowiliśmy mimo relatywnie niewielkiego dystansu poszukać miejsca na nocleg. Hipcia chciała jechać dalej, ale w końcu dała się przekonać, że dzisiaj był bardzo mocny dzień i może nie ma sensu utknąć gdzieś pod lub na przełęczy. Po chwili rozglądania znalazło się coś idealnego: zabudowania nieczynnej obecnie kolejki i suchy , niezaminowany i, co najważniejsze, płaski fragment trawy, gdzie mogliśmy się schować przed wzrokiem ludzi. Nocleg na wysokości 2000 n.p.m. z ładnym widokiem na zalesione zbocze.
Tego dnia pokonaliśmy zaledwie 124 kilometry, robiąc prawie pięć tysięcy metrów przewyższenia.
Ponieważ zanosi się na niedeszczowy dzień, rozwieszam mokre skarpetki na linkach od przerzutek, na ręce zakładam wczorajsze, jeszcze niewysuszone rękawiczki i ruszam zameldować się i zapłacić za nocleg. Tam postawiona mi jest propozycja nie do odrzucenia: albo po prostu płacę za nocleg, albo robimy pełne meldowanie, ale wtedy zapłacę więcej.
Ruszamy w świetle porannego słońca. Zaczniemy od wspinaczki pod przełęcz Kuhtai (2017 m). Pierwsze kilometry już dają nam przedsmak tego, jak będzie wyglądała droga: jest akurat przebudowywana, więc łagodniejszy początek podjazdu robimy poprzez niekończący się plac zabaw dla budowlańców: a to koparka, a to spychacz, a to hałda ziemi. Jedyne samochody wyprzedzające nas to wywrotki. Chłopaki siedzą i radośnie się bawią, a to ubijając sobie ziemię, a to przerzucając błotko. Szczególnie spektakularnie wyglądała koparka zanurzona do połowy gąsienic w nurcie rzeki, która przerzucała kamienie z jednego miejsca w drugie.
W międzyczasie pęka jeden ze spinaczy trzymający suszące się rzeczy, od tego miejsca aż na przełęcz skarpetki dosuszam więc wrzuciwszy je pod spodenki rowerowe. A, właśnie: spodenki, albowiem jedziemy ubrani na krótko. No, przynajmniej my, Hipek.
Jak tylko opuszczamy sąsiedztwo strumyka, który ucieka w lewo i wyjeżdżamy w słonce robi się coraz cieplej; zapowiada się słoneczny i ciepły dzień. Na niebie żadnej chmury. Wraz ze strumykiem znikają też roboty i cały sprzęt budowlany.
Nadchodzi pora pożegnać się z relaksem na sześciu procentach, najpierw, w niewielkiej wiosce, pojawia się znak zakazu wjazdu dla samochodów ciężarowych, a potem spory podjazd 10-15%. Mimo ostrego podjazdu jedzie się bardzo przyjemnie, nie ma aż takiego upału, ruchu też nie ma, kapitalna wąska droga wciska się w dolinę, gdzieniegdzie mijamy ostatnie zabudowania. W końcu prawdziwy alpejski podjazd. Kilka przystanków na colę – wypiliśmy prawie całą Mijamy pojedyncze ostre ścianki, stada krów leżących prawie na drodze, leniwie wodzących za nami wzrokiem (te włochate były najfajniejsze). Jeszcze tylko niekończący się tunel lawinowy i w końcu dojeżdżamy do… z daleka widocznego placu budowy. A to, co się nie buduje, pasuje idealnie do austriackiego, przełęczowego, standardu. Tak jak sam podjazd na przełęcz był bardzo ładny tak sama przełęcz brzydka. Nawet widok z niej nie powalał, no bo w sumie na co? W oddali było widoczne jedynie jakieś pasmo górskie.
Nie zatrzymujemy się długo: pamiątkowa fotka, coś do paszczy, nazwijmy to oficjalnie śniadaniem bo i pora jaką przyjęliśmy na śniadanie właśnie nastała (wypas bo były ciastka z mlekiem; mleko austriackie jakoś lepiej smakuje niż polskie), ubranie się i zjazd, początkowo łagodny, nabiera nachylenia i to w momencie wjechania w zabudowania. Wąska droga wije się między domami, ostre zakręty, trzeba uważać aby nie wjechać komuś na czołówkę lub nie rozbić się o ścianę. Robimy kilka przystanków na odpoczynek dla zdrętwiałych hipciowych rąk, w sumie idealnie do tego komponuje się miejscowość przez którą przejeżdżamy – Au. Dojeżdżamy do Oetz.
No i co teraz? Główna w kierunku Solden. Powolne zdobywanie wysokości, do tego z bardzo mocnym wiatrem w twarz. Jedziemy szeroką doliną, w oddali jeden ze szczytów ma płaską półkę, na której stoi mały kościół (tu warto podkreślić, że alpejskie kościoły są bardzo ładne). W końcu, po niekończących się kilometrach walki z wiatrem i chowania się jedno za drugim, dotarliśmy do samego Solden i podzieliliśmy się obowiązkami: Hipcia poszła po żarcie na kolację, uznaliśmy bowiem, że lepiej teraz zrobić zakupy, bo nie wiadomo czy się wyrobimy później, ja pilnowałem rowerów i oglądałem spacerujące pająki. Pająki o imponującym rozstawie odnóży. Solden okazało się być sporym turystycznym kurortem, upstrzonym wieloma hotelami i, co do tej pory się nie pojawiało, wieloma barami ze striptizem.
Zapakowaliśmy sakwy żarciem aż po dach i ze stęknięciem ruszyliśmy w kierunku skrętu w Ötztaler Hochalpenstraße. Tam mieliśmy plan zostawić sakwy i drogę – w związku z tym, że prowadziła tam i z powrotem – przejechać na lekko. Skręciłem do pierwszego hotelu, który okazał się być zamkniętym, ale szczęście dopisało: na miejscu był jakiś pracownik, który pozwolił nam wrzucić sakwy do pomieszczenia na tyłach budynku.
Hipcia zupełnie na lekko, ja z jedną sakwą z kluczowymi rzeczami, takimi jak ubranie na zjazd i narzędzia. No i cola razem z kilkoma batonikami. Podjazd zaczął się od jakichś 12%, ale jak różne dwanaście to było od tych, które mieliśmy do tej pory. Rower sam jechał w górę! Droga prowadziła mozolnie przez lad, w dole coraz bardziej malała panorama Solden.
W jednym miejscu, gdzie stanąłem, żeby zrobić kilka fotek, stwierdziłem, że czas zrobić coś, co miałem w planie od dwóch dni. Położyłem rower, usiadłem na trawie i patrzyłem przed siebie. I patrzyłem na zbocze, zastanawiając się nad siłą, która wyniosła te góry w taki właśnie sposób, nad zimą, która całkiem niedawno wybieliła te piękne, strome zbocza, nad bezruchem, który w tych leśnych rejonach i na popularnej przecież drodze jest czymś zupełnie obcym, a teraz cieszy uszy, zakłócając je jedynie szmerami daleko jadących samochodów, wreszcie nad życiem, które tu trwało zanim jeszcze prowadziły tędy asfalty i regularny transport samochodowy. Nie trwało to dłużej niż kilkanaście sekund, ale ogrom myśli i emocji zdążył przysłonić upływ czasu i wydawać się niby godzina. W końcu nadszedł czas, by zostawić te myśli i poruszyć się, wyjść z tego błogiego bezruchu. Wstałem, wysikałem się i ruszyłem za Hipcią.
Kawałek dalej, na odsłoniętym fragmencie podjazdu znowu się zatrzymywałem – tym razem na fotki. Skończyło się to stratą jakichś 500 metrów. Widziałem to wyraźnie, bo gdy wyjechałem na jeden, niewielki grzbiecik, to Hipcia szalała już kawałek dalej, w dolince, właśnie mijając bramki. O tej porze wjazdu chyba już nie było, ale betonem i siatką nikt nie odgrodził…
Dogoniliśmy się i powoli pięliśmy się w górę. Wyjechaliśmy poza poziom lasu i niestety ponownie powitał nas silny wiatr. Powoli się chmurzyło. Po w miarę prostym fragmencie drogi prowadzącym wzdłuż kamienistej dolinki, z widokiem po lewej na fragmenty wyciągu na jednym zboczu a na wprost na wyłaniający się powoli jęzor lodowca, zaczęliśmy połykać kolejne serpentyny. Po pierwszych trzech serpentynach widok nam się już znudził. Raz lodowiec, raz panorama gór w oddali, raz wiatr w twarz, raz w zadek i tak w kółko. Serpentyn był chyba z trzydzieści.
W jednym miejscu minęliśmy nawet stado pasących się owieczek, które zupełnie ignorując nieoczekiwanych przybyszy zajmowały się skubaniem pojedynczych źdźbeł trawy.
W pewnym momencie usłyszałem dziwny dźwięk, tak, jakby ktoś rzucił na ziemię worek pełen ziemniaków. Worek zamachał kopytkami i pobiegł w swoją stronę tak, jakby wcale przed chwilą nie grzmotnął z pięciu metrów na asfalt. I prawie tuż obok naszych głów.
Ruch był niewielki i głównie w kierunku przeciwnym. Nas nie wyprzedzał nikt.
Dojechaliśmy do sporego, nieczynnego kurortu, minęliśmy go i wjechaliśmy w długi tunel. Długi i mokry tunel. Gdy wykaraskaliśmy się na samą górę, zatrzymaliśmy się na szczycie. Oto nasz cel. Przekroczyliśmy 2829m n.p.m., pobiliśmy tym samym rekord wysokości: i wyprawy, i nasz prywatny.
Spodziewaliśmy się oszałamiającego widoku. Niestety przywitał nas austriacki standard, w dole stał jakiś betonowy koszmarek, hotel czy cuś, żadnych górskich jezior, widoków w dół na zielone doliny, potężnych szczytów. Góry owszem były, ale daleko hen.
Na szczycie za to było chłodno, zaledwie cztery stopnie, więc, żeby Hipcia nie musiała dłużej cierpieć i grzać sobie palców w buzi, zjedliśmy szybko coś, wypiliśmy energetyka , pstryknęliśmy trochę fotek i zaczęliśmy zjazd. Jak zawsze puściłem Hipcię pierwszą, po czym, gdy ruszyłem, okazało się, że jest już kilkaset metrów przede mną i, w szaleńczym pędzie, w niewielkim blasku lampki, zaraz mi ucieknie. Zacząłem ją gonić, w jednym miejscu dość gwałtownie zwalniając, bo nie działały tam lampy, a przy tej prędkości moja lampka bardzo niewiele oświetlała. Widziałem tylko pojedyncze refleksy świateł na kałużach.
Zjazd był paskudny, wytrzęsło mnie tam konkretnie: z chłodu i z nierówności. Hipcia pewnie wibrowała tak, że mogła spowodować trzęsienie Ziemi w innym rejonie świata.
Gdy już mijaliśmy bramki, oczom naszym ukazało się stado byków, które jak gdyby nigdy nic łaziło sobie po asfalcie. Minęliśmy je bardzo ostrożnie, ale miały nas gdzieś. Może nawet nie zauważyły?
Teraz pozostało tylko sturlanie się na sam dół po serpentynach, spacer po sakwy, załadowanie rowerów i ruszenie… znowu pod górę. Tym razem w kierunku Timmelsjoch. Wiatr przypomniał nam o sobie i znowu przeszkadzał.
W międzyczasie zrobiło się ciemno, minęliśmy kilka zaspanych wiosek. Dzień ten już miał rekordową liczbę przewyższeń, więc gdy podjazd na przełęcz oficjalnie stał się podjazdem, a z licznika nie schodziło 10% postanowiliśmy mimo relatywnie niewielkiego dystansu poszukać miejsca na nocleg. Hipcia chciała jechać dalej, ale w końcu dała się przekonać, że dzisiaj był bardzo mocny dzień i może nie ma sensu utknąć gdzieś pod lub na przełęczy. Po chwili rozglądania znalazło się coś idealnego: zabudowania nieczynnej obecnie kolejki i suchy , niezaminowany i, co najważniejsze, płaski fragment trawy, gdzie mogliśmy się schować przed wzrokiem ludzi. Nocleg na wysokości 2000 n.p.m. z ładnym widokiem na zalesione zbocze.
Tego dnia pokonaliśmy zaledwie 124 kilometry, robiąc prawie pięć tysięcy metrów przewyższenia.
- DST 124.50km
- Czas 10:52
- VAVG 11.46km/h
- Podjazdy 4092m
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 14 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 3
O namiot znów uderzył deszcz i padał aż do rana. A gdy rano nadeszło, to wcale padać nie przestało. W duchu podziękowałem wszystkim bogom za nasz namiot, dzięki temu mogłem spakować sypialnię na sucho i potem zwinąć tylko mokry tropik. Mimo niezachęcającej do jakiejkolwiek aktywności pogody wstaliśmy standardowo o 6.
Zakutani w przeciwdeszczowe ciuchy rozpoczęliśmy wspinaczkę po dziesięcioprocentowym podjeździe. Hipci jakoś ten deszcz nie pasuje. Ja skupiam się na podziwianiu szerokiej masy wody spływającej po asfalcie. Po dwóch zakrętach okazuje się, że środkiem asfaltu wali już mała rzeczka, tak na oko centymetrowej wysokości. Podjazd trzyma sobie 11-12 %, dzięki czemu jest nam ciepło, ale nie za ciepło i nie moczymy dodatkowo ciuchów od spodu. Co jak co, ale temperatura wynosi 7 stopni, a to dość dużo, biorąc pod uwagę wysokość na jakiej się znajdujemy. Do tego wszystkiego wylazła mgła. Boczkiem przemykamy przez bramki z opłatami (rowery jak zwykle za darmo) i po chwili dojeżdżamy do skrzyżowania i rozjazdu na Grossglockner. Ruchu nie ma.
