Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

< 50km

Dystans całkowity:11464.23 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:482:43
Średnia prędkość:23.75 km/h
Maksymalna prędkość:68.12 km/h
Suma podjazdów:5953 m
Maks. tętno maksymalne:191 (98 %)
Maks. tętno średnie:164 (84 %)
Suma kalorii:44964 kcal
Liczba aktywności:304
Średnio na aktywność:37.71 km i 1h 35m
Więcej statystyk
Czwartek, 19 października 2017 Kategoria trening, do czytania, < 50km

Słabiej niż rekord świata

Bo ów, w jeździe godzinnej, wynosi obecnie... 29,2 km/h!

(patrz niżej, wklejka z FB udaje trasę GPS)


Jurku, bierz się za robotę. Ten pan mógłby być Twoim dziadkiem! A ten dżentelmen (średnia 22,5 km/h) - nawet pradziadkiem!

  • DST 45.34km
  • Czas 01:33
  • VAVG 29.25km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 14 października 2017 Kategoria < 50km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Przygraniczne gminy

Na weekend wybraliśmy się do Białowieży. Odpocząć, pospacerować, a przy okazji załatać dwie gminne dziury, które powstały - tuż przy granicy - po MRDP. 





Na początek wybraliśmy się do Czeremchy. Gdy ściągaliśmy rowery z samochodu, akurat przed nami przeszedł... pogrzeb. Za karawanem - polonezem "pickupem" (nie wiem, jak one się nazywały) z drewnianą, rzeźbioną dobudówką - ruszyły powoli auta. A na końcu dwie panie. Na rowerach.



My też ruszyliśmy. Za śladem. Zaczęło się piaszczyście. Gdy opuszczaliśmy Czeremchę, nic się nie zmieniło. A za miastem zaczęła się leśna droga. I tutaj się zatrzymaliśmy na chwilę. Mapy Google'a mówiły, że jedziemy przez lasy do końca. Kilkanaście kilometrów do przodu i kilkanaście z powrotem. Tempem leśnej drogi to wyprawa na trzy godziny (w końcu na cienkich kołach).

Chwilę pokręciliśmy się tam i z powrotem. A potem stwierdziliśmy, że alternatyw nie ma, więc jedziemy przed siebie. 

Po dłuższej chwili okazało się, że na horyzoncie pojawił się znak. "Koniec ograniczenia do 30 km/h". I tu nabrałem podejrzeń, że taki znak nie mógłby pojawić się w środku lasu. I faktycznie, wbrew wszelkim podejrzeniom, wyjechaliśmy na asfalt!

Czymże byłby wyjazd bez deszczu? Po trzydziestu kilometrach zaczęło mżyć, a potem padać. Ale na szczęście gminożerna wycieczka była krótka. W końcu tylko dwie gminy. 

Tuż przed powrotem okazało się, że... nie trzeba było tłuc się przez lasy. Do miejsca, w którym wyjechaliśmy, spod samochodu mieliśmy wygodny i wcale nie dłuższy dojazd. 





  • DST 40.75km
  • Czas 01:40
  • VAVG 24.45km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 8 października 2017 Kategoria < 50km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem

Włocławskie deszcze

Gdy człowiek biwakuje z dwoma białkowymi budzikami, to nie potrzebuje nawet uruchamiać telefonu. Wystarczy tylko zupełnie niewinnie wstać za potrzebą. Jedno zaczyna chrząkać, drugie się kręci, a po chwili z okolicy dobiega znajomy baryton, mówiący "to co, wstajemy?".

I do niczego nie nadaje się udawanie, że wcale niczego nie słyszałem, że mnie tu nie ma, że ja nadal śpię: zdradziłem się. I oboje wiedzą, że słyszę. Oboje wiedzą, że zaraz wstaniemy. A ja razem z nimi.



Złożenie rzeczy bez wyłażenia spod tarpa było proste. Nawet ubranie się w spodnie przeciwdeszczowe - a, właśnie, deszcz nadal leje - było wygodniejsze niż pod namiotem. Złożenie go było już bardziej wymagające, bo szmata była tak śliska, że niemalże uciekała z dłoni.

Potem trzeba tylko zabrać na plecy reklamówkę ze śmieciami, przytroczoną do plecaka z resztkami żarcia i wynieść się z lasu. Czeka dalsza część przygody. Którą Hipcia zaczyna od zbierania grzybków, których było w bród. Kończy się na trzech: jednego dostaję do mugbaga, dwa Grzybcia pakuje sobie do kieszonki na plecach.

Początek, czyli wykopanie się z lasu, już znaliśmy. A potem zaczął się asfalt. Zajęcia w podgrupach. Każdy jedzie swoje, w zasięgu wzroku. Deszcz leje. A kto by pomyślał, że przed nami tylko krótka wycieczka, jest w błędzie.

Na pasjonującym, ciekawym i ze wszech miar wciągającym fragmencie drogi prowadzącej na Włocławek, zaczynam zasypiać. Ze stu metrów, które miałem do Hipci, nagle robi się kilometr. I wcale nie chce się zmniejszyć. Rozbudza mnie trochę rzeźnicki podjazd za włocławską tamą. Hipcia - która uprzednio poczekała - znowu mi tam odjeżdża, ale to podjazd, co zrobisz, z nią nie mam się co ścigać.

Sam w końcu też tam rzucam się na segment. Bo jest tam segment. "Podjazd Tama". Rzeźnicki. Długości kilometra, do tego dobre pięćset metrów to siedmioprocentowy podjazd. Mam ambitny pomysł walki o KOM-a, dlatego spokojnie rozpędzam się na łagodniejszej części, przez chwilę nawet dochodząc Hipcię. A potem tylko pot, otwarte usta, przednie koło unoszące się nad asfaltem i walka o cenne sekundy. Do tej pory rekordzista zrobił ten fragment w minutę i czyjści sześć sekund. Ja potrzebowałem na to tylko czterech minut i sześciu sekund. Brakło niewiele.

Tomek, który gdzieś się, jak zwykle, zgubił, nagle znajduje się za Szpetalem, gdy Hipcia z kolei gubi trasę i udaje, że nie słyszy moich okrzyków zza pleców. Potem znowu się gubi, gdzieś w lesie. A potem nagle znajduje się na przedostatniej prostej, gdy akurat mkniemy, by zaliczyć ostatnią gminę tej wycieczki - Bobrowniki.

Włocławek. Przeprawa przez miasto. Każde duże miasto to walka. Wojna o życie. O przestrzeń. A tej było mało, bo trzeba było przepchnąć się przez remonty i jedno wahadło. A potem jeszcze jedno, duże skrzyżowanie, przy któym utykamy, bo nagle - nagle! - pojawia się potrzeba spojrzenia na mapę. A mówię i tłumaczę, którędy jedziemy.

No i cóż, "Przez to, że się rano grzebałem, na pierwszy pociąg spóźniamy się". Ledwo kilka minut. Ale na kogoś trzeba zwalić spóźnienie - więc mogę być to i ja.

Tomek kupuje bilety, ja szukam w internetach, gdzie by tu coś przekąsić we Włocławku. Decyzja pada na odległą o kilkaset metrów Karczmę Kujawską. Dają nam jeść. Mają kawę. Więc niby wszystko.



Na dworzec przyjeżdżamy kilka minut przed powrotnym Regio do, a jakżeby, Kutna. I co, myślicie, że to koniec przygód? Tomek, który, jak wspomniałem, kupował bilety, został, delikatnie mówiąc, wyśmiany w kasie, gdy powiedział, że tak, chcemy bilety z czterema minutami na przesiadkę. A już pani kasjerka ledwo powstrzymywała ryknięcie śmiechem, gdy powiedział, że w te cztery minuty zamierzamy się teleportować z rowerami. Więc tak. Mamy cztery minuty. Ale - wbrew obiegowej opinii - PKP staje frontem do klienta i, gdy tylko ruszamy, okazuje się, że nasz pociąg z Kutna jest opóźniony pięć minut. Ale. Ale! ALE! Nasze Regio postanawia nie być gorsze i spóźnia się. Pięć minut.

Prosta matematyka mówi, że na przesiadkę mamy tylko trzy minuty. Ale, że niby co, my nie damy rady w trzy minuty na sąsiedni peron? Rowerem?!

Na wszelki wypadek prosimy o skomunikowanie. I łaska konduktorska zostaje nam udzielona - bardzo miły kierownik pociągu mówi, że owszem, chętnie.

W Kutnie czekamy jeszcze, na wszelki wypadek, siedem minut. I akurat leje. Bo dawno nie padało, prawda? W tymże deszczu gnamy na sam koniec pociągu, tylko po to, by dowiedzieć się, że pierwsze drzwi w naszym wagonie są nieczynne. A potem gnamy już na samiusieńki koniec, żeby dowiedzieć się, że drugie... też są nieczynne. Wbijamy więc przez poprzedzający wagon. A w nasze uszy uderza skoczny rytm: ta-ta-tatata-tatatata-tata! Na korytarzu stoi kupa ludzi w biało-czerwonych szalikach, jadących najwyraźniej na mecz do Warszawy. Tkwimy więc w przejściu aż do Łowicza, gdzie przeskakujemy - razem z konduktorem - na koniec składu.



Otwiera nam drzwi, zamknięte z powodu bezpieczeństwa (automatyczny zamek nie działa, chociaż podejrzewam inne powody...). Wskakujemy z rowerami do środka i... mimo że mamy dla siebie miejscówki, to rezygnujemy z walki o miejsca. Bo nie ma po co. Tu chłopcy radośnie podśpiewują "Polska, biało-czerwoniiii!", tu jakiś ambitny trębacz wyciska z trąbki po raz kolejny ten sam rytm, a w przedziale, niczym morświn wyrzucony na brzeg, drzemie solidne chłopisko, które po przebudzeniu, natychmiast chwyta za browara.

W końcu Warszawa. Wysiadamy. Konduktor tak, jak nas wpuścił, tak nas wypuszcza. Hipcia zawija sobie buffa na głowę i jednego na brodę, bo jest jej zimno. Widać tylko oczy, nos i usta. I, zgadnijcie...

...

...

No? Wagon pełen miłych ludzi. Hipci widać tylko oczy, nos i usta.

...

...

Brawo! Z wagonu leci okrzyk "Ty, patrz, Arabka!". A pociąg właśnie rusza. I teraz, ponieważ jestem za daleko, mogę tylko zastanawiać się, czy ten sympatyczny, odziany w koszulkę z Orłem, czerwony na buzi, wąsaty, przemiły przecież mężczyzna i ten drugi, obok niego, "włosoujemny", że tak sobie pozwolę go określić, jedynie żartują, rzucając luźnymi skojarzeniami, czy też w jakiś sposób postanowią podkreślić, że "Tu jest Polska!".

Na szczęście to pierwsze. Albo nie było czym rzucić. W każdym razie proszę Hipcię w przejściu podziemnym, gdzie też kręci się kilka dobrze zbudowanych osób, żeby odsłoniła brodę. Lepiej nie podpuszczać współczesnych Husarzy, którzy, jak to w staruteńkim dowcipie o kłusownikach, najpierw obcinają nogi, a potem liczą.

W domu okazało się, że jedyne suche rzeczy, które mieliśmy, to cieplejsze skarpetki do spania i kalesonki, których... wcale nie wyjęliśmy. Cała reszta jest mokra.

No i tak się kończy. Wyjazd, po którym słowo "surviwal" trzeba zdefiniować na nowo. Walka. Mordercze dystanse. Ciężkie warunki atmosferyczne. Walka o każdy płomień i każde tchnienie ciepła z ogniska. Trzeszczące na podjazdach ścięgna.

To nie wczasy. To Sanatorium. Turnus Kutno-Włocławek.


  • DST 36.53km
  • Czas 01:52
  • VAVG 19.57km/h
  • Sprzęt Stefan
Środa, 4 października 2017 Kategoria < 50km, do czytania, trening

Prawie nocą

Raz zawiało w plecy, to człowiek poszedł po PR-a.
  • DST 40.79km
  • Czas 01:29
  • VAVG 27.50km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 1 października 2017 Kategoria < 50km, szypko, do czytania, trening

Księżycowy krajobraz

Sprytny to ja jestem, nie ma co. Nie chciałem się tłuc po drodze z Zaborowa na Święcice, więc dla odmiany poleciałem sobie od południa.

I wchrzaniłem się w tę samą drogę, tylko w Święcicach. Na fragment, który jest jeszcze gorszy. A potem na ścinkę z Myszczyna do Borzęcina, gdzie też są same kratery. Jupiii!


  • DST 49.06km
  • Czas 01:34
  • VAVG 31.31km/h
  • Sprzęt Stefan
Piątek, 29 września 2017 Kategoria trening, < 50km

Wieczorne patataj po wioskach

Dołożono trzy progi zwalniające w Koczargach... Pierwszy mnie zaatakował prawie z zaskoczenia.
  • DST 45.69km
  • Czas 01:33
  • VAVG 29.48km/h
  • Sprzęt Stefan
Wtorek, 26 września 2017 Kategoria trening, < 50km, do czytania

Nocą po wioskach

Z koniecznosci na rowerze wyscigowym. Ale za to miałem lampkę wyscigową, tę z dynama. No i wreszcie widać wszystko!
  • DST 45.27km
  • Czas 01:36
  • VAVG 28.29km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 23 września 2017 Kategoria trening, < 50km

Skromnie po okolicy

  • DST 36.28km
  • Czas 01:21
  • VAVG 26.87km/h
  • Sprzęt Czorny
Poniedziałek, 11 września 2017 Kategoria < 50km, trening

Chlupnęło

Tak sobie niby kapało, niby nic, a tu nagle wjechałem w drzewa i okazało się, że z koron straaaasznie się leje. Pozostałości poprzedniego deszczu, czy jaki diabeł?

A potem wjechałem w przerwę między drzewami i tam też kapało. I nabrałem podejrzeń.

Kolejna przerwa zmoczyła mnie tak, że przy następnym drzewie wyciągnąłem z podsiodłówki wiatrówkę (a miałem jej nie brać, bo to tylko na chwilę!) i założyłem.

Dwie minuty później deszcz przestał padać.

Zdarłem z siebie wiatrówkę (jakoś ściąganie z siebie rzeczy podczas jazdy już mi idzie lepiej niż na końcówce MRDP, gdzie nieustannie traciłem równowagę jadąc bez trzymanki) i wrzuciłem do kieszeni.

Cała reszta po mokrym, ale gdy już zaczęło padać tuż przed domem darowałem sobie zatrzymywanie się.
  • DST 45.47km
  • Czas 01:35
  • VAVG 28.72km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 9 września 2017 Kategoria trening, < 50km, do czytania

Niech się kręci

Książka, nie za ostre słońce i wiatr, który nie do końca przeszkadzał. W końcu nieco dalej niż do Babic i z powrotem.

Robi się jesień. Słońce inaczej świeci, inny zapach w powietrzu... W końcu ładnie!
  • DST 45.62km
  • Czas 01:38
  • VAVG 27.93km/h
  • Sprzęt Stefan

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl