Wpisy archiwalne w miesiącu
Maj, 2017
Dystans całkowity: | 1592.14 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 61:07 |
Średnia prędkość: | 26.05 km/h |
Liczba aktywności: | 40 |
Średnio na aktywność: | 39.80 km i 1h 31m |
Więcej statystyk |
Piątek, 26 maja 2017
Kategoria transport
Tuptak
- DST 14.06km
- Czas 00:50
- VAVG 16.87km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 25 maja 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, szypko
A tak, do Szopena
Najpierw ukatowałem się pod wiatr wiejący z zachodu. Ale było nawet fajnie; pierwotnie nie zakładałem, że w półtorej godziny dojadę do ŻW, ale potem okazało się, że może jednak...
No to dojechałem.
A potem liczyłem na relaksacyjny i przyjemny powrót z wiatrem i... przeliczyłem się. Wiatr uznał, że wyrobił normę wiania z zachodu i najwyraźniej przestawiał się na ustawienie północne, przez co musiałem skrócić trasę i pojechać przez Umiastów zamiast przez Mariew.
No to dojechałem.
A potem liczyłem na relaksacyjny i przyjemny powrót z wiatrem i... przeliczyłem się. Wiatr uznał, że wyrobił normę wiania z zachodu i najwyraźniej przestawiał się na ustawienie północne, przez co musiałem skrócić trasę i pojechać przez Umiastów zamiast przez Mariew.
- DST 96.45km
- Czas 03:03
- VAVG 31.62km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 25 maja 2017
Kategoria do czytania, transport
Szklana nawierzchnia vol 2
Kurczaki, przybyło tego szkła!
- DST 14.02km
- Czas 00:45
- VAVG 18.69km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 24 maja 2017
Kategoria do czytania, szukając dziury w całym, transport
Szklana nawierzchnia
Kompletnie tego nie rozumiem, ale najwyraźniej ostatnio trwa jakiś trend na rozbijanie butelek na drogach rowerowych. I, co najgorsze, nikt tego nie sprząta.
Ostatnio były dwa miejsca, z potłuczonym szkłem, teraz, po drodze do pracy, mam ich około siedmiu.
Gdzieś, kiedyś, była jakaś apka do zgłaszania takich rzeczy, ale nawet nie pamiętam, czy dotyczyło to szkła i czy jest sens się w ogóle tym bawić.
Ostatnio były dwa miejsca, z potłuczonym szkłem, teraz, po drodze do pracy, mam ich około siedmiu.
Gdzieś, kiedyś, była jakaś apka do zgłaszania takich rzeczy, ale nawet nie pamiętam, czy dotyczyło to szkła i czy jest sens się w ogóle tym bawić.
- DST 14.05km
- Czas 00:47
- VAVG 17.94km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 23 maja 2017
Kategoria transport
Tuptak
- DST 13.87km
- Czas 00:48
- VAVG 17.34km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 23 maja 2017
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania
Okolica
Znowu zajechałem do Leszna. I bardzo mnie ciekawi, kogo minąłem jadącego w stroju BBT...
- DST 61.71km
- Czas 01:59
- VAVG 31.11km/h
- Sprzęt Stefan
Poniedziałek, 22 maja 2017
Miasto
Trochę dalej po mieście. Odebrałem Hipcię z pracy.
- DST 28.92km
- Czas 01:30
- VAVG 19.28km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 21 maja 2017
Kategoria < 50km
Powrót ze zlotu
- DST 33.46km
- Czas 01:28
- VAVG 22.81km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 21 maja 2017
Kategoria < 25km
Do Żabki w Radomsku
- DST 0.80km
- Czas 00:04
- VAVG 12.00km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 20 maja 2017
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem, Hipek poleca
Zlot forum w Krzętowie
Na zlot forum podrozerowerowe.info wybierałem się już od dłuższej chwili. Najpierw nie mogłem pojechać, a potem, przez dwa lata, orientowałem się trochę za późno. Konkretnie wtedy, gdy na forum pojawiał się wątek "po zlocie". W tym roku w końcu się udało.
Na zlot fajnie by było dojechać rowerem. No i też w dobrym guście byłoby zaliczenie kilku gmin. Hipcia ułożyła trasę - z Radomia, około 200 km. No i tu zaczęły się problemy. 200 km to jakieś osiem godzin jazdy. Jak to pogodzić? W piątek z przyczyn technicznych (nie mieliśmy jeszcze na czym jechać) można było wyjechać dopiero późnym popołudniem, czyli na miejscu bylibyśmy w środku nocy. No i teraz weź szukaj swojego miejsca, budź ludzi... Z kolei jak ruszać wczesnym rankiem... najpierw trzeba by było zarwać noc i wstać o czwartej na pociąg, a potem jechać i być na miejscu po południu, co też jest bez sensu, tak to w ogóle nie ma po co się ruszać z domu. No i co tu począć?
Na szczęście jest taki czas, który większość z nas spędza kompletnie bezproduktywnie na leżeniu bez ruchu. Noc!
Wróciliśmy z pracy, dokończyłem pracę nad rowerami i pojechaliśmy na dworzec. Co prawda już na miejscu, na zlocie, wyjaśniono mi, że łączenie ze sobą trzech rzeczy: 1) jazdy nocną linią do Radomia, 2) wysiadanie w Radomiu, 3) o północy, niekoniecznie może być najciekawszym i najmądrzejszym połączeniem, ale odkryłem to już po drodze, gdy jeszcze w Warszawie konduktorka rozmawiając ze mną, gdy wsiadałem, wspominała o "tej linii" i to bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu. Po drodze zresztą pojawiały się i dziwne typy, i najwyraźniej potężnie naćpany dresik, i całkiem wstawiony koleżka, któremu w miarę zmian stężenia alkoholu we krwi powoli włączał się agresor i który na szczęście wysiadł zanim wpadł na jakiś kreatywniejszy sposób spożycia swojej energii niż wyżywanie się na kupionych przez siebie zakupach.
Na szczęście obyło się bez przygód, chociaż naprawdę kilka razy się obawiałem nad możliwymi wariantami najbliższej przyszłości. Wysiedliśmy na dworcu o 00:40. Wypakowaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Po chwili okazało się, że jedna z baterii jednak postanowiła się z nami pożegnać, więc natychmiast robimy przystanek na Orlenie. Na szczęście mają właśnie takie, jakich potrzebujemy.
Ruszamy dalej. Po chwili kończy się upierdliwa DDR i zjeżdżamy na jezdnię. Kilka sekund później przejeżdża obok nas czarny golf, a dżentelmen wewnątrz krzyczy "ścieżka!". No taaaaak.
Pierwszy punkt planu, jest taki jak zawsze: opuścić duże miasto. Udaje się to zrobić całkiem sprawnie. Pomaga wiejący w plecy wiatr, więc zasuwamy jak szalone jeże przez las. No ale to, co dobre, szybko się kończy. Wiatr nadal wieje w plecy, ale pojawiają się paskudne dziury i prędkość spada. Pobawiliśmy się godzinę i rumakowanie właśnie się skończyło. Teraz czas na... hmm... przełaj? Tak, to dobra nazwa.
Dodatkowo, w całej okolicy panuje moda na puszczanie psów luzem. Kilkanaście burków goni nas na drodze, praktycznie po jednym w każdej wsi.
W końcu świat zaczyna wyglądać lepiej! Wyjeżdżamy na drogę wojewódzką na Przysuchę. Ładny - bo świeżo po remoncie - aslfat!
Przez dwa kilometry.
Potem zaczyna się kilka kilometrów wymienianego asfaltu, czyli jazda po gruntówce usianą drobnymi kamykami. Teraz to już na pewno przydałaby się przełajówka, a nie cienkie, szosowe koła. Do tego robi się chłodno; chyba za bardzo uwierzyliśmy w zapowiedzi, że w nocy będzie co najmniej 10 stopni. Tutaj jest ich siedem i tylko w bluzie zaczynam się czuć niekomfortowo. Hipci lepiej nie komentować.
W Przysusze mimo pierwszych planów jechania do kolejnej stacji, postanawiamy zatrzymać się na kawę. I to nie był dobry pomysł. To był bardzo dobry pomysł. Od razu rozjaśnia się umysł, a do tego zakładamy na siebie zabrane z domu wiatrówki. I już robi się cieplej.
Po chwili horyzont, który jeszcze przed chwilą nieśmiało i tylko trochę jaśniał, rozbrzmiewa mocniejszym blaskiem. Gdy zaczynamy pierwszy i najwyższy podjazd całego wyjazdu (najwyższy punkt to całe 379 m, jest to, jeśli wierzyć nazwie segmentu na Stravie, Góra Romanów) jest już jasno. Podjazd jest miły i przyjemny. Jedziemy razem, a tuż przed szczytem Hipcia, najwyraźniej znudzona tempem mojego podjazdu, lekko staje sobie na pedały i omija mnie, bez problemu łojąc najostrzejszą końcówkę. Skojarzyło mi się to z tym, jak Rafał Majka wygrał ostatnio drugi etap Tour de California, tak niby bez problemu utrzymując się na kole, a potem po prostu omijajac rywala i lecąc do mety, więc od tej pory, do samego końca wyjazdu, przy takich sytuacjach (a było tak przy każdym podjeździe...), krzyczałem "No, lecisz, Majeczka".
(Oglądać od ósmej minuty)
Z grubsza podjazdy kończyłem o tak:
Na końcu długiej prostej, tuż przed wyjazdem na krajówkę, musimy się zatrzymać. Sto metrów od nas obie strony drogi są zajęte przez trzy lochy i gromadę warchlaków. Hipcia oczywiście wpada na pomysł, że walimy przed siebie, na pewno się przestraszą, a jak nie, to przemkniemy pośrodku, ale czuję się jakoś nieprzekonany. Stoimy chwilę, ale nie zauważają nas. Postanawiamy się lekko zbliżyć - jakieś pięć metrów. I w tym momencie zauważamy, że w podobnej odległości stoi sobie resztka stada, w tym dwa olbrzymie samce. No jakoś trzeba było dać im znać, więc kopnąłem blokiem w pedał. Nietypowy dla lasu głuchy dźwięk wybrzmiał i dziczki leniwie potruchtały w kierunku lasu. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś się zaplątał, miejsce, w którym stały, przebyliśmy dość szybko.
Do pokonania pozostały jeszcze dwa większe podjazdy. Po drodze robimy przystanek na... a w sumie to nie pamiętam, po co się zatrzymaliśmy, ale przy okazji okazało się, że nie zapiąłem podsiodłówki pod Orlenem i od Przysuchy radośnie jadę sobie z torbą spiętą tylko poprzeczną taśmą. Nic na szczęście nie wypadło.
Słońce wychodzi i oświetla wszystko. Temperatura powolutku rośnie i robi się naprawdę ładnie. Na krajówce z numerem 74 mamy do pokonania prawie trzydzieści kilometrów. Tutaj sen odzywa się po swoje i przez chwilę muszę walczyć z chęcią kimnięcia sobie na rowerze. Kilka razy spadam z koła. Na szczęście po drodze napatoczył się Huzar (którego miałem zanotowanego już wcześniej). Robimy tam przerwę na wczesne śniadanie w postaci rogalików, popite energetykiem. Przy okazji ściągamy wiatrówki. Dla mnie był to już najwyższy czas, bo zrobiło się pod spodem wilgotno, więc korzystając z przerwy wystawiam się do słońca, próbując dosuszyć.
Ruszamy. Natychmiast okazuje się, że zdjęcie wiatrówek było obdarzone solidną dawką optymizmu. Na szczęście po chwili kończą się lasy, przez które jechaliśmy i wyjeżdżamy na łąki. Tam robi się lekko cieplej.
Zygzakiem docieramy do miniętej przed chwilą krajówki z numerem 42, a potem, oczywiście, zjeżdżamy z niej by zaliczyć jakąś gminę. Z całkiem szerokiej drogi zjeżdżamy w węższą. A potem GPS wskazuje mi kolejny skręt. Ale w łąkach nie widzę którędy mamy jechać. I... wtedy okazuje się. Bez tego wyjazd gminny byłby niezaliczony. Gruntowa, dziurawa droga. Która, po chwili, przechodzi w drogę przez las oznaczoną napisem "wjazd bez zezwolenia zabroniony". Robi się jeszcze bardziej dziurawo i kamieniście. Z niecierpliwością czekam na piasek, bo tylko tego nam brakuje.
W końcu pojawia się asfalt. Dość szybko stajemy, bo muszę zdjąć z siebie bluzę i spodnie, mimo wczesnej godziny mamy już siedemnaście stopni.
Skoro wyjazd był tak dziurawy, to nie mógł inaczej się skońćzyć. Trafiamy na kolejną drogę, która bardziej pasowałaby do zawodów MTB. Za Przedbórzem trafiamy na kawałek przyzwoitej drogi, do tego wiatr, który był kapryśny, na ten akurat kawałek postanowił wiać nam w plecy. Po chwili trzeba było oddać zaciągnięty kredyt. Nie dość, że pod wiatr, to jeszcze po dziurach.
Ale za to widoki były takie, że nie żałowałem, że po drodze, o czym nie wspomniałem, wybraliśmy jedną z dłuższych opcji dojazdu, nie najprostszą, dwustukilometrową. Przeciwnie, zastanawiałem się, czy na pewno nie poświęcić całego dnia na jeżdżenie po tej okolicy.
W końcu dojechaliśmy w najbliższą okolicę, ostatnia prosta... Najpierw spotykamy Mikiego, który, niestety, musi nagle opuścić zlot. Później Turystę, który akurat jedzie na wycieczkę. A potem, gdy zastanawiamy się, jak dotrzeć do celu (bo znacznik na mapie jest bardzo nieprecyzyjny), widzimy całą grupę rowerzystów wyjeżdającą na poranną rundkę. Jedziemy w przeciwnym kierunku i docieramy do celu.
Na miejscu akurat spotykamy kilka grup oczekujących na wyjazd na kajaki. Dowiaduję się jednej smutnej rzeczy: że na miejscu nie można kupić piwa, a naprawdę, naprawdę o tym marzyłem; przy powitaniu słowo "piwo" powtórzyłem chyba najczęściej z wszystkich.
Ruszamy na poszukiwanie domku, w końcu znajdujemy wolny i się wprowadzamy. A dalej... a dalej to trzeba było być. Opowieści koniec!
Na zlot fajnie by było dojechać rowerem. No i też w dobrym guście byłoby zaliczenie kilku gmin. Hipcia ułożyła trasę - z Radomia, około 200 km. No i tu zaczęły się problemy. 200 km to jakieś osiem godzin jazdy. Jak to pogodzić? W piątek z przyczyn technicznych (nie mieliśmy jeszcze na czym jechać) można było wyjechać dopiero późnym popołudniem, czyli na miejscu bylibyśmy w środku nocy. No i teraz weź szukaj swojego miejsca, budź ludzi... Z kolei jak ruszać wczesnym rankiem... najpierw trzeba by było zarwać noc i wstać o czwartej na pociąg, a potem jechać i być na miejscu po południu, co też jest bez sensu, tak to w ogóle nie ma po co się ruszać z domu. No i co tu począć?
Na szczęście jest taki czas, który większość z nas spędza kompletnie bezproduktywnie na leżeniu bez ruchu. Noc!
Wróciliśmy z pracy, dokończyłem pracę nad rowerami i pojechaliśmy na dworzec. Co prawda już na miejscu, na zlocie, wyjaśniono mi, że łączenie ze sobą trzech rzeczy: 1) jazdy nocną linią do Radomia, 2) wysiadanie w Radomiu, 3) o północy, niekoniecznie może być najciekawszym i najmądrzejszym połączeniem, ale odkryłem to już po drodze, gdy jeszcze w Warszawie konduktorka rozmawiając ze mną, gdy wsiadałem, wspominała o "tej linii" i to bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu. Po drodze zresztą pojawiały się i dziwne typy, i najwyraźniej potężnie naćpany dresik, i całkiem wstawiony koleżka, któremu w miarę zmian stężenia alkoholu we krwi powoli włączał się agresor i który na szczęście wysiadł zanim wpadł na jakiś kreatywniejszy sposób spożycia swojej energii niż wyżywanie się na kupionych przez siebie zakupach.
Na szczęście obyło się bez przygód, chociaż naprawdę kilka razy się obawiałem nad możliwymi wariantami najbliższej przyszłości. Wysiedliśmy na dworcu o 00:40. Wypakowaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Po chwili okazało się, że jedna z baterii jednak postanowiła się z nami pożegnać, więc natychmiast robimy przystanek na Orlenie. Na szczęście mają właśnie takie, jakich potrzebujemy.
Ruszamy dalej. Po chwili kończy się upierdliwa DDR i zjeżdżamy na jezdnię. Kilka sekund później przejeżdża obok nas czarny golf, a dżentelmen wewnątrz krzyczy "ścieżka!". No taaaaak.
Pierwszy punkt planu, jest taki jak zawsze: opuścić duże miasto. Udaje się to zrobić całkiem sprawnie. Pomaga wiejący w plecy wiatr, więc zasuwamy jak szalone jeże przez las. No ale to, co dobre, szybko się kończy. Wiatr nadal wieje w plecy, ale pojawiają się paskudne dziury i prędkość spada. Pobawiliśmy się godzinę i rumakowanie właśnie się skończyło. Teraz czas na... hmm... przełaj? Tak, to dobra nazwa.
Dodatkowo, w całej okolicy panuje moda na puszczanie psów luzem. Kilkanaście burków goni nas na drodze, praktycznie po jednym w każdej wsi.
W końcu świat zaczyna wyglądać lepiej! Wyjeżdżamy na drogę wojewódzką na Przysuchę. Ładny - bo świeżo po remoncie - aslfat!
Przez dwa kilometry.
Potem zaczyna się kilka kilometrów wymienianego asfaltu, czyli jazda po gruntówce usianą drobnymi kamykami. Teraz to już na pewno przydałaby się przełajówka, a nie cienkie, szosowe koła. Do tego robi się chłodno; chyba za bardzo uwierzyliśmy w zapowiedzi, że w nocy będzie co najmniej 10 stopni. Tutaj jest ich siedem i tylko w bluzie zaczynam się czuć niekomfortowo. Hipci lepiej nie komentować.
W Przysusze mimo pierwszych planów jechania do kolejnej stacji, postanawiamy zatrzymać się na kawę. I to nie był dobry pomysł. To był bardzo dobry pomysł. Od razu rozjaśnia się umysł, a do tego zakładamy na siebie zabrane z domu wiatrówki. I już robi się cieplej.
Po chwili horyzont, który jeszcze przed chwilą nieśmiało i tylko trochę jaśniał, rozbrzmiewa mocniejszym blaskiem. Gdy zaczynamy pierwszy i najwyższy podjazd całego wyjazdu (najwyższy punkt to całe 379 m, jest to, jeśli wierzyć nazwie segmentu na Stravie, Góra Romanów) jest już jasno. Podjazd jest miły i przyjemny. Jedziemy razem, a tuż przed szczytem Hipcia, najwyraźniej znudzona tempem mojego podjazdu, lekko staje sobie na pedały i omija mnie, bez problemu łojąc najostrzejszą końcówkę. Skojarzyło mi się to z tym, jak Rafał Majka wygrał ostatnio drugi etap Tour de California, tak niby bez problemu utrzymując się na kole, a potem po prostu omijajac rywala i lecąc do mety, więc od tej pory, do samego końca wyjazdu, przy takich sytuacjach (a było tak przy każdym podjeździe...), krzyczałem "No, lecisz, Majeczka".
(Oglądać od ósmej minuty)
Z grubsza podjazdy kończyłem o tak:
Na końcu długiej prostej, tuż przed wyjazdem na krajówkę, musimy się zatrzymać. Sto metrów od nas obie strony drogi są zajęte przez trzy lochy i gromadę warchlaków. Hipcia oczywiście wpada na pomysł, że walimy przed siebie, na pewno się przestraszą, a jak nie, to przemkniemy pośrodku, ale czuję się jakoś nieprzekonany. Stoimy chwilę, ale nie zauważają nas. Postanawiamy się lekko zbliżyć - jakieś pięć metrów. I w tym momencie zauważamy, że w podobnej odległości stoi sobie resztka stada, w tym dwa olbrzymie samce. No jakoś trzeba było dać im znać, więc kopnąłem blokiem w pedał. Nietypowy dla lasu głuchy dźwięk wybrzmiał i dziczki leniwie potruchtały w kierunku lasu. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś się zaplątał, miejsce, w którym stały, przebyliśmy dość szybko.
Do pokonania pozostały jeszcze dwa większe podjazdy. Po drodze robimy przystanek na... a w sumie to nie pamiętam, po co się zatrzymaliśmy, ale przy okazji okazało się, że nie zapiąłem podsiodłówki pod Orlenem i od Przysuchy radośnie jadę sobie z torbą spiętą tylko poprzeczną taśmą. Nic na szczęście nie wypadło.
Słońce wychodzi i oświetla wszystko. Temperatura powolutku rośnie i robi się naprawdę ładnie. Na krajówce z numerem 74 mamy do pokonania prawie trzydzieści kilometrów. Tutaj sen odzywa się po swoje i przez chwilę muszę walczyć z chęcią kimnięcia sobie na rowerze. Kilka razy spadam z koła. Na szczęście po drodze napatoczył się Huzar (którego miałem zanotowanego już wcześniej). Robimy tam przerwę na wczesne śniadanie w postaci rogalików, popite energetykiem. Przy okazji ściągamy wiatrówki. Dla mnie był to już najwyższy czas, bo zrobiło się pod spodem wilgotno, więc korzystając z przerwy wystawiam się do słońca, próbując dosuszyć.
Ruszamy. Natychmiast okazuje się, że zdjęcie wiatrówek było obdarzone solidną dawką optymizmu. Na szczęście po chwili kończą się lasy, przez które jechaliśmy i wyjeżdżamy na łąki. Tam robi się lekko cieplej.
Zygzakiem docieramy do miniętej przed chwilą krajówki z numerem 42, a potem, oczywiście, zjeżdżamy z niej by zaliczyć jakąś gminę. Z całkiem szerokiej drogi zjeżdżamy w węższą. A potem GPS wskazuje mi kolejny skręt. Ale w łąkach nie widzę którędy mamy jechać. I... wtedy okazuje się. Bez tego wyjazd gminny byłby niezaliczony. Gruntowa, dziurawa droga. Która, po chwili, przechodzi w drogę przez las oznaczoną napisem "wjazd bez zezwolenia zabroniony". Robi się jeszcze bardziej dziurawo i kamieniście. Z niecierpliwością czekam na piasek, bo tylko tego nam brakuje.
W końcu pojawia się asfalt. Dość szybko stajemy, bo muszę zdjąć z siebie bluzę i spodnie, mimo wczesnej godziny mamy już siedemnaście stopni.
Skoro wyjazd był tak dziurawy, to nie mógł inaczej się skońćzyć. Trafiamy na kolejną drogę, która bardziej pasowałaby do zawodów MTB. Za Przedbórzem trafiamy na kawałek przyzwoitej drogi, do tego wiatr, który był kapryśny, na ten akurat kawałek postanowił wiać nam w plecy. Po chwili trzeba było oddać zaciągnięty kredyt. Nie dość, że pod wiatr, to jeszcze po dziurach.
Ale za to widoki były takie, że nie żałowałem, że po drodze, o czym nie wspomniałem, wybraliśmy jedną z dłuższych opcji dojazdu, nie najprostszą, dwustukilometrową. Przeciwnie, zastanawiałem się, czy na pewno nie poświęcić całego dnia na jeżdżenie po tej okolicy.
W końcu dojechaliśmy w najbliższą okolicę, ostatnia prosta... Najpierw spotykamy Mikiego, który, niestety, musi nagle opuścić zlot. Później Turystę, który akurat jedzie na wycieczkę. A potem, gdy zastanawiamy się, jak dotrzeć do celu (bo znacznik na mapie jest bardzo nieprecyzyjny), widzimy całą grupę rowerzystów wyjeżdającą na poranną rundkę. Jedziemy w przeciwnym kierunku i docieramy do celu.
Na miejscu akurat spotykamy kilka grup oczekujących na wyjazd na kajaki. Dowiaduję się jednej smutnej rzeczy: że na miejscu nie można kupić piwa, a naprawdę, naprawdę o tym marzyłem; przy powitaniu słowo "piwo" powtórzyłem chyba najczęściej z wszystkich.
Ruszamy na poszukiwanie domku, w końcu znajdujemy wolny i się wprowadzamy. A dalej... a dalej to trzeba było być. Opowieści koniec!
- DST 243.37km
- Czas 09:08
- VAVG 26.65km/h
- Sprzęt Stefan