Wpisy archiwalne w miesiącu
Kwiecień, 2016
Dystans całkowity: | 1519.70 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 58:05 |
Średnia prędkość: | 26.16 km/h |
Liczba aktywności: | 29 |
Średnio na aktywność: | 52.40 km i 2h 00m |
Więcej statystyk |
Taka krótsza noc
Dwa słowa wstępu
Na maraton w Parczewie zapisywaliśmy się na początku tego roku, planując cały kalendarz zawodów na 2016. Im bliżej było majówki, tym bardziej nie chciało mi się jechać. Po spektakularnych porażkach z ostatnimi wyjazdami (planowane 500 km, które skończyło się na 300 km ze średnią 21), bardzo się obawiałem tego startu.
Byliśmy ostatnio - z różnych powodów - solidnie zmęczeni, do tego cały tydzień przed majówką miałem dość napięty, a wieczory poświęcone były na pakowanie lub pracę i jak na zbawienie czekałem na dowolny sygnał, który pozwoli mi uznać, że jednak, bardzo przykro i w ogóle, ale nie, nie będziemy jechać. Żebym się chociaż przewrócił na rowerze. Żeby chociaż ktoś lekko potrącił i nabił siniaka. Kicha; jedyne, co mi się udało, to przeskoczenie łańcucha przy starcie ze świateł (gdzieś w środę) i dodatkowy, nadprogramowy ból lewej nogi (którą mam kontuzjowaną od listopada).
Żeby do całości dołożyć demotywacji, ostatnią noc z czwartku na piątek trochę zarwałem, wstać musiałem o piątej, żeby zdążyć się wyrobić przed wcześniejszym wyjściem z pracy. Więc już na wstępie oboje - bo Hipcia też nie wypoczywała przez ten tydzień - byliśmy niedospani i zmęczeni. Super perspektywa. No w ogóle wow, cudownie i jacieniemoge.
Do tego na tydzień przed startem Hipcia dowiedziała się, że do jej obiecującej listy kontuzji dołączyła nowa - tym razem nadgarstek. Pęknięta chrząstka. W sumie nie wiemy, od jak dawna to pęknięcie sobie tam rezyduje, ale boli.
Jeszcze rano, gdy siedziałem w pracy przy porannej kawie, niepokojąco rzucając okiem na postawiony w kącie plecak i stojącą pod ścianą uzbrojoną szosę, miałem nadzieję, że Hipcia powie, ze jednak nie, namyśliła się i mogę dzwonić do busa relacji Kórnik-Parczew (przez Warszawę), że jednak, wskutek zdarzeń niezależnych, z nieukrywaną przykrością będziemy musieli wczuć się w role kibiców. I pospać sobie w sobotę do dziewiątej. Albo zaszaleć i pospać do dziewiątej trzy-dzie-ści!
Transport
Zbliżała się godzina piętnasta. Chwilę wcześniej dowiedziałem się, że Eli - bo on to był kierowcą naszego busa - spóźni się jakąś godzinę, ale ponieważ nie udało mi się już zawrócić Hipci z trasy na miejsce spotkania, ruszyłem i ja. Jadąc nową, wypasioną drogą rowerową przy Wołoskiej, cieszyłem się z tego, że ciągi rowerowe w Warszawie powoli układają się w spójną całość. Dojechałem do Hipci, posiedzieliśmy przez chwilę i wybraliśmy się na pobliskiego Shella. Zjedliśmy suche, paskudne hot dogi, wypiłem kawę, o której można było powiedzieć tylko tyle, że była ciepła i miała lekki posmak... czegoś. Wygrzaliśmy się w słońcu i powlekliśmy na miejsce spotkania. Chwilę później na miejsce wtoczył się czołg na poznańskich blachach.
Dotarcie do nas trochę im zajęło, m.in. dlatego, że nawigacja zbzikowała i puściła chłopaków jakimiś krzakami. Gdy więc Elizium wysiadł z pojazdu, z jego twarzy można było wyczytać wyrazy, przy czym niektóre z nich były nawet spójnikami. Kamienna twarz nie wypuściła ani jednego sygnału, gdy utknęliśmy w wylotowym korku.
Dopiero kawałek dalej, za Górą Kalwarią, korki puściły i można było płynnie jechać. Na jednej ze stacji udało się nam nawet zrobić szybkie zakupy, bo w Parczewie mogło nie być na to szans.
Wszystkie stracone w międzyczasie minuty zsumowały się i do Parczewa dojeżdżaliśmy już po 21:00, po zmroku.
Gdy wjechaliśmy na teren OSiR-u, było ciemno. Po skręcie w niewielką, gruntową uliczkę - ciemno. Żadnego życia, żadnych śladów, że to tutaj. Dopiero po chwili przed naszymi oczami pojawiły się namioty. No to chyba jesteśmy na miejscu...
Na dzień dobry wita nas okrzyk. Niewielka postać, nie przestając mówić, wyłania się z cienia jak człowiek-nietoperz i rusza nam na spotkanie. Po dłuższej chwili udaje nam się wykorzystać chwilę, gdy Wąski - bo on to był - brał oddech, i zadać pytanie dotyczące tego, czy ktoś nas być może jeszcze zarejestruje o tej pogańskiej porze. Okazało się, że tak, jest to możliwe: chwilę później odbieramy od Włodka Oberdy numery, kartę startową oraz bardzo pokaźną reklamówkę z zestawem startowym.
Po chwili namysłu postanawiamy nie rozbijać namiotu, tylko czym prędzej zagospodarować kawałek podłogi na terenie ośrodka i położyć się spać. Raz, że szkoda czasu, a dwa, że rano będzie można się sprawniej zebrać. Hipcia coś tam wspomina o tym, że w hałasie na sali nie uda jej się wyspać, ale postanawiamy spróbować.
Na sali prócz nas są Kaha i Emes, Gavek, Alamanka, Endriu68, Hansglopke... i pewnie jeszcze ktoś, o kim zapomniałem. A zapomnieć będzie mi łatwo, bo nasze forum zdominowało ten wyścig i spora część ludzi była właśnie forumowiczami Podróży Rowerowych kropka i-en-ef-o.
Wielkopolska ekipa, w liczbie trzech, czyli wspomniany już Eli oraz Rapsik i Śruba udała się do hotelu, a my rozwaliliśmy się dookoła jednego miejsca i zaczęliśmy się szykować na jutro. Mogłem tez pobawić się pompką Wąskiego, dzięki temu wszystkie gumy były pełne, tak jak być powinno. W końcu można było usiąść i zjeść kolację. Hipcia w przypływie szaleństwa dobrała się nawet do przygotowanych na trasę batonów i wyjadła mi prawie wszystkie KitKaty - tylko jeden mi się ostał, więc zjadłem go od razu, żeby mi smutno następnego dnia nie było.
Zwiedziliśmy też reklamówki z pakietem startowym i bez wątpienia był to największy z pakietów, jaki kiedykolwiek dostaliśmy: żele, izotoniki, jakieś proszki w nieznakowanych woreczkach strunowych - elegancko! Jak się później okazało (patrząc na to, co było dostępne na punktach), można by było cały wyścig przejechać tylko na tym, co zapewnił organizator: godne naśladowania podejście!
Sala zrobiła się cicha. Położyłem się więc spać, słysząc, jak Hipcia bobruje w reklamówkach, próbując wygrać konkurs na najbardziej irytujący dźwięk. Znacie to, prawda? Powolny, przerywany szelest, tak jakby ktoś w kinie otwierał sobie paluszki bardzo powoli, unikając jednego, konkretnego zaszeleszczenia. Szelest, piętnaście sekund przerwy. Szelest, pół minuty przerwy. Szelest. Szelest. Cisza. Minuta ciszy. Znowu reklamówka. Powolne ruchy przedzielane kilkoma sekundami kompletnej ciszy. Gdy już powoli zaczynałem rozważać wyniesienie się gdziekolwiek, byle dalej, bo trafi mnie szlag, na salę wtoczyły się dwie osoby z bagażami, poczęły robić hałas podczas rozpakowywania się i wreszcie mogłem normalnie zasnąć.
Poranek
Pierwsze hałasy rozpoczęły się zanim zadzwonił budzik. Ktoś brał kąpiel. Powoli zaczynał się zwykły szum potęgowany tym, że jakikolwiek krok na podłodze brzmiał jakby ktoś uderzył w bęben. Spania już by nie było, więc postanowiłem się podnieść. Było tuż po piątej. Deszcz uparcie obijał szyby i dach. Czyli prognozy się sprawdziły.
Ubranie, ostatnie sprawdzenia i śniadanie - płatki z... żelem z pakietu startowego. Smakowało jak płatki z dżemem i chyba trzeba pomyśleć, żeby taki zestaw włączyć na stałe do śniadań przedstartowych. Starczyło mi czasu na dwa kubki (Hipcia wciągnęła z pięć), gdy do sali wszedł Wilk, przypominając, że już zaraz startujemy. Oj, faktycznie!
Dość szybko narzuciliśmy na siebie wszystko, co było potrzebne. Po drodze do bramy, z której startowaliśmy, włączyłem GPS-a, mając nadzieję, że złapie satelity zanim wystartujemy. Na starcie stała już pierwsza grupa.
Założenia
Póki nasi zawodnicy czekają na deszczu i mokną (i niech mokną, sami wiedzieli, na co się piszą), dwa słowa o założeniach.
Celem numer jeden było przejechanie trasy bez niepotrzebnego szarpania oraz cięcia na siłę - jedziemy tylko po to, żeby ukończyć - ma to być pierwsza w tym roku pięćsetka i rozgrzewka przed kolejnymi startami. Oczywiście dyskusji nie podlegała dyscyplina postojowa - w końcu jest to wyścig.
Przed samym startem nie zadałem sobie trudu przeczytania listy punktów kontrolnych ani spojrzenia na profil trasy, który kojarzyłem tylko z grubsza. W szczególności dopiero wczoraj dowiedziałem się, że część ze sporej listy punktów kontrolnych zaliczamy przez podbicie pieczątki w "dowolnym podmiocie", czyli, po prostu, w sklepie, na stacji lub innym miejscu, które może nam przypieczętować listę.
Nie poświęciłem też czasu na analizę tego, które punkty gdzie się znajdują, przez co straciliśmy na trasie kilka minut, a gdyby nie towarzysz podróży, stracilibyśmy ich być może więcej.
Odcinek 1: Parczew - Kołacze (38 km/38 km)
Stanęliśmy na starcie w grupie, z których znaliśmy tylko Wilka i CFCFana. Reszta znała się doskonale i właśnie głośno życzyli sobie powodzenia. "Staaaachu, powodzenia!", "Krzyyyychu, dajemy radę!" i tym podobne okrzyki, połączone z przybijaniem piątek, towarzyszyły sekundom przed samym ruszeniem.
Poooooooszli!
Startując mijamy się z Krzyśkiem (Elizium) i Pawłem, którzy właśnie przyjechali na swój start.
Deszcz pada. Chmury na niebie. W akompaniamencie bryzgów spod wszystkich kół ruszamy przed siebie. Grupa dość szybko ustawia się w szyk, my trzymamy się z tyłu. Zaczyna się jazda. Jesteśmy na samym końcu, za nami, na bardziej jeszcze szarym końcu, wiezie się Paweł (CFCFan). Przed grupą widać kogoś, kto wystrzelił do przodu i chyba zamierza jechać sam. Teraz jeszcze nie wiedziałem, że niedługo się spotkamy.
Od początku jazda jest bardzo szarpana, więc po kilku kilometrach bez żalu pozwalam się urwać, bo nie chce mi się po raz kolejny przyspieszać, bo akurat ktoś mocniejszy wyszedł na zmianę i nagle przyspieszył. W pewnym momencie grupa odchodzi nam nawet na trzysta metrów, po kilku kilometrach (trzymając ciągle stałe tempo) dochodzimy ich.
Po jakimś czasie z lewej szybko i sprawnie mija nas elegancka, ubrana w odblaskowe barwy kolumna. Na początku uśmiechnięty Tomek, który wyprzedzając nas rzuca jakąś ironiczną uwagą. Jak się później okazało (już w bazie), tempo, uśmiechy, wciągnięte brzuchy i ustawiony szyk były tylko elementem próby zastraszenia przeciwnika.
