Wpisy archiwalne w kategorii
< 50km
Dystans całkowity: | 11464.23 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 482:43 |
Średnia prędkość: | 23.75 km/h |
Maksymalna prędkość: | 68.12 km/h |
Suma podjazdów: | 5953 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 164 (84 %) |
Suma kalorii: | 44964 kcal |
Liczba aktywności: | 304 |
Średnio na aktywność: | 37.71 km i 1h 35m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 12 czerwca 2014
Kategoria < 50km, do czytania, szypko
Dzida od startu do mety
Musiałem odwieźć auto do mechanika. Zabrałem tym razem szosę, żeby jakoś szybciej być w domu.
Warunki - zdecydowanie sprzyjające: nogi nie wypoczęte po weekendzie i dorobione wczorajszym treningiem i dodatkowo wiatr w twarz, miejscami nawet silny.
Jeszcze 3 km od domu miałem średnią 32.65, potem światła, samochody (strasznie zamulają, nie wiem, mają silniki, a się tak grzebią...), zajeżdżając pod blok miałem 32,3 i wszystko wytraciłem na ostatnich 300 m uliczki osiedlowej, gdzie przyblokował mnie wlokący się 17 km/h samochód.
Warunki - zdecydowanie sprzyjające: nogi nie wypoczęte po weekendzie i dorobione wczorajszym treningiem i dodatkowo wiatr w twarz, miejscami nawet silny.
Jeszcze 3 km od domu miałem średnią 32.65, potem światła, samochody (strasznie zamulają, nie wiem, mają silniki, a się tak grzebią...), zajeżdżając pod blok miałem 32,3 i wszystko wytraciłem na ostatnich 300 m uliczki osiedlowej, gdzie przyblokował mnie wlokący się 17 km/h samochód.
- DST 25.46km
- Czas 00:48
- VAVG 31.82km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 31 maja 2014
Kategoria < 50km, do czytania
Krótka szosowa pętla
Krótka, bo na pewno nie szybka.
Warszawa - Zaborów - Lipków - Babice - Warszawa.
Jak prawdziwi weekendowi kolarze po przejechaniu całych 20 km zasiedliśmy na ławce w Zaborowie i spędziliśmy tam z 20 minut. W końcu trzeba odpocząć po takim morderczym kawałku...
Ciekawostka: jechaliśmy chyba we wszystkie strony świata. Za każdym razem wiatr wiał w twarz.
Warszawa - Zaborów - Lipków - Babice - Warszawa.
Jak prawdziwi weekendowi kolarze po przejechaniu całych 20 km zasiedliśmy na ławce w Zaborowie i spędziliśmy tam z 20 minut. W końcu trzeba odpocząć po takim morderczym kawałku...
Ciekawostka: jechaliśmy chyba we wszystkie strony świata. Za każdym razem wiatr wiał w twarz.
- DST 47.38km
- Czas 01:43
- VAVG 27.60km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 15 lutego 2014
Kategoria < 50km, do czytania
Osiodłać szosę
W zeszłym tygodniu przygotowałem obie szosy do wyjazdu i czekaliśmy na dobre warunki. Czyli żeby było sucho. Dzisiaj Hipci nie chciało się za bardzo ruszać, ale w końcu kiedyś trzeba zakręcić wstępne kilka kilometrów żeby dopasować rower do siebie i przygotować się do nadchodzących dłuższych tras. A jak trzeba to nie ma że się nie chce.
Trasa miała być krótka łamane na bardzo krótka, bo wieczorem czekało nas sporo pracy (kupujemy nowy namiot wyprawowy i jesteśmy na etapie decyzji, które z namiotów zwrócić, a który zostawić). "Przygotowane" zostały dwa standardowe warianty z w miarę dobrym asfaltem: pętla przez Babice i Hornówek i pętla przez Babice, Mariew i Borzęcin (tu: powrót Warszawską). Co do standardowych tras zrobiliśmy jedną zmianę: w końcu zerknąłem na mapę i ustaliłem że zamiast tłuc się Fortową, można po prostu pojechać dalej Kocjana i skręcić w pierwszą w lewo za torami.
Sama trasa była tak nikczemnie krótka, że teraz powinienem zrobić niewiarygodnie długi wpis, zachwycając się nad każdym kamyczkiem, każdą chmurką i każdą kałużą błotka, robiąc od groma zdjęć i komentując każde z nich z osobna. Mam jednak litość dla Czytelnika i ograniczę się do suchych faktów.
Szosa to rower trochę inny. Przesiadka z dowolnego Crossa na MTB nie jest w ogóle odczuwalna (mieszczuchy pomijam, bo to nawet nie są rowery); przesiadkę z Crossa lub MTB na szosę da się zauważyć. Jedzie się trochę inaczej, rower jest lżejszy i na początku trzeba się do niego przyzwyczaić. Ja już miałem to za sobą, jadąc dwukrotnie do pracy, Hipcia potrzebowała pierwszych kilku kilometrów by ustalić sobie pozycję, przyzwyczaić się do hamowania i zmiany przerzutek. Ale gdy już to ogarnęła, to pooooooooszła!
Pierwsze kilometry za Babicami były z bocznym wiatrem, a potem z wiatrem w plecy. Poniższa mapa wskazuje, że przez pięć kilometrów mieliśmy średnią powyżej 30 km/h. Osiągnięcie, jak na (mocny) wiatr w plecy, nie z gatunku tych, które budzą szacunek i uznanie, ciekawsze jednak są obserwacje ze środka: szosa idzie jak przecinak. Nadal nie mogę się nadziwić temu, jak ten rower tnie, utrzymanie prędkości przelotowej powyżej 36 km/h nie wymagało żadnego wysiłku (na wyprawówce jednak trzeba by było trochę się namęczyć).
W Hornówku krótka przerwa (JKW drętwiały łapki, dopiero później udało jej się ustalić współpracujący chwyt) i dalej w prawo na Warszawę: już paskudniejszy asfalt, już dziury, już topniejący śnieg i mokro... i wiatr (nadal mocny), który tym razem zaczął przeszkadzać i dawał prosto w twarz (w zasadzie aż do domu jechaliśmy pod wiatr). A mimo to bez wysiłku jechaliśmy powyżej 27 km/h (widać to zresztą po średnich na poszczególnych odcinkach).
Jazda do pracy po mieście nie dawała w żadnym wypadku nawet przedsmaku tego, jak taki rower spisuje się na trasie. Teraz już nie mogę się doczekać aż rzucimy się na zaplanowane na ten rok dystanse.
Trasa miała być krótka łamane na bardzo krótka, bo wieczorem czekało nas sporo pracy (kupujemy nowy namiot wyprawowy i jesteśmy na etapie decyzji, które z namiotów zwrócić, a który zostawić). "Przygotowane" zostały dwa standardowe warianty z w miarę dobrym asfaltem: pętla przez Babice i Hornówek i pętla przez Babice, Mariew i Borzęcin (tu: powrót Warszawską). Co do standardowych tras zrobiliśmy jedną zmianę: w końcu zerknąłem na mapę i ustaliłem że zamiast tłuc się Fortową, można po prostu pojechać dalej Kocjana i skręcić w pierwszą w lewo za torami.
Sama trasa była tak nikczemnie krótka, że teraz powinienem zrobić niewiarygodnie długi wpis, zachwycając się nad każdym kamyczkiem, każdą chmurką i każdą kałużą błotka, robiąc od groma zdjęć i komentując każde z nich z osobna. Mam jednak litość dla Czytelnika i ograniczę się do suchych faktów.
Szosa to rower trochę inny. Przesiadka z dowolnego Crossa na MTB nie jest w ogóle odczuwalna (mieszczuchy pomijam, bo to nawet nie są rowery); przesiadkę z Crossa lub MTB na szosę da się zauważyć. Jedzie się trochę inaczej, rower jest lżejszy i na początku trzeba się do niego przyzwyczaić. Ja już miałem to za sobą, jadąc dwukrotnie do pracy, Hipcia potrzebowała pierwszych kilku kilometrów by ustalić sobie pozycję, przyzwyczaić się do hamowania i zmiany przerzutek. Ale gdy już to ogarnęła, to pooooooooszła!
Pierwsze kilometry za Babicami były z bocznym wiatrem, a potem z wiatrem w plecy. Poniższa mapa wskazuje, że przez pięć kilometrów mieliśmy średnią powyżej 30 km/h. Osiągnięcie, jak na (mocny) wiatr w plecy, nie z gatunku tych, które budzą szacunek i uznanie, ciekawsze jednak są obserwacje ze środka: szosa idzie jak przecinak. Nadal nie mogę się nadziwić temu, jak ten rower tnie, utrzymanie prędkości przelotowej powyżej 36 km/h nie wymagało żadnego wysiłku (na wyprawówce jednak trzeba by było trochę się namęczyć).
W Hornówku krótka przerwa (JKW drętwiały łapki, dopiero później udało jej się ustalić współpracujący chwyt) i dalej w prawo na Warszawę: już paskudniejszy asfalt, już dziury, już topniejący śnieg i mokro... i wiatr (nadal mocny), który tym razem zaczął przeszkadzać i dawał prosto w twarz (w zasadzie aż do domu jechaliśmy pod wiatr). A mimo to bez wysiłku jechaliśmy powyżej 27 km/h (widać to zresztą po średnich na poszczególnych odcinkach).
Jazda do pracy po mieście nie dawała w żadnym wypadku nawet przedsmaku tego, jak taki rower spisuje się na trasie. Teraz już nie mogę się doczekać aż rzucimy się na zaplanowane na ten rok dystanse.
- DST 25.21km
- Czas 00:59
- VAVG 25.64km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 1 stycznia 2014
Kategoria < 50km, do czytania
Noworoczne, mostowe "do domu"
Po przydługich fajerwerkach i toaście szampanem Piccolo przenieśliśmy rowery przez torowisko i slalomem między ludźmi pomknęliśmy w kierunku Saskiej Kępy. Tam zmyliłem jakoś skręt i wylądowaliśmy na Wale Miedzeszyńskim ciut wcześnie. Potem na szczęście Hipcia zauważyła między drzewami most, bo nie byłem pewien, czy nie jedziemy w drugą stronę (a kolejna przeprawa przez Wisłę jest w Górze Kalwarii). Jechało się spokojnie i przyjemnie, na końcu zrobiliśmy maleńkie kółko by zawinąć chociaż do trzydziestu km.
- DST 29.81km
- Czas 01:33
- VAVG 19.23km/h
- Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 2 lipca 2013
Kategoria < 50km, do czytania, transport
Na lemoniadowym dopingu
Powrót z pracy był szybki. Na miejscu odebrałem od Hipci maila: info, że mam jechać sam. Zapakowałem rower na samochód i ruszyłem w stronę Nadarzyna. Zostawiłem auto u mechanika (info dla Morsa: wymiana eksploatacyjna, nie awaria) i wskoczyłem na rower. Na asfalcie wyzerowałem średnią i potoczyłem się w kierunku domu.
Do tej pory najdłuższe fragmenty na lemondce pokonywałem na śmiesznych fragmentach w mieście, między światłami, tyle, żeby wiedzieć, że jedzie się szybciej, ale porównania na jakiejkolwiek nieco dłuższej trasie, bez przerywników typu "światła", nie miałem. Zastanawiałem się, jak wypadnę w porównaniu do ostatniej trasy na tym dystansie; wówczas średnia wypadła około 27 km/h.
Minąłem pierwsze skrzyżowania i wypadłem na prostą w kierunku Pruszkowa. Położyłem się wygodnie i prędkość przelotowa wskoczyła od razu grubo powyżej 30 km/h. Nie, nie chodzi mi o prędkość, ta nie robi żadnego wrażenia. Chodzi o to, że pedałując zupełnie bez wysiłku, tak, jak pedałuję po całym dniu roboty, miałem na liczniku 32 km/h... i to pod wiatr. Dziwne. Zrzuciłem o jedno przełożenie w dół i prędkość wskoczyła, nadal bez wysiłku, na 35 km/h. Nadal dziwne, w końcu jechałem pod wiatr i na oponach 1,6.
Osiągnąć osiągnąłem, pojawiło się pytanie, jak długo to będzie sobie trwało. Na przedmieściach Pruszkowa byłem w okolicy ósmego kilometra, a licznik wskazywał pewne anomalie, tj.: gdy jechałem 32 km/h, strzałka w dół informowała, że jadąc z tak nikczemną prędkością zaniżam sobie średnią. Celem było sprawdzenie pod kątem dłuższych tras, więc nie starałem się cisnąć i jechać rekreacyjnie, mimo to dopóki nie zaczęły mnie zatrzymywać światła, skrzyżowania i ruch, średnią miałem w okolicach 32,6 km/h.
Przeleciałem przez Pruszków i przez Piastów pomknąłem w kierunku Warszawy. Gdzieś w okolicach ul. Traktorzystów wychynął przede mnie szosowiec. Jechał z dobrą prędkością, ale robił mi tunel, czego chciałem uniknąć. Wyprzedzać nie chciałem, bo wyszedłbym na idiotę, z kolei szkoda mi było czasu na czekanie, aż sobie odjedzie. Przyczaiłem się więc z piętnaście metrów za nim i tak sobie jechaliśmy ze dwa kilometry. Kolega po chwili zorientował się, że jadę za nim, więc zaczął mi na bieżąco podrzucać informacje o drodze; pierwszy raz miałem okazję w praktyce zobaczyć, jak wygląda takie sygnalizowanie.
Kolega w końcu skręcił, ja po chwili też zbiłem do siebie, średnia, o dziwo, nadal powyżej 30 km/h. Pozostał najtrudniejszy moment: okolice Dźwigowej i Powstańców, napstrzone światłami i różnymi innymi zaniżającymi średną bajerami, a celem jest utrzymanie bezwysiłkowej jazdy. Mimo wszystko, zajeżdżając pod blok, miałem średnią 30,47 km/h.
W skrócie: mamy rekord! I to na dystansie ok. 25 km. Aż kusi, żeby sprawdzić, jak to się spisze na rozsądnym dystansie, większym od 150 km, wydaje mi się, że stówka w cztery godziny wylądowała właśnie spokojnie w zasięgu. Do tego nie czuję w ogóle bólu nadgarstków.
A poza tym, to chyba trzeba kupić szosówkę, bo to dopiero musi być różnica...
Do tej pory najdłuższe fragmenty na lemondce pokonywałem na śmiesznych fragmentach w mieście, między światłami, tyle, żeby wiedzieć, że jedzie się szybciej, ale porównania na jakiejkolwiek nieco dłuższej trasie, bez przerywników typu "światła", nie miałem. Zastanawiałem się, jak wypadnę w porównaniu do ostatniej trasy na tym dystansie; wówczas średnia wypadła około 27 km/h.
Minąłem pierwsze skrzyżowania i wypadłem na prostą w kierunku Pruszkowa. Położyłem się wygodnie i prędkość przelotowa wskoczyła od razu grubo powyżej 30 km/h. Nie, nie chodzi mi o prędkość, ta nie robi żadnego wrażenia. Chodzi o to, że pedałując zupełnie bez wysiłku, tak, jak pedałuję po całym dniu roboty, miałem na liczniku 32 km/h... i to pod wiatr. Dziwne. Zrzuciłem o jedno przełożenie w dół i prędkość wskoczyła, nadal bez wysiłku, na 35 km/h. Nadal dziwne, w końcu jechałem pod wiatr i na oponach 1,6.
Osiągnąć osiągnąłem, pojawiło się pytanie, jak długo to będzie sobie trwało. Na przedmieściach Pruszkowa byłem w okolicy ósmego kilometra, a licznik wskazywał pewne anomalie, tj.: gdy jechałem 32 km/h, strzałka w dół informowała, że jadąc z tak nikczemną prędkością zaniżam sobie średnią. Celem było sprawdzenie pod kątem dłuższych tras, więc nie starałem się cisnąć i jechać rekreacyjnie, mimo to dopóki nie zaczęły mnie zatrzymywać światła, skrzyżowania i ruch, średnią miałem w okolicach 32,6 km/h.
Przeleciałem przez Pruszków i przez Piastów pomknąłem w kierunku Warszawy. Gdzieś w okolicach ul. Traktorzystów wychynął przede mnie szosowiec. Jechał z dobrą prędkością, ale robił mi tunel, czego chciałem uniknąć. Wyprzedzać nie chciałem, bo wyszedłbym na idiotę, z kolei szkoda mi było czasu na czekanie, aż sobie odjedzie. Przyczaiłem się więc z piętnaście metrów za nim i tak sobie jechaliśmy ze dwa kilometry. Kolega po chwili zorientował się, że jadę za nim, więc zaczął mi na bieżąco podrzucać informacje o drodze; pierwszy raz miałem okazję w praktyce zobaczyć, jak wygląda takie sygnalizowanie.
Kolega w końcu skręcił, ja po chwili też zbiłem do siebie, średnia, o dziwo, nadal powyżej 30 km/h. Pozostał najtrudniejszy moment: okolice Dźwigowej i Powstańców, napstrzone światłami i różnymi innymi zaniżającymi średną bajerami, a celem jest utrzymanie bezwysiłkowej jazdy. Mimo wszystko, zajeżdżając pod blok, miałem średnią 30,47 km/h.
W skrócie: mamy rekord! I to na dystansie ok. 25 km. Aż kusi, żeby sprawdzić, jak to się spisze na rozsądnym dystansie, większym od 150 km, wydaje mi się, że stówka w cztery godziny wylądowała właśnie spokojnie w zasięgu. Do tego nie czuję w ogóle bólu nadgarstków.
A poza tym, to chyba trzeba kupić szosówkę, bo to dopiero musi być różnica...
- DST 40.58km
- Czas 01:30
- VAVG 27.05km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 16 czerwca 2013
Kategoria < 50km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (18)
Rozdział 18: Powrót do cywilizacji
Nad ranem zbudziło nas gorąco i słońce. W nocy deszcz się nie odzywał, wszystko więc było suche. Hipcia postawiła nas na nogi o ósmej, mimo że sugerowałem, że możemy sobie spokojnie, spokojnie, spokojnie poleżeć. O dziewiątej byliśmy już zebrani, po chwili pokonaliśmy krótki podjazd na ostatnią przełęcz, z której zjeżdżając minęliśmy dwóch sakwiarzy i zblokowaliśmy na zakrętach ruch kamperów. Minęliśmy Rafsbotn i spokojnie pokołowaliśy na lotnisko, robiąc jeszcze przerwę na stacji, na której zwróciłem do połowy wypełniony kartusz (babeczka jakoś była zdziwiona, ale przyjęła tłumaczenie, że do samolotu nie wezmę, a do kosza nie wyrzucę, w zeszłym roku wystarczyło proste "Czy mogę to u was zostawić?"). Zjedliśmy tam też parówkę, za polską cenę dziesięciu koron; dobrze, że nie odkryliśmy tego wcześniej, bo zapewne (analogicznie do zeszłorocznej wyprawy na Gdańsk) stałyby się one podstawią naszego żywienia.
Lotnisko w Alcie było niewielkie, sympatyczne i prawie bezludne. Zanim weszliśmy, postaliśmy jeszcze przed info o samej Alcie i pomnikiem ichniego Małysza. Potem, mając trzy godziny w zapasie, niespiesznie przebraliśmy się w ostatnie czyste koszulki, spakowaliśmy rowery, przeglądnęliśmy i uzupełniliśmy część relacji i usiłowaliśmy kupić kawę w automacie. Z jedną się udało, z drugą - straciłem pięć koron i tym samym brakło mi drobniaków, a nie chciało mi się latać i rozmieniać papierków. W międzyczasie na zewnątrz zaczęło padać. Hipcia, jak to ona, narzekała, że mogliśmy jeszcze zakręcić kawałek, bo czasu było dosyć, ale skoro już byliśmy spakowani, to nie było sensu szukać okazji na przejechanie 10 km po mieście.
Przy odprawie dostaliśmy dwa wielkie wory na rower (!), oddaliśmy wszystko, po czym w niewielkiej poczekalni postanowiliśmy zaszaleć i napić się piwa w nagrodę po podróży. Było to najdroższe nasze piwo w życiu. Po dłuższym oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, wysiadka w Oslo. Tu był problem z bagażem: w tamtą stronę musieliśmy go odebrać; tu - powiedziano nam, że bagaż sam leci do Warszawy, więc odrobinę niespokojni o to ruszyliśmy w stronę ponownej odprawy (gdybyśmy to wiedzieli wcześniej, poszlibyśmy od razu w stronę wejścia dla pasażerów transferowych). Rozsiedliśmy się wygodnie i słysząc z okolic polską mowę, wcinaliśmy zakupione przed chwilą żelki i popijaliśmy piwem, równie bandycko drogim co to pite w Alcie. Po oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, którego start opóźnił się przez brak jednego z członków personelu pokładowego, po czym poszybowaliśmy w powietrze.
Nad Polską za oknem zaczęło wisieć coś dziwnego, czego nie widziałem od dawna. Noc. Po wszystkich norweskich miastach, wyglądających jak wtulone we fragment niegościnnej przyrody, rozległa Warszawa, z jej szerokimi, rozświetlonymi ulicami, wyglądała jak zaraza pożerająca ziemię. Lądując zresztą doszliśmy do tego, że jest coś nie tak: jest ciemno, gorąco, śmierdzi spaliną i jest dużo ludzi - na pewno jesteśmy w piekle. Była to jednak faktycznie Warszawa.
Bagaże szczęśliwie wyjechały, tym razem, dla odmiany, rowery wyjechały pasem dla bagażu ponadwymiarowego, nie, jak rok temu, normalnym pasem bagażowym... nawet były w całości. Zebraliśmy wszystko do kupy (coś dziwnego, trzy osoby zainteresowały się tym, skąd wracamy i gdzie byliśmy), po czym zapakowaliśmy bagaże na rower i popchnęliśmy rowery w stronę wyjścia. Na wyjściu jeszcze pogadanka z taksiarzami, żartującymi, że wszystko pakujemy na rower, zamiast dać im zarobić, po czym ruszyliśmy w nocną Warszawę.
Nad ranem zbudziło nas gorąco i słońce. W nocy deszcz się nie odzywał, wszystko więc było suche. Hipcia postawiła nas na nogi o ósmej, mimo że sugerowałem, że możemy sobie spokojnie, spokojnie, spokojnie poleżeć. O dziewiątej byliśmy już zebrani, po chwili pokonaliśmy krótki podjazd na ostatnią przełęcz, z której zjeżdżając minęliśmy dwóch sakwiarzy i zblokowaliśmy na zakrętach ruch kamperów. Minęliśmy Rafsbotn i spokojnie pokołowaliśy na lotnisko, robiąc jeszcze przerwę na stacji, na której zwróciłem do połowy wypełniony kartusz (babeczka jakoś była zdziwiona, ale przyjęła tłumaczenie, że do samolotu nie wezmę, a do kosza nie wyrzucę, w zeszłym roku wystarczyło proste "Czy mogę to u was zostawić?"). Zjedliśmy tam też parówkę, za polską cenę dziesięciu koron; dobrze, że nie odkryliśmy tego wcześniej, bo zapewne (analogicznie do zeszłorocznej wyprawy na Gdańsk) stałyby się one podstawią naszego żywienia.
Lotnisko w Alcie było niewielkie, sympatyczne i prawie bezludne. Zanim weszliśmy, postaliśmy jeszcze przed info o samej Alcie i pomnikiem ichniego Małysza. Potem, mając trzy godziny w zapasie, niespiesznie przebraliśmy się w ostatnie czyste koszulki, spakowaliśmy rowery, przeglądnęliśmy i uzupełniliśmy część relacji i usiłowaliśmy kupić kawę w automacie. Z jedną się udało, z drugą - straciłem pięć koron i tym samym brakło mi drobniaków, a nie chciało mi się latać i rozmieniać papierków. W międzyczasie na zewnątrz zaczęło padać. Hipcia, jak to ona, narzekała, że mogliśmy jeszcze zakręcić kawałek, bo czasu było dosyć, ale skoro już byliśmy spakowani, to nie było sensu szukać okazji na przejechanie 10 km po mieście.
Przy odprawie dostaliśmy dwa wielkie wory na rower (!), oddaliśmy wszystko, po czym w niewielkiej poczekalni postanowiliśmy zaszaleć i napić się piwa w nagrodę po podróży. Było to najdroższe nasze piwo w życiu. Po dłuższym oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, wysiadka w Oslo. Tu był problem z bagażem: w tamtą stronę musieliśmy go odebrać; tu - powiedziano nam, że bagaż sam leci do Warszawy, więc odrobinę niespokojni o to ruszyliśmy w stronę ponownej odprawy (gdybyśmy to wiedzieli wcześniej, poszlibyśmy od razu w stronę wejścia dla pasażerów transferowych). Rozsiedliśmy się wygodnie i słysząc z okolic polską mowę, wcinaliśmy zakupione przed chwilą żelki i popijaliśmy piwem, równie bandycko drogim co to pite w Alcie. Po oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, którego start opóźnił się przez brak jednego z członków personelu pokładowego, po czym poszybowaliśmy w powietrze.
Nad Polską za oknem zaczęło wisieć coś dziwnego, czego nie widziałem od dawna. Noc. Po wszystkich norweskich miastach, wyglądających jak wtulone we fragment niegościnnej przyrody, rozległa Warszawa, z jej szerokimi, rozświetlonymi ulicami, wyglądała jak zaraza pożerająca ziemię. Lądując zresztą doszliśmy do tego, że jest coś nie tak: jest ciemno, gorąco, śmierdzi spaliną i jest dużo ludzi - na pewno jesteśmy w piekle. Była to jednak faktycznie Warszawa.
Bagaże szczęśliwie wyjechały, tym razem, dla odmiany, rowery wyjechały pasem dla bagażu ponadwymiarowego, nie, jak rok temu, normalnym pasem bagażowym... nawet były w całości. Zebraliśmy wszystko do kupy (coś dziwnego, trzy osoby zainteresowały się tym, skąd wracamy i gdzie byliśmy), po czym zapakowaliśmy bagaże na rower i popchnęliśmy rowery w stronę wyjścia. Na wyjściu jeszcze pogadanka z taksiarzami, żartującymi, że wszystko pakujemy na rower, zamiast dać im zarobić, po czym ruszyliśmy w nocną Warszawę.
- DST 25.91km
- Czas 01:38
- VAVG 15.86km/h
- VMAX 55.00km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 17 marca 2013
Kategoria do czytania, < 50km
Niedzielne kółko po wioskach
W niedzielę już od rana, jeszcze mrucząc w połowie przez sen, zbudziła mnie Hipcia. Że niby obiecałem o szóstej rano wstać i iść na rower. W sobotę nie poszliśmy, bo wstaliśmy późno, musieliśmy zdążyć na Ursynów przed zamknięciem sklepu, na rowerze - nieosiągalne. W niedzielę zatem Hipcia się na rowerowanie napaliła.
Ustalanie trasy poszło szybko, opcje wybrane, po czym JKW zarządziła jednak, że niedaleko, bo na ściankę też wypada pójść. Faktycznie, przez te treningi trochę się sytuacja komplikuje, bo w czwartki mamy sekcje, w soboty idziemy "na lekko", a niedziela ma być mocna. Przegapienie niedzielnego wycisku to spory ubytek w cyklu.
Zebraliśmy się, spakowaliśmy, co trzeba (jakoś, nie wiem, nie uważam, żeby jazda bez podstawowych narzędzi, czy zapasowej dętki, była przejawem bohaterstwa, zatem dla świętego spokoju zabieram i to) i wyjechaliśmy - prosto w słońce. Szczęśliwie zabraliśmy ciemne okulary.
Trasa trochę standardowa: przez Babice, Mariew do Zaborowa, jechało się z wiatrem, nawet Hipcia na swoich balonówach zasuwała za mną 30 km/h; potem popatrzyliśmy na zegarek i uznaliśmy, że już pora wracać. Z ronda w Zaborowie pojechaliśmy paskudną drogą na Święcice, w Pilaszkowie skręciliśmy w lewo. Paskudny wiatr hulał po polach i przeszkadzał jechać, prędkość przelotowa spadła poniżej 20 km/h, a liczba dziur wcale nie pomagała. Jakoś tam bez przygód doturlaliśmy się do domu... gdzie od ciszy dzwoniło w uszach. Ubrałem się zdecydowanie za chłodno, zarówno jedne, jak i drugie łapy mi zmarźli.
Przepraszam wszystkich wyborców za to, co napiszę, ale platforma to nie rozwiązanie. Ni cholery nie idzie mi się do tego przyzwyczaić; dziś mają przyjść nowe SPD, w końcu się dopnę, ze dwa tygodnie regulacji i bedzie można jechać. Na platformach nie potrafię złapać cyklu, brakuje takiego "samo sie jedzie", zupełnie inaczej. I paskudnie.
W domu trzeba było trochę ochłonąć i uspokoić rozhulane przez wiatr uszy, ale jednak na ściankę poszliśmy.
Ustalanie trasy poszło szybko, opcje wybrane, po czym JKW zarządziła jednak, że niedaleko, bo na ściankę też wypada pójść. Faktycznie, przez te treningi trochę się sytuacja komplikuje, bo w czwartki mamy sekcje, w soboty idziemy "na lekko", a niedziela ma być mocna. Przegapienie niedzielnego wycisku to spory ubytek w cyklu.
Zebraliśmy się, spakowaliśmy, co trzeba (jakoś, nie wiem, nie uważam, żeby jazda bez podstawowych narzędzi, czy zapasowej dętki, była przejawem bohaterstwa, zatem dla świętego spokoju zabieram i to) i wyjechaliśmy - prosto w słońce. Szczęśliwie zabraliśmy ciemne okulary.
Trasa trochę standardowa: przez Babice, Mariew do Zaborowa, jechało się z wiatrem, nawet Hipcia na swoich balonówach zasuwała za mną 30 km/h; potem popatrzyliśmy na zegarek i uznaliśmy, że już pora wracać. Z ronda w Zaborowie pojechaliśmy paskudną drogą na Święcice, w Pilaszkowie skręciliśmy w lewo. Paskudny wiatr hulał po polach i przeszkadzał jechać, prędkość przelotowa spadła poniżej 20 km/h, a liczba dziur wcale nie pomagała. Jakoś tam bez przygód doturlaliśmy się do domu... gdzie od ciszy dzwoniło w uszach. Ubrałem się zdecydowanie za chłodno, zarówno jedne, jak i drugie łapy mi zmarźli.
Przepraszam wszystkich wyborców za to, co napiszę, ale platforma to nie rozwiązanie. Ni cholery nie idzie mi się do tego przyzwyczaić; dziś mają przyjść nowe SPD, w końcu się dopnę, ze dwa tygodnie regulacji i bedzie można jechać. Na platformach nie potrafię złapać cyklu, brakuje takiego "samo sie jedzie", zupełnie inaczej. I paskudnie.
W domu trzeba było trochę ochłonąć i uspokoić rozhulane przez wiatr uszy, ale jednak na ściankę poszliśmy.
- DST 47.74km
- Czas 02:23
- VAVG 20.03km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 13 października 2012
Kategoria < 50km
Co ma wspin do konwencji fitness?
Przyjechaliśmy sobie na ściankę i przez trzy godziny wspinaliśmy się w rytmie paskudnej muzyki klubowej i darcia ryja prowadzących. Gdy w końcu wyszliśmy na zewnątrz, zapanowała cudowna cisza...
Do domu wróciliśmy przez okolice Mostu Północnego, chcieliśmy sprawdzić, którędy wyjedziemy jadąc z mostu na zachód i wyjechaliśmy na Metrze Młociny. Potem przez Arkuszową i (Hipcia cisnęła) przez Izabelin i Stare Babice do domu. Po drodze zrobiło się chłodno, między polami coś około dwóch stopni.
Do domu wróciliśmy przez okolice Mostu Północnego, chcieliśmy sprawdzić, którędy wyjedziemy jadąc z mostu na zachód i wyjechaliśmy na Metrze Młociny. Potem przez Arkuszową i (Hipcia cisnęła) przez Izabelin i Stare Babice do domu. Po drodze zrobiło się chłodno, między polami coś około dwóch stopni.
- DST 33.16km
- Czas 01:40
- VAVG 19.90km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 6 października 2012
Kategoria < 50km, do czytania
My tylko na chwileczkę...
Wybraliśmy się na kilka godzin na ściankę. Pogodynka dodatkowo zapowiadała deszcz. Cały dzień świeciło piękne słońce. Wieczorem Hipci zachciało się jeszcze na rower, wyszliśmy z planem na niewielkie kółko przez Leszno. Przywitał nas deszcz. Ruszyliśmy, po drodze zmieniając plan na "Jedźmy przez Umiastów do Leszna, potem się zobaczy". W Babicach gdy lunęło, zmieniliśmy plan na "może kółko przez Wiktorów-Zaborów-Umiastów". Przestało padać. Po raz kolejny strzeliło w Lipkowie, gdy ustalaliśmy dalszą trasę. Hipcia mruknęła coś niecenzuralnego o Hornówku i pojechaliśmy tamtędy.
Przestało padać, oczywiście, w Warszawie, więc zjadłszy lody w McD, ruszyliśmy trochę naokoło w kierunku Bemowa przez Marymont.
Przestało padać, oczywiście, w Warszawie, więc zjadłszy lody w McD, ruszyliśmy trochę naokoło w kierunku Bemowa przez Marymont.
- DST 34.43km
- Czas 01:50
- VAVG 18.78km/h
- VMAX 27.14km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 17 sierpnia 2012
Kategoria < 50km
Do zachodu słońca na plaży
Posiedzieliśmy do zachodu na plaży, potem powrót w ciemności - czerwonym do Stilo, rowerowym pomarańczowym na pole namiotowe. Piach to zupełnie inna jakość, gdy jest ciemno. Tak zmęczony (psychicznie) rzadko kiedy jestem.
- DST 26.52km
- Czas 02:57
- VAVG 8.99km/h
- VMAX 26.68km/h
- Sprzęt Unibike Viper