Wpisy archiwalne w miesiącu
Październik, 2017
Dystans całkowity: | 981.13 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 45:27 |
Średnia prędkość: | 21.59 km/h |
Liczba aktywności: | 32 |
Średnio na aktywność: | 30.66 km i 1h 25m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 9 października 2017
Kategoria do czytania, transport
Wietrznie
Wiatr mnie dziś próbował zepchnąc z jezdni. I prawie mu się udało.
Tymczasem w przygotowaniu jest relacja z weekendowej wyprawy, do której wstęp możecie poznać tutaj. Już prawie gotowe, jak nie u mnie...
Tymczasem w przygotowaniu jest relacja z weekendowej wyprawy, do której wstęp możecie poznać tutaj. Już prawie gotowe, jak nie u mnie...
- DST 13.66km
- Czas 00:54
- VAVG 15.18km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 8 października 2017
Kategoria < 50km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem
Włocławskie deszcze
Gdy człowiek biwakuje z dwoma białkowymi budzikami, to nie potrzebuje nawet uruchamiać telefonu. Wystarczy tylko zupełnie niewinnie wstać za potrzebą. Jedno zaczyna chrząkać, drugie się kręci, a po chwili z okolicy dobiega znajomy baryton, mówiący "to co, wstajemy?".
I do niczego nie nadaje się udawanie, że wcale niczego nie słyszałem, że mnie tu nie ma, że ja nadal śpię: zdradziłem się. I oboje wiedzą, że słyszę. Oboje wiedzą, że zaraz wstaniemy. A ja razem z nimi.
Złożenie rzeczy bez wyłażenia spod tarpa było proste. Nawet ubranie się w spodnie przeciwdeszczowe - a, właśnie, deszcz nadal leje - było wygodniejsze niż pod namiotem. Złożenie go było już bardziej wymagające, bo szmata była tak śliska, że niemalże uciekała z dłoni.
Potem trzeba tylko zabrać na plecy reklamówkę ze śmieciami, przytroczoną do plecaka z resztkami żarcia i wynieść się z lasu. Czeka dalsza część przygody. Którą Hipcia zaczyna od zbierania grzybków, których było w bród. Kończy się na trzech: jednego dostaję do mugbaga, dwa Grzybcia pakuje sobie do kieszonki na plecach.
Początek, czyli wykopanie się z lasu, już znaliśmy. A potem zaczął się asfalt. Zajęcia w podgrupach. Każdy jedzie swoje, w zasięgu wzroku. Deszcz leje. A kto by pomyślał, że przed nami tylko krótka wycieczka, jest w błędzie.
Na pasjonującym, ciekawym i ze wszech miar wciągającym fragmencie drogi prowadzącej na Włocławek, zaczynam zasypiać. Ze stu metrów, które miałem do Hipci, nagle robi się kilometr. I wcale nie chce się zmniejszyć. Rozbudza mnie trochę rzeźnicki podjazd za włocławską tamą. Hipcia - która uprzednio poczekała - znowu mi tam odjeżdża, ale to podjazd, co zrobisz, z nią nie mam się co ścigać.
Sam w końcu też tam rzucam się na segment. Bo jest tam segment. "Podjazd Tama". Rzeźnicki. Długości kilometra, do tego dobre pięćset metrów to siedmioprocentowy podjazd. Mam ambitny pomysł walki o KOM-a, dlatego spokojnie rozpędzam się na łagodniejszej części, przez chwilę nawet dochodząc Hipcię. A potem tylko pot, otwarte usta, przednie koło unoszące się nad asfaltem i walka o cenne sekundy. Do tej pory rekordzista zrobił ten fragment w minutę i czyjści sześć sekund. Ja potrzebowałem na to tylko czterech minut i sześciu sekund. Brakło niewiele.
Tomek, który gdzieś się, jak zwykle, zgubił, nagle znajduje się za Szpetalem, gdy Hipcia z kolei gubi trasę i udaje, że nie słyszy moich okrzyków zza pleców. Potem znowu się gubi, gdzieś w lesie. A potem nagle znajduje się na przedostatniej prostej, gdy akurat mkniemy, by zaliczyć ostatnią gminę tej wycieczki - Bobrowniki.
Włocławek. Przeprawa przez miasto. Każde duże miasto to walka. Wojna o życie. O przestrzeń. A tej było mało, bo trzeba było przepchnąć się przez remonty i jedno wahadło. A potem jeszcze jedno, duże skrzyżowanie, przy któym utykamy, bo nagle - nagle! - pojawia się potrzeba spojrzenia na mapę. A mówię i tłumaczę, którędy jedziemy.
No i cóż, "Przez to, że się rano grzebałem, na pierwszy pociąg spóźniamy się". Ledwo kilka minut. Ale na kogoś trzeba zwalić spóźnienie - więc mogę być to i ja.
Tomek kupuje bilety, ja szukam w internetach, gdzie by tu coś przekąsić we Włocławku. Decyzja pada na odległą o kilkaset metrów Karczmę Kujawską. Dają nam jeść. Mają kawę. Więc niby wszystko.
Na dworzec przyjeżdżamy kilka minut przed powrotnym Regio do, a jakżeby, Kutna. I co, myślicie, że to koniec przygód? Tomek, który, jak wspomniałem, kupował bilety, został, delikatnie mówiąc, wyśmiany w kasie, gdy powiedział, że tak, chcemy bilety z czterema minutami na przesiadkę. A już pani kasjerka ledwo powstrzymywała ryknięcie śmiechem, gdy powiedział, że w te cztery minuty zamierzamy się teleportować z rowerami. Więc tak. Mamy cztery minuty. Ale - wbrew obiegowej opinii - PKP staje frontem do klienta i, gdy tylko ruszamy, okazuje się, że nasz pociąg z Kutna jest opóźniony pięć minut. Ale. Ale! ALE! Nasze Regio postanawia nie być gorsze i spóźnia się. Pięć minut.
Prosta matematyka mówi, że na przesiadkę mamy tylko trzy minuty. Ale, że niby co, my nie damy rady w trzy minuty na sąsiedni peron? Rowerem?!
Na wszelki wypadek prosimy o skomunikowanie. I łaska konduktorska zostaje nam udzielona - bardzo miły kierownik pociągu mówi, że owszem, chętnie.
W Kutnie czekamy jeszcze, na wszelki wypadek, siedem minut. I akurat leje. Bo dawno nie padało, prawda? W tymże deszczu gnamy na sam koniec pociągu, tylko po to, by dowiedzieć się, że pierwsze drzwi w naszym wagonie są nieczynne. A potem gnamy już na samiusieńki koniec, żeby dowiedzieć się, że drugie... też są nieczynne. Wbijamy więc przez poprzedzający wagon. A w nasze uszy uderza skoczny rytm: ta-ta-tatata-tatatata-tata! Na korytarzu stoi kupa ludzi w biało-czerwonych szalikach, jadących najwyraźniej na mecz do Warszawy. Tkwimy więc w przejściu aż do Łowicza, gdzie przeskakujemy - razem z konduktorem - na koniec składu.
Otwiera nam drzwi, zamknięte z powodu bezpieczeństwa (automatyczny zamek nie działa, chociaż podejrzewam inne powody...). Wskakujemy z rowerami do środka i... mimo że mamy dla siebie miejscówki, to rezygnujemy z walki o miejsca. Bo nie ma po co. Tu chłopcy radośnie podśpiewują "Polska, biało-czerwoniiii!", tu jakiś ambitny trębacz wyciska z trąbki po raz kolejny ten sam rytm, a w przedziale, niczym morświn wyrzucony na brzeg, drzemie solidne chłopisko, które po przebudzeniu, natychmiast chwyta za browara.
W końcu Warszawa. Wysiadamy. Konduktor tak, jak nas wpuścił, tak nas wypuszcza. Hipcia zawija sobie buffa na głowę i jednego na brodę, bo jest jej zimno. Widać tylko oczy, nos i usta. I, zgadnijcie...
...
...
No? Wagon pełen miłych ludzi. Hipci widać tylko oczy, nos i usta.
...
...
Brawo! Z wagonu leci okrzyk "Ty, patrz, Arabka!". A pociąg właśnie rusza. I teraz, ponieważ jestem za daleko, mogę tylko zastanawiać się, czy ten sympatyczny, odziany w koszulkę z Orłem, czerwony na buzi, wąsaty, przemiły przecież mężczyzna i ten drugi, obok niego, "włosoujemny", że tak sobie pozwolę go określić, jedynie żartują, rzucając luźnymi skojarzeniami, czy też w jakiś sposób postanowią podkreślić, że "Tu jest Polska!".
Na szczęście to pierwsze. Albo nie było czym rzucić. W każdym razie proszę Hipcię w przejściu podziemnym, gdzie też kręci się kilka dobrze zbudowanych osób, żeby odsłoniła brodę. Lepiej nie podpuszczać współczesnych Husarzy, którzy, jak to w staruteńkim dowcipie o kłusownikach, najpierw obcinają nogi, a potem liczą.
W domu okazało się, że jedyne suche rzeczy, które mieliśmy, to cieplejsze skarpetki do spania i kalesonki, których... wcale nie wyjęliśmy. Cała reszta jest mokra.
No i tak się kończy. Wyjazd, po którym słowo "surviwal" trzeba zdefiniować na nowo. Walka. Mordercze dystanse. Ciężkie warunki atmosferyczne. Walka o każdy płomień i każde tchnienie ciepła z ogniska. Trzeszczące na podjazdach ścięgna.
To nie wczasy. To Sanatorium. Turnus Kutno-Włocławek.
I do niczego nie nadaje się udawanie, że wcale niczego nie słyszałem, że mnie tu nie ma, że ja nadal śpię: zdradziłem się. I oboje wiedzą, że słyszę. Oboje wiedzą, że zaraz wstaniemy. A ja razem z nimi.
Złożenie rzeczy bez wyłażenia spod tarpa było proste. Nawet ubranie się w spodnie przeciwdeszczowe - a, właśnie, deszcz nadal leje - było wygodniejsze niż pod namiotem. Złożenie go było już bardziej wymagające, bo szmata była tak śliska, że niemalże uciekała z dłoni.
Potem trzeba tylko zabrać na plecy reklamówkę ze śmieciami, przytroczoną do plecaka z resztkami żarcia i wynieść się z lasu. Czeka dalsza część przygody. Którą Hipcia zaczyna od zbierania grzybków, których było w bród. Kończy się na trzech: jednego dostaję do mugbaga, dwa Grzybcia pakuje sobie do kieszonki na plecach.
Początek, czyli wykopanie się z lasu, już znaliśmy. A potem zaczął się asfalt. Zajęcia w podgrupach. Każdy jedzie swoje, w zasięgu wzroku. Deszcz leje. A kto by pomyślał, że przed nami tylko krótka wycieczka, jest w błędzie.
Na pasjonującym, ciekawym i ze wszech miar wciągającym fragmencie drogi prowadzącej na Włocławek, zaczynam zasypiać. Ze stu metrów, które miałem do Hipci, nagle robi się kilometr. I wcale nie chce się zmniejszyć. Rozbudza mnie trochę rzeźnicki podjazd za włocławską tamą. Hipcia - która uprzednio poczekała - znowu mi tam odjeżdża, ale to podjazd, co zrobisz, z nią nie mam się co ścigać.
Sam w końcu też tam rzucam się na segment. Bo jest tam segment. "Podjazd Tama". Rzeźnicki. Długości kilometra, do tego dobre pięćset metrów to siedmioprocentowy podjazd. Mam ambitny pomysł walki o KOM-a, dlatego spokojnie rozpędzam się na łagodniejszej części, przez chwilę nawet dochodząc Hipcię. A potem tylko pot, otwarte usta, przednie koło unoszące się nad asfaltem i walka o cenne sekundy. Do tej pory rekordzista zrobił ten fragment w minutę i czyjści sześć sekund. Ja potrzebowałem na to tylko czterech minut i sześciu sekund. Brakło niewiele.
Tomek, który gdzieś się, jak zwykle, zgubił, nagle znajduje się za Szpetalem, gdy Hipcia z kolei gubi trasę i udaje, że nie słyszy moich okrzyków zza pleców. Potem znowu się gubi, gdzieś w lesie. A potem nagle znajduje się na przedostatniej prostej, gdy akurat mkniemy, by zaliczyć ostatnią gminę tej wycieczki - Bobrowniki.
Włocławek. Przeprawa przez miasto. Każde duże miasto to walka. Wojna o życie. O przestrzeń. A tej było mało, bo trzeba było przepchnąć się przez remonty i jedno wahadło. A potem jeszcze jedno, duże skrzyżowanie, przy któym utykamy, bo nagle - nagle! - pojawia się potrzeba spojrzenia na mapę. A mówię i tłumaczę, którędy jedziemy.
No i cóż, "Przez to, że się rano grzebałem, na pierwszy pociąg spóźniamy się". Ledwo kilka minut. Ale na kogoś trzeba zwalić spóźnienie - więc mogę być to i ja.
Tomek kupuje bilety, ja szukam w internetach, gdzie by tu coś przekąsić we Włocławku. Decyzja pada na odległą o kilkaset metrów Karczmę Kujawską. Dają nam jeść. Mają kawę. Więc niby wszystko.
Na dworzec przyjeżdżamy kilka minut przed powrotnym Regio do, a jakżeby, Kutna. I co, myślicie, że to koniec przygód? Tomek, który, jak wspomniałem, kupował bilety, został, delikatnie mówiąc, wyśmiany w kasie, gdy powiedział, że tak, chcemy bilety z czterema minutami na przesiadkę. A już pani kasjerka ledwo powstrzymywała ryknięcie śmiechem, gdy powiedział, że w te cztery minuty zamierzamy się teleportować z rowerami. Więc tak. Mamy cztery minuty. Ale - wbrew obiegowej opinii - PKP staje frontem do klienta i, gdy tylko ruszamy, okazuje się, że nasz pociąg z Kutna jest opóźniony pięć minut. Ale. Ale! ALE! Nasze Regio postanawia nie być gorsze i spóźnia się. Pięć minut.
Prosta matematyka mówi, że na przesiadkę mamy tylko trzy minuty. Ale, że niby co, my nie damy rady w trzy minuty na sąsiedni peron? Rowerem?!
Na wszelki wypadek prosimy o skomunikowanie. I łaska konduktorska zostaje nam udzielona - bardzo miły kierownik pociągu mówi, że owszem, chętnie.
W Kutnie czekamy jeszcze, na wszelki wypadek, siedem minut. I akurat leje. Bo dawno nie padało, prawda? W tymże deszczu gnamy na sam koniec pociągu, tylko po to, by dowiedzieć się, że pierwsze drzwi w naszym wagonie są nieczynne. A potem gnamy już na samiusieńki koniec, żeby dowiedzieć się, że drugie... też są nieczynne. Wbijamy więc przez poprzedzający wagon. A w nasze uszy uderza skoczny rytm: ta-ta-tatata-tatatata-tata! Na korytarzu stoi kupa ludzi w biało-czerwonych szalikach, jadących najwyraźniej na mecz do Warszawy. Tkwimy więc w przejściu aż do Łowicza, gdzie przeskakujemy - razem z konduktorem - na koniec składu.
Otwiera nam drzwi, zamknięte z powodu bezpieczeństwa (automatyczny zamek nie działa, chociaż podejrzewam inne powody...). Wskakujemy z rowerami do środka i... mimo że mamy dla siebie miejscówki, to rezygnujemy z walki o miejsca. Bo nie ma po co. Tu chłopcy radośnie podśpiewują "Polska, biało-czerwoniiii!", tu jakiś ambitny trębacz wyciska z trąbki po raz kolejny ten sam rytm, a w przedziale, niczym morświn wyrzucony na brzeg, drzemie solidne chłopisko, które po przebudzeniu, natychmiast chwyta za browara.
W końcu Warszawa. Wysiadamy. Konduktor tak, jak nas wpuścił, tak nas wypuszcza. Hipcia zawija sobie buffa na głowę i jednego na brodę, bo jest jej zimno. Widać tylko oczy, nos i usta. I, zgadnijcie...
...
...
No? Wagon pełen miłych ludzi. Hipci widać tylko oczy, nos i usta.
...
...
Brawo! Z wagonu leci okrzyk "Ty, patrz, Arabka!". A pociąg właśnie rusza. I teraz, ponieważ jestem za daleko, mogę tylko zastanawiać się, czy ten sympatyczny, odziany w koszulkę z Orłem, czerwony na buzi, wąsaty, przemiły przecież mężczyzna i ten drugi, obok niego, "włosoujemny", że tak sobie pozwolę go określić, jedynie żartują, rzucając luźnymi skojarzeniami, czy też w jakiś sposób postanowią podkreślić, że "Tu jest Polska!".
Na szczęście to pierwsze. Albo nie było czym rzucić. W każdym razie proszę Hipcię w przejściu podziemnym, gdzie też kręci się kilka dobrze zbudowanych osób, żeby odsłoniła brodę. Lepiej nie podpuszczać współczesnych Husarzy, którzy, jak to w staruteńkim dowcipie o kłusownikach, najpierw obcinają nogi, a potem liczą.
W domu okazało się, że jedyne suche rzeczy, które mieliśmy, to cieplejsze skarpetki do spania i kalesonki, których... wcale nie wyjęliśmy. Cała reszta jest mokra.
No i tak się kończy. Wyjazd, po którym słowo "surviwal" trzeba zdefiniować na nowo. Walka. Mordercze dystanse. Ciężkie warunki atmosferyczne. Walka o każdy płomień i każde tchnienie ciepła z ogniska. Trzeszczące na podjazdach ścięgna.
To nie wczasy. To Sanatorium. Turnus Kutno-Włocławek.
- DST 36.53km
- Czas 01:52
- VAVG 19.57km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 8 października 2017
Kategoria < 25km
Włocławek i dworzec
- DST 8.27km
- Czas 00:26
- VAVG 19.08km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 7 października 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem
Kutno to nie pluszowy miś
Pomysl na wyjazd zrodził się spontanicznie. Tomek zaproponował ognisko nad Wisłą. A że pogoda tej jesieni jest wybitnie "ogniskowa", to nie trzeba było się długo zastanawiać. W międzyczasie projekt wyewoluował z "jedźmy nad Wisłę" poprzez "przejedźmy się i jedźmy nad Wisłę" aż do "jedźmy do Kutna, zaliczmy kilka gmin". Czyli zrobiło się poważnie. Nie w kij dmuchał, bo Kutno - to Kutno, parafrazując Rocha Kowalskiego (starsi wiedzą, kto to, ci od nowej matury się doszkolą).
Wstęp mieliśmy już na Zachodniej. Na peronie wiatr szalał, wychładzał. Pociąg, pierwotnie opóźniony pięć minut, opóźnił się już dyszkę... a Tomka nadal nie było. W końcu, gdy opóźnienie sięgnęło kwadransa, stwierdziliśmy, że nie będziemy tu dłużej siedzieć. Poza tym najwyraźniej jedziemy w sześćdziesięciosześcioprocentowym składzie, bo Tomek gdzieś wziął i wsiąkł w drodze na dworzec. Zeszliśmy więc do przejścia podziemnego. I okazało się, że jesteśmy już w komplecie.
A opóźnienie w międzyczasie sięgnęło dwudziestu minut.
Do Kutna dojechałiśmy pół godziny po planowanym czasie przyjazdu. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, a już zaczęło kropić. Nie dojechaliśmy do krajówki, a już solidnie mżyło. Gdy - już na krajówce - zauważyliśmy na horyzoncie motel, uznaliśmy, że to może być ten moment, w którym zatrzymujemy się na nocleg. W końcu warunki są trudne, a trasa, która nas czeka, sroga. Zrobiliśmy już znaczną jej część, warto odpocząć.
Tomek, który pierwszy zauważył ten motel, nagle wspomniał, że może szarpnęlibyśmy się jednak na dwucyfrowy dystans. Faktycznie, gdy mieliśmy przed sobą jakieś wyzwanie, trochę otuchy wlało się w nasze serca. A nasze zmotywowanie promieniowało i najwyraźniej usunęło chmury, bo gdy już pokonaliśmy całe szesnaście kilometrów, deszcz przestał padać, a w zamian za to wyszło piękne słońce.
No i zaczęła się nasza wielka walka z czołowym wiatrem. Widoki jak to widoki: czasem nie było szału, a czasem wprost przeciwnie: szału nie było. Podobnie zresztą było z ukształtowaniem terenu.