Decydujemy się olać lodowiec (jakkolwiek to brzmi), bo dorzucanie sobie kilku kilometrów pod górę tylko po to, żeby zobaczyć mgłę, jest bez sensu. Pałujemy dalej w swoją drogę. Moje rękawiczki już są mokre na wylot, ale nadal jest ciepło. Korzystając z krótkiego postoju na jedzenie wyżymam je... było to złym pomysłem, bo mokrej szmaty na mokrą dłoń nijak nie idzie założyć.
W końcu docieramy do linii końca lasu, powyżej lasu pojawia się wiatr. I tylko tyle na razie wiemy. Temperatura spada do 5 stopni. Wjechawszy do niewielkiej kotlinki zauważamy, że... jesteśmy w niewielkiej kotlince. Nic więcej nie widać, w momencie, gdy coś tam przewiewa chmury, stają na kilka fotek kawałka skały wystającego nad mlekiem. W końcu jednak wiatr przewiewa chmury na tyle, że postanawiam stanąć i narobić fotek na zapas. Wiatr i wilgoć powodują, że ręce Hipci straciły już dawno czucie, dlatego zakłada swoje zimowe rękawiczki, po czym bez większej poprawy cieplnej rusza serpentynką w górę. Ja z kolei pstrykam, pstrykam, potem marnuję czas na ponowne założenie rękawiczki. Gdy już zaczynam gonić, zwalnia przy mnie samochód, którego pasażerka zaczyna coś do mnie szwargotać. Gdy orientuje się, że ja po angielsku, przechodzi na angielski, który jest dla mnie nadal kompletnie niezrozumiały. W końcu rozmowę przejmuje pasażerka z tyłu, która mówi bardziej zrozumiałym dialektem: poniżej ktoś zgubił torbę lub sakwę, pytają, czy to nie moja. Mam komplet wszystkiego, co było moje, dziękuję więc uprzejmie i ruszam dalej, wypatrując maleńkiego, czerwonego światełka, które świadczyłoby o tym, że Hipcia jest tuż tuż.
Światełko się pojawiło, ale trochę wyżej, niż oczekiwałem. Musiałem trochę się sprężyć, żeby ją dogonić, końcówkę już, do samej przełęczy, pokonaliśmy razem. Na miejscu biało, zimno i jakoś tak pusto. I wcale nie chodzi o to, że nie było ludzi, tylko o to, że był tam tylko mały sklepik i tabliczka; mając na uwadze "przepych" miejsc, w których byliśmy, oczekiwałem jakiegoś centrum turystycznego. Co najmniej centrum turystycznego.
Ubraliśmy się cieplej, pstryknęliśmy kilka fotek mgły, tabliczki z napisem 2054 m i zabraliśmy się za zjazd. Przestało padać. Zjechaliśmy tylko kawałek, bo droga zaczęła znowu, stromymi serpentynami, prowadzić w górę, na drugą przełączkę. Tam odkryłem, że aparat przestał działać, a co gorsza, nie mieliśmy zapasowych baterii; co jeszcze gorsza, nagle zaczęło się wypogadzać i pojawiły się widoki. I tu aparat mógłby się przydać.
Na drugiej przełęczy dla odmiany kupa luda, autokary, turyści. Hmm czyżby Hochtor nie był tą najważniejszą? Udało się przywrócić aparat do życia i cyknąć kilka fotek ośnieżonych szczytów częściowo skąpanych w słońcu, częściowo zalegających we mgle, z pięknymi cieniami przesuwających się chmur po niebie.
Bardzo dobrze się stało, że asfalt zdążył już przeschnąć, bo zjazd po mokrym byłby tu bardzo nieprzyjemny. Ostre serpentyny wiją się w dół, samochody (głównie turystów) i autokary dopiero zmierzają na górę, więc można w miarę spokojnie zjeżdżać. Dwukrotnie stajemy na fotki i, o dziwo, aparat chce współpracować – udaje się zrobić tylko po dwie sztuki na jedną próbę, ale lepsze to niż nic. Widoki kapitalne. Ponownie pojawiają się znaki o zjeżdżaniu na jedynce, pojawiają się też tablice typu "hamulce OK? wszystko w porządku?" razem z ustawioną tuż obok zatoczką, w której można zaczekać i dać pojazdowi odpocząć. W miarę utraty wysokości robi się coraz cieplej, słońce już chętniej przebija się przez chmury.
Po długim zjeździe, na którym minęliśmy wielu wypluwających płuca kolarzy, mijamy bramki i potem zjeżdżamy aż do Zell am See, gdzie wita nas bardzo duży Spar. Kupuję dużo żarcia, colę, banany, pyszne pączki (chyba z 10 sztuk) i cały zapas baterii, po czym dostaję opierdółkę za to, że śmiałem usiąść przy jedzeniu posiłku. Ale to tylko Hipcia się gdzieś spieszy. Koczujemy przy wózkach, standardowo, jak menele. Nie wzbudzając jeszcze zbyt dużego zainteresowania, szybko opychamy wszystkie pączki , ładujemy zakupy do sakw, ściągamy rzeczy przeciwdeszczowe (to był błąd, bo za chwile przeszła krótka zlewa) i wio.
Ślad prowadzi w lewo, w niewielką uliczkę między domkami, uliczka przechodzi w gruntówkę, prowadzącą wzdłuż pola golfowego. Gruntówka zarasta i robi się z niej klasyczna droga przez pole, która kończy się bramką. Bramką z napisem po niemiecku, z którego wywnioskowałem, że ludzkie samice powinny po przekroczeniu tejże bramki pilnować swojego potomstwa. Potomstwa ze sobą nie mieliśmy, ale na wszelki wypadek skręciliśmy wzdłuż ogrodzenia w jakąś na poły zarośniętą ścieżkę. W końcu przejechawszy przez parking przy jakimś magazynie wyjechaliśmy na główną drogę. Tu spotkał nas prezent w postaci dużego ruchu.
Było trochę jak w filmie z Bollywoodu: czasem słońce, czasem deszcz. Czasem ciężarówka utknie za nami, czasem sznurek pojazdów. Ale jedzie się przyjemnie, wiatr nie przeszkadza aż nadto, mimo że jest w twarz: nie jest źle. Skaczemy hopskami w górę i w dół, standardowo trawersując od lewej zbocze, wzdłuż rozleglej doliny.
Wtem!
Atakują nas znienacka: i tunel z zakazem, i deszcz. Na poboczu ubieramy ciuchy przeciwdeszczowe i przebijamy się na drugą stronę drogi, by tunel minąć od góry. Tam udajemy się w kierunku dotychczasowej jazdy, uparcie ignorując zaproszenia do skręcenia na szlaki rowerowe. Do Krimml, gdzie teraz zmierzamy, szlaki pokazują po 2 km więcej i na pewno nie prowadzą po płaskim, tylko jakimiś górkami po krzakach.
Do miejscowości dojeżdżamy w rozpędzającym się deszczu. Podobno tu miały być cudowne wodospady, ale poza samą wysokością nie budzą naszego zainteresowania. Po krótkiej przerwie na łyk coli i uzupełnieniu węglowodanów przyjętych w postaci cukierków, które już na Bałkanach były popularne ale na tej wyprawie były hitem, ruszamy dalej. Hipcia pakuje sobie do ust kilka gum do żucia, które stają się jej prywatnym, największym odkryciem, idealnie sprawdzającym się na rowerze.
Powietrze co chwilę rozdziera grzmot, deszcz przybiera formę ulewy, a my drapiemy się po kolejnym dziesięcioprocentowym podjeździe, przy okazji zaczynam się zastanawiać, czy nie wbijemy się na samą przełęcz właśnie w burzy. Na szczęście owa zaczyna odchodzić, zostaje tylko ulewny deszcz. Jako że tym razem mieliśmy nowe kurtki przeciwdeszczowe, w żaden sposób nie cierpimy: kurtka ani nie przemaka, ani nie nasiąka. W zasadzie to jest nam wszystko jedno.
Tuż przed szczytem chmury odeszły i na niebie rozbłysło oślepiające słońce. Do tego pojawiła się piękna tęcza. Na górze były bramki (czyli nawet ta droga był płatna), stał też budynek z apartamentami do wynajęcia, były tam jakieś toalety, więc wykorzystałem ten moment na to, by wyskoczyć na stronę i przy okazji zagrzać sobie ręce w ciepłej wodzie. Gdy wróciłem, akurat dwie dziewczyny pracujące w budynku robiły fotki tej pięknej tęczy. Przełęcz bez widocznej nazwy, za to o wysokości 1640 m – zaliczona.
No i cóż, jedziemy w dół.
Rozpogodziło się dość brutalnie i gwałtownie: z jednej strony asfalt jeszcze lśniący od wody, z drugiej - ostre słońce. Nie dość, że nic nie było widać, to jeszcze obojgu z nas spod tylnych kół chlapały istne wodospady, więc jechaliśmy w bardzo dalekich odstępach.
Do tego wszystkiego przekrzywiony, hipciowi przedni błotnik niezbyt zasłaniał przednie koło, więc miała nieustanny i nieprzyjemny prysznic na twarzy.
Zjechaliśmy do turystycznej miejscowości Gerlos, która nieco różniła się od tych dotąd widzianych. Ładna, nieagresywna i niska zabudowa, nie ma żadnych dużych hoteli, widać, że wjechaliśmy do Tyrolu. Jak na Tyrol przystało, widoki od razu zrobiły się atrakcyjniejsze. Pięknie oświetlone w blasku zachodzącego słońca zbocze z jaskrawozieloną trawą i poutykanymi gdzieniegdzie domkami i drzewami wyglądało jak makieta, widok żywcem wyjęty z jakieś widokówki. Mimo zjazdu musieliśmy się zatrzymać na zdjęcie, zresztą Hipci zdrętwiały już ręce, więc i tak trzeba było się zatrzymać, bo już nie trzymała kierownicy.
Droga cały czas prowadzi w dół, robi się chłodno ponieważ zjeżdżamy w cieniu góry którą trawersujemy, zjazd poza kilkoma serpentynami jest w miarę łagodny. Ruch znikomy; to dobrze, bo jest raczej wąsko.
Z prawej, w dole widzimy dolinę do której zaraz zjedziemy. Dolinę powoli spowija mgła. Im niżej jesteśmy tym robi się coraz bardziej biało, widoczności do tego stopnia jest ograniczona że włączamy światła. Jak na nieszczęście zaczynają się strome, dziesięcioprocentowe zjazdy po krótkich serpentynach.
Asfalt jest mokry, widoczność zerowa, więc trzeba zjeżdżać prawie na zaciśniętym hamulcu i uważać aby nie wypaść z zakrętu. Samochody nawet nie starają się nas wyprzedzać. A do tego wszystkiego po drodze Hipcia musi się na chwilę zatrzymać, aby odzyskać krążenie w dłoniach.
W końcu dojeżdżamy do Zell am Ziller zostawiając mgłę na górze. Szybki rzut oka na ścianę serpentyn którą właśnie zjechaliśmy. Robi wrażenie, nią bowiem zjechaliśmy o prawie kilometr w dół. To były chyba najostrzejsze serpentyny tej wyprawy. W samej miejscowości błądzimy chwilę, żeby znaleźć objazd autostrady, gdy to się udaje, jedziemy bokami, wioskami, mało uczęszczanymi drogami, ba, nawet szutrem! Droga z jednej strony doliny prowadzi nas na drugą, kluczy, ale możemy jechać bez potrzeby stawania na nawigację.
Gdy w międzyczasie zapadł zmrok, w jednej z wiosek zauważyłem Spar. Polskie zapasy żywieniowe już się nam skończyły, może czas coś zakupić? Co prawda szanse na to, że będzie otwarty, są nikłe, ale postanowiłem zjechać, by sprawdzić, czy może... nie, jednak nie. Nieczynny. Przy okazji zauważam, że znaki autostrady zniknęły i możemy wrócić na główną i jechać bez kluczenia. Z dołu krzyczę i macham, ale Hipcia niczego nie zauważa, trzeba po Jaśnie Panią się pofatygować z powrotem na górę.
Wyjeżdżamy na główną i powoli suniemy doliną w kierunku... drugiej, poprzecznej doliny. W związku z tym, że jest już ciemno, ta niezbyt atrakcyjna w dzień droga teraz wygląda całkiem przyjemnie; po lewej i po prawej zarysowuje się kształt szczytów, niebo całkowicie rozpogodzone, a w oddali łuna po zachodzie słońca. Jedynym minusem był spory ruch. Jako że drogi są jedynymi większymi w tej okolicy, potok pojazdów wcale się nie zmniejsza. Gdzieś w międzyczasie łapie nas objazd ,ponieważ remontowany jest tunel, ale nie nadkładamy jakoś zbytnio drogi. Po drodze dyskutujemy o możliwości wcześniejszego noclegu, Hipcia twierdzi, że chciałaby dotrzeć do Innsbrucka, albo przynajmniej możliwie blisko miasta, a najlepiej za miasto, aby mieć je już za sobą i nie musieć przejeżdżać przez nie w dzień.
Na bardzo ogólnie rozumianych przedmieściach zrobiliśmy jeszcze zakupy na stacji, kupując gotowe kanapki z jakąś kiełbasą (nawet zjadliwe to było).W sumie to Hipcia, wypuszczona tylko po produkty pierwszej potrzeby, zrobiła pełnowartościowe zakupy, kupując mleko, ser, ciastka, colę (podstawa tradycyjną podstawę naszego pożywienia, drugiego dnia miałem nawet pomysł robienia zdjęć etykietom z uwagi na ich różnorodność), sok no i oczywiście lokalne piwo - tradycja z Bałkanów została zachowana. I tak powoli, metr za metrem, zbliżaliśmy się do celu. Zegarek za to powoli zbliżał się do dziewiątej.
Znalazłem na GPS-ie kilka lasków, ale Hipcia w żadnym nie chciała nocować, na tej samej zasadzie odpadł jedyny minięty przez nas kemping. Co nam zostało? Ano tabliczka z napisem "Innsbruck".
Po drodze szukam jakiegoś hotelu, ba, znajduje się taki, nawet przy drodze. Nazywa się uroczo: Helga.
Idę do wejścia, szarpię: zamkniętę. Dzwonię.
- Czego życzy?
- Dobry wieczór, czy można dziś przenocować?
- Można, pokój szszszszsz później szszszs szszsz szsz.
Drzwi otwierają się. Kieruję się w stronę kontuaru, za którym za chwilę materializuje się stare babsko. No, to już wiemy, skąd pochodzi nazwa hotelu.
- Dobry wieczór!
- Ciiiiii! - ucisza mnie babsko, jakby nocował u niej papież. A wcale głośno nie powiedziałem. Trudno, kontynuuję szeptem.
- My jesteśmy z rowerami, czy można je gdzieś...
- A co wy robicie z rowerami o tej godzinie!?
- (spokojnie, spokojnie) Jedziemy i chcemy zanocować.
- No to mam pokój - rzuca mi klucz - Jednym sobie otworzy drzwi wejściowe, drugim sobie otworzy pokój. Klucz zda jak się będzie wymeldowywał.
- A cena?
- Mówiłam już przez domofon. Skąd jesteście?
- Z Polski.
- A rozumiesz angielski?
Tu już wiedziałem, że tutaj nocował nie będę. I to wcale nie chodzi o cenę, którą poznałem za chwilę.
- (urwał jego nać, spokojnie). Tak.
- Cena: 80 ojro.
- A rowery gdzie sobie możemy?
- Rower sobie włoży tuzaschodamijakzejdzienadółminiedwiepopielniczkipotemdrzwiodkotłowniitamsobiewstawitylkocichożebygościniebudzić. Dobranoc.
Babsko znikło za drzwiami, zostawiając mnie z kluczem w ręku i nie zauważając mojego wzruszenia ramionami, bo rower i tak nocowałby w pokoju.
Wychodzę do Hipci z tym kluczem w ręku tylko po to, by się upewnić, że oczywiście nie nocujemy. Wracam, rzucam klucz na biurko, wychodzę.
Tłuczemy się więc przez Innsbruck. Miasto brudne, brzydkie, do tego szlaja się po niej trochę podpitej młodzieży. A niektórzy jeżdżą na rowerach po ciemnych ulicach bez żadnego oświetlenia. Przepraszam, Polsko, myślałem, że to u nas dzicz na wioskach jeździ jak krety.
Gdzieś pojawia się znaczek informujący o kempingu, pojawia się co jakiś czas od tego momentu. Aha, czyli gdyby...
Jeszcze po drodze, już bardziej z ciekawości niż realnej chęci zanocowania, wchodzę do jakiegoś Gasthausu i pytam o cenę. Tutaj było 130€ i ze śniadaniem. I facet, dla odmiany, był miły. Proszę, można?
Oczywiście jedziemy dalej, teraz już jesteśmy praktycznie za miastem, więc wydawanie takiej kasy na nocleg od środka nocy byłby czystą rozrzutnością i niczym nie uzasadnionym luksusem.
Kemping pojawił się chwilę później, decydujemy się wbić i zanocować, było ok. północy i szkoda było marnować czasu na dodatkowe kilometry i łażenie po krzakach. I tak chwilę musieliśmy poświęcić na znalezienie właściwego miejsca, Hipcia poszła jeszcze na poszukiwanie łazienki, ale, niestety, cały budynek był zamknięty – klucze do niego otrzymywało się przy meldowaniu.
Zakutani w przeciwdeszczowe ciuchy rozpoczęliśmy wspinaczkę po dziesięcioprocentowym podjeździe. Hipci jakoś ten deszcz nie pasuje. Ja skupiam się na podziwianiu szerokiej masy wody spływającej po asfalcie. Po dwóch zakrętach okazuje się, że środkiem asfaltu wali już mała rzeczka, tak na oko centymetrowej wysokości. Podjazd trzyma sobie 11-12 %, dzięki czemu jest nam ciepło, ale nie za ciepło i nie moczymy dodatkowo ciuchów od spodu. Co jak co, ale temperatura wynosi 7 stopni, a to dość dużo, biorąc pod uwagę wysokość na jakiej się znajdujemy. Do tego wszystkiego wylazła mgła. Boczkiem przemykamy przez bramki z opłatami (rowery jak zwykle za darmo) i po chwili dojeżdżamy do skrzyżowania i rozjazdu na Grossglockner. Ruchu nie ma.
Decydujemy się olać lodowiec (jakkolwiek to brzmi), bo dorzucanie sobie kilku kilometrów pod górę tylko po to, żeby zobaczyć mgłę, jest bez sensu. Pałujemy dalej w swoją drogę. Moje rękawiczki już są mokre na wylot, ale nadal jest ciepło. Korzystając z krótkiego postoju na jedzenie wyżymam je... było to złym pomysłem, bo mokrej szmaty na mokrą dłoń nijak nie idzie założyć.
W końcu docieramy do linii końca lasu, powyżej lasu pojawia się wiatr. I tylko tyle na razie wiemy. Temperatura spada do 5 stopni. Wjechawszy do niewielkiej kotlinki zauważamy, że... jesteśmy w niewielkiej kotlince. Nic więcej nie widać, w momencie, gdy coś tam przewiewa chmury, stają na kilka fotek kawałka skały wystającego nad mlekiem. W końcu jednak wiatr przewiewa chmury na tyle, że postanawiam stanąć i narobić fotek na zapas. Wiatr i wilgoć powodują, że ręce Hipci straciły już dawno czucie, dlatego zakłada swoje zimowe rękawiczki, po czym bez większej poprawy cieplnej rusza serpentynką w górę. Ja z kolei pstrykam, pstrykam, potem marnuję czas na ponowne założenie rękawiczki. Gdy już zaczynam gonić, zwalnia przy mnie samochód, którego pasażerka zaczyna coś do mnie szwargotać. Gdy orientuje się, że ja po angielsku, przechodzi na angielski, który jest dla mnie nadal kompletnie niezrozumiały. W końcu rozmowę przejmuje pasażerka z tyłu, która mówi bardziej zrozumiałym dialektem: poniżej ktoś zgubił torbę lub sakwę, pytają, czy to nie moja. Mam komplet wszystkiego, co było moje, dziękuję więc uprzejmie i ruszam dalej, wypatrując maleńkiego, czerwonego światełka, które świadczyłoby o tym, że Hipcia jest tuż tuż.
Światełko się pojawiło, ale trochę wyżej, niż oczekiwałem. Musiałem trochę się sprężyć, żeby ją dogonić, końcówkę już, do samej przełęczy, pokonaliśmy razem. Na miejscu biało, zimno i jakoś tak pusto. I wcale nie chodzi o to, że nie było ludzi, tylko o to, że był tam tylko mały sklepik i tabliczka; mając na uwadze "przepych" miejsc, w których byliśmy, oczekiwałem jakiegoś centrum turystycznego. Co najmniej centrum turystycznego.
Ubraliśmy się cieplej, pstryknęliśmy kilka fotek mgły, tabliczki z napisem 2054 m i zabraliśmy się za zjazd. Przestało padać. Zjechaliśmy tylko kawałek, bo droga zaczęła znowu, stromymi serpentynami, prowadzić w górę, na drugą przełączkę. Tam odkryłem, że aparat przestał działać, a co gorsza, nie mieliśmy zapasowych baterii; co jeszcze gorsza, nagle zaczęło się wypogadzać i pojawiły się widoki. I tu aparat mógłby się przydać.
Na drugiej przełęczy dla odmiany kupa luda, autokary, turyści. Hmm czyżby Hochtor nie był tą najważniejszą? Udało się przywrócić aparat do życia i cyknąć kilka fotek ośnieżonych szczytów częściowo skąpanych w słońcu, częściowo zalegających we mgle, z pięknymi cieniami przesuwających się chmur po niebie.
Bardzo dobrze się stało, że asfalt zdążył już przeschnąć, bo zjazd po mokrym byłby tu bardzo nieprzyjemny. Ostre serpentyny wiją się w dół, samochody (głównie turystów) i autokary dopiero zmierzają na górę, więc można w miarę spokojnie zjeżdżać. Dwukrotnie stajemy na fotki i, o dziwo, aparat chce współpracować – udaje się zrobić tylko po dwie sztuki na jedną próbę, ale lepsze to niż nic. Widoki kapitalne. Ponownie pojawiają się znaki o zjeżdżaniu na jedynce, pojawiają się też tablice typu "hamulce OK? wszystko w porządku?" razem z ustawioną tuż obok zatoczką, w której można zaczekać i dać pojazdowi odpocząć. W miarę utraty wysokości robi się coraz cieplej, słońce już chętniej przebija się przez chmury.
Po długim zjeździe, na którym minęliśmy wielu wypluwających płuca kolarzy, mijamy bramki i potem zjeżdżamy aż do Zell am See, gdzie wita nas bardzo duży Spar. Kupuję dużo żarcia, colę, banany, pyszne pączki (chyba z 10 sztuk) i cały zapas baterii, po czym dostaję opierdółkę za to, że śmiałem usiąść przy jedzeniu posiłku. Ale to tylko Hipcia się gdzieś spieszy. Koczujemy przy wózkach, standardowo, jak menele. Nie wzbudzając jeszcze zbyt dużego zainteresowania, szybko opychamy wszystkie pączki , ładujemy zakupy do sakw, ściągamy rzeczy przeciwdeszczowe (to był błąd, bo za chwile przeszła krótka zlewa) i wio.
Ślad prowadzi w lewo, w niewielką uliczkę między domkami, uliczka przechodzi w gruntówkę, prowadzącą wzdłuż pola golfowego. Gruntówka zarasta i robi się z niej klasyczna droga przez pole, która kończy się bramką. Bramką z napisem po niemiecku, z którego wywnioskowałem, że ludzkie samice powinny po przekroczeniu tejże bramki pilnować swojego potomstwa. Potomstwa ze sobą nie mieliśmy, ale na wszelki wypadek skręciliśmy wzdłuż ogrodzenia w jakąś na poły zarośniętą ścieżkę. W końcu przejechawszy przez parking przy jakimś magazynie wyjechaliśmy na główną drogę. Tu spotkał nas prezent w postaci dużego ruchu.
Było trochę jak w filmie z Bollywoodu: czasem słońce, czasem deszcz. Czasem ciężarówka utknie za nami, czasem sznurek pojazdów. Ale jedzie się przyjemnie, wiatr nie przeszkadza aż nadto, mimo że jest w twarz: nie jest źle. Skaczemy hopskami w górę i w dół, standardowo trawersując od lewej zbocze, wzdłuż rozleglej doliny.
Wtem!
Atakują nas znienacka: i tunel z zakazem, i deszcz. Na poboczu ubieramy ciuchy przeciwdeszczowe i przebijamy się na drugą stronę drogi, by tunel minąć od góry. Tam udajemy się w kierunku dotychczasowej jazdy, uparcie ignorując zaproszenia do skręcenia na szlaki rowerowe. Do Krimml, gdzie teraz zmierzamy, szlaki pokazują po 2 km więcej i na pewno nie prowadzą po płaskim, tylko jakimiś górkami po krzakach.
Do miejscowości dojeżdżamy w rozpędzającym się deszczu. Podobno tu miały być cudowne wodospady, ale poza samą wysokością nie budzą naszego zainteresowania. Po krótkiej przerwie na łyk coli i uzupełnieniu węglowodanów przyjętych w postaci cukierków, które już na Bałkanach były popularne ale na tej wyprawie były hitem, ruszamy dalej. Hipcia pakuje sobie do ust kilka gum do żucia, które stają się jej prywatnym, największym odkryciem, idealnie sprawdzającym się na rowerze.
Powietrze co chwilę rozdziera grzmot, deszcz przybiera formę ulewy, a my drapiemy się po kolejnym dziesięcioprocentowym podjeździe, przy okazji zaczynam się zastanawiać, czy nie wbijemy się na samą przełęcz właśnie w burzy. Na szczęście owa zaczyna odchodzić, zostaje tylko ulewny deszcz. Jako że tym razem mieliśmy nowe kurtki przeciwdeszczowe, w żaden sposób nie cierpimy: kurtka ani nie przemaka, ani nie nasiąka. W zasadzie to jest nam wszystko jedno.
Tuż przed szczytem chmury odeszły i na niebie rozbłysło oślepiające słońce. Do tego pojawiła się piękna tęcza. Na górze były bramki (czyli nawet ta droga był płatna), stał też budynek z apartamentami do wynajęcia, były tam jakieś toalety, więc wykorzystałem ten moment na to, by wyskoczyć na stronę i przy okazji zagrzać sobie ręce w ciepłej wodzie. Gdy wróciłem, akurat dwie dziewczyny pracujące w budynku robiły fotki tej pięknej tęczy. Przełęcz bez widocznej nazwy, za to o wysokości 1640 m – zaliczona.
No i cóż, jedziemy w dół.
Rozpogodziło się dość brutalnie i gwałtownie: z jednej strony asfalt jeszcze lśniący od wody, z drugiej - ostre słońce. Nie dość, że nic nie było widać, to jeszcze obojgu z nas spod tylnych kół chlapały istne wodospady, więc jechaliśmy w bardzo dalekich odstępach.
Do tego wszystkiego przekrzywiony, hipciowi przedni błotnik niezbyt zasłaniał przednie koło, więc miała nieustanny i nieprzyjemny prysznic na twarzy.
Zjechaliśmy do turystycznej miejscowości Gerlos, która nieco różniła się od tych dotąd widzianych. Ładna, nieagresywna i niska zabudowa, nie ma żadnych dużych hoteli, widać, że wjechaliśmy do Tyrolu. Jak na Tyrol przystało, widoki od razu zrobiły się atrakcyjniejsze. Pięknie oświetlone w blasku zachodzącego słońca zbocze z jaskrawozieloną trawą i poutykanymi gdzieniegdzie domkami i drzewami wyglądało jak makieta, widok żywcem wyjęty z jakieś widokówki. Mimo zjazdu musieliśmy się zatrzymać na zdjęcie, zresztą Hipci zdrętwiały już ręce, więc i tak trzeba było się zatrzymać, bo już nie trzymała kierownicy.
Droga cały czas prowadzi w dół, robi się chłodno ponieważ zjeżdżamy w cieniu góry którą trawersujemy, zjazd poza kilkoma serpentynami jest w miarę łagodny. Ruch znikomy; to dobrze, bo jest raczej wąsko.
Z prawej, w dole widzimy dolinę do której zaraz zjedziemy. Dolinę powoli spowija mgła. Im niżej jesteśmy tym robi się coraz bardziej biało, widoczności do tego stopnia jest ograniczona że włączamy światła. Jak na nieszczęście zaczynają się strome, dziesięcioprocentowe zjazdy po krótkich serpentynach.
Asfalt jest mokry, widoczność zerowa, więc trzeba zjeżdżać prawie na zaciśniętym hamulcu i uważać aby nie wypaść z zakrętu. Samochody nawet nie starają się nas wyprzedzać. A do tego wszystkiego po drodze Hipcia musi się na chwilę zatrzymać, aby odzyskać krążenie w dłoniach.
W końcu dojeżdżamy do Zell am Ziller zostawiając mgłę na górze. Szybki rzut oka na ścianę serpentyn którą właśnie zjechaliśmy. Robi wrażenie, nią bowiem zjechaliśmy o prawie kilometr w dół. To były chyba najostrzejsze serpentyny tej wyprawy. W samej miejscowości błądzimy chwilę, żeby znaleźć objazd autostrady, gdy to się udaje, jedziemy bokami, wioskami, mało uczęszczanymi drogami, ba, nawet szutrem! Droga z jednej strony doliny prowadzi nas na drugą, kluczy, ale możemy jechać bez potrzeby stawania na nawigację.
Gdy w międzyczasie zapadł zmrok, w jednej z wiosek zauważyłem Spar. Polskie zapasy żywieniowe już się nam skończyły, może czas coś zakupić? Co prawda szanse na to, że będzie otwarty, są nikłe, ale postanowiłem zjechać, by sprawdzić, czy może... nie, jednak nie. Nieczynny. Przy okazji zauważam, że znaki autostrady zniknęły i możemy wrócić na główną i jechać bez kluczenia. Z dołu krzyczę i macham, ale Hipcia niczego nie zauważa, trzeba po Jaśnie Panią się pofatygować z powrotem na górę.
Wyjeżdżamy na główną i powoli suniemy doliną w kierunku... drugiej, poprzecznej doliny. W związku z tym, że jest już ciemno, ta niezbyt atrakcyjna w dzień droga teraz wygląda całkiem przyjemnie; po lewej i po prawej zarysowuje się kształt szczytów, niebo całkowicie rozpogodzone, a w oddali łuna po zachodzie słońca. Jedynym minusem był spory ruch. Jako że drogi są jedynymi większymi w tej okolicy, potok pojazdów wcale się nie zmniejsza. Gdzieś w międzyczasie łapie nas objazd ,ponieważ remontowany jest tunel, ale nie nadkładamy jakoś zbytnio drogi. Po drodze dyskutujemy o możliwości wcześniejszego noclegu, Hipcia twierdzi, że chciałaby dotrzeć do Innsbrucka, albo przynajmniej możliwie blisko miasta, a najlepiej za miasto, aby mieć je już za sobą i nie musieć przejeżdżać przez nie w dzień.
Na bardzo ogólnie rozumianych przedmieściach zrobiliśmy jeszcze zakupy na stacji, kupując gotowe kanapki z jakąś kiełbasą (nawet zjadliwe to było).W sumie to Hipcia, wypuszczona tylko po produkty pierwszej potrzeby, zrobiła pełnowartościowe zakupy, kupując mleko, ser, ciastka, colę (podstawa tradycyjną podstawę naszego pożywienia, drugiego dnia miałem nawet pomysł robienia zdjęć etykietom z uwagi na ich różnorodność), sok no i oczywiście lokalne piwo - tradycja z Bałkanów została zachowana. I tak powoli, metr za metrem, zbliżaliśmy się do celu. Zegarek za to powoli zbliżał się do dziewiątej.
Znalazłem na GPS-ie kilka lasków, ale Hipcia w żadnym nie chciała nocować, na tej samej zasadzie odpadł jedyny minięty przez nas kemping. Co nam zostało? Ano tabliczka z napisem "Innsbruck".
Po drodze szukam jakiegoś hotelu, ba, znajduje się taki, nawet przy drodze. Nazywa się uroczo: Helga.
Idę do wejścia, szarpię: zamkniętę. Dzwonię.
- Czego życzy?
- Dobry wieczór, czy można dziś przenocować?
- Można, pokój szszszszsz później szszszs szszsz szsz.
Drzwi otwierają się. Kieruję się w stronę kontuaru, za którym za chwilę materializuje się stare babsko. No, to już wiemy, skąd pochodzi nazwa hotelu.
- Dobry wieczór!
- Ciiiiii! - ucisza mnie babsko, jakby nocował u niej papież. A wcale głośno nie powiedziałem. Trudno, kontynuuję szeptem.
- My jesteśmy z rowerami, czy można je gdzieś...
- A co wy robicie z rowerami o tej godzinie!?
- (spokojnie, spokojnie) Jedziemy i chcemy zanocować.
- No to mam pokój - rzuca mi klucz - Jednym sobie otworzy drzwi wejściowe, drugim sobie otworzy pokój. Klucz zda jak się będzie wymeldowywał.
- A cena?
- Mówiłam już przez domofon. Skąd jesteście?
- Z Polski.
- A rozumiesz angielski?
Tu już wiedziałem, że tutaj nocował nie będę. I to wcale nie chodzi o cenę, którą poznałem za chwilę.
- (urwał jego nać, spokojnie). Tak.
- Cena: 80 ojro.
- A rowery gdzie sobie możemy?
- Rower sobie włoży tuzaschodamijakzejdzienadółminiedwiepopielniczkipotemdrzwiodkotłowniitamsobiewstawitylkocichożebygościniebudzić. Dobranoc.
Babsko znikło za drzwiami, zostawiając mnie z kluczem w ręku i nie zauważając mojego wzruszenia ramionami, bo rower i tak nocowałby w pokoju.
Wychodzę do Hipci z tym kluczem w ręku tylko po to, by się upewnić, że oczywiście nie nocujemy. Wracam, rzucam klucz na biurko, wychodzę.
Tłuczemy się więc przez Innsbruck. Miasto brudne, brzydkie, do tego szlaja się po niej trochę podpitej młodzieży. A niektórzy jeżdżą na rowerach po ciemnych ulicach bez żadnego oświetlenia. Przepraszam, Polsko, myślałem, że to u nas dzicz na wioskach jeździ jak krety.
Gdzieś pojawia się znaczek informujący o kempingu, pojawia się co jakiś czas od tego momentu. Aha, czyli gdyby...
Jeszcze po drodze, już bardziej z ciekawości niż realnej chęci zanocowania, wchodzę do jakiegoś Gasthausu i pytam o cenę. Tutaj było 130€ i ze śniadaniem. I facet, dla odmiany, był miły. Proszę, można?
Oczywiście jedziemy dalej, teraz już jesteśmy praktycznie za miastem, więc wydawanie takiej kasy na nocleg od środka nocy byłby czystą rozrzutnością i niczym nie uzasadnionym luksusem.
Kemping pojawił się chwilę później, decydujemy się wbić i zanocować, było ok. północy i szkoda było marnować czasu na dodatkowe kilometry i łażenie po krzakach. I tak chwilę musieliśmy poświęcić na znalezienie właściwego miejsca, Hipcia poszła jeszcze na poszukiwanie łazienki, ale, niestety, cały budynek był zamknięty – klucze do niego otrzymywało się przy meldowaniu.
- DST 209.18km
- Podjazdy 2563m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 13 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 2
Gdy zamykałem oczy poprzedniego dnia, uznałem za bardzo prawdopodobne, że obudzimy się wczesnym popołudniem, ewentualnie że pod wieczór obudzi nas rolnik, spędzający bydło z łąki. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy udało się nam obudzić bardzo wcześnie i sprawnie się zebrać. Wstaliśmy o 6 ale Hipcia ponastawiała budzików już od piątej. Niestety (albo stety), ten rygor pobudkowy został zachowany już do końca wyjazdu.
Noc była ciepła, a łąka okazała się być mokra. I mglista. Wyglądało to bardzo ładnie (w oddali widać było zarys wioski, a po drugiej stronie, przy naszej drodze, wyglądała całkiem spora góra skąpana we mgle, powoli zjadana przez pierwsze promyki porannego słońca; w końcu jakieś „poważne” górskie widoki), ale wszystko ciekło, mokry namiot został brutalnie i bez szans na doschnięcie wrzucony do pokrowca, pokrowiec wylądował w sakwy, a objuczone już rumaki punkt siódma zostały poprowadzone w kierunku torów. Przeprawa przez nadal mokrą łąkę poszła dużo sprawniej, głównie dlatego, że zamiast człapać najkrótszą możliwą droga, możemy obrać drogę po półokręgu, przemieszczając się po dywanie z uschniętych, sztywnych roślin przypominających trzcinę.
Poranna droga różni się od wieczornej drogi ruchem. Wieczorem mijało nas jedno auto na kilka minut, dzisiaj natomiast, mimo wczesnej pory, samochody dopisują - może dlatego że jest to krajówka. Słońce sobie powoli wschodzi, robi się powoli ciepło, ale na razie termometr nieubłaganie wskazuje tylko siedem stopni. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień i mamy nadzieję, że nie będzie tak upalny jak wczoraj. Do tego droga wiedzie wzdłuż coraz wyższych szczytów, dzięki temu i widoki stają się alpejskie powoli coraz ładniejsze. Alpejskie można by rzec. Pierwsze 35 kilometrów idzie po płaskim z małymi i większymi hopkami i zaskakująco sprawnie, prawdopodobnie mieliśmy wiatr w plecy.
Wtem, z zaskoczenia dostajemy ekspresówką w oczy! Pomni wczorajszych przeżyć, przez chwilę wahamy się, czy nie olać tego znaku, ale rozsądek – a zwłaszcza perspektywa zapłacenia mandatu w euro - zwycięża i obieramy drogę przez wioskę. Zanim jeszcze zagłębiliśmy się między domy, dostaję od Hipci prezent wyciągnięty z sakwy - garść cukierków, które chowam sobie do mojego centrum dowodzenia.
Wioseczka okazuje się być bardzo ładna, do tego wszystkie domki mają gdzieś wysoko, nad dachem, pochowane mniejsze i większe dzwonki.
Droga poprowadziła nas trochę naokoło, ale ciągle według ustalonego schematu: trawers zbocza od lewej, wypłaszczenie i znowu trawers. W każdej z mijanych wiosek oczywiście pojawia się chodnik pieszo-rowerowy, ale go olewamy, zresztą nieraz wyprowadzał on w głąb wioski lub zupełnie skręcał w krzaki. Gdy w końcu ślimakiem wyjeżdżamy na właściwą trasę, to... zjeżdżamy z niej. Ale tylko na chwileczkę, na CPN-a. Po sprawnych zakupach ruszamy w górę, powoli, tym razem w towarzystwie motocyklistów, którzy zdecydowanie obrodzili zachęceni ładną pogodą. Zaczynamy podjazd na pierwszą poważną przełęcz (Radstädter, 1738 m). Podjazd zaczyna się od ścianki 13%. Miejscami jest szeroko, a miejscami jest to tylko ciaśniutki wąwóz z płynącym obok asfaltu potokiem. Nasza obecność na szczęście nie przeszkadza nikomu, bo większość użytkowników drogi to motocykliści. Na samym podjeździe trzy razy stajemy na Colę, w jednym momencie ze zdecydowaną ulgą, bo robiliśmy dziesięcioprocentowy podjazd z wiatrem w twarz. Powoli się chmurzy.
Czy sama przełęcz była interesująca? Tak, pod warunkiem, że ktoś jest miłośnikiem kiczu. Zakopane przy tym, co tam zastaliśmy, jest ładne i zabudowane z sensem. Była to paskudna przełęcz turystyczna, czyli ośrodek narciarski, a co za tym idzie, hotel na hotelu w pstrokatych, niepasujących do siebie kolorach, w różnych kształtach i stylach, mnóstwo pseudoatrakcji dla turystów i plastikowych olbrzymich figur chyba jakiś zwierząt albo inszych potworów. Stajemy tylko na formalną fotkę w tłumie motocyklistów i bardzo szybko zjeżdżamy. Zjazd okazał się być bardzo łagodnym, dzięki czemu praktycznie nie musieliśmy hamować.
Po zjeździe w miejscowości, ślad prowadzi nas na boczne dróżki, którymi wjeżdżamy na szlak rowerowy, prowadzący w głąb niewielkiej wioski. Musiał być uczęszczany, bo na ścianie jednego z budynków mijamy wrzutowy... automat z dętkami. Przy okazji robimy przerwę i zastanawiamy się, dlaczego chcąc jednak jak najszybciej dotrzeć we właściwe Alpy, nie jedziemy naokoło, główną trasą, które zwykle puszcza się przez doliny, a walimy przez coś, co ewidentnie wygląda jak zbocze. W końcu decydujemy się jechać, w końcu plan, to plan, a przewyższenia to przewyższenia.
Wita nas znak ostrzegający o przyjemnym podjeździe. Szybko się zaczyna: w oczy dostajemy 15%. Za nami sznur samochodów, które nie mogą nas wyprzedzić, bo z góry też zjeżdża sznureczek. Czasami dostajemy sprinterskie 8% (oj, jak wtedy się mknie!), ale maksymalnie licznik wskazuje mi 18%. Sześć kilometrów nieprzyjemnej orki w niekończącym się smrodzie palonych klocków hamulcowych. Zero widoków, tylko krzaki po obu stronach. Po co my tędy jedziemy?! Gdy zobaczyłem, że właśnie zbliżamy się do miejscowości, ucieszyłem się, że to już za nami, niemniej jednak samą końcówkę zrobiłem trochę szybciej, by zrobić Hipci fotkę na ostatniej ściance. Gdy odwróciłem się, zobaczyłem, jak stromy był podjazd i odruchowo zacząłem szukać równowagi. Aż nie chciało się wierzyć, że właśnie tędy wjechaliśmy. Ale jednak. 1641 metrów, Katschberg Pass. To już druga z poważniejszych.
Po lewej stronie drogi jakiś obywatel patrzył smutno na podniesioną maskę swojego pojazdu, spod której buchały kłęby białej pary. Poza tym, na szczycie… no co może być na szczycie? Kolejna dawka kiczowatych, paskudnych hotelików. Szybko zakładamy bluzy i ruszamy w dół. Bardzo w dół. Baaaardzo w dół.
Nadeszła właśnie pierwsza próba dla moich hamulców. Jest ostro, zjazd niewiele różni się od podjazdu, po raz pierwszy w życiu widzę znaki z prośbą o zjeżdżanie na pierwszym biegu. Nie umiem wrzucić pierwszego biegu, hamowanie silnikiem też jakoś odpada, więc wrzucam tyłek za siodełko i skupiam się na przyjemności ze zjazdu.Niestety, jest kręto, a ruch wcale nie robi się mniejszy, ale na szczęście okazuje się, że hamulce dają radę i nie muszę się obawiać. Co najwyżej trzeba myśleć o tym, że przy sporej ilości takich zjazdów klocki będę wymieniał taśmowo. Nawet raz staję sprawdzić temperaturę obręczy, wcześniej nigdy o tym nie myślałem, niestety, przeczytałem o tym w czyjej relacji i teraz już wolałem być ostrożny. Obręcz była ledwo ciepła.
W końcu się trochę wypłaszcza i dostajemy bardzo długi zjazd wzdłuż autostrady. Sama autostrada biegnie górą i raz po raz przejeżdżamy pod nią, a dokładanie pod ogromnymi mostami po których prowadziła. Na GPS-ie miałem zanotowane 50 km zjazdu od samej przełęczy. Gdy tak jedziemy sobie bez pedałowania powyżej 40 km/h, przypominam sobie, jak Katana wspominała, że nigdy nie zjeżdża powyżej 35 km/h. No, to teraz by nie miała wyboru. Droga jest szeroka, przyjemna. Nawet zbyt przyjemna. W pewnym momencie, gdy, na samym dole podjazdu, dojeżdżamy do "ściany" (skrzyżowanie w kształcie litery "T") orientuję się, że pomyliłem odnogi i zamiast w prawo, w górę, pojechaliśmy w lewo... No to teraz trzeba wziąć dupę w trok i popedałować ostro pod jakieś zbocze, przerzucić się na drugą stronę i wrócić na właściwy ślad.
Gdy tak się mozoliliśmy, usłyszałem z boku znajomy szelest. Szosa! – pomyślałem. Ku mojemu zaskoczeniu, bez wysiłku minęła mnie starsza pani, a chwilę później jej mąż. Ki diabeł?! Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że oboje mieli elektryczne rowery.
W końcu wracamy do swojego śladu. Kawałek krajówką i odbitka w stronę Grossglocknera. Jedzie się przyjemnie, chociaż Hipcię znowu bolą... stopy. Zaskoczenie, co? Ruch jest duży, mijamy wioskę za wioską. Droga biegnie standardowo doliną, trawersując zbocze znowu od lewej. Robi się dość nudno.
Tuż przed zachodem słońca, gdy niebo znowu pokryły chmury, robimy chwilę przerwy na przystanku autobusowym. Jemy tam jakieś wafelki i zapijamy energetykiem.
W końcu pojawia się skręt na Hochtor. Przed skrętem udaje nam się zrobić zakupy na stacji benzynowej: cola, Tiger, powerade, kilka batonów Postanowiliśmy mieć przy sobie zawsze zapas dwóch puszek energetyka - raz, że polepsza nastrój, a dwa, że może się przydać na spanie. A lepiej mieć niż nie mieć. Kawałek dalej wyprzedza nas radiowóz, który spotykam na solidnym zjeździe. Na ich widok zwalniam, bo czort wie, czy nie stanęli posuszyć sobie sakwiarzy. Ale nie, po prostu sobie siedzieli.
Po skręcie ruch praktycznie zniknął. Wjechaliśmy w kolejną dolinę. Tak rozpoczęliśmy powolne zdobywanie wysokości aby ostatecznie zdobyć przełęcz Hochtor.
Zrobiło się zupełnie ciemno, do tego zaczęło padać lekko kropić. Dniówka została już wyrobiona, więc dwukrotnie wchodzę w krzaki szukać jakiejś miejscówki, by zanocować, póki jest płasko. Niestety, wszystko wygląda jak plac zabaw dla początkujących operatorów koparek. Ciężko jest po tym iść, nie mówiąc o próbie szukania miejsca na nocleg. Decydujemy się jechać dalej w kierunku Heiligenblut i zobaczyć, co będzie dalej. Dalej zaczyna się przyjemny, sześcioprocentowy podjazd. Niestety, możliwych miejscówek jest niewiele, za to Hipci zdecydowanie lepiej (i bezboleśniej) się pedałuje.
Skanuję uważnie GPS-a i zauważam, że w samej miejscowości jest kemping. Gdy wyjeżdżamy na górę, zauważam, że do tego hotelu trzeba by ostro zjechać w dół. Pomysł upada, podobnie, jak pomysł nocowania w hotelu. Postanawiamy jechać dalej z myślą, że na coś w końcu musimy trafić. Heiligenblut wyciągnęła ze zbocza wszystkie płaskie fragmenty, za miejscowością niemalże momentalnie zaczyna się znajomy krajobraz: z lewej zbocze, z prawej lufa. Oficjalnie zaczynamy podjazd na Hochtor po Hochalpenstrasse, jedną z najbardziej popularnych wśród turystów i jedną z najpiękniejszych dróg. Widoki w dzień zapewne zapierają dech ale i nocą nie narzekaliśmy, kapitalnie wyglądały zwłaszcza migoczące w dole światełka okolicznych wioseczek.
Gdy wszystkie zabudowania zaczynają się już kończyć, a ja zacząłem się zastanawiać, jak długo będziemy pełznąć po dziesięcioprocentowym podjeździe, zauważamy niewielką zatoczkę, razem ze stołem i drewnianymi ławami postawionymi na drewnianym podeście. Przesuwamy nieco stół i stawiamy namiot. Tuż przy drodze; tak to nie zdarzyło się nam nocować nigdy. Droga jednak w dalszej perspektywie nie wskazywała, że znajdą się lepsze miejsca na nocleg. Poza tym coraz bardziej padało i było już po 22. Żadne z wyprzedzających nas aut nie zwraca na nas uwagi, zauważa nas natomiast mieszkanka domu umieszczonego nieco powyżej nas - najpierw uważnie się nam (a w zasadzie naszym czołówkom) przygląda, a potem zamyka auto.
Gdy rozbiliśmy namiot i szykowaliśmy się do kolacji, doszło do tragedii: jedna z puszek piwa przewróciła się na kamienie i pękła. I trzeba było ją szybko wypić.
Już głęboko w nocy usłyszeliśmy znajome uderzenia setek kropel o tropik.
Noc była ciepła, a łąka okazała się być mokra. I mglista. Wyglądało to bardzo ładnie (w oddali widać było zarys wioski, a po drugiej stronie, przy naszej drodze, wyglądała całkiem spora góra skąpana we mgle, powoli zjadana przez pierwsze promyki porannego słońca; w końcu jakieś „poważne” górskie widoki), ale wszystko ciekło, mokry namiot został brutalnie i bez szans na doschnięcie wrzucony do pokrowca, pokrowiec wylądował w sakwy, a objuczone już rumaki punkt siódma zostały poprowadzone w kierunku torów. Przeprawa przez nadal mokrą łąkę poszła dużo sprawniej, głównie dlatego, że zamiast człapać najkrótszą możliwą droga, możemy obrać drogę po półokręgu, przemieszczając się po dywanie z uschniętych, sztywnych roślin przypominających trzcinę.
Poranna droga różni się od wieczornej drogi ruchem. Wieczorem mijało nas jedno auto na kilka minut, dzisiaj natomiast, mimo wczesnej pory, samochody dopisują - może dlatego że jest to krajówka. Słońce sobie powoli wschodzi, robi się powoli ciepło, ale na razie termometr nieubłaganie wskazuje tylko siedem stopni. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień i mamy nadzieję, że nie będzie tak upalny jak wczoraj. Do tego droga wiedzie wzdłuż coraz wyższych szczytów, dzięki temu i widoki stają się alpejskie powoli coraz ładniejsze. Alpejskie można by rzec. Pierwsze 35 kilometrów idzie po płaskim z małymi i większymi hopkami i zaskakująco sprawnie, prawdopodobnie mieliśmy wiatr w plecy.
Wtem, z zaskoczenia dostajemy ekspresówką w oczy! Pomni wczorajszych przeżyć, przez chwilę wahamy się, czy nie olać tego znaku, ale rozsądek – a zwłaszcza perspektywa zapłacenia mandatu w euro - zwycięża i obieramy drogę przez wioskę. Zanim jeszcze zagłębiliśmy się między domy, dostaję od Hipci prezent wyciągnięty z sakwy - garść cukierków, które chowam sobie do mojego centrum dowodzenia.
Wioseczka okazuje się być bardzo ładna, do tego wszystkie domki mają gdzieś wysoko, nad dachem, pochowane mniejsze i większe dzwonki.
Droga poprowadziła nas trochę naokoło, ale ciągle według ustalonego schematu: trawers zbocza od lewej, wypłaszczenie i znowu trawers. W każdej z mijanych wiosek oczywiście pojawia się chodnik pieszo-rowerowy, ale go olewamy, zresztą nieraz wyprowadzał on w głąb wioski lub zupełnie skręcał w krzaki. Gdy w końcu ślimakiem wyjeżdżamy na właściwą trasę, to... zjeżdżamy z niej. Ale tylko na chwileczkę, na CPN-a. Po sprawnych zakupach ruszamy w górę, powoli, tym razem w towarzystwie motocyklistów, którzy zdecydowanie obrodzili zachęceni ładną pogodą. Zaczynamy podjazd na pierwszą poważną przełęcz (Radstädter, 1738 m). Podjazd zaczyna się od ścianki 13%. Miejscami jest szeroko, a miejscami jest to tylko ciaśniutki wąwóz z płynącym obok asfaltu potokiem. Nasza obecność na szczęście nie przeszkadza nikomu, bo większość użytkowników drogi to motocykliści. Na samym podjeździe trzy razy stajemy na Colę, w jednym momencie ze zdecydowaną ulgą, bo robiliśmy dziesięcioprocentowy podjazd z wiatrem w twarz. Powoli się chmurzy.
Czy sama przełęcz była interesująca? Tak, pod warunkiem, że ktoś jest miłośnikiem kiczu. Zakopane przy tym, co tam zastaliśmy, jest ładne i zabudowane z sensem. Była to paskudna przełęcz turystyczna, czyli ośrodek narciarski, a co za tym idzie, hotel na hotelu w pstrokatych, niepasujących do siebie kolorach, w różnych kształtach i stylach, mnóstwo pseudoatrakcji dla turystów i plastikowych olbrzymich figur chyba jakiś zwierząt albo inszych potworów. Stajemy tylko na formalną fotkę w tłumie motocyklistów i bardzo szybko zjeżdżamy. Zjazd okazał się być bardzo łagodnym, dzięki czemu praktycznie nie musieliśmy hamować.
Po zjeździe w miejscowości, ślad prowadzi nas na boczne dróżki, którymi wjeżdżamy na szlak rowerowy, prowadzący w głąb niewielkiej wioski. Musiał być uczęszczany, bo na ścianie jednego z budynków mijamy wrzutowy... automat z dętkami. Przy okazji robimy przerwę i zastanawiamy się, dlaczego chcąc jednak jak najszybciej dotrzeć we właściwe Alpy, nie jedziemy naokoło, główną trasą, które zwykle puszcza się przez doliny, a walimy przez coś, co ewidentnie wygląda jak zbocze. W końcu decydujemy się jechać, w końcu plan, to plan, a przewyższenia to przewyższenia.
Wita nas znak ostrzegający o przyjemnym podjeździe. Szybko się zaczyna: w oczy dostajemy 15%. Za nami sznur samochodów, które nie mogą nas wyprzedzić, bo z góry też zjeżdża sznureczek. Czasami dostajemy sprinterskie 8% (oj, jak wtedy się mknie!), ale maksymalnie licznik wskazuje mi 18%. Sześć kilometrów nieprzyjemnej orki w niekończącym się smrodzie palonych klocków hamulcowych. Zero widoków, tylko krzaki po obu stronach. Po co my tędy jedziemy?! Gdy zobaczyłem, że właśnie zbliżamy się do miejscowości, ucieszyłem się, że to już za nami, niemniej jednak samą końcówkę zrobiłem trochę szybciej, by zrobić Hipci fotkę na ostatniej ściance. Gdy odwróciłem się, zobaczyłem, jak stromy był podjazd i odruchowo zacząłem szukać równowagi. Aż nie chciało się wierzyć, że właśnie tędy wjechaliśmy. Ale jednak. 1641 metrów, Katschberg Pass. To już druga z poważniejszych.
Po lewej stronie drogi jakiś obywatel patrzył smutno na podniesioną maskę swojego pojazdu, spod której buchały kłęby białej pary. Poza tym, na szczycie… no co może być na szczycie? Kolejna dawka kiczowatych, paskudnych hotelików. Szybko zakładamy bluzy i ruszamy w dół. Bardzo w dół. Baaaardzo w dół.
Nadeszła właśnie pierwsza próba dla moich hamulców. Jest ostro, zjazd niewiele różni się od podjazdu, po raz pierwszy w życiu widzę znaki z prośbą o zjeżdżanie na pierwszym biegu. Nie umiem wrzucić pierwszego biegu, hamowanie silnikiem też jakoś odpada, więc wrzucam tyłek za siodełko i skupiam się na przyjemności ze zjazdu.Niestety, jest kręto, a ruch wcale nie robi się mniejszy, ale na szczęście okazuje się, że hamulce dają radę i nie muszę się obawiać. Co najwyżej trzeba myśleć o tym, że przy sporej ilości takich zjazdów klocki będę wymieniał taśmowo. Nawet raz staję sprawdzić temperaturę obręczy, wcześniej nigdy o tym nie myślałem, niestety, przeczytałem o tym w czyjej relacji i teraz już wolałem być ostrożny. Obręcz była ledwo ciepła.
W końcu się trochę wypłaszcza i dostajemy bardzo długi zjazd wzdłuż autostrady. Sama autostrada biegnie górą i raz po raz przejeżdżamy pod nią, a dokładanie pod ogromnymi mostami po których prowadziła. Na GPS-ie miałem zanotowane 50 km zjazdu od samej przełęczy. Gdy tak jedziemy sobie bez pedałowania powyżej 40 km/h, przypominam sobie, jak Katana wspominała, że nigdy nie zjeżdża powyżej 35 km/h. No, to teraz by nie miała wyboru. Droga jest szeroka, przyjemna. Nawet zbyt przyjemna. W pewnym momencie, gdy, na samym dole podjazdu, dojeżdżamy do "ściany" (skrzyżowanie w kształcie litery "T") orientuję się, że pomyliłem odnogi i zamiast w prawo, w górę, pojechaliśmy w lewo... No to teraz trzeba wziąć dupę w trok i popedałować ostro pod jakieś zbocze, przerzucić się na drugą stronę i wrócić na właściwy ślad.
Gdy tak się mozoliliśmy, usłyszałem z boku znajomy szelest. Szosa! – pomyślałem. Ku mojemu zaskoczeniu, bez wysiłku minęła mnie starsza pani, a chwilę później jej mąż. Ki diabeł?! Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że oboje mieli elektryczne rowery.
W końcu wracamy do swojego śladu. Kawałek krajówką i odbitka w stronę Grossglocknera. Jedzie się przyjemnie, chociaż Hipcię znowu bolą... stopy. Zaskoczenie, co? Ruch jest duży, mijamy wioskę za wioską. Droga biegnie standardowo doliną, trawersując zbocze znowu od lewej. Robi się dość nudno.
Tuż przed zachodem słońca, gdy niebo znowu pokryły chmury, robimy chwilę przerwy na przystanku autobusowym. Jemy tam jakieś wafelki i zapijamy energetykiem.
W końcu pojawia się skręt na Hochtor. Przed skrętem udaje nam się zrobić zakupy na stacji benzynowej: cola, Tiger, powerade, kilka batonów Postanowiliśmy mieć przy sobie zawsze zapas dwóch puszek energetyka - raz, że polepsza nastrój, a dwa, że może się przydać na spanie. A lepiej mieć niż nie mieć. Kawałek dalej wyprzedza nas radiowóz, który spotykam na solidnym zjeździe. Na ich widok zwalniam, bo czort wie, czy nie stanęli posuszyć sobie sakwiarzy. Ale nie, po prostu sobie siedzieli.
Po skręcie ruch praktycznie zniknął. Wjechaliśmy w kolejną dolinę. Tak rozpoczęliśmy powolne zdobywanie wysokości aby ostatecznie zdobyć przełęcz Hochtor.
Zrobiło się zupełnie ciemno, do tego zaczęło padać lekko kropić. Dniówka została już wyrobiona, więc dwukrotnie wchodzę w krzaki szukać jakiejś miejscówki, by zanocować, póki jest płasko. Niestety, wszystko wygląda jak plac zabaw dla początkujących operatorów koparek. Ciężko jest po tym iść, nie mówiąc o próbie szukania miejsca na nocleg. Decydujemy się jechać dalej w kierunku Heiligenblut i zobaczyć, co będzie dalej. Dalej zaczyna się przyjemny, sześcioprocentowy podjazd. Niestety, możliwych miejscówek jest niewiele, za to Hipci zdecydowanie lepiej (i bezboleśniej) się pedałuje.
Skanuję uważnie GPS-a i zauważam, że w samej miejscowości jest kemping. Gdy wyjeżdżamy na górę, zauważam, że do tego hotelu trzeba by ostro zjechać w dół. Pomysł upada, podobnie, jak pomysł nocowania w hotelu. Postanawiamy jechać dalej z myślą, że na coś w końcu musimy trafić. Heiligenblut wyciągnęła ze zbocza wszystkie płaskie fragmenty, za miejscowością niemalże momentalnie zaczyna się znajomy krajobraz: z lewej zbocze, z prawej lufa. Oficjalnie zaczynamy podjazd na Hochtor po Hochalpenstrasse, jedną z najbardziej popularnych wśród turystów i jedną z najpiękniejszych dróg. Widoki w dzień zapewne zapierają dech ale i nocą nie narzekaliśmy, kapitalnie wyglądały zwłaszcza migoczące w dole światełka okolicznych wioseczek.
Gdy wszystkie zabudowania zaczynają się już kończyć, a ja zacząłem się zastanawiać, jak długo będziemy pełznąć po dziesięcioprocentowym podjeździe, zauważamy niewielką zatoczkę, razem ze stołem i drewnianymi ławami postawionymi na drewnianym podeście. Przesuwamy nieco stół i stawiamy namiot. Tuż przy drodze; tak to nie zdarzyło się nam nocować nigdy. Droga jednak w dalszej perspektywie nie wskazywała, że znajdą się lepsze miejsca na nocleg. Poza tym coraz bardziej padało i było już po 22. Żadne z wyprzedzających nas aut nie zwraca na nas uwagi, zauważa nas natomiast mieszkanka domu umieszczonego nieco powyżej nas - najpierw uważnie się nam (a w zasadzie naszym czołówkom) przygląda, a potem zamyka auto.
Gdy rozbiliśmy namiot i szykowaliśmy się do kolacji, doszło do tragedii: jedna z puszek piwa przewróciła się na kamienie i pękła. I trzeba było ją szybko wypić.
Już głęboko w nocy usłyszeliśmy znajome uderzenia setek kropel o tropik.
- DST 224.96km
- Czas 12:47
- VAVG 17.60km/h
- Podjazdy 3334m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 12 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 1
Próbując nie przeciąć niczego więcej niż worków i taśm, cierpliwie, wolnymi i ostrożnymi cięciami szwajcarskiego scyzoryka, wydobywam na światło dzienne oba rowery. Kilometry taśmy, kilogramy trytytek i płaty gąbek, którymi zabezpieczyłem rowery, spełniły swoje zadanie, chroniąc wrażliwe fragmenty przed uskodzeniami. Teraz stają się jednak przekleństwem, które wymusza na mnie odwracanie czynności, znajdując kolejne coraz to bardziej pomysłowe pętle, uniemożliwiające uwolnienie naszych pojazdów z niewoli.
Po chwili pracy rowery są już złożone, z zaskoczeniem przyjmuję fakt tego, że tarcza Hipci nagle uparła się obcierać o klocki. Trudno. Zaczynamy od regulacji.
Jeśli ktoś nie pamięta, to nasz wyjazd miał być w czasie największego „zgrupowania” uchodźców. Ich celem miała być Austria, dworce miały być zapchane. Tymczasem dworzec dookoła szarzeje zwykłą, normalną pustką, która cechuje wszystkie dworce świata o równie nieludzkich, wczesnorannych porach.
Witani obojętnymi spojrzeniami pojedynczych pasażerów idziemy napełnić bidony w ubikacji (do dziś wierzę, że napełniane były z umywalki) w cenie pół euro za wstęp i komplet pełnych bidonów. Na zewnątrz jest tak samo szaro, jak na peronie. Chmury gęsto zalegają niebo, asfalt i tereny dookoła są jak w każdym mieście: brudnoszare i nieciekawe. Ruszamy… stop! Poprawka magnesu. No, wreszcie start. Przygodo, prowadź!
Nikt nie spodziewał się, że nagle wjedziemy w piękne, wiedeńskie ogrody i parkami, pomiędzy wysokimi murami żywopłotów wyprowadzeni zostaniemy prosto w pierwszy, zielony, alpejski podjazd, ale tego to nie oczekiwałem: brzydkie, stare bloki, kiepski asfalt, ponuro i mgliście. Taki Radom trochę, tylko napisy w obcym języku.
Ruch minimalny, w końcu jest jeszcze wcześnie rano... Na szerokiej, pofałdowanej wylotówce, która, wypisz-wymaluj, przypomina wyjazd z Warszawy przez Raszyn, mijają nas pojedyncze samochody. Gdzie Wiedeń? Gdzie Europa, bogactwo, piękno? Gdzie? Na razie jest szaro, brudno… z jednym tylko zaskoczeniem: ogromne, kilkunastometrowe krzesło reklamuje jeden ze sklepów meblowych.
Początek jest płaski, ale po chwili skręcamy w mniejszą dróżkę i tam pojawia się pierwszy, sześcioprocentowy podjazd na... Hinterstrasse. I zgadnijcie, jak to z daleka odczytałem. Droga prowadzi przez niewielkie wioski, jakieś zaspane osiedla, ale dzisiaj nikt nie oczekiwał, że od razu dostaniemy po oczach górami… Chociaż powoli zaczęły pojawiać się na horyzoncie, to jednak trzeba swoje przejechać, żeby w nagrodę dostać prawdziwe góry. Pierwsze pagórki znikają za naszymi kołami, mijają nas nawet dwie grupki porannych szosowców.
W tym momencie uderza mnie po twarzy średnio przespana noc, więc nie dość, że chce mi się spać, to wszystko zaczyna męczyć, zwłaszcza, że, ciężka cholera, wszystko wygląda jak w Polsce. Jedziemy przez tereny, w których można było robić zdjęcia na oślep, a ciężko by było odróżnić, czy to Polska, czy Austria. Mruczę sobie i warkoczę w kierunku wszystkiego, co pozwala mi się rozbudzić.
W końcu atakuje nas słońce. W ciągu kilku minut robi się oślepiająco jasno, gdy robi się już bardzo ciepło, stajemy na poboczu na śniadanie w postaci polskich 7-daysów. Zdejmuję z siebie część ubrań, bo chłodniej to chyba się na razie nie będzie robiło.
Słońce powoli się rozkręca, licznik wskakuje na 30 stopni. W jednej z dolinek zarządzam niepodlegający dyskusjom postój na pierwsze zakupy. Nie zamierzałem nawet prowadzić negocjacji. „Kurwa, zaraz zasnę”, rzucone jako uzasadnienie, gdy już zsiadaliśmy pod białym murem niewielkiego budynku, rozwiązało wszelkie wątpliwości. W istocie, atak był tak potężny, że leciałem twarzą na kierownicę i chyba najwyższy czas nasmarować trzewia kofeiną.
Billa. Pierwszy austriacki sklep. Wchodzę, kupuję najtańsze. Nie próbuję się nawet zastanawiać nad ceną, dopiero gdy Hipcia pyta, czy drogo, wyciągam zmiętolony paragon i przeliczam na złotówki. Super Mega Młoda-Foka Caffeine Hot Shot, czy jakkolwiek producent sobie zażyczył to nazwać, nie kosztuje jakoś szczególnie drogo, zapłaciłem 2 zł więcej niż w Kraju (za litrową butelkę). A kupiłem na zapas, dzisiejszy dzień będzie przebiegał pod znakiem spania na kierownicy.
No i dalej ruszamy w Polskę. Samochody (na oko kilkuletnie), domy, pola, rolnicy, drogi, nawet przechodnie... wszystko jak w Polsce, może za wyjątkiem urokliwych wioseczek z ładnymi zadbanymi domkami tonącymi w kwiatach i coraz bardziej skąpanym górami horyzontem. To co nas zaskoczyło, to pojawiające się co jakiś czas specyficzne ozdoby przed domami: w ogrodzie rozwieszone były małe śpioszki i inne dziecięce kolorowe ubranka, do tego przed domem stała figurka bociana. Jak się domyśliliśmy, w ten sposób świętowano narodziny dziecka. W sumie fajny zwyczaj.
Zaczyna się droga pod górę. Pierwsza (nazwana) przełęcz czeka nas na wysokości 595 m. W końcu! Dookoła jest zielono, spokojnie i ładnie. W miarę pokonywania wysokości, śledziłem sobie uważnie, na jaką wysokość dojedziemy. Sześciuset nie było teraz, pojawiło się za chwilę - kolejna przełęcz wyskoczyła na 650 metrów.
W końcu skręcamy gdzieś z drogi głównej i robi się naprawdę przyjemnie, bo ruch robi się zauważalnie mniejszy. Robi się też paskudnie gorąco. Podjazdy robią się coraz bardziej strome, a my – mimo przecież prawie trzech tygodni przed sobą - ciśniemy jak potłuczeni, mimo że Hipcię powoli zaczyna boleć stopa. Z ironią stwierdzam sam do siebie, że po całym roku tłuczenia się po ultramaratonach, minimalizowania przerw i śledzeniu zmarnowanych na sikanie minut, droga do przestawienia się na spokojną jazdę, będzie musiała chwilę zająć.
Na jednym z pierwszych podjazdów zauważyłem, że nie chce się zrzucać łańcuch z przodu, to akurat problem, którego się spodziewałem, bo złożenie przedniej przerzutki typu MTB z szosową klamkomanetką mogło dawać takie objawy. Da się z tym żyć.
Kolejna przełęcz wywiozła nas na 751 m, zaczynają się upierdliwe zjazdo-podjazdy. W pewnym momencie z zaskoczenia uderza w nas krótka, dwunastoprocentowa ścianka, ale po chwili przerwy na kolejnej ściance dostajemy tych procentów czternaście.
Barwa słońca przeszła w czerwień. Zaczynało się późne popołudnie. Droga prowadzi nas wzdłuż ładnej rzeki, pojawiają się Mordercze Tunele, które trzeba objechać, bo rowerem nie wolno (przecież wiadomo, że w tunelach na nieuważnych rowerzystów czycha Kostucha). Akurat na to nie narzekamy, bo dzięki temu mamy ładne widoki. Za pierwszym z tuneli czeka nawet turystyczna wiata, na której robimy sobie dłuższą (czyli coś około kwadransa) przerwę.
Hipcia, wygodnie siedząca i pochłaniająca oczami widok, pomiędzy jednym ciastkiem a drugim patrzy w dal i filozoficznie mówi "Nie powinno nas tu być". Ciężko się z tym nie zgodzić. Dopiero co skończyliśmy GMRDP, dopiero co udało się zregenerować (choć trudno nazwać to regeneracją - ortopeda kazał jej odpuścić rower na 2 miesiące), a już rzuciliśmy się na solidną jednak wyprawę. Hipcia jedzie z realnym ryzykiem tego, że coś w końcu nie wytrzyma i trzeba będzie zjeżdżać awaryjnie.
Na scenariusze na wszelki wypadek przyjdzie czas. Jesteśmy w cywilizacji, więc awaryjna ucieczka jest możliwa praktycznie z każdego miejsca, w zamelinujemy się gdzieś i będziemy wypoczywać jak ludzie. Czyli że namiot, relaks, luz i piwo.
Tak, jak filozoficznie zaczęła, tak wcale nie filozoficznie skończyła, podchodząc do roweru jak rzemieślnik do miejsca pracy, patrząc nań z nieukrywaną satysfakcją graniczącą z obrzydzeniem. Ubraliśmy dłuższe ciuchy, bo słońce już bardzo wyraźnie chyliło się już ku zachodowi i ruszyliśmy dalej, wzdłuż rzeki. I tak, klasycznie, w stronę zachodzącego słońca.
Kawałek dalej, już w szaróce, przy wylotówce z Admont zatrzymaliśmy się na stacji. Kupujemy colę i energetyki w jakichś egzotycznych smakach (kupiłem po jednym z każdego smaku), po czym robimy chwilę przerwy siedząc przy stolikach i zastanawiając się nad sensem życia, jazdy i tego, dlaczego słonie nie potrafią latać.
W końcu ruszamy dalej. Już w świetle świateł. W jednym miejscu atakuje nas ekspresówka, którą trzeba objeżdżać przez wioski. "Ekspresówka" to mocne słowo, jest to po prostu obwodnica przy której ktoś postawił znaki. Takie wynalazki zaczynają się pojawiać coraz częściej, co mnie bardzo wkurza, bo za każdym razem trzeba się zatrzymywać i szukać drogi przez wioskę (a nie zawsze jest to "wal prosto przed siebie"). Po drodze trochę dyskutujemy na temat potencjalnego wycofania się z trasy i jedyne, co udaje nam się ustalić to to, co już wiemy: na razie jedziemy przed siebie, a potem się zobaczy.
W końcu zapadł solidny zmrok. Tuż po jednej z ekspresówek, która doprowadziła mnie do szewskiej pasji, bo kręciliśmy się po wiosce jak zagubiony psiak, sprawdzając wszystkie możliwe wyjazdy, uznaliśmy, że może już czas poszukać czegoś na nocleg. Była już 21.30. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić: między łąkami z jednej, a wzgórzem z drugiej nie ma niczego, co wyglądałoby obiecująco. W końcu trafia się większa kępka drzew, do której ruszam przez mokrą od rosy łąkę. Trzeba przeskoczyć przez stromy nasyp, przekroczyć tory (oczywiście z rowerem na plecach). Dobrze schowana za krzakami miejscówka wynagradza trud krótkiej, pieszej wędrówki i zachęca do wypoczynku.
Dzień był chyba z klimatu „ultra”: jechaliśmy mocno, nawet chyba mocniej niż powinniśmy, a przez cały dzień zrobiliśmy zaledwie półtorej godziny przystanku. Kończymy go na nieco ponad dwustu czterdziestu kilometrach.
Po chwili pracy rowery są już złożone, z zaskoczeniem przyjmuję fakt tego, że tarcza Hipci nagle uparła się obcierać o klocki. Trudno. Zaczynamy od regulacji.
Jeśli ktoś nie pamięta, to nasz wyjazd miał być w czasie największego „zgrupowania” uchodźców. Ich celem miała być Austria, dworce miały być zapchane. Tymczasem dworzec dookoła szarzeje zwykłą, normalną pustką, która cechuje wszystkie dworce świata o równie nieludzkich, wczesnorannych porach.
Witani obojętnymi spojrzeniami pojedynczych pasażerów idziemy napełnić bidony w ubikacji (do dziś wierzę, że napełniane były z umywalki) w cenie pół euro za wstęp i komplet pełnych bidonów. Na zewnątrz jest tak samo szaro, jak na peronie. Chmury gęsto zalegają niebo, asfalt i tereny dookoła są jak w każdym mieście: brudnoszare i nieciekawe. Ruszamy… stop! Poprawka magnesu. No, wreszcie start. Przygodo, prowadź!
Nikt nie spodziewał się, że nagle wjedziemy w piękne, wiedeńskie ogrody i parkami, pomiędzy wysokimi murami żywopłotów wyprowadzeni zostaniemy prosto w pierwszy, zielony, alpejski podjazd, ale tego to nie oczekiwałem: brzydkie, stare bloki, kiepski asfalt, ponuro i mgliście. Taki Radom trochę, tylko napisy w obcym języku.
Ruch minimalny, w końcu jest jeszcze wcześnie rano... Na szerokiej, pofałdowanej wylotówce, która, wypisz-wymaluj, przypomina wyjazd z Warszawy przez Raszyn, mijają nas pojedyncze samochody. Gdzie Wiedeń? Gdzie Europa, bogactwo, piękno? Gdzie? Na razie jest szaro, brudno… z jednym tylko zaskoczeniem: ogromne, kilkunastometrowe krzesło reklamuje jeden ze sklepów meblowych.
Początek jest płaski, ale po chwili skręcamy w mniejszą dróżkę i tam pojawia się pierwszy, sześcioprocentowy podjazd na... Hinterstrasse. I zgadnijcie, jak to z daleka odczytałem. Droga prowadzi przez niewielkie wioski, jakieś zaspane osiedla, ale dzisiaj nikt nie oczekiwał, że od razu dostaniemy po oczach górami… Chociaż powoli zaczęły pojawiać się na horyzoncie, to jednak trzeba swoje przejechać, żeby w nagrodę dostać prawdziwe góry. Pierwsze pagórki znikają za naszymi kołami, mijają nas nawet dwie grupki porannych szosowców.
W tym momencie uderza mnie po twarzy średnio przespana noc, więc nie dość, że chce mi się spać, to wszystko zaczyna męczyć, zwłaszcza, że, ciężka cholera, wszystko wygląda jak w Polsce. Jedziemy przez tereny, w których można było robić zdjęcia na oślep, a ciężko by było odróżnić, czy to Polska, czy Austria. Mruczę sobie i warkoczę w kierunku wszystkiego, co pozwala mi się rozbudzić.
W końcu atakuje nas słońce. W ciągu kilku minut robi się oślepiająco jasno, gdy robi się już bardzo ciepło, stajemy na poboczu na śniadanie w postaci polskich 7-daysów. Zdejmuję z siebie część ubrań, bo chłodniej to chyba się na razie nie będzie robiło.
Słońce powoli się rozkręca, licznik wskakuje na 30 stopni. W jednej z dolinek zarządzam niepodlegający dyskusjom postój na pierwsze zakupy. Nie zamierzałem nawet prowadzić negocjacji. „Kurwa, zaraz zasnę”, rzucone jako uzasadnienie, gdy już zsiadaliśmy pod białym murem niewielkiego budynku, rozwiązało wszelkie wątpliwości. W istocie, atak był tak potężny, że leciałem twarzą na kierownicę i chyba najwyższy czas nasmarować trzewia kofeiną.
Billa. Pierwszy austriacki sklep. Wchodzę, kupuję najtańsze. Nie próbuję się nawet zastanawiać nad ceną, dopiero gdy Hipcia pyta, czy drogo, wyciągam zmiętolony paragon i przeliczam na złotówki. Super Mega Młoda-Foka Caffeine Hot Shot, czy jakkolwiek producent sobie zażyczył to nazwać, nie kosztuje jakoś szczególnie drogo, zapłaciłem 2 zł więcej niż w Kraju (za litrową butelkę). A kupiłem na zapas, dzisiejszy dzień będzie przebiegał pod znakiem spania na kierownicy.
No i dalej ruszamy w Polskę. Samochody (na oko kilkuletnie), domy, pola, rolnicy, drogi, nawet przechodnie... wszystko jak w Polsce, może za wyjątkiem urokliwych wioseczek z ładnymi zadbanymi domkami tonącymi w kwiatach i coraz bardziej skąpanym górami horyzontem. To co nas zaskoczyło, to pojawiające się co jakiś czas specyficzne ozdoby przed domami: w ogrodzie rozwieszone były małe śpioszki i inne dziecięce kolorowe ubranka, do tego przed domem stała figurka bociana. Jak się domyśliliśmy, w ten sposób świętowano narodziny dziecka. W sumie fajny zwyczaj.
Zaczyna się droga pod górę. Pierwsza (nazwana) przełęcz czeka nas na wysokości 595 m. W końcu! Dookoła jest zielono, spokojnie i ładnie. W miarę pokonywania wysokości, śledziłem sobie uważnie, na jaką wysokość dojedziemy. Sześciuset nie było teraz, pojawiło się za chwilę - kolejna przełęcz wyskoczyła na 650 metrów.
W końcu skręcamy gdzieś z drogi głównej i robi się naprawdę przyjemnie, bo ruch robi się zauważalnie mniejszy. Robi się też paskudnie gorąco. Podjazdy robią się coraz bardziej strome, a my – mimo przecież prawie trzech tygodni przed sobą - ciśniemy jak potłuczeni, mimo że Hipcię powoli zaczyna boleć stopa. Z ironią stwierdzam sam do siebie, że po całym roku tłuczenia się po ultramaratonach, minimalizowania przerw i śledzeniu zmarnowanych na sikanie minut, droga do przestawienia się na spokojną jazdę, będzie musiała chwilę zająć.
Na jednym z pierwszych podjazdów zauważyłem, że nie chce się zrzucać łańcuch z przodu, to akurat problem, którego się spodziewałem, bo złożenie przedniej przerzutki typu MTB z szosową klamkomanetką mogło dawać takie objawy. Da się z tym żyć.
Kolejna przełęcz wywiozła nas na 751 m, zaczynają się upierdliwe zjazdo-podjazdy. W pewnym momencie z zaskoczenia uderza w nas krótka, dwunastoprocentowa ścianka, ale po chwili przerwy na kolejnej ściance dostajemy tych procentów czternaście.
Barwa słońca przeszła w czerwień. Zaczynało się późne popołudnie. Droga prowadzi nas wzdłuż ładnej rzeki, pojawiają się Mordercze Tunele, które trzeba objechać, bo rowerem nie wolno (przecież wiadomo, że w tunelach na nieuważnych rowerzystów czycha Kostucha). Akurat na to nie narzekamy, bo dzięki temu mamy ładne widoki. Za pierwszym z tuneli czeka nawet turystyczna wiata, na której robimy sobie dłuższą (czyli coś około kwadransa) przerwę.
Hipcia, wygodnie siedząca i pochłaniająca oczami widok, pomiędzy jednym ciastkiem a drugim patrzy w dal i filozoficznie mówi "Nie powinno nas tu być". Ciężko się z tym nie zgodzić. Dopiero co skończyliśmy GMRDP, dopiero co udało się zregenerować (choć trudno nazwać to regeneracją - ortopeda kazał jej odpuścić rower na 2 miesiące), a już rzuciliśmy się na solidną jednak wyprawę. Hipcia jedzie z realnym ryzykiem tego, że coś w końcu nie wytrzyma i trzeba będzie zjeżdżać awaryjnie.
Na scenariusze na wszelki wypadek przyjdzie czas. Jesteśmy w cywilizacji, więc awaryjna ucieczka jest możliwa praktycznie z każdego miejsca, w zamelinujemy się gdzieś i będziemy wypoczywać jak ludzie. Czyli że namiot, relaks, luz i piwo.
Tak, jak filozoficznie zaczęła, tak wcale nie filozoficznie skończyła, podchodząc do roweru jak rzemieślnik do miejsca pracy, patrząc nań z nieukrywaną satysfakcją graniczącą z obrzydzeniem. Ubraliśmy dłuższe ciuchy, bo słońce już bardzo wyraźnie chyliło się już ku zachodowi i ruszyliśmy dalej, wzdłuż rzeki. I tak, klasycznie, w stronę zachodzącego słońca.
Kawałek dalej, już w szaróce, przy wylotówce z Admont zatrzymaliśmy się na stacji. Kupujemy colę i energetyki w jakichś egzotycznych smakach (kupiłem po jednym z każdego smaku), po czym robimy chwilę przerwy siedząc przy stolikach i zastanawiając się nad sensem życia, jazdy i tego, dlaczego słonie nie potrafią latać.
W końcu ruszamy dalej. Już w świetle świateł. W jednym miejscu atakuje nas ekspresówka, którą trzeba objeżdżać przez wioski. "Ekspresówka" to mocne słowo, jest to po prostu obwodnica przy której ktoś postawił znaki. Takie wynalazki zaczynają się pojawiać coraz częściej, co mnie bardzo wkurza, bo za każdym razem trzeba się zatrzymywać i szukać drogi przez wioskę (a nie zawsze jest to "wal prosto przed siebie"). Po drodze trochę dyskutujemy na temat potencjalnego wycofania się z trasy i jedyne, co udaje nam się ustalić to to, co już wiemy: na razie jedziemy przed siebie, a potem się zobaczy.
W końcu zapadł solidny zmrok. Tuż po jednej z ekspresówek, która doprowadziła mnie do szewskiej pasji, bo kręciliśmy się po wiosce jak zagubiony psiak, sprawdzając wszystkie możliwe wyjazdy, uznaliśmy, że może już czas poszukać czegoś na nocleg. Była już 21.30. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić: między łąkami z jednej, a wzgórzem z drugiej nie ma niczego, co wyglądałoby obiecująco. W końcu trafia się większa kępka drzew, do której ruszam przez mokrą od rosy łąkę. Trzeba przeskoczyć przez stromy nasyp, przekroczyć tory (oczywiście z rowerem na plecach). Dobrze schowana za krzakami miejscówka wynagradza trud krótkiej, pieszej wędrówki i zachęca do wypoczynku.
Dzień był chyba z klimatu „ultra”: jechaliśmy mocno, nawet chyba mocniej niż powinniśmy, a przez cały dzień zrobiliśmy zaledwie półtorej godziny przystanku. Kończymy go na nieco ponad dwustu czterdziestu kilometrach.
- DST 242.85km
- Czas 12:19
- VAVG 19.72km/h
- Podjazdy 2745m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 12 września 2015
Kategoria do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 0.
Alpy chodziły za nami od dawna. Już gdy planowaliśmy wyjazd do Norwegii, miały być kolejnym celem wyjazdu, a gdy w 2014 wygrały Bałkany, miały być celem na kolejny rok. I tak się stalo.
Byłem ciekaw. Podobno miały tam być solidne podjazdy, podobno miało być zupełnie inaczej, podobno miały być same góry, przy których to, co do tej pory udało się nam przejechać, miało być zabawą; solidne podjazdy z Bałkanów miały być czymś, co przy sporej ilości dobrej woli można było nazwać „rozgrzewką”.
Ciekawiło mnie to, czy moja prywatna klasyfikacja górska (którą prowadziłem każdego dnia od Bałkanów), a która obrazowała mi stopień trudności danego dnia, przełoży się na ten wyjazd: czy uda się osiągnąć maksymalny stopień (którego nie dane nam było przekroczyć na Bałkanach), czy też może nawet go przekroczymy...
Całość trasy powstała dzięki olbrzymiej cierpliwości Hipci i uprzejmości dwóch pozycji:
- "Rysuj z nami - łamigłówki dla przedszkolaków"
- "Biblioteczka seniora: Internet - z czym to się je" (konkretnie rozdziały: "Wyszukiwarka: zapytaj, otrzymasz odpowiedź" oraz "Mapy Google - mapa, której nie musisz rozkładać na masce samochodu").
Hipcia najpierw znalazła informacje o ciekawych przełęczach, znalazła kilka tras, po których różni ludzie plątali się przez Alpy, naniosła punkty na mapę, po czym pobawiła się w "połącz kropki" i wyszła trasa. Tak po prostu.
Trochę mnie niepokoiło, czy będziemy w stanie to przejechać, zwłaszcza, gdy przeliczyłem, że dystans jest podobny, ale przewyższeń będziemy mieli prawie dwa razy więcej niż na Bałkanach. Hipcia zdecydowanie sprzeciwiła się jakiemukolwiek przeliczaniu i zastanawianiu się nad tym, czy to jest na nasze siły. Postanowiliśmy do tego podejść tak: ile przejedziemy, tyle przejedziemy, szybko dowiemy się, czy porwaliśmy się z motyką na słońce, czy nie, co najwyżej kilka osób będzie miało ubaw z tego, że Hipki przygotowały sobie trasę, którą przejechały w sześćdziesięciu procentach. I oby aż tylu.
Zmiana w stosunku do poprzednich wyjazdów dotknęła również mojego roweru. Skupiła się głównie w przedniej jego części, dokładnie na kierownicy. Owa zmieniła swój kształt na baranka, dostając również klamkomanetki, co wymusiło z kolei zmianę hamulców na Cantilevery. Byłem ciekaw, jak te zabawki się spiszą w górach, bo ich moc jednak jest dużo mniejsza niż V-brake'ów, z których korzystałem dotychczas. Wyraźnie było to widać nawet na ostrych dohamowaniach na płaskim, więc co się może stać w górach? Do tego nie wiedziałem, jak spisze się zwiększona nagle długość roweru - mimo krótszego mostka rower jednak (w dolnym chwycie lub chwycie bezpośrednio za klamkomanetki) zauważalnie się wydłużył.
Powoli zapadał wieczór. Warszawa stawała się coraz bardziej ciemna, latarnie zaczęły już rzucać światło na ciemny asfalt, a samochody stawały się jednym, nieprzerwanym ciągiem włączonych świateł, gdy powoli szykowaliśmy się do wyjścia.
Tym razem miało być bez samolotów.
Sakwy zebrane w wygodne do niesienia kłęby i zapakowane memorkowym patentem rowery, siedzące grzecznie rozczłonkowane w olbrzymich workach na śmieci poklejonych taśmą zostały cierpliwie przeniesione na parking, gdzie czekał na nas El Stalkero. Tak był uprzejmy, że oprócz zawiezienia nas na dworzec, pomógł nam zatachać część klamotów na peron. Tam pożegnaliśmy się i zostaliśmy sami w oczekiwaniu... A do czekania pozostało jeszcze godzina i dziesięć minut.
Na peronie wiało jakby ktoś się powiesił, więc Hipcia pod pretekstem zabicia czasu wymknęła się po frytki; ja z kolei łaziłem w tę i z powrotem po peronie, coraz bardziej zastanawiając się, czy Hipcia nie postanowiła rozpocząć kupienia frytek od posadzenia ziemniaków. Na szczęście po dwudziestu minutach mojego czekania wróciła... z parówkami. Frytek nie było. Zjedliśmy.
Smutnym wzrokiem obserwowaliśmy coraz to bardziej zwiększającą się liczbę pasażerów. Im ich więcej, tym mniej przyjemnie będzie wsiąść i zorganizować się w terenie, zwłaszcza, że nabierałem przekonania graniczącego z pewnością, że rowerów nie uda mi się tak wygodnie, jak planowałem wrzucić na półki z bagażami… Jeśli będzie tak dużo ludzi, to być może noc radośnie spędzę zwinięty w kulkę w przejściu obok ubikacji, pilnując rowerów i części bagażu. Na peronie zagadali mnie nawet Węgrzy, którym – o ironio! – pomogłem rozcyfrować nierozpoznawalne polskie napisy na biletach.
W końcu nadjeżdża pociąg. Oj... Zabity. Ludzie na ludziach i obok ludzi. Witaj, miejscówko koło kibelka!
Mamy szczęście. Nasze miejsca są wolne, do tego wagon nie należy od „typowych” - korytarze sa na tyle szerokie, że udaje mi się tam bezpiecznie postawić oba rowery, które nie przeszkadzają w przechodzeniu.
Razem z nami jedzie kilka osób, ale patrząc po bagażach wnioskuję, że raczej nie będą jechali zbyt daleko i istotnie: w Zaczeniu wysiada dwóch facetów, w Katowicach dwie kobiety. W przedziale zrobił się luz, wrzuciłem więc jeden z rowerów na górę, żeby nie przeszkadzały bardziej niż to konieczne.
Usiłowaliśmy spać, ale z tym było już różnie. Kiepsko przespana noc i już, trochę z zaskoczenia, Wiedeń.
Byłem ciekaw. Podobno miały tam być solidne podjazdy, podobno miało być zupełnie inaczej, podobno miały być same góry, przy których to, co do tej pory udało się nam przejechać, miało być zabawą; solidne podjazdy z Bałkanów miały być czymś, co przy sporej ilości dobrej woli można było nazwać „rozgrzewką”.
Ciekawiło mnie to, czy moja prywatna klasyfikacja górska (którą prowadziłem każdego dnia od Bałkanów), a która obrazowała mi stopień trudności danego dnia, przełoży się na ten wyjazd: czy uda się osiągnąć maksymalny stopień (którego nie dane nam było przekroczyć na Bałkanach), czy też może nawet go przekroczymy...
Całość trasy powstała dzięki olbrzymiej cierpliwości Hipci i uprzejmości dwóch pozycji:
- "Rysuj z nami - łamigłówki dla przedszkolaków"
- "Biblioteczka seniora: Internet - z czym to się je" (konkretnie rozdziały: "Wyszukiwarka: zapytaj, otrzymasz odpowiedź" oraz "Mapy Google - mapa, której nie musisz rozkładać na masce samochodu").
Hipcia najpierw znalazła informacje o ciekawych przełęczach, znalazła kilka tras, po których różni ludzie plątali się przez Alpy, naniosła punkty na mapę, po czym pobawiła się w "połącz kropki" i wyszła trasa. Tak po prostu.
Trochę mnie niepokoiło, czy będziemy w stanie to przejechać, zwłaszcza, gdy przeliczyłem, że dystans jest podobny, ale przewyższeń będziemy mieli prawie dwa razy więcej niż na Bałkanach. Hipcia zdecydowanie sprzeciwiła się jakiemukolwiek przeliczaniu i zastanawianiu się nad tym, czy to jest na nasze siły. Postanowiliśmy do tego podejść tak: ile przejedziemy, tyle przejedziemy, szybko dowiemy się, czy porwaliśmy się z motyką na słońce, czy nie, co najwyżej kilka osób będzie miało ubaw z tego, że Hipki przygotowały sobie trasę, którą przejechały w sześćdziesięciu procentach. I oby aż tylu.
Zmiana w stosunku do poprzednich wyjazdów dotknęła również mojego roweru. Skupiła się głównie w przedniej jego części, dokładnie na kierownicy. Owa zmieniła swój kształt na baranka, dostając również klamkomanetki, co wymusiło z kolei zmianę hamulców na Cantilevery. Byłem ciekaw, jak te zabawki się spiszą w górach, bo ich moc jednak jest dużo mniejsza niż V-brake'ów, z których korzystałem dotychczas. Wyraźnie było to widać nawet na ostrych dohamowaniach na płaskim, więc co się może stać w górach? Do tego nie wiedziałem, jak spisze się zwiększona nagle długość roweru - mimo krótszego mostka rower jednak (w dolnym chwycie lub chwycie bezpośrednio za klamkomanetki) zauważalnie się wydłużył.
Powoli zapadał wieczór. Warszawa stawała się coraz bardziej ciemna, latarnie zaczęły już rzucać światło na ciemny asfalt, a samochody stawały się jednym, nieprzerwanym ciągiem włączonych świateł, gdy powoli szykowaliśmy się do wyjścia.
Tym razem miało być bez samolotów.
Sakwy zebrane w wygodne do niesienia kłęby i zapakowane memorkowym patentem rowery, siedzące grzecznie rozczłonkowane w olbrzymich workach na śmieci poklejonych taśmą zostały cierpliwie przeniesione na parking, gdzie czekał na nas El Stalkero. Tak był uprzejmy, że oprócz zawiezienia nas na dworzec, pomógł nam zatachać część klamotów na peron. Tam pożegnaliśmy się i zostaliśmy sami w oczekiwaniu... A do czekania pozostało jeszcze godzina i dziesięć minut.
Na peronie wiało jakby ktoś się powiesił, więc Hipcia pod pretekstem zabicia czasu wymknęła się po frytki; ja z kolei łaziłem w tę i z powrotem po peronie, coraz bardziej zastanawiając się, czy Hipcia nie postanowiła rozpocząć kupienia frytek od posadzenia ziemniaków. Na szczęście po dwudziestu minutach mojego czekania wróciła... z parówkami. Frytek nie było. Zjedliśmy.
Smutnym wzrokiem obserwowaliśmy coraz to bardziej zwiększającą się liczbę pasażerów. Im ich więcej, tym mniej przyjemnie będzie wsiąść i zorganizować się w terenie, zwłaszcza, że nabierałem przekonania graniczącego z pewnością, że rowerów nie uda mi się tak wygodnie, jak planowałem wrzucić na półki z bagażami… Jeśli będzie tak dużo ludzi, to być może noc radośnie spędzę zwinięty w kulkę w przejściu obok ubikacji, pilnując rowerów i części bagażu. Na peronie zagadali mnie nawet Węgrzy, którym – o ironio! – pomogłem rozcyfrować nierozpoznawalne polskie napisy na biletach.
W końcu nadjeżdża pociąg. Oj... Zabity. Ludzie na ludziach i obok ludzi. Witaj, miejscówko koło kibelka!
Mamy szczęście. Nasze miejsca są wolne, do tego wagon nie należy od „typowych” - korytarze sa na tyle szerokie, że udaje mi się tam bezpiecznie postawić oba rowery, które nie przeszkadzają w przechodzeniu.
Razem z nami jedzie kilka osób, ale patrząc po bagażach wnioskuję, że raczej nie będą jechali zbyt daleko i istotnie: w Zaczeniu wysiada dwóch facetów, w Katowicach dwie kobiety. W przedziale zrobił się luz, wrzuciłem więc jeden z rowerów na górę, żeby nie przeszkadzały bardziej niż to konieczne.
Usiłowaliśmy spać, ale z tym było już różnie. Kiepsko przespana noc i już, trochę z zaskoczenia, Wiedeń.
- Sprzęt Zenon