Przez dłuższą chwilę mieliśmy ich bardzo blisko, ale odległość powoli, ale systematycznie rosła i po kilkunastu minutach bywali tylko czasem widoczni na horyzoncie.
W naszej grupie zaczęło wyglądać na to, że chłopcy się już wybrykali, bo wreszcie szło równo, więc dołączyliśmy do grupy i włączyliśmy w pracę na rzecz budowania wspólnej przyszłości. Zaczynają się pierwsze podjazdy. Gdzieś tutaj Hipcia zostaje wyproszona z prowadzenia ("koleżanko, na lewo"). Koledzy dość gwałtownie prezentują słabej kobiecie, jak powinno się robić podjazdy. Tempo rośnie skokowo, o kilka km/h, jako że jechałem przedostatni, jeszcze się utrzymuję, z kołaczącą mi się w głowie myślą "czy kogoś zdrowo pojebało?!". Wilk, który jechał za mną, już się nie utrzymuje, Hipcia, która schodząc z prowadzenia nie zdążyła wyrównać tempa, również zostaje. Po chwili, gdy widzę, że wiszą z tyłu, postanawiam poczekać. W trójkę dość szybko ich doganiamy, bo peleton wrócił do pierwotnego tempa.
Na horyzoncie pojawił się pierwszy punkt kontrolny. Po prostu stacja benzynowa.
Grupa zaczęła dreptać w miejscu, niespiesznie grzebać po plecakach, więc z dwiema kartami w ręku załatwiłem potwierdzenia, schowałem do hipciowej kieszeni i już po chwili ruszaliśmy w dalszą drogę.
Średnia z odcinka: 30 km/h (średnię tę i kolejne liczę na podstawie Stravy).
Odcinek 2: Kołacze - Cyców (62 km/24 km)
Zgodnie z przewidywaniami udało się nam zostawić za plecami całą grupę. Jechaliśmy sobie we dwójkę, po chwili zauważyłem, że ktoś się zorientował w naszych planach i zrobił postój prawie tak krótki, jak nasz. Po sylwetce już z daleka rozpoznałem Wilka.
Deszcz powoli przestawał padać i już na pewno - przy mniejszej liczbie rowerów - nie był tak upierdliwy. Droga szła lekko w górę, nie było żadnych hopek, a poza tym zaczął pomagać wiatr i ten odcinek pokonaliśmy z najwyższą średnią prędkością - 34 km/h.
Tutaj też, przy przełączaniu licznika, niechcący kasuję sobie dystans. Coś się zepsuło - i to w nowym liczniku! - bo po pojedynczym naciśnięciu przycisku, pojawiała się informacja o kasowaniu danych. Szlag.
Przed nami na horyzoncie majaczył jeden kolarz, odległość do niego powoli topniała. Czyżby to był ktoś z grupy I lub III? Gdy już powoli go doganialiśmy, akurat dojechaliśmy do skrzyżowania w Cycowie. Weszliśmy do środka prosząc o pieczątki. Gdy zostały przybite i akurat wychodziliśmy, minęliśmy się z czwórką innych zawodników z naszej grupy.
Odcinek 3: Cyców - Chełm (98 km/26 km).
Sprawnie ruszamy. Po chwili jesteśmy już daleko, koledzy, którzy nas dogonili, są pięćset metrów do kilometra za nami, z kolei odległość do tego, który jechał z przodu, systematycznie maleje. Deszcz już przestał padać, czasem tylko lekko kropi.
W końcu łapiemy go - okazuje się, że to jest Paweł, czyli CFCFan, który chyba oderwał się z grupy przed pierwszym PK i od tego miejsca jechał solo. No... to już nie jedzie solo. Łączymy się w kupę i kontynuujemy jazdę. Po krótkiej chwili za plecami słyszę szum rozmowy - doszła nas i druga grupka, więc ostatnie 10 km jedziemy wszyscy razem.
Wjeżdżamy do Chełma. PK jest usytuowany na rynku, do którego trzeba podjechać po dużych kocich łbach. Szybko zjeżdżam na chodnik, który też jest zrobiony z kostki, ale takiej wygodniejszej. Chyba po drodze wymuszamy pierwszeństwo na jakimś samochodzie, słyszę z boku poirytowany głos "tu trzeba pierwszeństwa ustąpić". Na rynku akurat trwa impreza motocyklistów, z naszymi rowerami i obcisłymi strojami zupełnie tam nie pasowaliśmy. Ktoś zaczyna klaskać na nasz widok, przejeżdżamy przez niewielki szpaler motocyklistów i wciskamy się między kilka samochodów.
Punkt zorganizowany jest na niewielkim murku, na którym leżą drożdżówki, banany i można podbić pieczątkę. Pieczątka przybita, jeden banan w zęby i wio!
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 4: Chełm - Wojsławice (124 km/26 km).
Widać, że obaj koledzy mają podobny plan na start, bo obaj ruszają za nami; Paweł nawet zdąża wrócić po zgubione zawiniątko z waflami. Jeszcze na terenie rynku staję przy koszu, bo nie przemyślałem tego, biorąc na drogę banana i nie wiedziałem, jak to zjeść, żeby nie rzucać śmieci na chodnik. Z daleka krzyczy do mnie Hipcia. Urocze „gdzieeeee teraaaaaz?” niesie się dookoła.
Wyjazd z Chełma jest jednym, nieprzerwanym ciągiem zakazów dla rowerów, konsekwentnie ignorujemy je wszystkie, podobnie ignoruje nas policja, która jedzie z naprzeciwka.
Tuż za miastem wjeżdżamy w wygodny asfalt i walimy prosto w odwiedziny do Jakuba Wędrowycza, do Wojsławic. Z przyjemnością rozglądam się po okolicy, od dawna planowałem wycieczkę w te rejony, by odwiedzić miejscowości znane mi z książek z jego przygodami.
Pojawia się tu kilka stromych pagórków, na które wyjeżdżamy wcale sprawnie. Na jednym z nich odłącza się od nas Wilk i tu się kończy nasza wspólna trasa - następnym razem zobaczymy się dopiero na mecie.
W zubożonej o jedną czwartą grupie pokonujemy ostatni podjazd i zjeżdżamy aż do Wojsławic, gdzie mylę drogę i pakuję się prosto na schody, po których muszę wybiec w kierunku ratusza. Licząc na to, że płytki przed ratuszem nie będą śliskie, wbiegamy tuż pod sam budynek. Bierzemy pieczątkę i odmawiamy kanapek zasmuconym tym faktem paniom. Do podpisania czeka również plakat, na którym podpisuję się tylko ja - Hipcia właśnie wpinała but, a Paweł stał już w blokach startowych. Mimo że przed nami były tu co najmniej dwie grupy, podpisały się tylko dwie osoby - Rysiek Herc i ktoś, kto napisał chyba "Kulfon". A przynajmniej kulfon był nagryzmolony.
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 5: Wojsławice - Hrubieszów (155 km/33 km)
Hop, hyc i już jedziemy na Uchanie. Dopiero na tym fragmencie dociera do mnie, dlaczego nastawianych jest tyle punktów - gdy zorientowałem się, że z Chełma można dotrzeć do Hrubieszowa dużo szybciej i z pominięciem Wojsławic.
Nadal trzymamy całkiem sprawne tempo. Mimo że średnia nieco spadła, to nadal (na całym odcinku) wynosi prawie 29 km/h. Szczególnie Paweł atakuje podjazdy ciekawie, bo na stojąco, ale z wysoką kadencją.
W Hrubieszowie wychodzi na jaw moje nieprzygotowanie. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że ślad zbacza z trasy i prowadzi w coś zielonego. Dobrze, że Paweł wiedział, że tak ma być, bo inaczej kosztowałoby mnie to trochę nerwów.
Punkt umieszczony jest w holu OSiR-u. Mały stolik, kilka kanapek i możliwość zjedzenia czegoś na miejscu. Niestety, nie ma niczego do zabrania na drogę. Żałuję, bo powoli kończą mi się żele w torbie, a zostało to, co miałem w kieszeniach.
Warto wspomnieć, że Hipcia manewrując na chodniku przed halą wzięła się i wygrzmociła. Już stojąc.
Odcinek 6: Hrubieszów - Tyszowce (185 km/30 km)
W sumie to dobry pomysł z tymi punktami. Gdy kolejny punkt jest już za 30 km to czas bardzo szybko leci i nie sposób się nudzić. I... i tak nawet nie pamiętam tego odcinka. Wiem, że się rozpogodziło, a na widok suchych plam na asfalcie śmiałem się, że wyszły od połączonego ognia pierwszej i trzeciej grupy.
W Tyszowcach wjechaliśmy do pierwszego otwartego sklepu, pobraliśmy pieczątki i pojechaliśmy dalej.
Odcinek 7: Tyszowce - Krasnobród (237 km/52 km)
Na pierwszym, stromym podjeździe za Tyszowcami, tuż po skręcie z drogi głównej, Hipcia zostaje z tyłu. Gdy czekam, okazuje się, że nadgarstek zaczął boleć tak, że nie może się mocno trzymać kierownicy. Mówię Pawłowi, że od tego miejsca pewnie pojedziemy wolniej - niech jedzie sam, nie będziemy go zatrzymywać. Początkowo postanawia jednak jechać z nami, ale gdy kolejny podjazd robimy też dość wolno, decyduje się odjechać, a "jak zdechnie, to poczeka na nas".
Przyspieszył i tyle go widzieli. Wróć: przyspieszył i zawisł na kilkaset metrów przed nami. Ten czas i to, że Hipcia jechała wolniej, wykorzystałem na szybki sikustop na poboczu. I trochę musiałem się ich obojga dogonić. Na zjazdach widziałem, jak wiszą oboje przede mną: Hipcia i sto metrów przed nią "uciekający" Paweł.
Gdy po kilku kilometrach wiszenia znowu się dogoniliśmy, okazało się, że jednak jesteśmy na siebie skazani i wszyscy zaakceptowaliśmy się jako członkowie naszego dziwacznego dość stada. Od tego miejsca już aż do końca jechaliśmy wszyscy razem.
Przed Tomaszowem Lubelskim mieliśmy do pokonania chyba najdłuższy podjazd tego wyścigu - sto metrów przewyższenia. To był moment, gdy mój organizm uznał, że jemu się nie chce jechać. Odcięło mnie solidnie, skupiałem się tylko na dwóch rzeczach: na nieodpadnięciu od grupy i nieumieraniu. Na samą myśl o tym, co miałem w kieszeniach, robiło mi się niedobrze, ale wmusiłem w siebie jednego dużego żela i batona Musli. Gdy baton nie chciał jakoś się gryźć, bo był tak suchy, zauważyłem, że coś mi brakuje śliny. Wydoiłem więc, w kilku seriach, praktycznie cały bidon.
Nie było mnie ze sobą do tego stopnia, że na górze zauważyłem, że ktoś złośliwy zrzucił mi łańcuch z blatu. Nie pamiętałem, żebym to był ja.
Na szczęście kryzys udało się pokonać szybko: z minuty na minutę zgon odchodził na dalszy plan i wracałem do zabawy. Starałem się możliwie dużo pić i jeść więcej niż miałem ochotę, ale najwyraźniej smuteczki zostały już odgonione. Za Tomaszowem, na fragmencie krajówki, jechało się już dużo lepiej.
Z daleka zobaczyłem odblaskową kurtkę rowerzysty. Jechał sporo wolniej niż my, a tym, co zwracało uwagę, było to, że nawet na małych zjazdach przestawał pedałować. Musiał być bardzo zmęczony. Gdy go mijaliśmy, zauważyłem, że to kolega z grupy III. Dołączył się do nas, ale tylko na chwilę - na kolejnym większym podjeździe został z tyłu.
Na tym odcinku postanowiłem rozpiąć kurtkę. Zrobiło się jakby trochę za ciepło.
Na ostatnim zjeździe przed skrętem z krajówki, gdy towarzystwo ładnie się rozpędziło, postanawiam nie ryzykować i - mimo że Paweł miał swoją papierową (i jak się okazało, niezawodną) nawigację - upewnić się, że nie przejedzie właściwego skrętu. Za ten wyskok trochę się obruszył i potem już nie próbowałem się nawet wychylać i upewniać.
Do Krasnobrodu mieliśmy długą prostą, a z profilu na mapie wiem, że była głównie w dół... co z tego, skoro było pod wiatr? Średnia z odcinka nie powalała: 26 km/h.
Z kilku słów zamienionych z Hipcią dowiaduję się, że nadgarstek coraz bardziej boli i odzywa się na choćby małych hopskach, a od tego lewa ręka jej całkowicie zdrętwiała. Miło, zwłaszcza że nie przejechaliśmy jeszcze nawet połowy trasy.
W Krasnobrodzie zjeżdżamy pod punkt umieszczony w małym budyneczku informacji turystycznej. Tutaj już pakuje się dwóch kolegów, po chwili przyjeżdża ten, którego dopiero co wyprzedziliśmy. Tankujemy do pełna bidony, zauważam banany, więc próbuję je zmieścić do kieszeni. Ciężko jest mi ogarnąć jednoczesne podnoszenie kurtki przeciwdeszczowej i szperanie w kieszeni bluzy, ale, gdy już miałem sobie darować, bo drugi z czterech bananów właśnie wypadł mi z kieszeni na podłogę, udaje mi się ustalić dobry sposób na zmieszczenie ich wszystkich.
Do punktu wdreptuje też Hipcia i decyduje się skusić na drożdżówkę. Gdy już wszyscy byli gotowi, szybko jeszcze pozbywam się śmieci z torby i dorzucam do niej dwa żele z kieszeni.
Ten postój - ze względu na ilość operacji - był kosztowny. Trwał całe sześć minut i wydłużył całkowity czas postojów do minut szesnastu.
Odcinek 8: Krasnobród - Zwierzyniec (261 km/24 km)
Jedzie się całkiem przyjemnie. Teraz już wiem, dlaczego - droga prowadziła głównie w dół. Cały czas przez zielone tereny, trochę lasów i jakoś tak jakby dwa parki krajobrazowe. Wciągam jednego banana i trochę żela, pilnuję też picia - nie chcę powtórki sprzed godziny.
Na zamkniętym przejeździe kolejowym dochodzą nas trzej koledzy, których przegoniliśmy na punkcie; już w szóstkę wjeżdżamy do Zwierzyńca. Tam chwilę jedziemy i wbijamy do jednego ze sklepów. Grupowo wchodzimy na zaplecze, gdzie pracownik cierpliwie stempluje kolejne podsuwane przez nas karty.
Koledzy trochę się grzebią przy pakowaniu, więc w dalszą drogę ruszamy sami. Średnia - 28 km/h.
Odcinek 9: Zwierzyniec - Biłgoraj (281 km/20 km)
Kolejny króciutki fragment. Na pierwszym, większym, zalesionym podjeździe chłopaki nas doganiają, chwilę siedząc na kole, a potem wyprzedzając. Nawet nie próbuję ich gonić, trzymam się pierwotnego planu. Przy wjeździe do Biłgoraja są jakieś pięćset metrów przed nami, po czym znikają. I to nie w stronę, w którą prowadzi ślad.
Pierwszą stację, umieszczoną tuż przy wjeździe do miejscowości, zignorowaliśmy. Potrzeba nam jednak pieczątki, a tu, jak na złość, nie było niczego otwartego. Jadąc szeroką, ładną obwodnicą, po chwili szukania na mapie, znajduję na wylotówce Orlen. Zawijamy tam i załatwiamy, co trzeba. Przy okazji włączamy tylne światła, bo zaczyna się już robić szarawo.
Odcinek pokonany ze średnią prawie 29 km/h.
Odcinek 10: Biłgoraj - Janów Lubelski (317 km/36 km)
Tuż po starcie zauważam za nami fosforyzujące kurtki chłopaków, którzy zniknęli nam w Biłgoraju. Wydawało mi się, że zamiast jechać obwodnicą, zjechali do centrum poszukać jakiegoś otwartego sklepu. Nie miałem okazji zapytać, bo gdy byli już jakieś trzysta metrów za nami, nagle jeden zjechał na pobocze, a obaj pozostali się zatrzymali. Czyżby guma?
Powoli zapadał zmrok. Temperatura przez cały dzień trzymała się na poziomie 8-12 stopni. Nie było zimno, wiatr też już nie przeszkadzał. Miałem ogromną nadzieję, że punkt w Janowie - ten "duży" - będzie miał coś do wzięcia w kieszeń przed kolejnym odcinkiem, który miał mieć prawie sto kilometrów.
Nie byliśmy pewni, gdzie jest punkt, flaga na GPS-ie wisiała "w powietrzu" obok zielonego skwerka. Pytamy jakiejś kobiety, ale dopiero ktoś niosący paletę drożdżówek kieruje nas w odpowiednie drzwi. Rowery zostają przed budynkiem, wbiegamy na górę, mijając długowłosego chłopaka uzupełniającego bidon. Znowu musimy zmartwić dziewczyny z obsługi, bo obiadu to mu nie zjemy. Banany w kieszenie, woda do bidonów i jedziemy.
Średnia: niecałe 28 km/h
Odcinek 11: Janów Lubelski - Kazimierz Dolny (410 km/93 km).
Był to najdłuższy odcinek całego wyścigu. Pojawiają się pojedyncze, chyba najbardziej strome na całym wyścigu ścianki. Zmrok powoli zapadał, ale zanim jeszcze zapadł, zauważam na środku asfaltu banana. Nasi tu byli!
Na wylotówce z Kraśnika, upstrzonej jak na Węgrzech zakazami dla rowerów, zauważam mocne, czerwone światło gdzieś przed nami. Paweł podpowiada mi, że pewnie to ten długowłosy gość, którego mijaliśmy w Janowie. Gdy my wchodziliśmy, był już prawie gotów do drogi.
Dystans między nami a nim powoli maleje. Jest ciemno, więc widzimy go wyraźnie - cały czas pozostaje w tej samej odległości. Wydaje mi się, że Paweł ma dość duże ciśnienie na uchwycenie go - na swoich zmianach stara się wyraźnie zwiększać tempo.
Uciekiniera dochodzimy tuż za Opolem Lubelskim. Zostaje z tyłu, po czym na pierwszym, większym podjeździe, objeżdża nas i ucieka, zostając znowu kilkaset metrów z przodu.
Nie doganiamy go jednak. Postanawiamy zrobić szybką przerwę na WC przy najbliższych drzewach. Domaga się tego zwłaszcza Hipcia, która nie była w toalecie od samego początku wyścigu i ma wątpliwości co do tego, czy w Kazimierzu będzie możliwość skorzystania. Do tego jeśli teraz wszyscy jednocześnie staniemy w trójkę, to nie będziemy musieli później, na punkcie, czekać jedno na drugie, a drugie na trzecie.
Zjazd w kierunku Kazimierza był nieco dziurawy, Hipcia coraz głośniej syczała i piszczała przy kolejnych nierównych fragmentach. Odpaliłem w jednym miejscu dodatkową lampkę, żeby jej trochę pomóc, ale po chwili i tak musiałem ją wyłączyć, bo z naprzeciwka jechały samochody.
Po długim, przyjemnym zjeździe do Kazimierza doganiamy naszego kolegę.
Lubię te okolice, byliśmy tu kilka razy, chociaż zwykle bez rowerów, niemniej jednak bardzo przyjemnie jedzie się pustymi, wąskimi uliczkami. Po chodnikach kręci się trochę turystów, miasto jeszcze nie poszło spać.
Gdy zatrzymujemy się, bo nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jest punkt, z bramy naprzeciwko macha do nas ktoś. Podbijamy pieczątki, biorę jedną drożdżówkę w zęby i ruszamy.
Średnia z tego odcinka: prawie 28 km/h.
Odcinek 12: Kazimierz Dolny - Nałęczów (434 km/24 km)
Ten fragment znałem, chociaż, tak, jak wspomniałem, nie z roweru. Wiedziałem, że asfalt będzie dobry. Do Bochotnicy było w miarę płasko, potem zaczęły się pojedyncze hopki z największą w Celejowie.
Nasz kolega a to nas przeganiał na podjazach, a to dawał się dojść na płaskich fragmentach. W końcu udaje się dojść do kompromisu i dołącza do nas na stałe. A przynajmniej nie wyprzedza na kolejnych, niewielkich hopkach.
W Nałęczowie mamy podbić kartkę. Kawałek za miejscowością, już za podjazdem jest stacja, wbijamy pieczątki, ruszamy dalej.
Średnia z odcinka: prawie 27 km/h.
Odcinek 13: Nałęczów - Kamionka (466 km/32 km)
Ciemno. Asfalt trochę się zepsuł, Hipcia syczy na dołkach, podczas którejś ze zmian podrzuca mi info o tym, że przez zdrętwiałą rękę ledwo trzyma kierownicę.
Już widać koniec, bo jeszcze tylko niecałe 80 km, więc końcówkę widać już na horyzoncie. Udaje mi się wymacać w kieszeni znajomy kształt - chałwa, czyli kurz z cukrem. Wciągam z przyjemnością.
Paweł trochę zaczyna zostawać na niewielkich podjazdach, gdzieś też chowa się z tyłu i nie wychodzi na zmiany. Po chwili pyta, czy mam jakieś żarcie. Zostały mi dwa batony, daję mu jednego. Do Kamionki dociągamy ze średnią powyżej 28 km/h.
Wjeżdżamy do wioski. Na środku jest skwerek - objeżdżamy go dookoła, ale punktu nie widać. Pośrodku, na pojedynczych ławeczkach, siedzi młodzież, w tym uroczo przewieszona przez oparcie śpiąca dziewczyna i siedzący obok, wyraźnie znudzony chłopak. Zatrzymujemy się. Pytamy pierwszego przechodnia o jakikolwiek punkt. Widział rowerzystów, nie wie, skąd jechali. Kolega z długimi włosami pyta o bibliotekę. Mi to jakoś nie pasuje, więc wyciągam Hipci z kieszeni karty startowe. Nie biblioteka, a Gminny Ośrodek Kultury. Aaaa! No to musicie się cofnąć.
Dojeżdżamy. Drzwi są otwarte, biorę od długowłosego kartę do podbicia, gdy on zmienia baterię w lampce. W środku banany, które zabieramy ze sobą. Po okrzykach pojawia się obsługa, pytając, czy do trzeciej w nocy to już przyjadą wszyscy. Gdy mówię, że ostatnich to można się spodziewać jeszcze rano, kolega z obsługi jest wyraźnie zawiedziony.
Odcinek 14: Kamionka - Parczew (512 km/46 km).
No to mamy finisz. Zostały niecałe dwie godziny jazdy. Chciałoby się powiedzieć, że poszedł ogień... poszedł. Taki na miarę naszych możliwości, bo średnia z tego kawałka to nieco ponad 29 km/h. Paweł wyraźnie osłabł, daje tylko bardzo krótkie zmiany, trzymając się raczej końca grupy. Do tego czort jeden wie, czy jedziemy pod górkę, czy z górki. Prawie płasko.
Odliczam w głowie. Teraz - w końcu, cholera - staram się jechać możliwie mocno, bo zaraz kończymy. I, jak na złość, akurat tutaj dopada mnie ból pleców, który przeszkadza mi jechać w dolnym chwycie, o lemondce nawet nie myślę. Na ostatnich dwudziestu kilometrach co kilkaset metrów muszę wstać z siodełka i wyprostować plecy. Hipcia jedzie cały czas w dolnym chwycie, bo jest on pewniejszy i daje szanse na to, że któryś z dołków nie wybije jej kierownicy z dłoni.
Pięć kilometrów. Kończę moją zmianę i cieszę się na myśl, że od tej pory już jadę autobusem do samego końca. Długowłosy robi kawałek i wpuszcza Pawła. Ironicznie komentuję, że Paweł, ze swoimi ostatnio mocnymi zmianami, będzie dobry na finisz, ale on po kilkuset metrach wypuszcza na prowadzenie Hipcię. Ej no, miałem się już ciągnąć na kole, a nie wychodzić na zmianę! Na szczęście Hipcia staje na wysokości zadania i dorabia brakujące kilkaset metrów pod bramę ośrodka, przy okazji poważnie obijając sobie nadgarstek na progu przy wjeździe na teren ośrodka.
Ostatni "sprint" wąskimi chodnikami i odbijamy się na mecie. Z głowy!