W pewnym momencie ujrzeliśmy napis "Chodecz 15". I wtedy zrobiło mi się w brzuszku ciepło, bo tam mieliśmy stanąć na obiad, a tak się złożyło, że jakoś wiele nie zjadłem tego dnia. Ale nawet dziecko wie, że trasa najkrótsza nie zawsze jest gminnie optymalna; mieliśmy jeszcze do zaliczenia jedną gminę. I Tomek też jedną.
W końcu w Przedeczy ruszyliśmy prosto w kierunku jedzenia. Wiatr nagle zawiał w plecy, na zmianie szalał Tomek, więc nie wiadomo kiedy wjeżdżaliśmy już do Chodeczy. A jako że to jest miasto, to postanowiliśmy przejechać przez przedmieścia, wskoczyć do centrum i tam znaleźć miejsca, gdzie mieliśmy planowany postój. I prawie wszystko poszło zgodnie z planem: wjechaliśmy na przedmieścia, przejechaliśmy jakieś pięćset metrów i zorientowaliśmy się, że właśnie wyjeżdżamy z miasta.
Zatrzymaliśmy się na poboczu. Sprawdziliśmy mapy. I cofnęliśmy się dwieście metrów.
Minęliśmy niewielki pawilonik z napisem "Kebab", o którym Google pisało, że jest tam również pizzeria i w tym momencie rzucił nam się w oczy napis "Gospoda". Podjechaliśmy bliżej. Okazało się, że do wnętrza wolno będzie wprowadzić rower, a strudzony podróżnik będzie mógł liczyć na coś na ząb.
Po czasie twórczego oczekiwania na stół wjechała pizza. Każdy był kiedyś w miejscu, często określanym, na przykład, jako "najlepsza pizza w mieście", gdzie, gdy danie wjechało na stół, unosił lekko brew, a czasem dyskretnie szturchał jedzenie palcem, by upewnić się, że na pewno zdechło.
Ale to nie było takie miejsce! Pizza była gorąca, puszysta i nie stwierdzono oszczędzania na dodatkach. Gospodzie Młyn w Chodeczy Sanatorium daje mocne pięć gwiazdek!
Nie można więc się dziwić, że na kolejny, wymagający, dwudziestokilometrowy odcinek do Kowala, ruszyliśmy w bardzo dobrych humorach. W końcu byliśmy najedzeni, zagrzani i tym samym pełni optymizmu! W Kowalu zrobliśmy solidny kawał postoju, robiąc zakupy w Biedronce i ruszyliśmy w ostatni już kawałek.
Zmrok zapadł nagle, ale zanim ciemność spowiła okolicę, mieliśmy okazję przejechać się przepiękną drogą prowadzącą przez samo serce Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego. I wtedy wszystko znikło. A pod kołami zachrzęścił piasek.
Kilka kilometrów dalej i kilkanaście zakopań później dojeżdżałem do stojącego w kompletnych ciemnościach na skrzyżowaniu Tomka. Byliśmy jakieś dwieście metrów od upatrzonej wcześniej na Czas-w-las miejscówki biwakowej. Ale... perspektywę niedługiego odpoczynku psuł stojący na terenie dom. Zamieszkaly. W którym świeciły się światła.
Po krótkiej naradzie wracamy kilkaset metrów. Wchodzimy głęboko w las. Znajdujemy dobre miejsce na biwak... i po chwili z niego rezygnujemy, bo tuż obok przebiega leśna droga. Kolejne miejsce już nie ma tej przypadłości.
Rozbijamy tarpy. I ruszamy na poszukiwania drewna. Znaleźć drewno w tym lesie było ciężko. Znaleźć drewno na opał w mokrym lesie - no, to było wyzwanie. Ale przynajmniej nie musieliśmy się bać, że przypadkiem coś zaprószymy.
Po chwili wytężonych wysiłków na wykopanym do gołej ziemi fragmencie zaczął buzować niewielki ogieniek. Po dłuższej chwili pracy stał się na tyle duży, by dać ciepło, trochę światła i pozwolić na upieczenie kiełbasy.
I tu zaczęła się najprzyjemniejsza część. Można było rozpocząć świętowanie i dać odpocząć zmęczonym kościom po solidnym, pokonanym tego dnia dystansie.
Gdy kładliśmy się spać niecałe pięć godzin później, powoli zaczynało kropić. A po chwili rozpadało się na poważnie. Ale pod tarpami deszcz nam nie groził.
Część druga.
Wstęp mieliśmy już na Zachodniej. Na peronie wiatr szalał, wychładzał. Pociąg, pierwotnie opóźniony pięć minut, opóźnił się już dyszkę... a Tomka nadal nie było. W końcu, gdy opóźnienie sięgnęło kwadransa, stwierdziliśmy, że nie będziemy tu dłużej siedzieć. Poza tym najwyraźniej jedziemy w sześćdziesięciosześcioprocentowym składzie, bo Tomek gdzieś wziął i wsiąkł w drodze na dworzec. Zeszliśmy więc do przejścia podziemnego. I okazało się, że jesteśmy już w komplecie.
A opóźnienie w międzyczasie sięgnęło dwudziestu minut.
Do Kutna dojechałiśmy pół godziny po planowanym czasie przyjazdu. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, a już zaczęło kropić. Nie dojechaliśmy do krajówki, a już solidnie mżyło. Gdy - już na krajówce - zauważyliśmy na horyzoncie motel, uznaliśmy, że to może być ten moment, w którym zatrzymujemy się na nocleg. W końcu warunki są trudne, a trasa, która nas czeka, sroga. Zrobiliśmy już znaczną jej część, warto odpocząć.
Tomek, który pierwszy zauważył ten motel, nagle wspomniał, że może szarpnęlibyśmy się jednak na dwucyfrowy dystans. Faktycznie, gdy mieliśmy przed sobą jakieś wyzwanie, trochę otuchy wlało się w nasze serca. A nasze zmotywowanie promieniowało i najwyraźniej usunęło chmury, bo gdy już pokonaliśmy całe szesnaście kilometrów, deszcz przestał padać, a w zamian za to wyszło piękne słońce.
No i zaczęła się nasza wielka walka z czołowym wiatrem. Widoki jak to widoki: czasem nie było szału, a czasem wprost przeciwnie: szału nie było. Podobnie zresztą było z ukształtowaniem terenu.
W pewnym momencie ujrzeliśmy napis "Chodecz 15". I wtedy zrobiło mi się w brzuszku ciepło, bo tam mieliśmy stanąć na obiad, a tak się złożyło, że jakoś wiele nie zjadłem tego dnia. Ale nawet dziecko wie, że trasa najkrótsza nie zawsze jest gminnie optymalna; mieliśmy jeszcze do zaliczenia jedną gminę. I Tomek też jedną.
W końcu w Przedeczy ruszyliśmy prosto w kierunku jedzenia. Wiatr nagle zawiał w plecy, na zmianie szalał Tomek, więc nie wiadomo kiedy wjeżdżaliśmy już do Chodeczy. A jako że to jest miasto, to postanowiliśmy przejechać przez przedmieścia, wskoczyć do centrum i tam znaleźć miejsca, gdzie mieliśmy planowany postój. I prawie wszystko poszło zgodnie z planem: wjechaliśmy na przedmieścia, przejechaliśmy jakieś pięćset metrów i zorientowaliśmy się, że właśnie wyjeżdżamy z miasta.
Zatrzymaliśmy się na poboczu. Sprawdziliśmy mapy. I cofnęliśmy się dwieście metrów.
Minęliśmy niewielki pawilonik z napisem "Kebab", o którym Google pisało, że jest tam również pizzeria i w tym momencie rzucił nam się w oczy napis "Gospoda". Podjechaliśmy bliżej. Okazało się, że do wnętrza wolno będzie wprowadzić rower, a strudzony podróżnik będzie mógł liczyć na coś na ząb.
Po czasie twórczego oczekiwania na stół wjechała pizza. Każdy był kiedyś w miejscu, często określanym, na przykład, jako "najlepsza pizza w mieście", gdzie, gdy danie wjechało na stół, unosił lekko brew, a czasem dyskretnie szturchał jedzenie palcem, by upewnić się, że na pewno zdechło.
Ale to nie było takie miejsce! Pizza była gorąca, puszysta i nie stwierdzono oszczędzania na dodatkach. Gospodzie Młyn w Chodeczy Sanatorium daje mocne pięć gwiazdek!
Nie można więc się dziwić, że na kolejny, wymagający, dwudziestokilometrowy odcinek do Kowala, ruszyliśmy w bardzo dobrych humorach. W końcu byliśmy najedzeni, zagrzani i tym samym pełni optymizmu! W Kowalu zrobliśmy solidny kawał postoju, robiąc zakupy w Biedronce i ruszyliśmy w ostatni już kawałek.
Zmrok zapadł nagle, ale zanim ciemność spowiła okolicę, mieliśmy okazję przejechać się przepiękną drogą prowadzącą przez samo serce Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego. I wtedy wszystko znikło. A pod kołami zachrzęścił piasek.
Kilka kilometrów dalej i kilkanaście zakopań później dojeżdżałem do stojącego w kompletnych ciemnościach na skrzyżowaniu Tomka. Byliśmy jakieś dwieście metrów od upatrzonej wcześniej na Czas-w-las miejscówki biwakowej. Ale... perspektywę niedługiego odpoczynku psuł stojący na terenie dom. Zamieszkaly. W którym świeciły się światła.
Po krótkiej naradzie wracamy kilkaset metrów. Wchodzimy głęboko w las. Znajdujemy dobre miejsce na biwak... i po chwili z niego rezygnujemy, bo tuż obok przebiega leśna droga. Kolejne miejsce już nie ma tej przypadłości.
Rozbijamy tarpy. I ruszamy na poszukiwania drewna. Znaleźć drewno w tym lesie było ciężko. Znaleźć drewno na opał w mokrym lesie - no, to było wyzwanie. Ale przynajmniej nie musieliśmy się bać, że przypadkiem coś zaprószymy.
Po chwili wytężonych wysiłków na wykopanym do gołej ziemi fragmencie zaczął buzować niewielki ogieniek. Po dłuższej chwili pracy stał się na tyle duży, by dać ciepło, trochę światła i pozwolić na upieczenie kiełbasy.
I tu zaczęła się najprzyjemniejsza część. Można było rozpocząć świętowanie i dać odpocząć zmęczonym kościom po solidnym, pokonanym tego dnia dystansie.
Gdy kładliśmy się spać niecałe pięć godzin później, powoli zaczynało kropić. A po chwili rozpadało się na poważnie. Ale pod tarpami deszcz nam nie groził.
Część druga.
- DST 86.34km
- Czas 03:27
- VAVG 25.03km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 7 października 2017
Kategoria < 25km
Na dworzec
- DST 7.20km
- Czas 00:18
- VAVG 24.00km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 6 października 2017
Kategoria transport
Nic wyjątkowego
- DST 20.28km
- Czas 01:02
- VAVG 19.63km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 5 października 2017
Kategoria transport
Tak padało, że odechciewa się wszystkiego
- DST 16.95km
- Czas 00:59
- VAVG 17.24km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 4 października 2017
Kategoria < 50km, do czytania, trening
Prawie nocą
Raz zawiało w plecy, to człowiek poszedł po PR-a.
- DST 40.79km
- Czas 01:29
- VAVG 27.50km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 4 października 2017
Kategoria transport
Transport
- DST 14.56km
- Czas 00:49
- VAVG 17.83km/h
Wtorek, 3 października 2017
Kategoria do czytania, transport
Trzeba zmienić trasę
No bo jak to tak? Pada od rana, jedzie człowiek: a to kostka, a to równy asfalt, nic nie chlapie, błotniki pracują. A potem trzysta metrów przed pracą trafia na paskudne koleiny, które da się ominąć co najwyżej lewą stroną pasa i wszystko zachlapane: od kolan do kostek, a w butach jezioro.
Więc wracając przetestowałem inny wariant. Ze dwie minuty dłużej, a przynajmniej nie będę musiał pół dnia siedzieć i dosuszać spodni. Zresztą, teraz to pikuś, wariant przyda się, gdy spadnie śnieg.
Więc wracając przetestowałem inny wariant. Ze dwie minuty dłużej, a przynajmniej nie będę musiał pół dnia siedzieć i dosuszać spodni. Zresztą, teraz to pikuś, wariant przyda się, gdy spadnie śnieg.
- DST 14.49km
- Czas 00:45
- VAVG 19.32km/h
- Sprzęt Zenon