Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Sobota, 7 października 2017 Kategoria > 50 km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem

Kutno to nie pluszowy miś

Pomysl na wyjazd zrodził się spontanicznie. Tomek zaproponował ognisko nad Wisłą. A że pogoda tej jesieni jest wybitnie "ogniskowa", to nie trzeba było się długo zastanawiać. W międzyczasie projekt wyewoluował z "jedźmy nad Wisłę" poprzez "przejedźmy się i jedźmy nad Wisłę" aż do "jedźmy do Kutna, zaliczmy kilka gmin". Czyli zrobiło się poważnie. Nie w kij dmuchał, bo Kutno - to Kutno, parafrazując Rocha Kowalskiego (starsi wiedzą, kto to, ci od nowej matury się doszkolą).

Wstęp mieliśmy już na Zachodniej. Na peronie wiatr szalał, wychładzał. Pociąg, pierwotnie opóźniony pięć minut, opóźnił się już dyszkę... a Tomka nadal nie było. W końcu, gdy opóźnienie sięgnęło kwadransa, stwierdziliśmy, że nie będziemy tu dłużej siedzieć. Poza tym najwyraźniej jedziemy w sześćdziesięciosześcioprocentowym składzie, bo Tomek gdzieś wziął i wsiąkł w drodze na dworzec. Zeszliśmy więc do przejścia podziemnego. I okazało się, że jesteśmy już w komplecie.

A opóźnienie w międzyczasie sięgnęło dwudziestu minut.



Do Kutna dojechałiśmy pół godziny po planowanym czasie przyjazdu. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, a już zaczęło kropić. Nie dojechaliśmy do krajówki, a już solidnie mżyło. Gdy - już na krajówce - zauważyliśmy na horyzoncie motel, uznaliśmy, że to może być ten moment, w którym zatrzymujemy się na nocleg. W końcu warunki są trudne, a trasa, która nas czeka, sroga. Zrobiliśmy już znaczną jej część, warto odpocząć.

Tomek, który pierwszy zauważył ten motel, nagle wspomniał, że może szarpnęlibyśmy się jednak na dwucyfrowy dystans. Faktycznie, gdy mieliśmy przed sobą jakieś wyzwanie, trochę otuchy wlało się w nasze serca. A nasze zmotywowanie promieniowało i najwyraźniej usunęło chmury, bo gdy już pokonaliśmy całe szesnaście kilometrów, deszcz przestał padać, a w zamian za to wyszło piękne słońce.

No i zaczęła się nasza wielka walka z czołowym wiatrem. Widoki jak to widoki: czasem nie było szału, a czasem wprost przeciwnie: szału nie było. Podobnie zresztą było z ukształtowaniem terenu.



W pewnym momencie ujrzeliśmy napis "Chodecz 15". I wtedy zrobiło mi się w brzuszku ciepło, bo tam mieliśmy stanąć na obiad, a tak się złożyło, że jakoś wiele nie zjadłem tego dnia. Ale nawet dziecko wie, że trasa najkrótsza nie zawsze jest gminnie optymalna; mieliśmy jeszcze do zaliczenia jedną gminę. I Tomek też jedną.



W końcu w Przedeczy ruszyliśmy prosto w kierunku jedzenia. Wiatr nagle zawiał w plecy, na zmianie szalał Tomek, więc nie wiadomo kiedy wjeżdżaliśmy już do Chodeczy. A jako że to jest miasto, to postanowiliśmy przejechać przez przedmieścia, wskoczyć do centrum i tam znaleźć miejsca, gdzie mieliśmy planowany postój. I prawie wszystko poszło zgodnie z planem: wjechaliśmy na przedmieścia, przejechaliśmy jakieś pięćset metrów i zorientowaliśmy się, że właśnie wyjeżdżamy z miasta.

Zatrzymaliśmy się na poboczu. Sprawdziliśmy mapy. I cofnęliśmy się dwieście metrów.