Nocleg
Na mecie są m.in. Tomek, Śruba, Kosma, Jagoda i Kurier; oprócz tego śpi kilka osób. Prysznic pod letnią wodą (zdjęcie cholernych nogawek, od których dorobiłem się siniaków) i zabieramy się za jedzenie. Znowu organizator stanął na wysokości zadania: do wyboru jest ryż, kasza i gulasz do polania tego wszystkiego, a do tego kilka sałatek do wyboru. Hipcia zaczęła od tych ostatnich, a gdy już się nimi napchała, dowiedziała się, że oprócz tego, czeka cała micha ryżu i kaszy i dwa kotły gulaszu.
Zagaduje mnie też kolega, z którym jechaliśmy. On mnie najwyraźniej zna, bo cytuje moją wypowiedź z forum (sprzed wyścigu), a ja go nie. Po chwili już się kojarzymy wzajemnie - był to KiESWY. Miło było poznać!
Zamiast położyć się od razu spać, siedzimy jeszcze do czwartej, gadając z Tomkiem i Śrubą. Hipcia zaczyna się buntować, że może czekanie na to, aż Eli dojedzie i się wyśpi nie ma sensu i że może zbierzemy się wcześniej - na pociąg o 9:00. Szczerze w to wątpię, ale zgadzam się położyć spać.
Po chwili już mnie nie ma.
Pobudka
Nad głową przebiega mi stado mustangów. W tym momencie orientuję się, że o ile na nocleg przed startem nasza miejscówka była dobra, o tyle na nocleg na mecie, była bardzo kiepska. Gdy sobie to uświadamiam, akurat kilka centymetrów przed nosem przejeżdża mi czyjeś koło. A po chwili i drugie.
Próbuję coś jeszcze drzemać, ale robi się za duży hałas. Trzeba się dźwignąć i zastanowić nad dalszym planem. W końcu postanawiamy poczekać na Krzyśka. Nie chce mi się tak szybko ruszać na ten dworzec.
Spacerując po pustych uliczkach Parczewa najpierw głośno dopingujemy dwójkę, z których jedna sztuka okazuje się być Michussem. Po chwili też znajdujemy sklep, gdzie kupujemy trochę żarcia na później, a ja zabieram pod pachę litrową butelkę Coli. Po namyśle wymieniam ją na pojemność 2,25 l.
Wracamy na punkt. Przypomnieliśmy sobie, że gdzieś był Orlen, więc postanawiamy się na niego wybrać. Gdy wracaliśmy, zauważyliśmy dwa odblaskowe kształty. Jeden był taki większy, a drugi taki brodaty. Drzemy ryje, kibicując, ale ten mniejszy tylko macha w naszą stronę palcem. Nie jestem pewien, czy było to politowanie wyrażone palcem wskazującym, czy też coś innego, palcem środkowym. Nie przeszkadza nam to dopingować i budzić okolicznych mieszkańców.
Po chwili widzimy się wszyscy w sali ośrodka. W kilku susach do sali wbiega uradowana Kaha, kawałek z tyłu drepczą mniej szczęśliwi Emes i Wąski.
I tak oto kolejni znajomi wyrabiają normę i zdobywają kwalifikację na BBT.Gratulacje!
Umawiamy się na powrót - chłopaki jadą do hotelu się wyspać, my wybieramy się w poszukiwaniu żarcia. Wszystko jest zamknięte, w końcu po długim spacerze docieramy do hotelu Alma, gdzie jemy wczesny obiad. Gdy właśnie planowaliśmy powrót przez centrum i szukanie kolejnego żarcia, dzwoni Wąski. Zamykają ośrodek, trzeba wracać po klamoty.
Tuż przed ośrodkiem z samochodu krzyczy do nas Włodek, że zaraz będzie. Przed zamkniętymi drzwiami, na trawniku, wypoczywają Wąski, Kaha i Emes. Chwilę z nimi siedzimy, gdy przyszedł Włodek, wyciągamy rzeczy, pakujemy się i wybieramy na miasto. Hipcia wciąga kilka hektolitrów lodów i wracamy.
Na miejscu zastajemy trójkę gąsieniczek. Zielona nazywa się "Wąski", taka z włoskami - "Kaha", a taką, która do połowy jest gąsieniczką, a do połowy Emesem, nazwaliśmy "Emes". Zasiedliśmy w pobliżu i czekaliśmy. Najczujniejsza z gąsieniczek, ta zielona, podniosła łepek dopiero wtedy, gdy pod budynek zajechał ktoś na niewiarygodnie piszczącym rowerze i z hukiem wstawił go do stojaka. Do tej pory można było ich wszystkich wynosić kilogramami.
W końcu nadjechał bus relacji Parczew - Kórnik (przez Warszawę) i tak oto dostaliśmy się do domu.
Podsumowanie.
1. Towarzystwo
Praktycznie całą trasę przejechaliśmy z Pawłem - bardzo dziękujemy!
Trochę mniejsze fragmenty przejechane zostały z KiESWY i Wilkiem - również dzięki za towarzystwo!
Po raz pierwszy chyba mieliśmy okazję tak dużą część maratonu pokonać nie tylko we dwójkę. W zasadzie to sami jechaliśmy jedynie przez pojedyncze kilometry.
2. Organizacja i trasa
Jedyne, czego się spodziewałem przed, to kiepskich asfaltów i tutaj bardzo miło się zaskoczyłem: poza pojedynczymi fragmentami nierówności i kilkoma, gdzie trzeba było jechać środkiem pasa, to asfalty były niesłychanie przyjemne. No może, wtedy, gdy ma się zdrowe nadgarstki.
Jeśli chodzi o organizację punktów, to już wspomniałem, że na bogatym zestawie startowym i tym, co było dostępne na punktach, można by było przejechać całość trasy. Ja jestem bananożerny, więc mógłbym tylko tym się odżywiać; Hipcia – poza tym, co miała w kieszeniach - skusiła się na dwie drożdżówki i banana.
Punktów było trochę dużo, ale nieszczególnie mi to przeszkadzało.
Dobrym pomysłem było też zaplanowanie startów na siódmą, dzięki czemu szybsze grupy mogły do bazy dotrzeć wczesną nocą, a nie w jej środku.
3. Pogoda
Wbrew pozorom, pogoda była dla nas… dobra do jazdy. Deszcz na starcie i kilka mniejszych zlewek później nie powodowało szczególnego dyskomfortu. Ubraliśmy się tak, że nie trzeba było wcale się rozbierać; w jednym tylko momencie rozsunąłem kurtkę i bluzę. Zmoczone na początku buty bardzo szybko dały się rozgrzać i w stopy nie było zimno.
Przez całą drogę było mi ciepło i nie za ciepło, a to właśnie przegrzanie powoduje u mnie największe problemy. Hipcia z kolei woli, gdy jest ciepło i… było jej ciepło. Ogrzewacze do rękawiczek i dodatkowe pary cieplejszych (w tym zimowe dla Hipci), jak również dodatkowe warstwy cieplejszej odzieży przywiozłem na metę bez rozpakowania. Z temperaturą więc trafiliśmy idealnie.
4. Wynik
Gdy dowiedziałem się, że Tomek przyjechał tylko 40 minut przed nami, zrobiłem wielkie oczy. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że wykręciliśmy kapitalny czas!
Średnia z jazdy: 28,2 km/h to dużo więcej, niż oczekiwaliśmy.
Udało się też złamać 19 godzin, czyli czas, który - jak myślałem, dość lekkomyślnie - określiliśmy przy rejestracji.
Łączny czas postojów to 33 minuty (o dwie minuty pobiliśmy poprzedni rekord z zeszłoroznego Pierścienia – i to przy większej obecnie liczbie punktów!).
Do tego wszystkiego zaliczyliśmy 42 gminy, dzięki czemu przekroczyliśmy właśnie 50% zdobytych. Pół Polski za nami!
No i to by było na tyle. A teraz, drogie dzieci, pocałujcie misia w nosek. Dobranoc!
Na maraton w Parczewie zapisywaliśmy się na początku tego roku, planując cały kalendarz zawodów na 2016. Im bliżej było majówki, tym bardziej nie chciało mi się jechać. Po spektakularnych porażkach z ostatnimi wyjazdami (planowane 500 km, które skończyło się na 300 km ze średnią 21), bardzo się obawiałem tego startu.
Byliśmy ostatnio - z różnych powodów - solidnie zmęczeni, do tego cały tydzień przed majówką miałem dość napięty, a wieczory poświęcone były na pakowanie lub pracę i jak na zbawienie czekałem na dowolny sygnał, który pozwoli mi uznać, że jednak, bardzo przykro i w ogóle, ale nie, nie będziemy jechać. Żebym się chociaż przewrócił na rowerze. Żeby chociaż ktoś lekko potrącił i nabił siniaka. Kicha; jedyne, co mi się udało, to przeskoczenie łańcucha przy starcie ze świateł (gdzieś w środę) i dodatkowy, nadprogramowy ból lewej nogi (którą mam kontuzjowaną od listopada).
Żeby do całości dołożyć demotywacji, ostatnią noc z czwartku na piątek trochę zarwałem, wstać musiałem o piątej, żeby zdążyć się wyrobić przed wcześniejszym wyjściem z pracy. Więc już na wstępie oboje - bo Hipcia też nie wypoczywała przez ten tydzień - byliśmy niedospani i zmęczeni. Super perspektywa. No w ogóle wow, cudownie i jacieniemoge.
Do tego na tydzień przed startem Hipcia dowiedziała się, że do jej obiecującej listy kontuzji dołączyła nowa - tym razem nadgarstek. Pęknięta chrząstka. W sumie nie wiemy, od jak dawna to pęknięcie sobie tam rezyduje, ale boli.
Jeszcze rano, gdy siedziałem w pracy przy porannej kawie, niepokojąco rzucając okiem na postawiony w kącie plecak i stojącą pod ścianą uzbrojoną szosę, miałem nadzieję, że Hipcia powie, ze jednak nie, namyśliła się i mogę dzwonić do busa relacji Kórnik-Parczew (przez Warszawę), że jednak, wskutek zdarzeń niezależnych, z nieukrywaną przykrością będziemy musieli wczuć się w role kibiców. I pospać sobie w sobotę do dziewiątej. Albo zaszaleć i pospać do dziewiątej trzy-dzie-ści!
Transport
Zbliżała się godzina piętnasta. Chwilę wcześniej dowiedziałem się, że Eli - bo on to był kierowcą naszego busa - spóźni się jakąś godzinę, ale ponieważ nie udało mi się już zawrócić Hipci z trasy na miejsce spotkania, ruszyłem i ja. Jadąc nową, wypasioną drogą rowerową przy Wołoskiej, cieszyłem się z tego, że ciągi rowerowe w Warszawie powoli układają się w spójną całość. Dojechałem do Hipci, posiedzieliśmy przez chwilę i wybraliśmy się na pobliskiego Shella. Zjedliśmy suche, paskudne hot dogi, wypiłem kawę, o której można było powiedzieć tylko tyle, że była ciepła i miała lekki posmak... czegoś. Wygrzaliśmy się w słońcu i powlekliśmy na miejsce spotkania. Chwilę później na miejsce wtoczył się czołg na poznańskich blachach.
Dotarcie do nas trochę im zajęło, m.in. dlatego, że nawigacja zbzikowała i puściła chłopaków jakimiś krzakami. Gdy więc Elizium wysiadł z pojazdu, z jego twarzy można było wyczytać wyrazy, przy czym niektóre z nich były nawet spójnikami. Kamienna twarz nie wypuściła ani jednego sygnału, gdy utknęliśmy w wylotowym korku.
Dopiero kawałek dalej, za Górą Kalwarią, korki puściły i można było płynnie jechać. Na jednej ze stacji udało się nam nawet zrobić szybkie zakupy, bo w Parczewie mogło nie być na to szans.
Wszystkie stracone w międzyczasie minuty zsumowały się i do Parczewa dojeżdżaliśmy już po 21:00, po zmroku.
Gdy wjechaliśmy na teren OSiR-u, było ciemno. Po skręcie w niewielką, gruntową uliczkę - ciemno. Żadnego życia, żadnych śladów, że to tutaj. Dopiero po chwili przed naszymi oczami pojawiły się namioty. No to chyba jesteśmy na miejscu...
Na dzień dobry wita nas okrzyk. Niewielka postać, nie przestając mówić, wyłania się z cienia jak człowiek-nietoperz i rusza nam na spotkanie. Po dłuższej chwili udaje nam się wykorzystać chwilę, gdy Wąski - bo on to był - brał oddech, i zadać pytanie dotyczące tego, czy ktoś nas być może jeszcze zarejestruje o tej pogańskiej porze. Okazało się, że tak, jest to możliwe: chwilę później odbieramy od Włodka Oberdy numery, kartę startową oraz bardzo pokaźną reklamówkę z zestawem startowym.
Po chwili namysłu postanawiamy nie rozbijać namiotu, tylko czym prędzej zagospodarować kawałek podłogi na terenie ośrodka i położyć się spać. Raz, że szkoda czasu, a dwa, że rano będzie można się sprawniej zebrać. Hipcia coś tam wspomina o tym, że w hałasie na sali nie uda jej się wyspać, ale postanawiamy spróbować.
Na sali prócz nas są Kaha i Emes, Gavek, Alamanka, Endriu68, Hansglopke... i pewnie jeszcze ktoś, o kim zapomniałem. A zapomnieć będzie mi łatwo, bo nasze forum zdominowało ten wyścig i spora część ludzi była właśnie forumowiczami Podróży Rowerowych kropka i-en-ef-o.
Wielkopolska ekipa, w liczbie trzech, czyli wspomniany już Eli oraz Rapsik i Śruba udała się do hotelu, a my rozwaliliśmy się dookoła jednego miejsca i zaczęliśmy się szykować na jutro. Mogłem tez pobawić się pompką Wąskiego, dzięki temu wszystkie gumy były pełne, tak jak być powinno. W końcu można było usiąść i zjeść kolację. Hipcia w przypływie szaleństwa dobrała się nawet do przygotowanych na trasę batonów i wyjadła mi prawie wszystkie KitKaty - tylko jeden mi się ostał, więc zjadłem go od razu, żeby mi smutno następnego dnia nie było.
Zwiedziliśmy też reklamówki z pakietem startowym i bez wątpienia był to największy z pakietów, jaki kiedykolwiek dostaliśmy: żele, izotoniki, jakieś proszki w nieznakowanych woreczkach strunowych - elegancko! Jak się później okazało (patrząc na to, co było dostępne na punktach), można by było cały wyścig przejechać tylko na tym, co zapewnił organizator: godne naśladowania podejście!
Sala zrobiła się cicha. Położyłem się więc spać, słysząc, jak Hipcia bobruje w reklamówkach, próbując wygrać konkurs na najbardziej irytujący dźwięk. Znacie to, prawda? Powolny, przerywany szelest, tak jakby ktoś w kinie otwierał sobie paluszki bardzo powoli, unikając jednego, konkretnego zaszeleszczenia. Szelest, piętnaście sekund przerwy. Szelest, pół minuty przerwy. Szelest. Szelest. Cisza. Minuta ciszy. Znowu reklamówka. Powolne ruchy przedzielane kilkoma sekundami kompletnej ciszy. Gdy już powoli zaczynałem rozważać wyniesienie się gdziekolwiek, byle dalej, bo trafi mnie szlag, na salę wtoczyły się dwie osoby z bagażami, poczęły robić hałas podczas rozpakowywania się i wreszcie mogłem normalnie zasnąć.
Poranek
Pierwsze hałasy rozpoczęły się zanim zadzwonił budzik. Ktoś brał kąpiel. Powoli zaczynał się zwykły szum potęgowany tym, że jakikolwiek krok na podłodze brzmiał jakby ktoś uderzył w bęben. Spania już by nie było, więc postanowiłem się podnieść. Było tuż po piątej. Deszcz uparcie obijał szyby i dach. Czyli prognozy się sprawdziły.
Ubranie, ostatnie sprawdzenia i śniadanie - płatki z... żelem z pakietu startowego. Smakowało jak płatki z dżemem i chyba trzeba pomyśleć, żeby taki zestaw włączyć na stałe do śniadań przedstartowych. Starczyło mi czasu na dwa kubki (Hipcia wciągnęła z pięć), gdy do sali wszedł Wilk, przypominając, że już zaraz startujemy. Oj, faktycznie!
Dość szybko narzuciliśmy na siebie wszystko, co było potrzebne. Po drodze do bramy, z której startowaliśmy, włączyłem GPS-a, mając nadzieję, że złapie satelity zanim wystartujemy. Na starcie stała już pierwsza grupa.
Założenia
Póki nasi zawodnicy czekają na deszczu i mokną (i niech mokną, sami wiedzieli, na co się piszą), dwa słowa o założeniach.
Celem numer jeden było przejechanie trasy bez niepotrzebnego szarpania oraz cięcia na siłę - jedziemy tylko po to, żeby ukończyć - ma to być pierwsza w tym roku pięćsetka i rozgrzewka przed kolejnymi startami. Oczywiście dyskusji nie podlegała dyscyplina postojowa - w końcu jest to wyścig.
Przed samym startem nie zadałem sobie trudu przeczytania listy punktów kontrolnych ani spojrzenia na profil trasy, który kojarzyłem tylko z grubsza. W szczególności dopiero wczoraj dowiedziałem się, że część ze sporej listy punktów kontrolnych zaliczamy przez podbicie pieczątki w "dowolnym podmiocie", czyli, po prostu, w sklepie, na stacji lub innym miejscu, które może nam przypieczętować listę.
Nie poświęciłem też czasu na analizę tego, które punkty gdzie się znajdują, przez co straciliśmy na trasie kilka minut, a gdyby nie towarzysz podróży, stracilibyśmy ich być może więcej.
Odcinek 1: Parczew - Kołacze (38 km/38 km)
Stanęliśmy na starcie w grupie, z których znaliśmy tylko Wilka i CFCFana. Reszta znała się doskonale i właśnie głośno życzyli sobie powodzenia. "Staaaachu, powodzenia!", "Krzyyyychu, dajemy radę!" i tym podobne okrzyki, połączone z przybijaniem piątek, towarzyszyły sekundom przed samym ruszeniem.
Poooooooszli!
Startując mijamy się z Krzyśkiem (Elizium) i Pawłem, którzy właśnie przyjechali na swój start.
Deszcz pada. Chmury na niebie. W akompaniamencie bryzgów spod wszystkich kół ruszamy przed siebie. Grupa dość szybko ustawia się w szyk, my trzymamy się z tyłu. Zaczyna się jazda. Jesteśmy na samym końcu, za nami, na bardziej jeszcze szarym końcu, wiezie się Paweł (CFCFan). Przed grupą widać kogoś, kto wystrzelił do przodu i chyba zamierza jechać sam. Teraz jeszcze nie wiedziałem, że niedługo się spotkamy.
Od początku jazda jest bardzo szarpana, więc po kilku kilometrach bez żalu pozwalam się urwać, bo nie chce mi się po raz kolejny przyspieszać, bo akurat ktoś mocniejszy wyszedł na zmianę i nagle przyspieszył. W pewnym momencie grupa odchodzi nam nawet na trzysta metrów, po kilku kilometrach (trzymając ciągle stałe tempo) dochodzimy ich.
Po jakimś czasie z lewej szybko i sprawnie mija nas elegancka, ubrana w odblaskowe barwy kolumna. Na początku uśmiechnięty Tomek, który wyprzedzając nas rzuca jakąś ironiczną uwagą. Jak się później okazało (już w bazie), tempo, uśmiechy, wciągnięte brzuchy i ustawiony szyk były tylko elementem próby zastraszenia przeciwnika.
Przez dłuższą chwilę mieliśmy ich bardzo blisko, ale odległość powoli, ale systematycznie rosła i po kilkunastu minutach bywali tylko czasem widoczni na horyzoncie.
W naszej grupie zaczęło wyglądać na to, że chłopcy się już wybrykali, bo wreszcie szło równo, więc dołączyliśmy do grupy i włączyliśmy w pracę na rzecz budowania wspólnej przyszłości. Zaczynają się pierwsze podjazdy. Gdzieś tutaj Hipcia zostaje wyproszona z prowadzenia ("koleżanko, na lewo"). Koledzy dość gwałtownie prezentują słabej kobiecie, jak powinno się robić podjazdy. Tempo rośnie skokowo, o kilka km/h, jako że jechałem przedostatni, jeszcze się utrzymuję, z kołaczącą mi się w głowie myślą "czy kogoś zdrowo pojebało?!". Wilk, który jechał za mną, już się nie utrzymuje, Hipcia, która schodząc z prowadzenia nie zdążyła wyrównać tempa, również zostaje. Po chwili, gdy widzę, że wiszą z tyłu, postanawiam poczekać. W trójkę dość szybko ich doganiamy, bo peleton wrócił do pierwotnego tempa.
Na horyzoncie pojawił się pierwszy punkt kontrolny. Po prostu stacja benzynowa.
Grupa zaczęła dreptać w miejscu, niespiesznie grzebać po plecakach, więc z dwiema kartami w ręku załatwiłem potwierdzenia, schowałem do hipciowej kieszeni i już po chwili ruszaliśmy w dalszą drogę.
Średnia z odcinka: 30 km/h (średnię tę i kolejne liczę na podstawie Stravy).
Odcinek 2: Kołacze - Cyców (62 km/24 km)
Zgodnie z przewidywaniami udało się nam zostawić za plecami całą grupę. Jechaliśmy sobie we dwójkę, po chwili zauważyłem, że ktoś się zorientował w naszych planach i zrobił postój prawie tak krótki, jak nasz. Po sylwetce już z daleka rozpoznałem Wilka.
Deszcz powoli przestawał padać i już na pewno - przy mniejszej liczbie rowerów - nie był tak upierdliwy. Droga szła lekko w górę, nie było żadnych hopek, a poza tym zaczął pomagać wiatr i ten odcinek pokonaliśmy z najwyższą średnią prędkością - 34 km/h.
Tutaj też, przy przełączaniu licznika, niechcący kasuję sobie dystans. Coś się zepsuło - i to w nowym liczniku! - bo po pojedynczym naciśnięciu przycisku, pojawiała się informacja o kasowaniu danych. Szlag.
Przed nami na horyzoncie majaczył jeden kolarz, odległość do niego powoli topniała. Czyżby to był ktoś z grupy I lub III? Gdy już powoli go doganialiśmy, akurat dojechaliśmy do skrzyżowania w Cycowie. Weszliśmy do środka prosząc o pieczątki. Gdy zostały przybite i akurat wychodziliśmy, minęliśmy się z czwórką innych zawodników z naszej grupy.
Odcinek 3: Cyców - Chełm (98 km/26 km).
Sprawnie ruszamy. Po chwili jesteśmy już daleko, koledzy, którzy nas dogonili, są pięćset metrów do kilometra za nami, z kolei odległość do tego, który jechał z przodu, systematycznie maleje. Deszcz już przestał padać, czasem tylko lekko kropi.
W końcu łapiemy go - okazuje się, że to jest Paweł, czyli CFCFan, który chyba oderwał się z grupy przed pierwszym PK i od tego miejsca jechał solo. No... to już nie jedzie solo. Łączymy się w kupę i kontynuujemy jazdę. Po krótkiej chwili za plecami słyszę szum rozmowy - doszła nas i druga grupka, więc ostatnie 10 km jedziemy wszyscy razem.
Wjeżdżamy do Chełma. PK jest usytuowany na rynku, do którego trzeba podjechać po dużych kocich łbach. Szybko zjeżdżam na chodnik, który też jest zrobiony z kostki, ale takiej wygodniejszej. Chyba po drodze wymuszamy pierwszeństwo na jakimś samochodzie, słyszę z boku poirytowany głos "tu trzeba pierwszeństwa ustąpić". Na rynku akurat trwa impreza motocyklistów, z naszymi rowerami i obcisłymi strojami zupełnie tam nie pasowaliśmy. Ktoś zaczyna klaskać na nasz widok, przejeżdżamy przez niewielki szpaler motocyklistów i wciskamy się między kilka samochodów.
Punkt zorganizowany jest na niewielkim murku, na którym leżą drożdżówki, banany i można podbić pieczątkę. Pieczątka przybita, jeden banan w zęby i wio!
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 4: Chełm - Wojsławice (124 km/26 km).
Widać, że obaj koledzy mają podobny plan na start, bo obaj ruszają za nami; Paweł nawet zdąża wrócić po zgubione zawiniątko z waflami. Jeszcze na terenie rynku staję przy koszu, bo nie przemyślałem tego, biorąc na drogę banana i nie wiedziałem, jak to zjeść, żeby nie rzucać śmieci na chodnik. Z daleka krzyczy do mnie Hipcia. Urocze „gdzieeeee teraaaaaz?” niesie się dookoła.
Wyjazd z Chełma jest jednym, nieprzerwanym ciągiem zakazów dla rowerów, konsekwentnie ignorujemy je wszystkie, podobnie ignoruje nas policja, która jedzie z naprzeciwka.
Tuż za miastem wjeżdżamy w wygodny asfalt i walimy prosto w odwiedziny do Jakuba Wędrowycza, do Wojsławic. Z przyjemnością rozglądam się po okolicy, od dawna planowałem wycieczkę w te rejony, by odwiedzić miejscowości znane mi z książek z jego przygodami.
Pojawia się tu kilka stromych pagórków, na które wyjeżdżamy wcale sprawnie. Na jednym z nich odłącza się od nas Wilk i tu się kończy nasza wspólna trasa - następnym razem zobaczymy się dopiero na mecie.
W zubożonej o jedną czwartą grupie pokonujemy ostatni podjazd i zjeżdżamy aż do Wojsławic, gdzie mylę drogę i pakuję się prosto na schody, po których muszę wybiec w kierunku ratusza. Licząc na to, że płytki przed ratuszem nie będą śliskie, wbiegamy tuż pod sam budynek. Bierzemy pieczątkę i odmawiamy kanapek zasmuconym tym faktem paniom. Do podpisania czeka również plakat, na którym podpisuję się tylko ja - Hipcia właśnie wpinała but, a Paweł stał już w blokach startowych. Mimo że przed nami były tu co najmniej dwie grupy, podpisały się tylko dwie osoby - Rysiek Herc i ktoś, kto napisał chyba "Kulfon". A przynajmniej kulfon był nagryzmolony.
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 5: Wojsławice - Hrubieszów (155 km/33 km)
Hop, hyc i już jedziemy na Uchanie. Dopiero na tym fragmencie dociera do mnie, dlaczego nastawianych jest tyle punktów - gdy zorientowałem się, że z Chełma można dotrzeć do Hrubieszowa dużo szybciej i z pominięciem Wojsławic.
Nadal trzymamy całkiem sprawne tempo. Mimo że średnia nieco spadła, to nadal (na całym odcinku) wynosi prawie 29 km/h. Szczególnie Paweł atakuje podjazdy ciekawie, bo na stojąco, ale z wysoką kadencją.
W Hrubieszowie wychodzi na jaw moje nieprzygotowanie. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że ślad zbacza z trasy i prowadzi w coś zielonego. Dobrze, że Paweł wiedział, że tak ma być, bo inaczej kosztowałoby mnie to trochę nerwów.
Punkt umieszczony jest w holu OSiR-u. Mały stolik, kilka kanapek i możliwość zjedzenia czegoś na miejscu. Niestety, nie ma niczego do zabrania na drogę. Żałuję, bo powoli kończą mi się żele w torbie, a zostało to, co miałem w kieszeniach.
Warto wspomnieć, że Hipcia manewrując na chodniku przed halą wzięła się i wygrzmociła. Już stojąc.
Odcinek 6: Hrubieszów - Tyszowce (185 km/30 km)
W sumie to dobry pomysł z tymi punktami. Gdy kolejny punkt jest już za 30 km to czas bardzo szybko leci i nie sposób się nudzić. I... i tak nawet nie pamiętam tego odcinka. Wiem, że się rozpogodziło, a na widok suchych plam na asfalcie śmiałem się, że wyszły od połączonego ognia pierwszej i trzeciej grupy.
W Tyszowcach wjechaliśmy do pierwszego otwartego sklepu, pobraliśmy pieczątki i pojechaliśmy dalej.
Odcinek 7: Tyszowce - Krasnobród (237 km/52 km)
Na pierwszym, stromym podjeździe za Tyszowcami, tuż po skręcie z drogi głównej, Hipcia zostaje z tyłu. Gdy czekam, okazuje się, że nadgarstek zaczął boleć tak, że nie może się mocno trzymać kierownicy. Mówię Pawłowi, że od tego miejsca pewnie pojedziemy wolniej - niech jedzie sam, nie będziemy go zatrzymywać. Początkowo postanawia jednak jechać z nami, ale gdy kolejny podjazd robimy też dość wolno, decyduje się odjechać, a "jak zdechnie, to poczeka na nas".
Przyspieszył i tyle go widzieli. Wróć: przyspieszył i zawisł na kilkaset metrów przed nami. Ten czas i to, że Hipcia jechała wolniej, wykorzystałem na szybki sikustop na poboczu. I trochę musiałem się ich obojga dogonić. Na zjazdach widziałem, jak wiszą oboje przede mną: Hipcia i sto metrów przed nią "uciekający" Paweł.
Gdy po kilku kilometrach wiszenia znowu się dogoniliśmy, okazało się, że jednak jesteśmy na siebie skazani i wszyscy zaakceptowaliśmy się jako członkowie naszego dziwacznego dość stada. Od tego miejsca już aż do końca jechaliśmy wszyscy razem.
Przed Tomaszowem Lubelskim mieliśmy do pokonania chyba najdłuższy podjazd tego wyścigu - sto metrów przewyższenia. To był moment, gdy mój organizm uznał, że jemu się nie chce jechać. Odcięło mnie solidnie, skupiałem się tylko na dwóch rzeczach: na nieodpadnięciu od grupy i nieumieraniu. Na samą myśl o tym, co miałem w kieszeniach, robiło mi się niedobrze, ale wmusiłem w siebie jednego dużego żela i batona Musli. Gdy baton nie chciał jakoś się gryźć, bo był tak suchy, zauważyłem, że coś mi brakuje śliny. Wydoiłem więc, w kilku seriach, praktycznie cały bidon.
Nie było mnie ze sobą do tego stopnia, że na górze zauważyłem, że ktoś złośliwy zrzucił mi łańcuch z blatu. Nie pamiętałem, żebym to był ja.
Na szczęście kryzys udało się pokonać szybko: z minuty na minutę zgon odchodził na dalszy plan i wracałem do zabawy. Starałem się możliwie dużo pić i jeść więcej niż miałem ochotę, ale najwyraźniej smuteczki zostały już odgonione. Za Tomaszowem, na fragmencie krajówki, jechało się już dużo lepiej.
Z daleka zobaczyłem odblaskową kurtkę rowerzysty. Jechał sporo wolniej niż my, a tym, co zwracało uwagę, było to, że nawet na małych zjazdach przestawał pedałować. Musiał być bardzo zmęczony. Gdy go mijaliśmy, zauważyłem, że to kolega z grupy III. Dołączył się do nas, ale tylko na chwilę - na kolejnym większym podjeździe został z tyłu.
Na tym odcinku postanowiłem rozpiąć kurtkę. Zrobiło się jakby trochę za ciepło.
Na ostatnim zjeździe przed skrętem z krajówki, gdy towarzystwo ładnie się rozpędziło, postanawiam nie ryzykować i - mimo że Paweł miał swoją papierową (i jak się okazało, niezawodną) nawigację - upewnić się, że nie przejedzie właściwego skrętu. Za ten wyskok trochę się obruszył i potem już nie próbowałem się nawet wychylać i upewniać.
Do Krasnobrodu mieliśmy długą prostą, a z profilu na mapie wiem, że była głównie w dół... co z tego, skoro było pod wiatr? Średnia z odcinka nie powalała: 26 km/h.
Z kilku słów zamienionych z Hipcią dowiaduję się, że nadgarstek coraz bardziej boli i odzywa się na choćby małych hopskach, a od tego lewa ręka jej całkowicie zdrętwiała. Miło, zwłaszcza że nie przejechaliśmy jeszcze nawet połowy trasy.
W Krasnobrodzie zjeżdżamy pod punkt umieszczony w małym budyneczku informacji turystycznej. Tutaj już pakuje się dwóch kolegów, po chwili przyjeżdża ten, którego dopiero co wyprzedziliśmy. Tankujemy do pełna bidony, zauważam banany, więc próbuję je zmieścić do kieszeni. Ciężko jest mi ogarnąć jednoczesne podnoszenie kurtki przeciwdeszczowej i szperanie w kieszeni bluzy, ale, gdy już miałem sobie darować, bo drugi z czterech bananów właśnie wypadł mi z kieszeni na podłogę, udaje mi się ustalić dobry sposób na zmieszczenie ich wszystkich.
Do punktu wdreptuje też Hipcia i decyduje się skusić na drożdżówkę. Gdy już wszyscy byli gotowi, szybko jeszcze pozbywam się śmieci z torby i dorzucam do niej dwa żele z kieszeni.
Ten postój - ze względu na ilość operacji - był kosztowny. Trwał całe sześć minut i wydłużył całkowity czas postojów do minut szesnastu.
Odcinek 8: Krasnobród - Zwierzyniec (261 km/24 km)
Jedzie się całkiem przyjemnie. Teraz już wiem, dlaczego - droga prowadziła głównie w dół. Cały czas przez zielone tereny, trochę lasów i jakoś tak jakby dwa parki krajobrazowe. Wciągam jednego banana i trochę żela, pilnuję też picia - nie chcę powtórki sprzed godziny.
Na zamkniętym przejeździe kolejowym dochodzą nas trzej koledzy, których przegoniliśmy na punkcie; już w szóstkę wjeżdżamy do Zwierzyńca. Tam chwilę jedziemy i wbijamy do jednego ze sklepów. Grupowo wchodzimy na zaplecze, gdzie pracownik cierpliwie stempluje kolejne podsuwane przez nas karty.
Koledzy trochę się grzebią przy pakowaniu, więc w dalszą drogę ruszamy sami. Średnia - 28 km/h.
Odcinek 9: Zwierzyniec - Biłgoraj (281 km/20 km)
Kolejny króciutki fragment. Na pierwszym, większym, zalesionym podjeździe chłopaki nas doganiają, chwilę siedząc na kole, a potem wyprzedzając. Nawet nie próbuję ich gonić, trzymam się pierwotnego planu. Przy wjeździe do Biłgoraja są jakieś pięćset metrów przed nami, po czym znikają. I to nie w stronę, w którą prowadzi ślad.
Pierwszą stację, umieszczoną tuż przy wjeździe do miejscowości, zignorowaliśmy. Potrzeba nam jednak pieczątki, a tu, jak na złość, nie było niczego otwartego. Jadąc szeroką, ładną obwodnicą, po chwili szukania na mapie, znajduję na wylotówce Orlen. Zawijamy tam i załatwiamy, co trzeba. Przy okazji włączamy tylne światła, bo zaczyna się już robić szarawo.
Odcinek pokonany ze średnią prawie 29 km/h.
Odcinek 10: Biłgoraj - Janów Lubelski (317 km/36 km)
Tuż po starcie zauważam za nami fosforyzujące kurtki chłopaków, którzy zniknęli nam w Biłgoraju. Wydawało mi się, że zamiast jechać obwodnicą, zjechali do centrum poszukać jakiegoś otwartego sklepu. Nie miałem okazji zapytać, bo gdy byli już jakieś trzysta metrów za nami, nagle jeden zjechał na pobocze, a obaj pozostali się zatrzymali. Czyżby guma?
Powoli zapadał zmrok. Temperatura przez cały dzień trzymała się na poziomie 8-12 stopni. Nie było zimno, wiatr też już nie przeszkadzał. Miałem ogromną nadzieję, że punkt w Janowie - ten "duży" - będzie miał coś do wzięcia w kieszeń przed kolejnym odcinkiem, który miał mieć prawie sto kilometrów.
Nie byliśmy pewni, gdzie jest punkt, flaga na GPS-ie wisiała "w powietrzu" obok zielonego skwerka. Pytamy jakiejś kobiety, ale dopiero ktoś niosący paletę drożdżówek kieruje nas w odpowiednie drzwi. Rowery zostają przed budynkiem, wbiegamy na górę, mijając długowłosego chłopaka uzupełniającego bidon. Znowu musimy zmartwić dziewczyny z obsługi, bo obiadu to mu nie zjemy. Banany w kieszenie, woda do bidonów i jedziemy.
Średnia: niecałe 28 km/h
Odcinek 11: Janów Lubelski - Kazimierz Dolny (410 km/93 km).
Był to najdłuższy odcinek całego wyścigu. Pojawiają się pojedyncze, chyba najbardziej strome na całym wyścigu ścianki. Zmrok powoli zapadał, ale zanim jeszcze zapadł, zauważam na środku asfaltu banana. Nasi tu byli!
Na wylotówce z Kraśnika, upstrzonej jak na Węgrzech zakazami dla rowerów, zauważam mocne, czerwone światło gdzieś przed nami. Paweł podpowiada mi, że pewnie to ten długowłosy gość, którego mijaliśmy w Janowie. Gdy my wchodziliśmy, był już prawie gotów do drogi.
Dystans między nami a nim powoli maleje. Jest ciemno, więc widzimy go wyraźnie - cały czas pozostaje w tej samej odległości. Wydaje mi się, że Paweł ma dość duże ciśnienie na uchwycenie go - na swoich zmianach stara się wyraźnie zwiększać tempo.
Uciekiniera dochodzimy tuż za Opolem Lubelskim. Zostaje z tyłu, po czym na pierwszym, większym podjeździe, objeżdża nas i ucieka, zostając znowu kilkaset metrów z przodu.
Nie doganiamy go jednak. Postanawiamy zrobić szybką przerwę na WC przy najbliższych drzewach. Domaga się tego zwłaszcza Hipcia, która nie była w toalecie od samego początku wyścigu i ma wątpliwości co do tego, czy w Kazimierzu będzie możliwość skorzystania. Do tego jeśli teraz wszyscy jednocześnie staniemy w trójkę, to nie będziemy musieli później, na punkcie, czekać jedno na drugie, a drugie na trzecie.
Zjazd w kierunku Kazimierza był nieco dziurawy, Hipcia coraz głośniej syczała i piszczała przy kolejnych nierównych fragmentach. Odpaliłem w jednym miejscu dodatkową lampkę, żeby jej trochę pomóc, ale po chwili i tak musiałem ją wyłączyć, bo z naprzeciwka jechały samochody.
Po długim, przyjemnym zjeździe do Kazimierza doganiamy naszego kolegę.
Lubię te okolice, byliśmy tu kilka razy, chociaż zwykle bez rowerów, niemniej jednak bardzo przyjemnie jedzie się pustymi, wąskimi uliczkami. Po chodnikach kręci się trochę turystów, miasto jeszcze nie poszło spać.
Gdy zatrzymujemy się, bo nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jest punkt, z bramy naprzeciwko macha do nas ktoś. Podbijamy pieczątki, biorę jedną drożdżówkę w zęby i ruszamy.
Średnia z tego odcinka: prawie 28 km/h.
Odcinek 12: Kazimierz Dolny - Nałęczów (434 km/24 km)
Ten fragment znałem, chociaż, tak, jak wspomniałem, nie z roweru. Wiedziałem, że asfalt będzie dobry. Do Bochotnicy było w miarę płasko, potem zaczęły się pojedyncze hopki z największą w Celejowie.
Nasz kolega a to nas przeganiał na podjazach, a to dawał się dojść na płaskich fragmentach. W końcu udaje się dojść do kompromisu i dołącza do nas na stałe. A przynajmniej nie wyprzedza na kolejnych, niewielkich hopkach.
W Nałęczowie mamy podbić kartkę. Kawałek za miejscowością, już za podjazdem jest stacja, wbijamy pieczątki, ruszamy dalej.
Średnia z odcinka: prawie 27 km/h.
Odcinek 13: Nałęczów - Kamionka (466 km/32 km)
Ciemno. Asfalt trochę się zepsuł, Hipcia syczy na dołkach, podczas którejś ze zmian podrzuca mi info o tym, że przez zdrętwiałą rękę ledwo trzyma kierownicę.
Już widać koniec, bo jeszcze tylko niecałe 80 km, więc końcówkę widać już na horyzoncie. Udaje mi się wymacać w kieszeni znajomy kształt - chałwa, czyli kurz z cukrem. Wciągam z przyjemnością.
Paweł trochę zaczyna zostawać na niewielkich podjazdach, gdzieś też chowa się z tyłu i nie wychodzi na zmiany. Po chwili pyta, czy mam jakieś żarcie. Zostały mi dwa batony, daję mu jednego. Do Kamionki dociągamy ze średnią powyżej 28 km/h.
Wjeżdżamy do wioski. Na środku jest skwerek - objeżdżamy go dookoła, ale punktu nie widać. Pośrodku, na pojedynczych ławeczkach, siedzi młodzież, w tym uroczo przewieszona przez oparcie śpiąca dziewczyna i siedzący obok, wyraźnie znudzony chłopak. Zatrzymujemy się. Pytamy pierwszego przechodnia o jakikolwiek punkt. Widział rowerzystów, nie wie, skąd jechali. Kolega z długimi włosami pyta o bibliotekę. Mi to jakoś nie pasuje, więc wyciągam Hipci z kieszeni karty startowe. Nie biblioteka, a Gminny Ośrodek Kultury. Aaaa! No to musicie się cofnąć.
Dojeżdżamy. Drzwi są otwarte, biorę od długowłosego kartę do podbicia, gdy on zmienia baterię w lampce. W środku banany, które zabieramy ze sobą. Po okrzykach pojawia się obsługa, pytając, czy do trzeciej w nocy to już przyjadą wszyscy. Gdy mówię, że ostatnich to można się spodziewać jeszcze rano, kolega z obsługi jest wyraźnie zawiedziony.
Odcinek 14: Kamionka - Parczew (512 km/46 km).
No to mamy finisz. Zostały niecałe dwie godziny jazdy. Chciałoby się powiedzieć, że poszedł ogień... poszedł. Taki na miarę naszych możliwości, bo średnia z tego kawałka to nieco ponad 29 km/h. Paweł wyraźnie osłabł, daje tylko bardzo krótkie zmiany, trzymając się raczej końca grupy. Do tego czort jeden wie, czy jedziemy pod górkę, czy z górki. Prawie płasko.
Odliczam w głowie. Teraz - w końcu, cholera - staram się jechać możliwie mocno, bo zaraz kończymy. I, jak na złość, akurat tutaj dopada mnie ból pleców, który przeszkadza mi jechać w dolnym chwycie, o lemondce nawet nie myślę. Na ostatnich dwudziestu kilometrach co kilkaset metrów muszę wstać z siodełka i wyprostować plecy. Hipcia jedzie cały czas w dolnym chwycie, bo jest on pewniejszy i daje szanse na to, że któryś z dołków nie wybije jej kierownicy z dłoni.
Pięć kilometrów. Kończę moją zmianę i cieszę się na myśl, że od tej pory już jadę autobusem do samego końca. Długowłosy robi kawałek i wpuszcza Pawła. Ironicznie komentuję, że Paweł, ze swoimi ostatnio mocnymi zmianami, będzie dobry na finisz, ale on po kilkuset metrach wypuszcza na prowadzenie Hipcię. Ej no, miałem się już ciągnąć na kole, a nie wychodzić na zmianę! Na szczęście Hipcia staje na wysokości zadania i dorabia brakujące kilkaset metrów pod bramę ośrodka, przy okazji poważnie obijając sobie nadgarstek na progu przy wjeździe na teren ośrodka.
Ostatni "sprint" wąskimi chodnikami i odbijamy się na mecie. Z głowy!
Nocleg
Na mecie są m.in. Tomek, Śruba, Kosma, Jagoda i Kurier; oprócz tego śpi kilka osób. Prysznic pod letnią wodą (zdjęcie cholernych nogawek, od których dorobiłem się siniaków) i zabieramy się za jedzenie. Znowu organizator stanął na wysokości zadania: do wyboru jest ryż, kasza i gulasz do polania tego wszystkiego, a do tego kilka sałatek do wyboru. Hipcia zaczęła od tych ostatnich, a gdy już się nimi napchała, dowiedziała się, że oprócz tego, czeka cała micha ryżu i kaszy i dwa kotły gulaszu.
Zagaduje mnie też kolega, z którym jechaliśmy. On mnie najwyraźniej zna, bo cytuje moją wypowiedź z forum (sprzed wyścigu), a ja go nie. Po chwili już się kojarzymy wzajemnie - był to KiESWY. Miło było poznać!
Zamiast położyć się od razu spać, siedzimy jeszcze do czwartej, gadając z Tomkiem i Śrubą. Hipcia zaczyna się buntować, że może czekanie na to, aż Eli dojedzie i się wyśpi nie ma sensu i że może zbierzemy się wcześniej - na pociąg o 9:00. Szczerze w to wątpię, ale zgadzam się położyć spać.
Po chwili już mnie nie ma.
Pobudka
Nad głową przebiega mi stado mustangów. W tym momencie orientuję się, że o ile na nocleg przed startem nasza miejscówka była dobra, o tyle na nocleg na mecie, była bardzo kiepska. Gdy sobie to uświadamiam, akurat kilka centymetrów przed nosem przejeżdża mi czyjeś koło. A po chwili i drugie.
Próbuję coś jeszcze drzemać, ale robi się za duży hałas. Trzeba się dźwignąć i zastanowić nad dalszym planem. W końcu postanawiamy poczekać na Krzyśka. Nie chce mi się tak szybko ruszać na ten dworzec.
Spacerując po pustych uliczkach Parczewa najpierw głośno dopingujemy dwójkę, z których jedna sztuka okazuje się być Michussem. Po chwili też znajdujemy sklep, gdzie kupujemy trochę żarcia na później, a ja zabieram pod pachę litrową butelkę Coli. Po namyśle wymieniam ją na pojemność 2,25 l.
Wracamy na punkt. Przypomnieliśmy sobie, że gdzieś był Orlen, więc postanawiamy się na niego wybrać. Gdy wracaliśmy, zauważyliśmy dwa odblaskowe kształty. Jeden był taki większy, a drugi taki brodaty. Drzemy ryje, kibicując, ale ten mniejszy tylko macha w naszą stronę palcem. Nie jestem pewien, czy było to politowanie wyrażone palcem wskazującym, czy też coś innego, palcem środkowym. Nie przeszkadza nam to dopingować i budzić okolicznych mieszkańców.
Po chwili widzimy się wszyscy w sali ośrodka. W kilku susach do sali wbiega uradowana Kaha, kawałek z tyłu drepczą mniej szczęśliwi Emes i Wąski.
I tak oto kolejni znajomi wyrabiają normę i zdobywają kwalifikację na BBT.Gratulacje!
Umawiamy się na powrót - chłopaki jadą do hotelu się wyspać, my wybieramy się w poszukiwaniu żarcia. Wszystko jest zamknięte, w końcu po długim spacerze docieramy do hotelu Alma, gdzie jemy wczesny obiad. Gdy właśnie planowaliśmy powrót przez centrum i szukanie kolejnego żarcia, dzwoni Wąski. Zamykają ośrodek, trzeba wracać po klamoty.
Tuż przed ośrodkiem z samochodu krzyczy do nas Włodek, że zaraz będzie. Przed zamkniętymi drzwiami, na trawniku, wypoczywają Wąski, Kaha i Emes. Chwilę z nimi siedzimy, gdy przyszedł Włodek, wyciągamy rzeczy, pakujemy się i wybieramy na miasto. Hipcia wciąga kilka hektolitrów lodów i wracamy.
Na miejscu zastajemy trójkę gąsieniczek. Zielona nazywa się "Wąski", taka z włoskami - "Kaha", a taką, która do połowy jest gąsieniczką, a do połowy Emesem, nazwaliśmy "Emes". Zasiedliśmy w pobliżu i czekaliśmy. Najczujniejsza z gąsieniczek, ta zielona, podniosła łepek dopiero wtedy, gdy pod budynek zajechał ktoś na niewiarygodnie piszczącym rowerze i z hukiem wstawił go do stojaka. Do tej pory można było ich wszystkich wynosić kilogramami.
W końcu nadjechał bus relacji Parczew - Kórnik (przez Warszawę) i tak oto dostaliśmy się do domu.
Podsumowanie.
1. Towarzystwo
Praktycznie całą trasę przejechaliśmy z Pawłem - bardzo dziękujemy!
Trochę mniejsze fragmenty przejechane zostały z KiESWY i Wilkiem - również dzięki za towarzystwo!
Po raz pierwszy chyba mieliśmy okazję tak dużą część maratonu pokonać nie tylko we dwójkę. W zasadzie to sami jechaliśmy jedynie przez pojedyncze kilometry.
2. Organizacja i trasa
Jedyne, czego się spodziewałem przed, to kiepskich asfaltów i tutaj bardzo miło się zaskoczyłem: poza pojedynczymi fragmentami nierówności i kilkoma, gdzie trzeba było jechać środkiem pasa, to asfalty były niesłychanie przyjemne. No może, wtedy, gdy ma się zdrowe nadgarstki.
Jeśli chodzi o organizację punktów, to już wspomniałem, że na bogatym zestawie startowym i tym, co było dostępne na punktach, można by było przejechać całość trasy. Ja jestem bananożerny, więc mógłbym tylko tym się odżywiać; Hipcia – poza tym, co miała w kieszeniach - skusiła się na dwie drożdżówki i banana.
Punktów było trochę dużo, ale nieszczególnie mi to przeszkadzało.
Dobrym pomysłem było też zaplanowanie startów na siódmą, dzięki czemu szybsze grupy mogły do bazy dotrzeć wczesną nocą, a nie w jej środku.
3. Pogoda
Wbrew pozorom, pogoda była dla nas… dobra do jazdy. Deszcz na starcie i kilka mniejszych zlewek później nie powodowało szczególnego dyskomfortu. Ubraliśmy się tak, że nie trzeba było wcale się rozbierać; w jednym tylko momencie rozsunąłem kurtkę i bluzę. Zmoczone na początku buty bardzo szybko dały się rozgrzać i w stopy nie było zimno.
Przez całą drogę było mi ciepło i nie za ciepło, a to właśnie przegrzanie powoduje u mnie największe problemy. Hipcia z kolei woli, gdy jest ciepło i… było jej ciepło. Ogrzewacze do rękawiczek i dodatkowe pary cieplejszych (w tym zimowe dla Hipci), jak również dodatkowe warstwy cieplejszej odzieży przywiozłem na metę bez rozpakowania. Z temperaturą więc trafiliśmy idealnie.
4. Wynik
Gdy dowiedziałem się, że Tomek przyjechał tylko 40 minut przed nami, zrobiłem wielkie oczy. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że wykręciliśmy kapitalny czas!
Średnia z jazdy: 28,2 km/h to dużo więcej, niż oczekiwaliśmy.
Udało się też złamać 19 godzin, czyli czas, który - jak myślałem, dość lekkomyślnie - określiliśmy przy rejestracji.
Łączny czas postojów to 33 minuty (o dwie minuty pobiliśmy poprzedni rekord z zeszłoroznego Pierścienia – i to przy większej obecnie liczbie punktów!).
Do tego wszystkiego zaliczyliśmy 42 gminy, dzięki czemu przekroczyliśmy właśnie 50% zdobytych. Pół Polski za nami!
No i to by było na tyle. A teraz, drogie dzieci, pocałujcie misia w nosek. Dobranoc!
- DST 510.60km
- Czas 18:07
- VAVG 28.18km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 29 kwietnia 2016
Kategoria do czytania, transport
Szykujemy weekend
Po mieście - najpierw do pracy, a potem na Kórnikobusa.
- DST 21.19km
- Czas 00:56
- VAVG 22.70km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 28 kwietnia 2016
Kategoria < 25km, do czytania
Testowanie roweru Hipci
Krótki fragment po osiedlu. Wszystko chyba działa.
- DST 5.23km
- Czas 00:17
- VAVG 18.46km/h
- Sprzęt Cuś innego
Czwartek, 28 kwietnia 2016
Kategoria do czytania, transport
Powrót z pracy
Czwartek, 28 kwietnia 2016
Kategoria transport
Praca
- DST 8.21km
- Czas 00:23
- VAVG 21.42km/h
- Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 26 kwietnia 2016
Kategoria > 50 km, do czytania, transport
Chodniki, asfalty i lasy
Postanowiłem przejechać się fragmentem nigdy nie pokonywanej przeze mnie trasy - mimo że często bywałem w okolicy, nigdy nie udało mi się zobaczyć, dokąd prowadzi przedłużenie Połczyńskiej, czyli DK 92.
Wyjechawszy na nią przy granicy miasta, ruszyłem prosto przed siebie. Dość szybko dojechałem do Ożarowa Mazowieckiego i minąłem tablicę "Błonie 11". I dalej wszystko zaczęło się psuć. Zaczęły pojawiać się chodniki pieszo-rowerowe, na które cierpliwie zjeżdżałem, bo jakoś mi się nie spieszyło, nie jechałem szosą, a ruch ciężarowy był znaczny, nie widziałem powodu, dla którego miałbym się wystawiać na ewentualną nagrodę finansową.
Pierwsze trzy chodniki - mimo że nierówne jak łuski starego smoka - zniosłem. Gdy czwarty albo piąty skończył się gwałtownie i musiałem pokonać długi fragment po trawniku, uniosłem pytająco brew. Ale nadal chciałem dojechać do Błonia, więc stwierdziłem, że nic to, może się skończy. Gdy chwilę po tej myśli znowu zostałem zrzucony na coś kostkopodobnego i znowu musiałem przerwać słuchanie książki, żeby móc się skupić na lawirowaniu między dziurami, uznałem, że starczy tego dobrego.
Jak na życzenie przed nosem pojawił się skręt na Zaborów i przez swojsko brzmiącą miejscowość "Witki" wtopiłem się wreszcie między pola, na równym asfalcie. Ruch zniknął i mogłem w spokoju kręcić i słuchać . W Zaborowie zrobiłem szybki postój na łyk picia i zarzucenie na grzbiet kurtki, bo powoli zaczynało się robić chłodno. Następnie wsiadłem na rower i na nowo zatopiłem się w głosie Krzysztofa Wakulińskiego. Do tego stopnia mnie nie było, że po tym, jak kawałek dalej minąłem dwójkę rowerzystów, potrzebowałem kilku minut, by zdać sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej byli to Niewe i Che. Miałem cichą nadzieję, że aż takiego poziomu nie udało mi się sięgnąć i że to tylko zwykłe podobieństwo osób i miejsca, ale jednak: fakt został odnotowany i na pewno nie zostanie zapomniany.
W Mariewie skręciłem na Borzęcin, bo postanowiłem dostać się lasem do Lipkowa. W końcu nigdy tędy nie jechałem. Prosta okazała się nawet równa, nawet z podjazdami i nawet nie do końca piaszczysta. Może i kiedyś jeszcze tamtędy się przejadę?
Wyjechawszy na nią przy granicy miasta, ruszyłem prosto przed siebie. Dość szybko dojechałem do Ożarowa Mazowieckiego i minąłem tablicę "Błonie 11". I dalej wszystko zaczęło się psuć. Zaczęły pojawiać się chodniki pieszo-rowerowe, na które cierpliwie zjeżdżałem, bo jakoś mi się nie spieszyło, nie jechałem szosą, a ruch ciężarowy był znaczny, nie widziałem powodu, dla którego miałbym się wystawiać na ewentualną nagrodę finansową.
Pierwsze trzy chodniki - mimo że nierówne jak łuski starego smoka - zniosłem. Gdy czwarty albo piąty skończył się gwałtownie i musiałem pokonać długi fragment po trawniku, uniosłem pytająco brew. Ale nadal chciałem dojechać do Błonia, więc stwierdziłem, że nic to, może się skończy. Gdy chwilę po tej myśli znowu zostałem zrzucony na coś kostkopodobnego i znowu musiałem przerwać słuchanie książki, żeby móc się skupić na lawirowaniu między dziurami, uznałem, że starczy tego dobrego.
Jak na życzenie przed nosem pojawił się skręt na Zaborów i przez swojsko brzmiącą miejscowość "Witki" wtopiłem się wreszcie między pola, na równym asfalcie. Ruch zniknął i mogłem w spokoju kręcić i słuchać . W Zaborowie zrobiłem szybki postój na łyk picia i zarzucenie na grzbiet kurtki, bo powoli zaczynało się robić chłodno. Następnie wsiadłem na rower i na nowo zatopiłem się w głosie Krzysztofa Wakulińskiego. Do tego stopnia mnie nie było, że po tym, jak kawałek dalej minąłem dwójkę rowerzystów, potrzebowałem kilku minut, by zdać sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej byli to Niewe i Che. Miałem cichą nadzieję, że aż takiego poziomu nie udało mi się sięgnąć i że to tylko zwykłe podobieństwo osób i miejsca, ale jednak: fakt został odnotowany i na pewno nie zostanie zapomniany.
W Mariewie skręciłem na Borzęcin, bo postanowiłem dostać się lasem do Lipkowa. W końcu nigdy tędy nie jechałem. Prosta okazała się nawet równa, nawet z podjazdami i nawet nie do końca piaszczysta. Może i kiedyś jeszcze tamtędy się przejadę?
- DST 59.32km
- Czas 02:13
- VAVG 26.76km/h
- Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 26 kwietnia 2016
Kategoria do czytania, transport
Lenistwo mnie bierze
Gdy widzę, jak data w kalendarzu powoli zbliża się w stronę wyścigu w Parczewie, odruchowo ziewam. Nie mogę coś ostatnio się wyspać, a gdy myślę, że mam w sobotę jechać na trasę 500+, to rozważam strategie typu "położyć się na starcie i udawać, że już przyjechałem". Może chociaż pozwolą się zdrzemnąć.
Nie chce mi się jak diabli.
Gdybym ustawiał ważność wyścigu po tym, jak bardzi mi się chce, to ten miałby co najwyżej klasę "Ź".
Nie chce mi się jak diabli.
Gdybym ustawiał ważność wyścigu po tym, jak bardzi mi się chce, to ten miałby co najwyżej klasę "Ź".
- DST 20.58km
- Czas 00:58
- VAVG 21.29km/h
- Sprzęt Jaszczur
Poniedziałek, 25 kwietnia 2016
Kategoria do czytania, transport
Mroźny poranek
Coś oszalało. Gorąco, że pocą się ręce, po szyi wieje chłodem, a z ust leci para.
- DST 8.17km
- Czas 00:20
- VAVG 24.51km/h
- Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 24 kwietnia 2016
Kategoria < 50km, do czytania, ze zdjęciem
Szukając lądowiska
Samoloty latały, ale nie tego szukałem. Znalazłem dogodne miejsce, odpowiedni fragment parkingu, teraz trzeba tylko dane przekazać, żeby lotniskowiec z załogą wiedział, gdzie się zatrzymać.
Pierwotnie jednak szukając trasy miałem inny cel - rozważałem, żeby po raz pierwszy w życiu zobaczyć Cudowne i Jedyne Gassy. Ale mieszkam za daleko - tłuczenie się przez miasto tylko po to, by zrobić 10 km za jego granicami, po czym machnąć identyczny powrót, jest bez sensu.
Poszukiwane miejsce znalazłem, a do domu wróciłem okrężną drogą, którą jechałem jakoś w zimie. Wtedy było ciemno i niewiele widziałem, a dzisiaj, niestety, musiałem się zatrzymać i sfotografować ten cud architektury (ułatwię: napis brzmi "Łuk Unii Europejskiej"). A ja rzadko zatrzymuję się na zdjęcia...
Przy okazji przetestowałem też nowy licznik. I jestem bardzo zadowolony. Ale za tę kasę to wyboru nie mam - zadowolony być muszę.
Pierwotnie jednak szukając trasy miałem inny cel - rozważałem, żeby po raz pierwszy w życiu zobaczyć Cudowne i Jedyne Gassy. Ale mieszkam za daleko - tłuczenie się przez miasto tylko po to, by zrobić 10 km za jego granicami, po czym machnąć identyczny powrót, jest bez sensu.
Poszukiwane miejsce znalazłem, a do domu wróciłem okrężną drogą, którą jechałem jakoś w zimie. Wtedy było ciemno i niewiele widziałem, a dzisiaj, niestety, musiałem się zatrzymać i sfotografować ten cud architektury (ułatwię: napis brzmi "Łuk Unii Europejskiej"). A ja rzadko zatrzymuję się na zdjęcia...
Przy okazji przetestowałem też nowy licznik. I jestem bardzo zadowolony. Ale za tę kasę to wyboru nie mam - zadowolony być muszę.
- DST 44.34km
- Czas 01:37
- VAVG 27.43km/h
- Sprzęt Jaszczur
Sobota, 23 kwietnia 2016
Kategoria > 50 km, do czytania
Pętelka
W drugą stronę niż w zeszłym tygodniu. Jest sens pisać o wietrze? Na siłownię to nawet nie trzeba chodzić...
- DST 74.61km
- Czas 02:39
- VAVG 28.15km/h
- Sprzęt Jaszczur