Wpisy archiwalne w miesiącu
Kwiecień, 2018
Dystans całkowity: | 1819.84 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 71:17 |
Średnia prędkość: | 25.53 km/h |
Liczba aktywności: | 37 |
Średnio na aktywność: | 49.18 km i 1h 55m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 22 kwietnia 2018
Kategoria < 25km
Testy rowerów i nawigacji przed Wschodem
- DST 6.41km
- Czas 00:20
- VAVG 19.23km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 21 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem, szypko
Walczmy z wiatrem
Startując wiedziałem, że będzie wiało. Jadąc jednak przez Stare Babice, między domami, nie cierpiałem zbytnio z tego powodu: czasem coś dmuchnęło w przerwie, czasem coś mnie nagle wstrzymało. Nieubłaganie zbliżał się jednak moment wyjazdu na otwarty teren - patelnię, gdzie wiatrowi wolno więcej.
Gdy tylko skręciłem na północny zachód, dowiedziałem się, że aż tak. Na płaskim miejscami nie byłem w stanie przekroczyć... 18 km/h. A nie powiem, żebym się na tym odcinku oszczędzał. Coś za coś: gdy w końcu wygiełgałem się na główną w Białutkach, rower bez popychania poleciał z wiatrem jak żaglówka.
Nie planowałem jednak powrotu: kilka dni wcześniej szperając po Stravie, znalazłem sobie segmencik: zapomniany przez bogów i rowerzystów, bo szutrowy. Uznałem, że warto się na nim sprawdzić, zwłaszcza, że najlepsze na nim czasy były... relatywnie niskie. Zatem znów na Witki, a potem w lewo i... już wiedziałem, dlaczego nikt tam nie jeździł szybciej. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy, ot, jakieś dziury, jakieś nierówności, ale tuż przy samym Łaźniewie zrobiło się bardziej dziurawo, a do tego cień drzew rosnących przy drodze, skutecznie maskował wszystkie dziury i dziurska. Nie powiem, żebym się urobił, bo większość uwagi pochłonęło mi lustrowanie podłoża, ale... tylko drugi czas, ze stratą 4 sekund do najlepszego. No nie, trzeba będzie tam wrócić.
W samym Łaźniewie mamy sielski widok starej wsi, w której jest jeden fragment asfaltu, reszta to szutry i rozjeżdżona ziemia. Tak, jak za dawnych czasów.
Mogłem, co prawda, polecieć asfaltem, ale wtedy prawdopodobnie wyjechałbym na remontowaną obecnie (i rozkopaną) drogę 888. Uznałem więc, że na tym nie zakończymy szutrowego odcinka specjalnego i przejechałem szutrem jeszcze z kilometr, na główną wyjeżdżając w Łaźniewku.
A tam już relaks, luz i mijanie jadących w przeciwnym kierunku kolarzy, którzy katowali się pod wiatr z wywieszonymi ozorami. Na koniec chciałem jeszcze wykorzystać to, co daje wiatr, więc zrobiłem sobie maleńki sprint i ustanowiłem swój rekord średniej: 48,2 km/h na dystansie 1,6 km. Do najlepszego czasu brakło... 10 sekund. Ale wtedy musiałbym mieć średnią ponad 52 km/h.
Gdy tylko skręciłem na północny zachód, dowiedziałem się, że aż tak. Na płaskim miejscami nie byłem w stanie przekroczyć... 18 km/h. A nie powiem, żebym się na tym odcinku oszczędzał. Coś za coś: gdy w końcu wygiełgałem się na główną w Białutkach, rower bez popychania poleciał z wiatrem jak żaglówka.
Nie planowałem jednak powrotu: kilka dni wcześniej szperając po Stravie, znalazłem sobie segmencik: zapomniany przez bogów i rowerzystów, bo szutrowy. Uznałem, że warto się na nim sprawdzić, zwłaszcza, że najlepsze na nim czasy były... relatywnie niskie. Zatem znów na Witki, a potem w lewo i... już wiedziałem, dlaczego nikt tam nie jeździł szybciej. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy, ot, jakieś dziury, jakieś nierówności, ale tuż przy samym Łaźniewie zrobiło się bardziej dziurawo, a do tego cień drzew rosnących przy drodze, skutecznie maskował wszystkie dziury i dziurska. Nie powiem, żebym się urobił, bo większość uwagi pochłonęło mi lustrowanie podłoża, ale... tylko drugi czas, ze stratą 4 sekund do najlepszego. No nie, trzeba będzie tam wrócić.
W samym Łaźniewie mamy sielski widok starej wsi, w której jest jeden fragment asfaltu, reszta to szutry i rozjeżdżona ziemia. Tak, jak za dawnych czasów.
Mogłem, co prawda, polecieć asfaltem, ale wtedy prawdopodobnie wyjechałbym na remontowaną obecnie (i rozkopaną) drogę 888. Uznałem więc, że na tym nie zakończymy szutrowego odcinka specjalnego i przejechałem szutrem jeszcze z kilometr, na główną wyjeżdżając w Łaźniewku.
A tam już relaks, luz i mijanie jadących w przeciwnym kierunku kolarzy, którzy katowali się pod wiatr z wywieszonymi ozorami. Na koniec chciałem jeszcze wykorzystać to, co daje wiatr, więc zrobiłem sobie maleńki sprint i ustanowiłem swój rekord średniej: 48,2 km/h na dystansie 1,6 km. Do najlepszego czasu brakło... 10 sekund. Ale wtedy musiałbym mieć średnią ponad 52 km/h.
- DST 64.48km
- Czas 02:04
- VAVG 31.20km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 20 kwietnia 2018
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Piątkowe publikacje
Rankiem nie było wcale szczególnie ciepło. "Rześkie" dwanaście stopni. A mimo godziny szóstej całkiem sporo rowerzystów; przeszkadzali i pchali się w kadr.
Gdyby kogoś interesowało nadrabianie przeze mnie zaległości, to spieszę poinformować, że opublikowałem zaległą relację z listopadowej antywyprawki. Linki: raz, dwa, trzy.
Na dniach za to zakończy się przygoda z relacją z MRDP, która już prawie w całości (brakuje jedynie zakończenia) pojawiła się na fanpage'u Sanatorium. Jak skończę z publikacją tam, to trzeba będzie pomyśleć nad zebraniem całości do kupy i wrzuceniem gdzieś tu, na BS.
Gdyby kogoś interesowało nadrabianie przeze mnie zaległości, to spieszę poinformować, że opublikowałem zaległą relację z listopadowej antywyprawki. Linki: raz, dwa, trzy.
Na dniach za to zakończy się przygoda z relacją z MRDP, która już prawie w całości (brakuje jedynie zakończenia) pojawiła się na fanpage'u Sanatorium. Jak skończę z publikacją tam, to trzeba będzie pomyśleć nad zebraniem całości do kupy i wrzuceniem gdzieś tu, na BS.
- DST 15.42km
- Czas 00:50
- VAVG 18.50km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 19 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, szypko
Witki
Nie chciało mi się jechać po raz kolejny standardową pętlą przez Leszno, więc zrobiłem sobie zawijasa przez Witki, wyjeżdżając w Białutkach. Maleńki rozpęd w stronę Leszna i... liczyłem na to, że wiatr zacznie pomagać. I się przeliczyłem. Bo boczny był, łobuz i jakoś nie chciał współpracować.
- DST 61.56km
- Czas 02:01
- VAVG 30.53km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 19 kwietnia 2018
Kategoria do czytania, transport
Transport
- DST 15.33km
- Czas 00:47
- VAVG 19.57km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 18 kwietnia 2018
Kategoria do czytania, transport
Jednak jeszcze nie lato
Rano było chłodno. Na tyle chłodno, że postanowiłem ubrać się znacznie cieplej, niż w ostatnich dniach. Ale potem w ciągu dnia musiałem coś załatwić i było już cieplej. A potem, gdy wracałem, było tak na styk, tak jak lubię: wiosennie. Nie tak, żeby od razu na długo, ale tak, idealnie: krótkie spodenki i bluza.
Mamy pierwszą rysę na diamencie: przy Prądzyńskiego korek od zakrętu do samych świateł i, już na zielonym, też lekki chaos. Na szczęście udało się ominąć bez problemu, ale...
Umawialiśmy się pod Lidlem, żeby od razu, przed dotarciem do domu, ruszyć do Niemca na zakupy. Każde startowało o innej porze, każde miało inny dystans do pokonania, ale dotarliśmy pod stojak dokładnie w tej samej sekundzie. To jest zgranie, co?
A potem poszedłem biegać. Przebiegłem się po pięknie pachnącym fragmencie bemowskiego lasku, przy działkach, gdzie chwilowo wszystko kwitnie i ach, wiosno, trwaj, niedługo zajmie Twoje miejsce, złe, śmierdzące palonym asfaltem lato...
A gdyby ktoś się zastanawiał, czy pierwszy wykrzyknik, czy pytajnik, to dziś trafiłem na ciekawy artykuł, zupełnie nierowerowy: tutaj.
Mamy pierwszą rysę na diamencie: przy Prądzyńskiego korek od zakrętu do samych świateł i, już na zielonym, też lekki chaos. Na szczęście udało się ominąć bez problemu, ale...
Umawialiśmy się pod Lidlem, żeby od razu, przed dotarciem do domu, ruszyć do Niemca na zakupy. Każde startowało o innej porze, każde miało inny dystans do pokonania, ale dotarliśmy pod stojak dokładnie w tej samej sekundzie. To jest zgranie, co?
A potem poszedłem biegać. Przebiegłem się po pięknie pachnącym fragmencie bemowskiego lasku, przy działkach, gdzie chwilowo wszystko kwitnie i ach, wiosno, trwaj, niedługo zajmie Twoje miejsce, złe, śmierdzące palonym asfaltem lato...
A gdyby ktoś się zastanawiał, czy pierwszy wykrzyknik, czy pytajnik, to dziś trafiłem na ciekawy artykuł, zupełnie nierowerowy: tutaj.
- DST 18.98km
- Czas 01:01
- VAVG 18.67km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 17 kwietnia 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Dwie pętelki
W sumie to nie planowałem daleko odjeżdżać, ale po tym, jak okazało się, że pętelka przez Izabelin jest krótsza niż się spodziewałem, ruszyłem na południe i odwiedziwszy Konotopę i miło kojarzącą się ul. Piwną, wróciłem do Warszawy.
A poniższa fotka zrobiona została w znanej niektórym czytelnikom alei. Nie będę zadawał zagadek, bo to zbyt łatwe: dukcik rowerowy przy ul. Gierdziejewskiego.
A poniższa fotka zrobiona została w znanej niektórym czytelnikom alei. Nie będę zadawał zagadek, bo to zbyt łatwe: dukcik rowerowy przy ul. Gierdziejewskiego.
- DST 42.56km
- Czas 01:31
- VAVG 28.06km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 17 kwietnia 2018
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Smutny, zamglony poranek
Szare miasto, szary poranek, zamglone wieżowce w oddali.
Ale za to po pracy było już znacznie lepiej. I nawet słonecznie!
Ale za to po pracy było już znacznie lepiej. I nawet słonecznie!
- DST 15.39km
- Czas 00:49
- VAVG 18.84km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 16 kwietnia 2018
Kategoria do czytania, transport
Odrobina radości
W niedzielę poświęciłem z godzinkę na to, by Zenon był gotów na wiosnę. Trzeba było zmienić koła (z wyprawowych), ogumienie i przeprowadzić ogólny przegląd (czyt.: czy ma czym hamować i czy ma nasmarowany łańcuch... i czy w ogóle ma łańcuch; resztę rzeczy można sprawdzić podczas jazdy). Złośliwość rzeczy martwych zmusiła mnie do tego, żeby najpierw trzy razy pompować jedno koło, bo zawsze niby poprawnie ustawiona opona coś tam podpuszczała i jednak dętka wypychała się na zewnątrz, a potem, by uznać, że jednak nie mam serca centrować koła i zamienić je na inne, więc wymienić ogumienie i napompować po raz... czwarty.
Nikogo więc nie zaskoczy fakt, że około szóstej rano, w poniedziałek, usłyszałem ciche, ale nieustępliwe "pssssssss" i nie musiałem nawet się podnosić, by wiedzieć, które koło właśnie straciło powietrze.
Gdy Hipcia zbierała się do pracy, ja zabrałem się za walkę z gumą. Dętka, po bliskim obejrzeniu, okazała się mieć już swoje najlepsze lata za sobą, więc zastąpiłem ją inną, napompowałem (piąty raz, przypominam) i w końcu wyjechałem z domu.
Odmiany nie da się opisać słowami. Jaszczur co prawda już miał za sobą całą zimę i napęd już solidnie przeskakiwał (może kiedyś dojdę do tego, że nie będę kupował napędu robionego z tektury klejonej dżemem, więc może napęd wytrzyma nieco dłużej niż, z grubsza biorąc, kwartał), ale nawet gdy był zrobiony idealnie, nie było porównania. Zenon sam sobie jedzie, nie trzeba go szczególnie poganiać (nie, żebym miał zamiar, dojazdy do pracy mają swoje prawo do spokojnej, dostojnej prędkości), a do tego wygodna pozycja, o niebo przyjemniejsze siodełko i baranek.
Gdy wyszedłem po pracy i wjechałem w blokowiska na Czystem, uderzył we mnie zapach wiosny: kwitnących drzew, trawy i... i aż ciężko było powstrzymać się od pojechania gdzieś dalej. Wszystko było w słońcu, wszystko pachniało, a rower jechał przed siebie. Dlatego też przedłużyłem sobie trasę o drobne cztery kilometry, bo nie mogłem się powstrzymać i śmignąłem sobie naokoło, przez Maczka. Rzadko to robię, ale czasem... po prostu trzeba.
Nikogo więc nie zaskoczy fakt, że około szóstej rano, w poniedziałek, usłyszałem ciche, ale nieustępliwe "pssssssss" i nie musiałem nawet się podnosić, by wiedzieć, które koło właśnie straciło powietrze.
Gdy Hipcia zbierała się do pracy, ja zabrałem się za walkę z gumą. Dętka, po bliskim obejrzeniu, okazała się mieć już swoje najlepsze lata za sobą, więc zastąpiłem ją inną, napompowałem (piąty raz, przypominam) i w końcu wyjechałem z domu.
Odmiany nie da się opisać słowami. Jaszczur co prawda już miał za sobą całą zimę i napęd już solidnie przeskakiwał (może kiedyś dojdę do tego, że nie będę kupował napędu robionego z tektury klejonej dżemem, więc może napęd wytrzyma nieco dłużej niż, z grubsza biorąc, kwartał), ale nawet gdy był zrobiony idealnie, nie było porównania. Zenon sam sobie jedzie, nie trzeba go szczególnie poganiać (nie, żebym miał zamiar, dojazdy do pracy mają swoje prawo do spokojnej, dostojnej prędkości), a do tego wygodna pozycja, o niebo przyjemniejsze siodełko i baranek.
Gdy wyszedłem po pracy i wjechałem w blokowiska na Czystem, uderzył we mnie zapach wiosny: kwitnących drzew, trawy i... i aż ciężko było powstrzymać się od pojechania gdzieś dalej. Wszystko było w słońcu, wszystko pachniało, a rower jechał przed siebie. Dlatego też przedłużyłem sobie trasę o drobne cztery kilometry, bo nie mogłem się powstrzymać i śmignąłem sobie naokoło, przez Maczka. Rzadko to robię, ale czasem... po prostu trzeba.
- DST 18.76km
- Czas 01:01
- VAVG 18.45km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 15 kwietnia 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Tour de Kampinos
Ranek to jest taki czas, kiedy należy się wyspać. Szczególnie wtedy, gdy nie ma żadnych obowiązków, jest weekend i można spokojnie wylegiwać się w łóżku. Ale czasem nadchodzi taki moment, że udaje się wprowadzić w życie plan, który kiełkował mi w głowie już od dwóch lat - pojechać na ustawkę. Niestety, ustawki kolarskie mają to do siebie, że zwykle mają miejsce o barbarzyńskich godzinach typu "dziewiąta rano", więc, gdy ja akurat snuję się leniwie po pierwszą tego dnia kawę, grupy mają urobione już po pięćdziesiąt kilometrów, a gdy wychodzę na zwyczajową, niedzielną przejażdżkę, tak około 13:00, to mijam ich, kończących swoje treningi.
Ostatnio myślałem o tym bardzo konkretnie, a akurat złożyło się tak, że w tę niedzielę Adam organizował grupowy trening. Pierwotny plan był taki, że jadę tylko ja, bo Hipcia nie zamierzała się ruszać rano, ale wieczorem zadecydowała, że jednak jedzie i ona.
To byłby straszny wstyd, gdyby najbliżej mieszkające osoby przyjechały wcześniej niż jako ostatnie. Dlatego też zjedliśmy sobie spokojne śniadanie i bez pośpiechu wyszliśmy na zewnątrz, gdzie okazało się, że na dojazd na miejsce mamy ledwo 13 minut! Musieliśmy się tylko leciutko sprężyć i w ramach rozgrzewki dotarliśmy na babicki rynek w minut dwanaście. A i tak zastanawiałem się, czy czasem nie będzie tak, że my przyjedziemy tylko po to, by zobaczyć puste ławki, a potem gnać Warszawską, na skróty, do Zaborowa i mieć nadzieję, że tam właśnie złapiemy grupę.
Na szczęście wszyscy jeszcze czekali, jak się okazało, na nas. Skoro nikt więcej nie pojawił sie o umówionej godzinie, ruszyliśmy w siódemkę znaną i zjeżdżoną trasą - przez Mariew i Wiktorów do Zaborowa.
Początek był leniwy. Jazda lekko powyżej 32 km/h, długie, spokojne zmiany, rozmowy i relaks. No ale czego się spodziewać w sytuacji, gdy wiatr jeszcze nie do końca się obudził?
Gdy zmieniliśmy kierunek na południowy i można było w pełni odczuć, co nas czeka (wiatr wiał z południowego wschodu), akurat na zmianie byłem z Tomkiem. 12 kilometrów trwała nasza walka o to, by przelotową utrzymać powyżej 30 km/h. Tuż przed wojewódzką na Błonie nieomal zaliczam szlifa, bo nierozsądnie chcę objechać kałużę z niewłaściwej strony. I tak w tejże ląduję (na szczęście kołami), ale z nieco wyższym tętnem niż przy rozpoczęciu manewru.
Cała zmiana wychodzi nam jakoś pół godziny; przez chwilę jeszcze z przodu dołącza Hipcia, która jakoś stęskniła się za gadaniem z nami.
W międzyczasie zmieniamy kierunek jazdy na zgodny z kierunkiem wiatru i zaczyna się taniec. 35 kilometrów do Śladowa pokonujemy ze średnią 37 km/h. Tuż przed Wolą Pasikońską Hipcia schodzi ze zmiany, puszcza pedały i nagle... jadący 45 km/h pociąg jej ucieka, zdążam tylko usłyszeć "co jest?!". Spawanie trwa dobry kilometr, ale po chwili już grupa jedzie w całości.
Na wojewódzkiej do Śladowa chłopakom włącza się tryb turbo (albo zaczynają działać jakieś podejrzane substancje) i nie ma zmiłuj, grupa leci 42 km/h. Gdy na zmianę wychodzi Tomek, który płochym kucykiem jest i może go przestraszyć byle drapieżna mucha, po kolejnym biorącym się znikąd, gwałtownym przyspieszeniu, razem z Hipcią i jednym kolegą nie dajemy rady już skleić i wisimy z tyłu, odstawieni jakieś 50 m. Potem, oczywiście, dystans wcale się nie zmniejsza - ani my ich nie dochodzimy, ani oni nam nie uciekają.
Grupa schodzi się w całość dopiero w Śladowie. Stąd, do znanego już nam sklepu w Gniewniewicach, jedziemy przyjemnym, nowym asfaltem tuż przy wale przeciwpowodziowym (o, takim jak na fotce poniżej). Prędkość spadła, bo wiatr zaczął wiać w twarz, a co za tym idzie, grupa jechała już dużo równiej, bez rwania.
Przy sklepie były ławeczki, stoliki; spodziewałem się szybkiego uzupełnienia paliwa, ale wszyscy rozsiedli się wygodnie, więc przyswoiliśmy sobie po Tigerze w wersji "Sex" (nie, nie działało), a potem, skoro chłopaki nadal się nie zbierali, po jednej kawie. Bo skoro już robimy tak długi wypoczynek, to jak tu się nie napić kawy (zwłaszcza, gdy rano jej nie wypiłem)?
Cały popas trwa 45 minut, więc gdy w końcu zaczynamy się zbierać, odczuwam przemożną, organiczną wręcz niechęć do jakiegokolwiek jeżdżenia. No ale trudno, trzeba ruszyć. Grupa wyskakuje na asfalt pierwsza, ja jeszcze sprawdzałem, czy mam wszystko pochowane, więc gdy ruszam, kilka sekund później, akurat między mną i naszym peletonem pojawia się samochód.
Sytuacja robi się patowa: auto nie może wyprzedzić grupy, bo jest kręto, a i linia podwójna ciągła. Ja nie chcę wyprzedzać samochodu, bo po co mam mu jeszcze przysparzać dodatkowego stresu? Koniec końców robię sobie, jak w zawodowym peletonie, dojście do grupy po samochodzie, a gdy on w końcu ucieka, jestem praktycznie na miejscu.
W okolicy Kazunia dwóch kolegów zwija się do siebie, do domu, zostajemy więc w piątkę. Gdybym jechał sam, pewnie od razu skręciłbym na Leszno, ale trener zarządza, że wyjdzie za mało, więc robimy ścinkę przez jakieś dróżki, których zupełnie nie znałem.
Gdy w końcu wyjeżdżamy na szosę łączącą Kazuń z Błoniem, panuje tam względny ruch, ale mimo tego i tak nie udaje się nam postawić rozsądnego wachlarza, w porywach wychodzi trójka z przodu.
Prawdziwa polka zaczyna się dopiero po skręcie na zachód, w stronę Warszawy. Odsłonięty, puściutki teren, wiatr może robić z nami co chce (i, oj, robi to), więc końcówka, mimo ciężkiej pracy, wychodzi nieco wolniejsza niż wcześniej.
W Wieruchowie piątka uszczupla się o kolejnego kolegę, ja przegrywam z Tomkiem sprint na wiadukcie nad S8 i w zestawie Trener+Sanatorium dociągamy do Lazurowej, gdzie następuje ostateczny podział na podgrupy i każdy rusza do siebie.
Pozostaje tylko ostrożnie, nie potrącając żadnego kilkuletniego dziecka (które powinno jechać, ekhm, po chodniku, skoro jest pieszym - w myśl przepisów) dotrzeć do domu i można zająć się relaksem. Relaks tego dnia polegał na przygotowaniu rowerów wyścigowych do Pięknego Wschodu, podmianie Jaszczura na Zenka (tu: w klimacie dojazdów do pracy), próbie wyprawy po pączki do pobliskiej pączkarni (chciałbyś, frajerze, niedziela niehandlowa, więc kolejka na trzydzieści (sic!) osób), więc zasłużone, zimne piwo w pokalu firmowanym przez jedyny słuszny browar, przyswoiłem dopiero jako dodatek do kolacji.
Skoro już tak się rozpisałem, pozostaje jeszcze napisać jakieś podsumowanie, prawda? Zdarzało się latać w peletonie, ale jednak były to albo wyjazdy na ultra, gdzie grupa jedzie jednak dużo słabiej, albo wyjazdy czysto relaksacyjne, typu "Tour de WOŚP". Pierwszy raz chyba miałem okazję zasuwać w typowo szosowym peletonie i... wrażenia jak najbardziej pozytywne. Urobiłem się po drodze, trening zrobiłem z zapasem, a mimo wszystko przyjechałem do domu mniej zmęczony, niż jakbym całość ruszył wykręcać sam. Do tego możliwość pogadania, posiedzenia, poznania nowych twarzy, no i fakt, że o godzinie 14:00 byłem już po treningu, a nie dopiero po rozgrzewce.
Trzeba będzie częściej fundować sobie takie atrakcje.
Ostatnio myślałem o tym bardzo konkretnie, a akurat złożyło się tak, że w tę niedzielę Adam organizował grupowy trening. Pierwotny plan był taki, że jadę tylko ja, bo Hipcia nie zamierzała się ruszać rano, ale wieczorem zadecydowała, że jednak jedzie i ona.
To byłby straszny wstyd, gdyby najbliżej mieszkające osoby przyjechały wcześniej niż jako ostatnie. Dlatego też zjedliśmy sobie spokojne śniadanie i bez pośpiechu wyszliśmy na zewnątrz, gdzie okazało się, że na dojazd na miejsce mamy ledwo 13 minut! Musieliśmy się tylko leciutko sprężyć i w ramach rozgrzewki dotarliśmy na babicki rynek w minut dwanaście. A i tak zastanawiałem się, czy czasem nie będzie tak, że my przyjedziemy tylko po to, by zobaczyć puste ławki, a potem gnać Warszawską, na skróty, do Zaborowa i mieć nadzieję, że tam właśnie złapiemy grupę.
Na szczęście wszyscy jeszcze czekali, jak się okazało, na nas. Skoro nikt więcej nie pojawił sie o umówionej godzinie, ruszyliśmy w siódemkę znaną i zjeżdżoną trasą - przez Mariew i Wiktorów do Zaborowa.
Początek był leniwy. Jazda lekko powyżej 32 km/h, długie, spokojne zmiany, rozmowy i relaks. No ale czego się spodziewać w sytuacji, gdy wiatr jeszcze nie do końca się obudził?
Gdy zmieniliśmy kierunek na południowy i można było w pełni odczuć, co nas czeka (wiatr wiał z południowego wschodu), akurat na zmianie byłem z Tomkiem. 12 kilometrów trwała nasza walka o to, by przelotową utrzymać powyżej 30 km/h. Tuż przed wojewódzką na Błonie nieomal zaliczam szlifa, bo nierozsądnie chcę objechać kałużę z niewłaściwej strony. I tak w tejże ląduję (na szczęście kołami), ale z nieco wyższym tętnem niż przy rozpoczęciu manewru.
Cała zmiana wychodzi nam jakoś pół godziny; przez chwilę jeszcze z przodu dołącza Hipcia, która jakoś stęskniła się za gadaniem z nami.
W międzyczasie zmieniamy kierunek jazdy na zgodny z kierunkiem wiatru i zaczyna się taniec. 35 kilometrów do Śladowa pokonujemy ze średnią 37 km/h. Tuż przed Wolą Pasikońską Hipcia schodzi ze zmiany, puszcza pedały i nagle... jadący 45 km/h pociąg jej ucieka, zdążam tylko usłyszeć "co jest?!". Spawanie trwa dobry kilometr, ale po chwili już grupa jedzie w całości.
Na wojewódzkiej do Śladowa chłopakom włącza się tryb turbo (albo zaczynają działać jakieś podejrzane substancje) i nie ma zmiłuj, grupa leci 42 km/h. Gdy na zmianę wychodzi Tomek, który płochym kucykiem jest i może go przestraszyć byle drapieżna mucha, po kolejnym biorącym się znikąd, gwałtownym przyspieszeniu, razem z Hipcią i jednym kolegą nie dajemy rady już skleić i wisimy z tyłu, odstawieni jakieś 50 m. Potem, oczywiście, dystans wcale się nie zmniejsza - ani my ich nie dochodzimy, ani oni nam nie uciekają.
Grupa schodzi się w całość dopiero w Śladowie. Stąd, do znanego już nam sklepu w Gniewniewicach, jedziemy przyjemnym, nowym asfaltem tuż przy wale przeciwpowodziowym (o, takim jak na fotce poniżej). Prędkość spadła, bo wiatr zaczął wiać w twarz, a co za tym idzie, grupa jechała już dużo równiej, bez rwania.
Przy sklepie były ławeczki, stoliki; spodziewałem się szybkiego uzupełnienia paliwa, ale wszyscy rozsiedli się wygodnie, więc przyswoiliśmy sobie po Tigerze w wersji "Sex" (nie, nie działało), a potem, skoro chłopaki nadal się nie zbierali, po jednej kawie. Bo skoro już robimy tak długi wypoczynek, to jak tu się nie napić kawy (zwłaszcza, gdy rano jej nie wypiłem)?
Cały popas trwa 45 minut, więc gdy w końcu zaczynamy się zbierać, odczuwam przemożną, organiczną wręcz niechęć do jakiegokolwiek jeżdżenia. No ale trudno, trzeba ruszyć. Grupa wyskakuje na asfalt pierwsza, ja jeszcze sprawdzałem, czy mam wszystko pochowane, więc gdy ruszam, kilka sekund później, akurat między mną i naszym peletonem pojawia się samochód.
Sytuacja robi się patowa: auto nie może wyprzedzić grupy, bo jest kręto, a i linia podwójna ciągła. Ja nie chcę wyprzedzać samochodu, bo po co mam mu jeszcze przysparzać dodatkowego stresu? Koniec końców robię sobie, jak w zawodowym peletonie, dojście do grupy po samochodzie, a gdy on w końcu ucieka, jestem praktycznie na miejscu.
W okolicy Kazunia dwóch kolegów zwija się do siebie, do domu, zostajemy więc w piątkę. Gdybym jechał sam, pewnie od razu skręciłbym na Leszno, ale trener zarządza, że wyjdzie za mało, więc robimy ścinkę przez jakieś dróżki, których zupełnie nie znałem.
Gdy w końcu wyjeżdżamy na szosę łączącą Kazuń z Błoniem, panuje tam względny ruch, ale mimo tego i tak nie udaje się nam postawić rozsądnego wachlarza, w porywach wychodzi trójka z przodu.
Prawdziwa polka zaczyna się dopiero po skręcie na zachód, w stronę Warszawy. Odsłonięty, puściutki teren, wiatr może robić z nami co chce (i, oj, robi to), więc końcówka, mimo ciężkiej pracy, wychodzi nieco wolniejsza niż wcześniej.
W Wieruchowie piątka uszczupla się o kolejnego kolegę, ja przegrywam z Tomkiem sprint na wiadukcie nad S8 i w zestawie Trener+Sanatorium dociągamy do Lazurowej, gdzie następuje ostateczny podział na podgrupy i każdy rusza do siebie.
Pozostaje tylko ostrożnie, nie potrącając żadnego kilkuletniego dziecka (które powinno jechać, ekhm, po chodniku, skoro jest pieszym - w myśl przepisów) dotrzeć do domu i można zająć się relaksem. Relaks tego dnia polegał na przygotowaniu rowerów wyścigowych do Pięknego Wschodu, podmianie Jaszczura na Zenka (tu: w klimacie dojazdów do pracy), próbie wyprawy po pączki do pobliskiej pączkarni (chciałbyś, frajerze, niedziela niehandlowa, więc kolejka na trzydzieści (sic!) osób), więc zasłużone, zimne piwo w pokalu firmowanym przez jedyny słuszny browar, przyswoiłem dopiero jako dodatek do kolacji.
Skoro już tak się rozpisałem, pozostaje jeszcze napisać jakieś podsumowanie, prawda? Zdarzało się latać w peletonie, ale jednak były to albo wyjazdy na ultra, gdzie grupa jedzie jednak dużo słabiej, albo wyjazdy czysto relaksacyjne, typu "Tour de WOŚP". Pierwszy raz chyba miałem okazję zasuwać w typowo szosowym peletonie i... wrażenia jak najbardziej pozytywne. Urobiłem się po drodze, trening zrobiłem z zapasem, a mimo wszystko przyjechałem do domu mniej zmęczony, niż jakbym całość ruszył wykręcać sam. Do tego możliwość pogadania, posiedzenia, poznania nowych twarzy, no i fakt, że o godzinie 14:00 byłem już po treningu, a nie dopiero po rozgrzewce.
Trzeba będzie częściej fundować sobie takie atrakcje.
Fotki z jazdy: Adam. Z postoju - moje.
- DST 146.24km
- Czas 04:34
- VAVG 32.02km/h
- Sprzęt Stefan