Minęliśmy niewielki pawilonik z napisem "Kebab", o którym Google pisało, że jest tam również pizzeria i w tym momencie rzucił nam się w oczy napis "Gospoda". Podjechaliśmy bliżej. Okazało się, że do wnętrza wolno będzie wprowadzić rower, a strudzony podróżnik będzie mógł liczyć na coś na ząb.

Po czasie twórczego oczekiwania na stół wjechała pizza. Każdy był kiedyś w miejscu, często określanym, na przykład, jako "najlepsza pizza w mieście", gdzie, gdy danie wjechało na stół, unosił lekko brew, a czasem dyskretnie szturchał jedzenie palcem, by upewnić się, że na pewno zdechło.

Ale to nie było takie miejsce! Pizza była gorąca, puszysta i nie stwierdzono oszczędzania na dodatkach. Gospodzie Młyn w Chodeczy Sanatorium daje mocne pięć gwiazdek!

Nie można więc się dziwić, że na kolejny, wymagający, dwudziestokilometrowy odcinek do Kowala, ruszyliśmy w bardzo dobrych humorach. W końcu byliśmy najedzeni, zagrzani i tym samym pełni optymizmu! W Kowalu zrobliśmy solidny kawał postoju, robiąc zakupy w Biedronce i ruszyliśmy w ostatni już kawałek.



Zmrok zapadł nagle, ale zanim ciemność spowiła okolicę, mieliśmy okazję przejechać się przepiękną drogą prowadzącą przez samo serce Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego. I wtedy wszystko znikło. A pod kołami zachrzęścił piasek.



Kilka kilometrów dalej i kilkanaście zakopań później dojeżdżałem do stojącego w kompletnych ciemnościach na skrzyżowaniu Tomka. Byliśmy jakieś dwieście metrów od upatrzonej wcześniej na Czas-w-las miejscówki biwakowej. Ale... perspektywę niedługiego odpoczynku psuł stojący na terenie dom. Zamieszkaly. W którym świeciły się światła.

Po krótkiej naradzie wracamy kilkaset metrów. Wchodzimy głęboko w las. Znajdujemy dobre miejsce na biwak... i po chwili z niego rezygnujemy, bo tuż obok przebiega leśna droga. Kolejne miejsce już nie ma tej przypadłości.

Rozbijamy tarpy. I ruszamy na poszukiwania drewna. Znaleźć drewno w tym lesie było ciężko. Znaleźć drewno na opał w mokrym lesie - no, to było wyzwanie. Ale przynajmniej nie musieliśmy się bać, że przypadkiem coś zaprószymy.



Po chwili wytężonych wysiłków na wykopanym do gołej ziemi fragmencie zaczął buzować niewielki ogieniek. Po dłuższej chwili pracy stał się na tyle duży, by dać ciepło, trochę światła i pozwolić na upieczenie kiełbasy.



I tu zaczęła się najprzyjemniejsza część. Można było rozpocząć świętowanie i dać odpocząć zmęczonym kościom po solidnym, pokonanym tego dnia dystansie.

Gdy kładliśmy się spać niecałe pięć godzin później, powoli zaczynało kropić. A po chwili rozpadało się na poważnie. Ale pod tarpami deszcz nam nie groził.

Część druga.




  • DST 86.34km
  • Czas 03:27
  • VAVG 25.03km/h
  • Sprzęt Stefan

Komentarze
Łatwo nie było! Chapeau bas...
yurek55
- 18:48 czwartek, 12 października 2017 | linkuj
a "twardzi" bywa pojęciem pejoratywnym...
elizium
- 20:22 środa, 11 października 2017 | linkuj
I twardzi!
Hipek
- 19:07 środa, 11 października 2017 | linkuj
... kolejny, wymagający, dwudziestokilometrowy odcinek do Kowala...

Jesteście bezwzględni!!
elizium
- 17:12 środa, 11 października 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl