Wpisy archiwalne w kategorii
< 50km
Dystans całkowity: | 11464.23 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 482:43 |
Średnia prędkość: | 23.75 km/h |
Maksymalna prędkość: | 68.12 km/h |
Suma podjazdów: | 5953 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 164 (84 %) |
Suma kalorii: | 44964 kcal |
Liczba aktywności: | 304 |
Średnio na aktywność: | 37.71 km i 1h 35m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 26 grudnia 2017
Kategoria < 50km, do czytania, trening
Trochę bardziej stromo
Dwudziestoprocentowy podjazd z blatu też się udało. Ale szesnaście po szutrze już było wyzwaniem.
- DST 47.17km
- Czas 02:01
- VAVG 23.39km/h
- Sprzęt Stefan
Trening
- DST 37.39km
- Czas 01:28
- VAVG 25.49km/h
- Sprzęt Stefan
Trening
- DST 40.31km
- Czas 01:29
- VAVG 27.18km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 9 grudnia 2017
Kategoria < 50km, do czytania, trening
Minus czy!
- DST 49.80km
- Czas 01:52
- VAVG 26.68km/h
- Sprzęt Stefan
Okolica
- DST 34.12km
- Czas 01:20
- VAVG 25.59km/h
- Sprzęt Zenon
W czaszie nieszuszy szosza mokra
- DST 42.67km
- Czas 01:30
- VAVG 28.45km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 11 listopada 2017
Kategoria < 50km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Antywyprawka: sól kolarstwa
Wstaję chyba jako pierwszy. Tylko na chwileczkę, ale to mi wystarczy, żeby zorientować sie, że w nocy spadł śnieg. Niewiele, ale cała polana jest pięknie biała.


Drzemię jeszcze godzinę, ale poza Tomkiem, który poszedł buszować w sakwach w poszukiwaniu jedzenia, nikt jakoś nie ma zamiaru się ruszać, więc zarządzam pobudkę. Różnie z tym idzie. Niektórzy wstają od razu, Ricardo za to śpi jeszcze dobre dwie godziny.


W tym czasie Tomek rozpala ogień, ja przyciągam pocięty kawał solidnej kłody - i jest już przy czym się grzać. A skoro wszyscy się grzebią i nie widać na horyzoncie jakiegoś sztywnego terminu odjazdu (przypominam, Rysiek nadal śpi), to na śniadanie jem piwo. A co sobie będę żałował.
W międzyczasie naszą wesołą gromadkę zasila Iwo, które to odwiedziny zamykają skład naszej wycieczki w siedmiu osobach.
Rozmowy na temat dalszej części trasy przebiegają spokojnie. Czyli najpierw "do granicy", potem coś tam, coś tam, potem abrakadabra, a potem będziemy o tu. Albo i nie tu. Albo w sumie się zobaczy. W międzyczasie Rysiek wpada na fajny pomysł przejechania jakąś drogą, która nie wiadomo do czego służy, ale skoro jest na mapie, to na pewno można ją przejechać. Jeszcze nie wie, że zapomni o tym pomyśle...
W końcu tuż po jedenastej towarzystwo ostatecznie zbiera klamoty. Worki, sakwy i hamaczki lądują na rowerach i zaczynamy od... pchania. A potem ostrożnej jazdy po błocie. Potem jest leśna ścieżka, błotniste chaszcze, złe gałęzie polujące na puchówkę Hipci i... opuszczamy Polskę.


Po słowackiej stronie czeka nas asfalt. To jest wspomniany przeze mnie moment, w którym Ricardo powinien nas poprowadzić na wschód, ku swojej upatrzonej dróżce. Niestety, zorientuje się o tym dopiero jakąś godzinę później.
Droga prowadzi lasami. Jest to raczej trawers niż wspinaczka ku konkretnemu upatrzonemu celowi, więc - zgodnie z definicją trawersu - jeździmy cały czas w górę i w dół.

W międzyczasie Hipcia zmienia kurtkę. Puchówka może i jest fajna, może i ciepła, ale nie ma wbudowanego błotnika i po chwili zmieni się w błotniste skrzyżowanie piórek z piaskiem, a tego nie chcemy. Żałuję trochę, że sam nie mam za bardzo jak się rozebrać - założyłem na siebie o jedną warstwę za dużo i zaczynam powoli czuć negatywne skutki tej decyzji...
...ale od czego ma się kolegów! Niezawodny Rysiek łapie gumę, więc mam czas na zdjęcie tego, co mi zawadza. A potem czekamy. Czekamy. I czekamy. Rysiek robi to bardzo metodycznie i uważnie. Do tego pozostaje samodzielny i zupełnie oporny na propozycje pomocy od coraz bardziej zniecierpliwionego Tomka ("Rysiu, kurwa, może jednak Ci pomogę?").

W końcu wracamy na koła. I wracamy do naszego turlania sie góra-dół, trochę po błocie, trochę po szutrze. Nie wspomniałem jeszcze, że chłopaki biorą sobie do serca to, że nasza wycieczka została ochrzczona "koksową", więc trzymają słuszne, bez przesady, ale jednak słuszne tempo. Dla mnie nie mieści się to w zakresie "lekko i przyjemnie" (albo przytyłem ostatnio i jest mi ciężej robić podjazdy), więc wlokę się w ogonach. W końcu i tak gdzieś się znajdziemy. Poczekają.

Po kilku godzinach i przejechanych prawie trzydziestu kilometrach lądujemy w obliczu wyzwania, które rozpoczęło nam dzisiejszy dzień. Więc znowu do Polski wkradamy się pchając rowery na rympał przez las.

Wychodzimy na szlak. Turystyczny. Podmokły. Jeszcze trochę pchanka. W międzyczasie wykorzystuję moje wyjątkowe talenty i udaje mi się spaść ze śliskiej kładeczki nad małym bajorkiem. Na szczęście tylko jedną nogą.
W końcu zaczyna się zjazd... ale po chwili przechodzę jednak w zejście. Jestem jednym z dwóch, którzy nie mają tarczowych hamulców i - w porównaniu z V-brake'ami Iwo - moje hamulce są zdecydowanie najsłabsze. Wolę się więc nie bawić w zjazdy. Nie, żebym się bał, że nie zjadę, bo na pewno zjadę, grawitacja nieustannie działa. Ale spieszyć się nie trzeba, bo po chwili spotykam naszą grupkę, podzieloną na dwa zespoły. Jeden zespół schodzi z rowerami po stromej skarpie wzdłuż trzech olbrzymich drzew zwalonych akurat na szlak, a drugi walcuje się w poprzek, po połamanych gałęziach. Po chwili namysłu wraz z Hipcią wybieramy szlak "w poprzek", co kończy się tym, że łażę dwa razy i przenoszę oba rowery.

Potem tylko krótkie zejście i... mamy chwilę przerwy przy potoczku. A potem już tylko zjazd, zjazd, zjazd... i hamowanko. Bo oto już jesteśmy na miejscu.
Potoczek szumi, wodospad hałasuje, a my mamy do wyboru aż dwie wiaty i dwa miejsca biwakowe. Po krótkim poszukiwaniu znajdujemy jedyne miejsce, gdzie można coś zjeść i tam zasiadamy. Jest co prawda tyciuni problem, bo pani nie ma wystarczająco wiele porcji obiadowych dla nas wszystkich, ale jakoś wszystko udaje się pogodzić. Na chwilę też zwiększamy swój stan osobowy, bo dosiada się do nas znienacka Rafał Górnik, który w związku z tym, że mieszka w pobliżu, postanowił nas odwiedzić. I dzięki niemu dowiadujemy się, że niedaleko jest otwarty sklep.
Po obiedzie dzielimy się na dwie grupy. Jedna zajmie się biwakiem, druga, w składzie: Hipcia, Mijah i Ricardo, pojedzie do sklepu. Jako że do obiadu przyswoiłem sobie dwa piwa, naturalnie wybieram uczestnictwo w grupie pierwszej.
Wieczór zakończył się dość wcześnie, chyba jeszcze przed północą. Każde zwinęło się w swoim kokoniku na twardej podłodze z olbrzymich kamieni i... dobranoc!


Drzemię jeszcze godzinę, ale poza Tomkiem, który poszedł buszować w sakwach w poszukiwaniu jedzenia, nikt jakoś nie ma zamiaru się ruszać, więc zarządzam pobudkę. Różnie z tym idzie. Niektórzy wstają od razu, Ricardo za to śpi jeszcze dobre dwie godziny.


W tym czasie Tomek rozpala ogień, ja przyciągam pocięty kawał solidnej kłody - i jest już przy czym się grzać. A skoro wszyscy się grzebią i nie widać na horyzoncie jakiegoś sztywnego terminu odjazdu (przypominam, Rysiek nadal śpi), to na śniadanie jem piwo. A co sobie będę żałował.
W międzyczasie naszą wesołą gromadkę zasila Iwo, które to odwiedziny zamykają skład naszej wycieczki w siedmiu osobach.
Rozmowy na temat dalszej części trasy przebiegają spokojnie. Czyli najpierw "do granicy", potem coś tam, coś tam, potem abrakadabra, a potem będziemy o tu. Albo i nie tu. Albo w sumie się zobaczy. W międzyczasie Rysiek wpada na fajny pomysł przejechania jakąś drogą, która nie wiadomo do czego służy, ale skoro jest na mapie, to na pewno można ją przejechać. Jeszcze nie wie, że zapomni o tym pomyśle...
W końcu tuż po jedenastej towarzystwo ostatecznie zbiera klamoty. Worki, sakwy i hamaczki lądują na rowerach i zaczynamy od... pchania. A potem ostrożnej jazdy po błocie. Potem jest leśna ścieżka, błotniste chaszcze, złe gałęzie polujące na puchówkę Hipci i... opuszczamy Polskę.


Po słowackiej stronie czeka nas asfalt. To jest wspomniany przeze mnie moment, w którym Ricardo powinien nas poprowadzić na wschód, ku swojej upatrzonej dróżce. Niestety, zorientuje się o tym dopiero jakąś godzinę później.
Droga prowadzi lasami. Jest to raczej trawers niż wspinaczka ku konkretnemu upatrzonemu celowi, więc - zgodnie z definicją trawersu - jeździmy cały czas w górę i w dół.

W międzyczasie Hipcia zmienia kurtkę. Puchówka może i jest fajna, może i ciepła, ale nie ma wbudowanego błotnika i po chwili zmieni się w błotniste skrzyżowanie piórek z piaskiem, a tego nie chcemy. Żałuję trochę, że sam nie mam za bardzo jak się rozebrać - założyłem na siebie o jedną warstwę za dużo i zaczynam powoli czuć negatywne skutki tej decyzji...
...ale od czego ma się kolegów! Niezawodny Rysiek łapie gumę, więc mam czas na zdjęcie tego, co mi zawadza. A potem czekamy. Czekamy. I czekamy. Rysiek robi to bardzo metodycznie i uważnie. Do tego pozostaje samodzielny i zupełnie oporny na propozycje pomocy od coraz bardziej zniecierpliwionego Tomka ("Rysiu, kurwa, może jednak Ci pomogę?").

W końcu wracamy na koła. I wracamy do naszego turlania sie góra-dół, trochę po błocie, trochę po szutrze. Nie wspomniałem jeszcze, że chłopaki biorą sobie do serca to, że nasza wycieczka została ochrzczona "koksową", więc trzymają słuszne, bez przesady, ale jednak słuszne tempo. Dla mnie nie mieści się to w zakresie "lekko i przyjemnie" (albo przytyłem ostatnio i jest mi ciężej robić podjazdy), więc wlokę się w ogonach. W końcu i tak gdzieś się znajdziemy. Poczekają.

Po kilku godzinach i przejechanych prawie trzydziestu kilometrach lądujemy w obliczu wyzwania, które rozpoczęło nam dzisiejszy dzień. Więc znowu do Polski wkradamy się pchając rowery na rympał przez las.

Wychodzimy na szlak. Turystyczny. Podmokły. Jeszcze trochę pchanka. W międzyczasie wykorzystuję moje wyjątkowe talenty i udaje mi się spaść ze śliskiej kładeczki nad małym bajorkiem. Na szczęście tylko jedną nogą.
W końcu zaczyna się zjazd... ale po chwili przechodzę jednak w zejście. Jestem jednym z dwóch, którzy nie mają tarczowych hamulców i - w porównaniu z V-brake'ami Iwo - moje hamulce są zdecydowanie najsłabsze. Wolę się więc nie bawić w zjazdy. Nie, żebym się bał, że nie zjadę, bo na pewno zjadę, grawitacja nieustannie działa. Ale spieszyć się nie trzeba, bo po chwili spotykam naszą grupkę, podzieloną na dwa zespoły. Jeden zespół schodzi z rowerami po stromej skarpie wzdłuż trzech olbrzymich drzew zwalonych akurat na szlak, a drugi walcuje się w poprzek, po połamanych gałęziach. Po chwili namysłu wraz z Hipcią wybieramy szlak "w poprzek", co kończy się tym, że łażę dwa razy i przenoszę oba rowery.

Potem tylko krótkie zejście i... mamy chwilę przerwy przy potoczku. A potem już tylko zjazd, zjazd, zjazd... i hamowanko. Bo oto już jesteśmy na miejscu.
Potoczek szumi, wodospad hałasuje, a my mamy do wyboru aż dwie wiaty i dwa miejsca biwakowe. Po krótkim poszukiwaniu znajdujemy jedyne miejsce, gdzie można coś zjeść i tam zasiadamy. Jest co prawda tyciuni problem, bo pani nie ma wystarczająco wiele porcji obiadowych dla nas wszystkich, ale jakoś wszystko udaje się pogodzić. Na chwilę też zwiększamy swój stan osobowy, bo dosiada się do nas znienacka Rafał Górnik, który w związku z tym, że mieszka w pobliżu, postanowił nas odwiedzić. I dzięki niemu dowiadujemy się, że niedaleko jest otwarty sklep.
Po obiedzie dzielimy się na dwie grupy. Jedna zajmie się biwakiem, druga, w składzie: Hipcia, Mijah i Ricardo, pojedzie do sklepu. Jako że do obiadu przyswoiłem sobie dwa piwa, naturalnie wybieram uczestnictwo w grupie pierwszej.
Wieczór zakończył się dość wcześnie, chyba jeszcze przed północą. Każde zwinęło się w swoim kokoniku na twardej podłodze z olbrzymich kamieni i... dobranoc!
- DST 37.15km
- Czas 03:01
- VAVG 12.31km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 5 listopada 2017
Kategoria < 50km, do czytania, trening
W słońcu
Gardło mnie boli. Ale skoro uznałem, że musi być ciepło i nie wziąłem niczego na szyję, to sam jestem sobie winien.
Przynajmniej nie potrzebowałem lampek. I jakoś tak ładnie było. Jesiennie, można rzec.
Przynajmniej nie potrzebowałem lampek. I jakoś tak ładnie było. Jesiennie, można rzec.
- DST 43.22km
- Czas 01:35
- VAVG 27.30km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 4 listopada 2017
Kategoria < 50km, do czytania, trening
Po zmroku
Postawiłem sobie ambitny cel - ani razu nie przeciąć swojej drogi. I jakoś wyszło. Maleńka, miejska lampeczka nadaje się idealnie na tę porę roku - do wolnych jazd. Przynajmniej widać, gdzie jadę. Bo przy szybszej jeździe to mogę co najwyżej wierzyć, że tam, gdzie jadę, jest asfalt.
- DST 43.27km
- Czas 01:32
- VAVG 28.22km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 22 października 2017
Kategoria trening, do czytania, < 50km
Nowe ścieżki
Zatrzymali mnie przed Babicami. "Trzeźwy?" - "Trzeźwy." - odpowiedziałem. Chociaż nie od razu. Trochę mnie zastrzelili pytaniem. Zapytali się jeszcze o to, czy dobrze rower jeździ, czy nie zimno (tak jakby sprawdzali, czy się nie sypnę bełkocząc) i ruszyłem dalej.
Na rondzie w Pogroszewie poleciałem na wprost. Zawsze mnie kusiło, by sprawdzić, co jest na drugim końcu tej drogi. Okazało się, że była tam droga krajowa, na której - łamiąc tylko jeden zakaz i tylko na chwileczkę - skręciłem w prawo. W pierwszą w prawo. Bo żeby się zgubić, trzeba skręcać Byle Gdzie.
Dojechałem do Płochocina, jadąc na zachód. I zawróciłem. Myślałem, że jadąc wzdłuż torów dobiję się w bezpośrednie okolice Ożarowa, ale skręciłem raz za wcześnie (chociaż dzięki temu oszczędziłem sobie szutrowy fragment). I tak, przez pomyłkę, z widokiem na góry (górkę śmieciową, ale liczy się!) dojechałem do Pruszkowa. A potem znowu potoczyłem się tam, gdzie mnie jeszcze nie było (no dobra, raz byłem, ale wtedy było tam szutrowo, a teraz zachęcał nowiutki asfalt) i tak wylądowałem w Piastowie. Ale najpierw miałem okazję wpaść w segment "Bumps by highway". "Bumps" były. A ja w nie wpadłem zdecydowanie ZA szybko. Żem ja tam widelca nie złamał...
A dalej to już wszystko znałem. Więc nic nowego.
Na rondzie w Pogroszewie poleciałem na wprost. Zawsze mnie kusiło, by sprawdzić, co jest na drugim końcu tej drogi. Okazało się, że była tam droga krajowa, na której - łamiąc tylko jeden zakaz i tylko na chwileczkę - skręciłem w prawo. W pierwszą w prawo. Bo żeby się zgubić, trzeba skręcać Byle Gdzie.
Dojechałem do Płochocina, jadąc na zachód. I zawróciłem. Myślałem, że jadąc wzdłuż torów dobiję się w bezpośrednie okolice Ożarowa, ale skręciłem raz za wcześnie (chociaż dzięki temu oszczędziłem sobie szutrowy fragment). I tak, przez pomyłkę, z widokiem na góry (górkę śmieciową, ale liczy się!) dojechałem do Pruszkowa. A potem znowu potoczyłem się tam, gdzie mnie jeszcze nie było (no dobra, raz byłem, ale wtedy było tam szutrowo, a teraz zachęcał nowiutki asfalt) i tak wylądowałem w Piastowie. Ale najpierw miałem okazję wpaść w segment "Bumps by highway". "Bumps" były. A ja w nie wpadłem zdecydowanie ZA szybko. Żem ja tam widelca nie złamał...
A dalej to już wszystko znałem. Więc nic nowego.
- DST 44.67km
- Czas 01:34
- VAVG 28.51km/h
- Sprzęt Stefan