Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

> 50 km

Dystans całkowity:20451.88 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:790:19
Średnia prędkość:25.81 km/h
Maksymalna prędkość:75.60 km/h
Suma podjazdów:13114 m
Maks. tętno maksymalne:194 (100 %)
Maks. tętno średnie:169 (87 %)
Suma kalorii:94828 kcal
Liczba aktywności:300
Średnio na aktywność:68.17 km i 2h 38m
Więcej statystyk
Czwartek, 16 sierpnia 2018 Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening

Miał być grupowy i był grupowy

W planie miałem stawienie się na ustawce w Babicach, ale Hipcia zaproponowała wspólny wyjazd, więc ruszyliśmy 40 minut wcześniej.

Machnęliśmy standardowy, KGS-owy segment pt. "Pętla standardowa" (przejechało go, do tej pory, jedynie lekko ponad 50 osób). Solidna jazda we dwójkę weszła w nogi, niby pracowałem z tego tylko połowę, ale ta "połowa" to jednak 45 minut harówki...

  • DST 65.27km
  • Czas 01:56
  • VAVG 33.76km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 12 sierpnia 2018 Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening

Na kawę

Zaczęliśmy tradycyjnie: ja wyruszyłem pierwszy, by spotkać się pośrodku na stacji Moya w Lesznie. Jesteśmy tam tak często, że tylko patrzeć, jak zaczną nam mówić po imieniu...

Najpierw jednak poleciałem bokiem do Błonia, przeciąwszy miasto odwiedziłem wioseczkę o pięknej nazwie Pass i pojechałem drogą, na której jeszcze mnie nigdy nie było, aż do Łuszczewka. Tam wsiadłem w standardowy ciąg do Podkampinosu i spokojnie dokręciłem do Leszna.

Kawa przeciągnęła się z jednej do dwóch, a potem, spokojnie, gawędząc, dojechaliśmy do domu.


  • DST 88.57km
  • Czas 02:51
  • VAVG 31.08km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 11 sierpnia 2018 Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening

Żwawo po okolicy

Chciałem przejechać się z Tomkiem na Gassy. Taki był plan. Padający od rana deszcz postanowił jednak przesunąć jego realizację. W związku z tym, że prognozy nie były jednoznaczne, a z jakichś radarów wynikało, że może padać i do wieczora, ruszyłem sam, w planie mając objechanie swoich okolic.

Oczywiście, rozpogodziło się bardzo szybko. A potem przygrzało i zaczęło wysychać.

Przeciąłem Leszno i pokręciłem aż do skrętu na Radzików w Białutach. Przez remont standardowej trasy Umiastów-Kaputy zmuszony zostałem, by zrobić to, czego nie lubię, czyli wracać do domu po własnych śladach... Ale akurat lekkie wydłużenie trasy było mi na rękę, bo coś dobrze nasmarowałem łańcuch i jechało się sprawnie.


  • DST 70.18km
  • Czas 02:06
  • VAVG 33.42km/h
  • Sprzęt Stefan
Czwartek, 9 sierpnia 2018 Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem

Warszawskie sztajfy

"Ufam, że wymaksowałeś przewyższenia", napisał Michał.

Jak wszyscy wiemy, Warszawa, największe miasto polskiego przedgórza, stoi podjazdami. Można tu znaleźć wszystko: od krótkich, rozgrzewkowych wręcz hopek, przez większe, konkretne podjazdy, aż do nakrywających, wieloprocentowych sztajf. Od dłuższej chwili kusiła mnie alitimetrowa lista najtrudniejszych podjazdów w okolicy Warszawy, więc w końcu postanowiłem usiąść i ją narysować. Przy pomocy wspomnianego Altimetru, stravowych segmentów, oraz podań i klechd ludowych, skonstruowałem trasę, która wiodła z północy na południe, przez wszystkie najtrudniejsze i część łatwiejszych, ale niewiele trudnością ustępujących podjazdów.

Wbrew pozorom, lista chętnych do tak poważnej wyrypy nie pękała w szwach. Ktoś uznał to za głupi pomysł, komuś się nie chciało... koniec końców, pojawił się jeden chętny: Michał, człowiek, który nie boi się żadnego wyzwania.



Spotkaliśmy się późnym popołudniem, w okolicach centrum. Po szybkim transferze na północ, zaczęliśmy od pierwszego wyzwania: ulica Podleśna. Zaczynająca się od twardego i trzymającego jednego procenta, w połowie półtorakilometrowej męki wznosi się do mocnych pięciu procent, by zakończyć niewielkim wypłaszczeniem w okolicach ulicy Marymonckiej.



Podjazd ulicą Krasińskiego był lekką ulgą dla wstępnie zakwaszonych nóg, ale najmocniejszym wyzwaniem tej części wyprawy była ulica Sanguszki, pierwszy z oznaczonych na altimetrowych tabelach podjazdów. Mimo, że w tej tabeli zajmuje dalekie, dwudzieste drugie miejsce, nie można odmówić mu trudności: trzyprocentowy początek został chytrze przedzielony światłami, co wymusiło na nas start pod górę i mozolne nabieranie prędkości na prawie jednoprocentowej końcówce po ulicy Konwiktorskiej. Tu, pod pozorem uporządkowania bagażu, poprosiłem o chwilę przerwy, na złapanie oddechu i wyrównanie tętna.

Kolejnym punktem programu, był, zaplanowany w ostatniej chwili, zjazd i podjazd ulicami Długą i Mostową. Końcówkę tego zjazdu stanowi ulica Boleść, co, zważywszy na to, że trasa poprowadzona jest po bruku i nie są to, bynajmniej, zwykłe kocie łby, brzmi znamiennie. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałem, że źle przygotowałem się do tej wyprawy i zabrałem nie ten rower: Michał zabrał swojego gravela i po prostu mi odjechał, podczas gdy ja, na cienkich oponkach 23c, walczyłem z każdym kamieniem i każdą nierównością.

Przebiwszy się przez remontowaną Miodową, Nowym Zjazdem udaliśmy się prosto w objęcia kolejnego brukowego sektora, by dowiedzieć się, że zmyliliśmy trasę. Uratowawszy się przejazdem chodnikiem pod prąd i stromy zjazd po ledwo widocznej ścieżce, podjechaliśmy do podnóża ul. Bednarskiej.

Ostatnio oglądałem film z Memoriału Królaka, gdzie widziałem, jak warszawska, kolarska społeczność, z wielkim zaangażowaniem dopingowała i wspierała kolarzy. Cieszyłem się więc, że i mi dane będzie zmierzyć się z tym srogim podjazdem, bardzo szybko jednak, po raz wtóry dzisiaj, uświadomiłem sobie ułomność zabranego na tę eskapadę roweru. Brukowana wielkimi, nierównymi waflami droga, po raz kolejny dała mi możliwość obserwowania, jak Michał, pewnie nawet nie zauważając nierówności, szybko mknie do szczytu. Na górze z ulgą przyjąłem fakt, że to był już ostatni tak wymagający, brukowy sektor.



Kolejny czaił się tuż za rogiem: ulica Karowa, brukowana już kocimi łbami, była mniej wymagającym przeciwnikiem. Dojechawszy do Krakowskiego Przedmieścia zawróciliśmy i puściliśmy się w szalony zjazd, tylko po to, by po krótkim odsapnięciu na ul. Browarnej, stanąć oko w oko z najpoważniejszym wyzwaniem tego dnia: Oboźną.

Najtrudniejszy, wg Altimetru, podjazd znajdujący się w granicach miasta. Pięćset metrów cierpienia, które praktycznie od początku atakuje nogi srogimi pięcioma procentami, by po chwili wydrzeć z płuc ostatni oddech i zakwasić mięśnie ud hardymi dziesięcioma. Pod pomnik Kopernika dojechałem już kompletnie wyczerpany, zganiając wirujące mi przed oczami mroczki, podczas gdy pracujące jak miechy kowalskie płuca rozpaczliwie walczyły o każdy mililitr tlenu.

Gdy już myślałem, że uspokoiłem się wewnętrznie i ciało przestało walczyć o przetrwanie, w drodze pod Tamkę na drodze stanęła nam znowu ta sama droga. Byłem przekonany, że to inny podjazd, więc, nieświadom wyzwania, rzuciłem "jedźmy!". Michał, zmęczonym głosem, wytłumaczył mi, że tu już byliśmy, po czym rzucił: chodź, pojedziemy tak, jak idzie Pętla Kopernika. Próbowałem protestować, ale było już za późno. Przejechaliśmy krótszy, stumetrowy fragment, a ja czułem, jak moje ciało coraz bardziej umiera. Na szczęście skręciliśmy w Dynasy i puściliśmy się w szalony zjazd. Serio, szalony.

Rozumiem, że można tu robić trening kolarski. Co prawda wąska, nierówna i zastawiona autami uliczka w samym centrum miasta średnio się na to nadaje, ale sam pomysł puszczania tamtędy punktowanego treningu (tak, do pewnego czasu Pętla Kopernika była nieformalnymi zawodami) brzmi niewiarygodnie abstrakcyjnie.



Nie miałem czasu, by się nad tym pochylić, bo za rogiem czaiło się kolejne wyzwanie: Tamka, numer 12 na Altimetrze. Pasy rowerowe, spacerujący po nich piesi i ruch samochodowy. Po raz kolejny wytrzeszczone oczy, widok przedniego koła i płuca pracujące jak miech akordeonu, rwane pojedynczymi akordami zwolnień i przyspieszeń.

Po zjechaniu z Tamki nasz pierwotny plan zakładał dotarcie na Foksal. Nawet jest tam segment i prowadzi tamtędy, wg RwGPS, droga rowerowa. Szkoda tylko... że po schodach. Wyjechaliśmy tyle, ile się dało, po stromych, parkowych ścieżkach i wróciliśmy na Solec.

Czas przemieścić się w okolice Ujazdowa: na pierwszy rzut idzie ul. Książęca. Michał zapodaje pod górę zdrowe tempo, siadam na kole i patrzę, jak wzrasta cyfra aktualnego przewyższenia. Końcówka to już harde cztery procent, słyszę szczękanie mojego suportu, widzę, jak potężne plecy Michała w walce o życiodajny tlen niemalże dwukrotnie powiększają swoją objętość, wizg łańcuchów, protestujących przeciw przykładanej na nie mocy, staje się coraz bardziej nie do zniesienia, ale w końcu jest! Stoimy na światłach, oszołomieni walką i patrzący ze zdziwieniem na fakt, że świat nadal żyje: samochody jeżdżą, spacerowicze chodzą, ba, przed nami przejeżdża nawet ktoś na miejskim Veturilo, nieświadom faktu, że właśnie pokonaliśmy kolejne sześćset metrów morderczego podjazdu!

Regenerując i rozluźniając mięśnie zjeżdżamy Myśliwiecką, tylko po to, by po chwili zmierzyć się z nią oko w oko. Jedno oczko w rankingu wyżej od pokonanej przed chwilą Karowej, czyli bezlitosne siedemset metrów czystej mocy, gdzie po raz kolejny świat widziany tylko w odcieniach szarości, błędny wzrok przenoszony z przedniego koła na asfalt i z powrotem, a na liczniku nieubłaganie pojawiająca się cyfra "5". Pięć procent!



Jeśli ktoś choć odrobinę zna kolarską mapę Warszawy, to zapewne już wie, co musiało być kolejnym punktem na naszej mapie przewyższeń. Diament w koronie podjazdów Warszawy, perła szlaków warszawskich szosowców, mekka górali i amatorów mocnych wrażeń: Agrykola!

Rzuciłem się w nią jak stęskniony podróżnik w objęcia znalezionej przy szlaku karczmy: pchnąłem w pedały i uderzyłem. Jak zwykle, bezlitosne, sześcioprocentowe nachylenie, zrobiło swoje, kolejne wyszarpywane z trudem metry, kolejne chwile walki i wyczekiwanie na szczyt, tak bliski, ale jednocześnie tak odległy. Malejąca cyfra wskazująca generowane waty uświadamiała mi, że z każdą chwilą tracę siły, że jeszcze chwila, a upragniony koniec nigdy się nie przybliży i pozostanie na zawsze daleko, owiany górską mgłą, podczas gdy ja zostanę na wieki na jej zboczach. Na szczęście z każdym oddechem, każdym obrotem korby i każdym szelestem łańcucha, zbliżałem się do celu, który w końcu osiągnąłem! Ogarnęły mnie radość, niedowierzanie, łzy w kącikach oczu. Równie wzruszony Michał wytarł dyskretnie oczy rękawem kolarskiej koszulki i wskazał dalszy cel, bo musieliśmy pamiętać, że rozczulenie nie mogło nam przysłonić tego, że do zrobienia pozostało tak wiele! Teraz czekał na nas etap mokotowski.

Na pierwszy rzut bierzemy ulicę Goworka. Z niemałym trudem wygrywamy walkę na finiszu z innym, jadącym tamtędy kolarzem, po czym, odpocząwszy podczas zjazdu piękną, ruchliwą ulicą Puławską, przecinamy park Morskie Oko, zdobywając tam kilka kolejnych metrów w pionie. Parkowe ścieżki wymusiły na nas wolną i ostrożną jazdę, dzięki czemu nie zużyliśmy niezbędnych nam do kolejnego wyzwania zasobów.



Ulica Dolna to kolejne bestialskie pięćset metrów bólu. Stojące, nagrzane, letnie powietrze parzyło płuca, gdy gwałtownie wciągaliśmy je, po raz kolejny bezpardonowo uderzając w jęczące pod naporem korby. Niewielki zjazd Belgijską, zjazd po schodach, przecięcie parku i szutry ulicy Piaseczyńskiej pozwoliły odpocząć jedynie symbolicznie. Na naszej drodze stanęła ulica Idzikowskiego; sroga sztajfa, którą pokonujemy bez rozpędu, spokojnie, w okolicach 17 km/h. Zjeżdżamy Dolną, którą, oczywiście, przecinały światła, a potem drogą rowerową docieramy do podnóża Belwederskiej.

Na horyzoncie widzieliśmy już koniec tej wymagającej wyrypy, ale, niestety, bezlitosna mapa ciągle wpychała nam przed oczy kolejne punkty na naszej trasie. Belwederska, kolejny podjazd z listy Altimetru, numer piętnaście w rankingu. Sztywny jeden procent podprowadził nas przez chwilę, po czym znowu sięgnęliśmy pięciu procent. Do tego, chwilę wcześniej, z terenu ambasady Rosji wyjechał samochód, który wymusił na nas zwolnienie; kompletnie nieświadom naszej walki Rosjanin po prostu stanął nam na drodze! Na szczęście udało się go bez większych przeszkód ominąć, a gdy po chwili znowu zaszumiał nam w uszach pęd powietrza, uznałem - do tej pory jadąc na kole Michała - że zaatakuję. Bez większych problemów ominąłem go i wystrzeliłem do przodu. Już widziałem szczyt, już prawie na nim byłem, gdy Michał, co muszę z bólem przyznać, zachował się bardzo nieelegancko i bardzo niesportowo: nie potrafiąc, jak mężczyzna, uznać swej porażki na tym rzeźnickim podjeździe, wziął i wyprzedził mnie przed samym szczytem!

Nie mogłem tego przeżywać zbyt długo, bo oczom moim ukazało się znowu delikatne piękno Agrykoli. Zjechaliśmy nią na dół, po czym skierowaliśmy się na ul. Bartycką. Kilka metrów sypkiego żwiru, kostka, po czym prowadzący mnie Michał odbija między drzewa. Wydeptana, wyjeżdżona ścieżka i pierwszy faktyczny szczyt, który dzisiaj zdobędziemy. Kilka razy uślizgnęło mi się koło, oparzyłem się nawet pokrzywą, ale niepomny tego parłem naprzód, starając się nie stracić za dużo do kolegi, który wyciągał ze swojego gravela ile tylko mógł. W końcu dotarliśmy na sam koniec: Kopiec Powstania Warszawskiego!



Zjechaliśmy w sposób łączony: trochę ścieżką, trochę po schodach, trochę po żwirze, po czym udaliśmy się do sklepu, bo solidna praca doszczętnie wysuszyła nam bidony. Napełniwszy je i wypiwszy jednego radlera, ruszyliśmy dalej, w kierunku dwóch ostatnich celów.

Na pierwszy ogień poszła ulica Idzikowskiego. Tym razem udało się porządnie rozpędzić, więc, świadomi tego, że to już prawie koniec, zacisnąwszy zęby wgryźliśmy się w podjazd i utrzymaliśmy aż do końca. Wyskoczyliśmy przy Puławskiej i ruszyliśmy na południe, kierując się na ostatni punkt i drugi szczyt tej wycieczki: Kopę Cwila.

Ostatnie metry. Kapiący z czoła pot. Lepiące się do dłoni zabłąkane muchy. Oczy, szukające szczytu. Usta, łapiące każdy oddech. Tętniące bólem uda, łapiący w plecy skurcz, ostry ból, wdzierający się w napięty jak kamień kark. Wszystko to już przeszłość. Ostatni szczyt zdobyty. Zjeżdżamy po trawniku, stajemy na asfalcie, porównujemy wskazania urządzeń: na moim jest już pięćset metrów w pionie, Michałowi nieco brakuje, więc zaciska zęby, w oczach pojawia się mu determinacja, a ich kolor zasnuwa mgiełka berserkerskiego obłędu. Rzuca: "Poczekaj chwilę" i rusza ponownie pod górę. Gdy wraca, twarz rozjaśnia mu uśmiech ulgi. Licznik wskazuje już pięćset metrów.

Walka, ból, cierpienie, to już przeszłość. Wiemy, że ten wyjazd każdy z nas będzie długo wspominał, każdy rzeźnicki podjazd i techniczny, wymagający zjazd. Teraz jednak myślimy tylko o odpoczynku, na który bardzo zasłużyliśmy. Z tego miejsca każdy jedzie w swoją stronę: jeden na wschód, drugi na zachód. Kończy się dzień, kończy się trasa, legendy pozostaną na zawsze.


  • DST 83.00km
  • Czas 03:40
  • VAVG 22.64km/h
  • Sprzęt Stefan
Wtorek, 7 sierpnia 2018 Kategoria > 50 km, szypko, trening

Ustawka z KGS

Na babickim rynku stało tylko kilka rowerów. Ktoś zaproponował lekko przedłużoną trasę, z wariantem przez Podkampinos.

Punkt osiemnasta ruszyliśmy w trasę - siedem osób, przez chwilę było nas ośmiu, a od okolic Radzikowa aż do samego końca pięciu.

Była to dopiero trzecia, ale najlepsza z ustawek, na jakiej byłem dotychczas. Bez zrywania, szarpania, ucieczek, w zamian za to równa, mocna praca na zmianach do samego końca.

  • DST 91.50km
  • Czas 02:28
  • VAVG 37.09km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 4 sierpnia 2018 Kategoria > 50 km, do czytania, trening

Zabiłem się w czwartek

Wyszedłem na rower przed południem, ale i tak temperatura dała czadu - zaczęliśmy już od 30 stopni.

Już na wstępie wiedziałem, że i czwartkowe hasanie, i temperatura, do spółki nie pozwolą mi zrobić tego, co zaplanowałem, bo byłem kompletnie bez siły. A skoro tak, to skróciłem zabawę i kręcąc luźną nogą dotarłem do domu.
  • DST 34.32km
  • Czas 01:11
  • VAVG 29.00km/h
  • Sprzęt Stefan
Czwartek, 2 sierpnia 2018 Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening

Nocne ganianko

Oj, jak dawno nie wychodziłem na rower po zmroku! Obowiązki kibicowskie - czyli wyjazd po Marcela - spowodowały, że z pracy wyszedłem później i nie zdążyłem na planowaną ustawkę. Na 20:00 nikt nie chciał się ze mną umówić, z Tomkiem też się nie zgraliśmy, więc ruszyłem sam.

Rzuciłem wiatrowi wyzwanie i pojechałem mocniej, niż planowałem. Tę rundę wygrałem, ale dopiero w kolejnych dniach miałem się dowiedzieć, że to nie był mój najlepszy pomysł... 

Po drodze odbiłem się od zakazu, o którym pisał Jurek. Pojechałem po trasie objazdu, czyli z Borzęcina do Zaborowa, pod kościołem w Zawadach zrobiłem nawrotkę, by dowiedzieć się, że wiatr wieje z boku i chyba jeszcze bardziej przeszkadza i wróciłem do domu.

Liczyłem na jakiegoś zawodnika NC4000, ale nikogo jakoś nie znalazłem.

  • DST 86.42km
  • Czas 02:36
  • VAVG 33.24km/h
  • Sprzęt Stefan
Wtorek, 31 lipca 2018 Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem

Kibicowanie na trasie NC 4000

Po raz pierwszy miałem okazję wystąpić w tak nietypowej roli, gdy w ogóle nie startuję w jakimś wyścigu, ale, w zamian za to, idę kibicować. Ciekawie jest tak być z drugiej strony... muszę zastanowić się, czy wolę kibicować, czy się ścigać.

Na prowadzącego w wyścigu Karola czailiśmy się w grupie od rana, ale postanowił uprzejmie zaczekać, aż wyjdziemy z pracy i zafundował sobie długą przerwę w Łowiczu. W związku z tym postanowiliśmy się umówić pod Warszawą i wyjechać mu naprzeciw.

Na wstępie wyhasaliśmy się na terenach Pętli S8 i, wstępnie rozgrzani, ruszyliśmy (już razem z Mijahem) na umówione miejsce spotkania - rondo w Wieruchowie. 



Tam dojechał Ricardo i, po krótkiej pogawędce, ruszyliśmy Karolowi naprzeciw.



Udało się też nam trafić na dobry moment i ustawić się w porę razem z naszym motywującym hasłem.



Dalej, już w większej grupie, odprowadziliśmy Karola pod PKiN, a stamtąd, odwiedzając jeszcze kawiarnię przy Placu Zamkowym, wróciliśmy do siebie.






  • DST 57.72km
  • Czas 02:13
  • VAVG 26.04km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 29 lipca 2018 Kategoria > 50 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Kudłata Makowska

Na sam koniec przygody z okolicami Krakowa przygotowaliśmy sobie całkiem długą trasę, ale uznaliśmy, że nie ma sensu lądować w Krakowie późnym wieczorem i skróciliśmy ją do tylko dwóch głównych akcentów.

Zjadłszy śniadanie wsiedliśmy do auta. Chwilę później ruszyliśmy w kierunku Budzowa, a stamtąd, już na rowerach, ruszyliśmy na Górę Makowską. Gdy robiłem ją za pierwszym razem (no dobrze, wtedy po prawie dziewięciuset kilometrach), była zdecydowanie bardziej stroma. Z kolei zjazd w stronę Makowa był przyjemny tylko na początku, bo musieliśmy mijać kościół i wychodzących zeń, wpatrzonych jeszcze duchowym okiem w niebiosa, wiernych, którzy niczym owieczki, bezmyślnie włazili pod koła roweru.

Za Makowem odbijamy na dwie strome, trzymające dziesięć procent góreczki i długim, nudnym, usypiającym zjazdem, dojeżdżamy do Pcimia. A w zasadzie na pcimski Orlen. Podczas długiego popasu orientujemy się, że całkiem niedaleko jedzie Gavek, więc niewykluczone, że spotkamy go gdzieś na podjeździe pod Kudłacze.

Gdy tylko ruszyliśmy pod górę, momentalnie się znalazł.

Wspólnie podjechaliśmy pod górę, w cieniu wypiliśmy bezalkoholowe i zjechaliśmy, rozłączając się kawałek za Pcimiem: Gavek pojechał w stronę Krakowa, my - w stronę samochodu.

Na sam koniec pozostała nam Przełęcz Dział, z przyjemną, trzymającą kilkanaście procent końcówką, a potem długi i nawet równy zjazd praktycznie do samego parkingu.

  • DST 85.68km
  • Czas 03:49
  • VAVG 22.45km/h
  • Sprzęt Stefan
Wtorek, 24 lipca 2018 Kategoria trening, do czytania, szypko, > 50 km

KGS

Udało mi się wybrać drugi raz, z czego wynika, że raz jeszcze i będzie z tego seria. 

Po ostatnich deszczach na miejscu, skorzystać ze słońca, stawiło się około 10 osób (a po drodze dołączyło jeszcze ze trzech kolegów).

Start, jak ostatnio, spokojny, dwójkami, aż do skrętu na Radzików i wyjazdu na patelnię przy Witkach, gdzie zrobiło się bardzo żwawo, a do tego wiatr zawiał z boku i zaczął mocno przeszkadzać.

I tak to już trwało aż do powrotu do Borzęcina, gdzie nastąpiło względne uspokojenie (z wyjątkiem kilku akcentów w drodze pod babicki kościół). Średnia z jazdy w grupie... 39,1 km/h. Jeszcze chyba dużo czasu upłynie, nim przyzwyczaję się do takich liczb...

Na ławeczkach chwila odsapnięcia i powrót w kierunku Bemowa w niewielkiej grupce.

  • DST 65.49km
  • Czas 01:51
  • VAVG 35.40km/h
  • Sprzęt Stefan

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl