Wpisy archiwalne w kategorii
> 50 km
Dystans całkowity: | 20451.88 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 790:19 |
Średnia prędkość: | 25.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 75.60 km/h |
Suma podjazdów: | 13114 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 94828 kcal |
Liczba aktywności: | 300 |
Średnio na aktywność: | 68.17 km i 2h 38m |
Więcej statystyk |
Sobota, 21 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, szypko
Tam i z powrotem
Planowałem zahaczyć o Wolę Pasikońską i wrócić od południa, ale okazało się, że w Wiktorowie, po raz wtóry, zobaczyłem stolik, przy którym dzieci sprzedawały... babeczki. To znaczy: w czwartek były to babeczki, a dzisiaj w sumie nie wiadomo co. Ale uznałem, że w takim razie trzeba tam wrócić i dowiedzieć się, co to, czy dobre i ile kosztuje.
Zrobiłem więc coś, czego praktycznie nigdy nie robię, czyli wróciłem dokładnie po swoich śladach. Tylko po to, by... zobaczyć już pusty stolik z kartką z napisem "Cola, fanta, sprite - dla ochłody" i pakujące się na rowery dzieciaki.
Trudno, może jeszcze w tygodniu się załapię. Pomysł nieco amerykański, ale miejsce zasadniczo dobre, bo rowerzystów tam jak mrówków.
Zrobiłem więc coś, czego praktycznie nigdy nie robię, czyli wróciłem dokładnie po swoich śladach. Tylko po to, by... zobaczyć już pusty stolik z kartką z napisem "Cola, fanta, sprite - dla ochłody" i pakujące się na rowery dzieciaki.
Trudno, może jeszcze w tygodniu się załapię. Pomysł nieco amerykański, ale miejsce zasadniczo dobre, bo rowerzystów tam jak mrówków.
- DST 84.05km
- Czas 02:32
- VAVG 33.18km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 19 lipca 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Popołudniowe Leszno
Najpierw miałem jechać na ustawkę KGS-u, ale pojechali do lasu, bo miało być mokro. Potem miałem ustawić się z Tomkiem, ale miało lać, więc uznaliśmy, że każdy jedzie u siebie. A potem postanowiłem jechać sam.
Im bliżej godziny mojego wyjścia, tym mniej deszczem straszyło. Obejrzałem sobie końcówkę etapu TdF i tym zmotywowany ruszyłem w trasę.
Jechało się dobrze, więc przedłużyłem nie tylko przez Białuty, ale również okrążając nieco Leszno. A i tak prawie zmieściłem się w dwóch godzinach.
Oczywiście, nie padało, tylko w Koczargach napotkałem tradycyjne kałuże na całą szerokość drogi. Reszta prawie po suchym.
Im bliżej godziny mojego wyjścia, tym mniej deszczem straszyło. Obejrzałem sobie końcówkę etapu TdF i tym zmotywowany ruszyłem w trasę.
Jechało się dobrze, więc przedłużyłem nie tylko przez Białuty, ale również okrążając nieco Leszno. A i tak prawie zmieściłem się w dwóch godzinach.
Oczywiście, nie padało, tylko w Koczargach napotkałem tradycyjne kałuże na całą szerokość drogi. Reszta prawie po suchym.
- DST 64.94km
- Czas 02:01
- VAVG 32.20km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 15 lipca 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Tuż po deszczu
Gdy wychodziłem, jeszcze kropiło, po chwili przestało, ale jako że i tak miałem na sobie przeciwdeszczówkę, to jej nie zdejmowałem (kosztowało mnie to, niestety, hektolitry wypoconej wody).
Dojechałem do Kampinosu i zawróciłem, żałując, że nie posiadam umiejętności, które pozwoliłyby uwiecznić piękny zachód słońca.
Im dalej od Warszawy, tym bardziej sucho. A przy samym mieście - mokro po świeżym opadzie.
Dojechałem do Kampinosu i zawróciłem, żałując, że nie posiadam umiejętności, które pozwoliłyby uwiecznić piękny zachód słońca.
Im dalej od Warszawy, tym bardziej sucho. A przy samym mieście - mokro po świeżym opadzie.
- DST 78.21km
- Czas 02:35
- VAVG 30.27km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 12 lipca 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Zabawa w peletonie
Skoro powiedziało się "A", to trzeba powiedzieć "Psik!", prawda? Skoro więc przypadkiem wpadłem na KGS przedwczoraj i okazało się, że jednak kawałek da się z nimi przejechać, to trzeba było sprawdzić, jak długo się uda utrzymać w grupie.
Nie byłem do końca przekonany co do moich planów na czwartkowe popołudnie, zwłaszcza, że miało bardzo mocno padać, a ja nadal nie mam zmienionych opon i jeżdżę na bontragerowych "łyżwach". W końcu uznałem, że jeśli będzie padało lub będzie mokro, to jadę sam, jeśli nie - to jadę na ustawkę.
Im bliżej 17:40, tym bardziej żałowałem. Od dziecka nie znosiłem podchodzić do nieznanych grup i mówić "Hej, jestem Hipek, zagramy razem w piłkę?" i, okazało się, że jako dorosły człowiek nadal za tym nie przepadam. Jak na złość, pogoda uparcie wskazywała, że jednak nie, nie pojadę solo. Obejrzałem sobie tylko piękny finisz etapu TdF, spakowałem wszystko i pojechałem.
Nad miastem, za moimi plecami, wisiała olbrzymia, czarna chmura. Droga w stronę Babic była jednak nadal sucha, ale tuż przed cmentarzem wjechałem w pierwsze mokre plamy, potem na już solidnie mokry asfalt, aż na krajobraz tuż po ulewie. W tym momencie, tuż przed miejscem spotkania, miałem zawrócić i pojechać swoje, bo przy takim poziomie wilgoci na asfalcie i tej śliskości moich opon, zostanę na pierwszym zakręcie, a koledzy pojadą dalej - i co mi z takiej jazdy?
Już, już, prawie zawracałem, gdy zauważyłem, że grupa stoi i czeka. A co mi tam, spróbujmy. Plan na dziś: nie wyrąbać się, bo tylko to się liczy.
Czeka czterech chłopaków, tak na oko w wieku od dwudziestu kilku do czterdziestu kilku. Jeden mówi, że kawałek dalej już jest sucho. Ha! Czyli zapowiada się interesująco. Po chwili oczekiwania dojeżdża jeszcze jeden i ruszamy. Trasa "standardowa", czyli do ronda w Zaborowie, pętla przez Witki, Leszno i powrót po swoich śladach.
Zaczyna się spokojnie, dwójkami, przelotowa w okolicach 35 km/h. Pierwszy zakręt w Lipkowie upewnia mnie, że jednak nie będzie źle - jest ślisko, więc robię go najbardziej ostrożnie, ale jednak nie tracę dystansu do pozostałych kolegów, którzy też niespecjalnie się spieszą do kontaktu z glebą.
Za Koczargami, w związku z przeszkadzającymi progami, szyk zmienia się na pojedynczą kolumnę i tak będzie już do końca. Jest trochę kałuż, gdy się kończą, tempo systematycznie wzrasta, by ustabilizować się w okolicach 38-40 km/h (ze zmianami co około kilometr). W Witkach tempa nie utrzymuje jeden z kolegów (uff, nie byłem pierwszy), przeskakujemy Leszno i lecimy z wiatrem w kierunku Babic.
Powrót psuje mi strzelający i irytujący tym dźwiękiem suport, do którego gdzieś na pierwszych kałużach dostało się jakieś ziarnko piasku, pstrykające nieznośnie przy każdym mocniejszym pchnięciu w korbę. Pod koniec, po swojej zmianie, prawie nie łapię koła i chwilę muszę dochodzić do peletonu, tracąc jakieś 5 metrów, ale koniec końców chwytam je. Było blisko...
Sprint finałowy (taka, zdaje się, tradycja babickich treningów), który odbywa się przy ostatniej "góreczce" przy kościele, zaskakuje mnie, trochę gonię (ku swojemu zaskoczeniu osiągnę tu maksymalną prędkość - prawie 50 km/h), ale odpuszczam i obserwuję tylko zmagania trójki prowadzących.
Grupa rozjeżdża się, tak zupełnie w losowych kierunkach: jeden jedzie prosto, drugi zajeżdża pod kościół, dwóch jedzie w kierunku Wieruchowa, więc... też jadę do siebie.
Po drodze wyprzedza mnie jakiś kolega, który wiózł się za nami przez ostatnie kilkanaście kilometrów, rzuca "Dobre tempo" i jedzie dalej, wskakuję więc na koło i wiozę się aż Bolimowskiej.
No i co mogę powiedzieć? Świetna zabawa, średnia z samej jazdy w grupie 38,5 km/h (co jest dla mnie zupełną nowością), można się upracować po uszy, poprzyspieszać (bo grupa i trochę rwie, i trochę trzeba gonić, szczególnie przy zakrętach), ale satysfakcja jest bardzo duża. Na pewno w niedalekiej przyszłości znów się pojawię.
Nie byłem do końca przekonany co do moich planów na czwartkowe popołudnie, zwłaszcza, że miało bardzo mocno padać, a ja nadal nie mam zmienionych opon i jeżdżę na bontragerowych "łyżwach". W końcu uznałem, że jeśli będzie padało lub będzie mokro, to jadę sam, jeśli nie - to jadę na ustawkę.
Im bliżej 17:40, tym bardziej żałowałem. Od dziecka nie znosiłem podchodzić do nieznanych grup i mówić "Hej, jestem Hipek, zagramy razem w piłkę?" i, okazało się, że jako dorosły człowiek nadal za tym nie przepadam. Jak na złość, pogoda uparcie wskazywała, że jednak nie, nie pojadę solo. Obejrzałem sobie tylko piękny finisz etapu TdF, spakowałem wszystko i pojechałem.
Nad miastem, za moimi plecami, wisiała olbrzymia, czarna chmura. Droga w stronę Babic była jednak nadal sucha, ale tuż przed cmentarzem wjechałem w pierwsze mokre plamy, potem na już solidnie mokry asfalt, aż na krajobraz tuż po ulewie. W tym momencie, tuż przed miejscem spotkania, miałem zawrócić i pojechać swoje, bo przy takim poziomie wilgoci na asfalcie i tej śliskości moich opon, zostanę na pierwszym zakręcie, a koledzy pojadą dalej - i co mi z takiej jazdy?
Już, już, prawie zawracałem, gdy zauważyłem, że grupa stoi i czeka. A co mi tam, spróbujmy. Plan na dziś: nie wyrąbać się, bo tylko to się liczy.
Czeka czterech chłopaków, tak na oko w wieku od dwudziestu kilku do czterdziestu kilku. Jeden mówi, że kawałek dalej już jest sucho. Ha! Czyli zapowiada się interesująco. Po chwili oczekiwania dojeżdża jeszcze jeden i ruszamy. Trasa "standardowa", czyli do ronda w Zaborowie, pętla przez Witki, Leszno i powrót po swoich śladach.
Zaczyna się spokojnie, dwójkami, przelotowa w okolicach 35 km/h. Pierwszy zakręt w Lipkowie upewnia mnie, że jednak nie będzie źle - jest ślisko, więc robię go najbardziej ostrożnie, ale jednak nie tracę dystansu do pozostałych kolegów, którzy też niespecjalnie się spieszą do kontaktu z glebą.
Za Koczargami, w związku z przeszkadzającymi progami, szyk zmienia się na pojedynczą kolumnę i tak będzie już do końca. Jest trochę kałuż, gdy się kończą, tempo systematycznie wzrasta, by ustabilizować się w okolicach 38-40 km/h (ze zmianami co około kilometr). W Witkach tempa nie utrzymuje jeden z kolegów (uff, nie byłem pierwszy), przeskakujemy Leszno i lecimy z wiatrem w kierunku Babic.
Powrót psuje mi strzelający i irytujący tym dźwiękiem suport, do którego gdzieś na pierwszych kałużach dostało się jakieś ziarnko piasku, pstrykające nieznośnie przy każdym mocniejszym pchnięciu w korbę. Pod koniec, po swojej zmianie, prawie nie łapię koła i chwilę muszę dochodzić do peletonu, tracąc jakieś 5 metrów, ale koniec końców chwytam je. Było blisko...
Sprint finałowy (taka, zdaje się, tradycja babickich treningów), który odbywa się przy ostatniej "góreczce" przy kościele, zaskakuje mnie, trochę gonię (ku swojemu zaskoczeniu osiągnę tu maksymalną prędkość - prawie 50 km/h), ale odpuszczam i obserwuję tylko zmagania trójki prowadzących.
Grupa rozjeżdża się, tak zupełnie w losowych kierunkach: jeden jedzie prosto, drugi zajeżdża pod kościół, dwóch jedzie w kierunku Wieruchowa, więc... też jadę do siebie.
Po drodze wyprzedza mnie jakiś kolega, który wiózł się za nami przez ostatnie kilkanaście kilometrów, rzuca "Dobre tempo" i jedzie dalej, wskakuję więc na koło i wiozę się aż Bolimowskiej.
No i co mogę powiedzieć? Świetna zabawa, średnia z samej jazdy w grupie 38,5 km/h (co jest dla mnie zupełną nowością), można się upracować po uszy, poprzyspieszać (bo grupa i trochę rwie, i trochę trzeba gonić, szczególnie przy zakrętach), ale satysfakcja jest bardzo duża. Na pewno w niedalekiej przyszłości znów się pojawię.
- DST 69.07km
- Czas 01:56
- VAVG 35.73km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 7 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Odrobina przewyższeń
Zacząłem tak, jak w ostatnich dniach, ale dość szybko odbiłem w ulicę... Karkonoską. To była swego czasu alternatywna, trudniejsza droga na drugi koniec Racławówki - faktycznie: całkiem przyjemny podjazd i solidny zjazd pod 60 km/h.
Płaskawym, lekko wznoszącym fragmentem dotarłem do Woli Zgłobieńskiej...
A chwilę później rozpocząłem wspinaczkę na najmocniejszy podjazd dzisiejszej wycieczki, klasyfikowany (na Stravie) jako podjazd trzeciej kategorii. Nie ma ich zbyt wielu w okolicy, więc tę wycieczkę ułożyłem specjalnie pod tę jedną górkę.
Cztery i pół kilometra, średnio cztery procent, chociaż nie brakło fragmentów powyżej dziesięciu. Wyskrobałem się na górę i puściłem w dół.
Zwinąłem się w pozycję "top tube safe" i po chwili już istniał tylko pęd powietrza...
(Źródło)
Po fakcie, oczywiście, dowiedziałem się, że brakło mi jedynie 2 km/h, by przekroczyć 80 km/h. 78,2 km/h to mój nowy rekord na terenie Polski, szybciej - 85 km/h - jechałem tylko w Alpach.
Zjazd nieco się wypłaszczył i umożliwił dokręcanie (ach, dokręcanie przy 60 km/h...), a później przez długi czas jechałem stabilnie powyżej pięćdziesiątki...
To, co dobre, szybko się kończy, musiałem przewalcować się przez jakiś sztywny pagórek, na zjeździe z którego - bardziej stromym nawet - nie było się jak porządnie rozpędzić ze względu na nierówności.
Pozostał jeszcze jeden - znany z MP 2016 - podjazd, a potem... szuter. Chwila przerwy na szukanie właściwej drogi i uznaję, że nie ma co, wracam tak, jak prowadzi asfalt (kosztowało mnie to dziesięć dodatkowych kilometrów).
Końcówka to powrót do Rzeszowa z nawet pomagającym wiatrem i kilka podjazdów od strony Przybyszówki, bo uznałem, że muszę skrócić trasę i zjechać możliwie szybko.
Płaskawym, lekko wznoszącym fragmentem dotarłem do Woli Zgłobieńskiej...
A chwilę później rozpocząłem wspinaczkę na najmocniejszy podjazd dzisiejszej wycieczki, klasyfikowany (na Stravie) jako podjazd trzeciej kategorii. Nie ma ich zbyt wielu w okolicy, więc tę wycieczkę ułożyłem specjalnie pod tę jedną górkę.
Cztery i pół kilometra, średnio cztery procent, chociaż nie brakło fragmentów powyżej dziesięciu. Wyskrobałem się na górę i puściłem w dół.
Zwinąłem się w pozycję "top tube safe" i po chwili już istniał tylko pęd powietrza...
(Źródło)
Po fakcie, oczywiście, dowiedziałem się, że brakło mi jedynie 2 km/h, by przekroczyć 80 km/h. 78,2 km/h to mój nowy rekord na terenie Polski, szybciej - 85 km/h - jechałem tylko w Alpach.
Zjazd nieco się wypłaszczył i umożliwił dokręcanie (ach, dokręcanie przy 60 km/h...), a później przez długi czas jechałem stabilnie powyżej pięćdziesiątki...
To, co dobre, szybko się kończy, musiałem przewalcować się przez jakiś sztywny pagórek, na zjeździe z którego - bardziej stromym nawet - nie było się jak porządnie rozpędzić ze względu na nierówności.
Pozostał jeszcze jeden - znany z MP 2016 - podjazd, a potem... szuter. Chwila przerwy na szukanie właściwej drogi i uznaję, że nie ma co, wracam tak, jak prowadzi asfalt (kosztowało mnie to dziesięć dodatkowych kilometrów).
Końcówka to powrót do Rzeszowa z nawet pomagającym wiatrem i kilka podjazdów od strony Przybyszówki, bo uznałem, że muszę skrócić trasę i zjechać możliwie szybko.
- DST 80.47km
- Czas 02:42
- VAVG 29.80km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 5 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Podrzeszowskie pagórki
Jako że spędzam kilka dni poza Warszawą, postanowiłem wybrać się na poranne rozgrzanie mięśni na trasy, którymi jeździłem jako dzieciak i nastolatek. O tak, żeby sprawdzić, czy dystans nie jest krótszy niż kiedyś i czy górki są tak samo strome.
Z Rzeszowa wyjechałem nad... jakąś dziwną ekspresówką, której, przysiągłbym, jeszcze dwadzieścia lat temu nie było.
Potem do Niechobrza wszystkie górki i solidne podjazdy stały się jakoś... zmarszczkami. Trasa, która zwykle była ponad godzinną wyprawą, teraz zajęła niecałe pół godziny. Skrócił się ten dystans, czy co?
Przeleciałem Niechobrze Dolny i Górny i w końcu napotkałem coś ambitnego: srogi podjazd w kierunku Czudca. Pod sam jego koniec pojawił się znak kierujący turystów na punkt widokowy, no to podjechałem i tam.
Do Czudca zjechałem w okolicy 50 km/h, aż szkoda, że zjazd był kręty i trzeba było hamować, bo spokojnie można było przekroczyć z siedem dyszek.
Prosta w kierunku Boguchwały była z wiatrem (pomijając jakieś paskudne, przeszkadzające wahadełko). Po drodze, lecąc przez te wszystkie pagórki, człowiek wreszcie czuł się jak kolarz, a nie specjalista od płaskich tras po mazowszu...
Ponownie przeciąłem Niechobrz i postanowiłem sprawdzić, czy sztajfa przy kościele w Zaborowie nadal trzyma. O dziwo - trzyma. Solidne dwanaście, może trzynaście procent.
Powrót do miasta porządnym zjazdem.
Wyjazd przyjemny, no pomijając ten smutny szczegół, że Hipcia nie mogła ze mną przyjechać i siedzi w pracy...
Z Rzeszowa wyjechałem nad... jakąś dziwną ekspresówką, której, przysiągłbym, jeszcze dwadzieścia lat temu nie było.
Potem do Niechobrza wszystkie górki i solidne podjazdy stały się jakoś... zmarszczkami. Trasa, która zwykle była ponad godzinną wyprawą, teraz zajęła niecałe pół godziny. Skrócił się ten dystans, czy co?
Przeleciałem Niechobrze Dolny i Górny i w końcu napotkałem coś ambitnego: srogi podjazd w kierunku Czudca. Pod sam jego koniec pojawił się znak kierujący turystów na punkt widokowy, no to podjechałem i tam.
Do Czudca zjechałem w okolicy 50 km/h, aż szkoda, że zjazd był kręty i trzeba było hamować, bo spokojnie można było przekroczyć z siedem dyszek.
Prosta w kierunku Boguchwały była z wiatrem (pomijając jakieś paskudne, przeszkadzające wahadełko). Po drodze, lecąc przez te wszystkie pagórki, człowiek wreszcie czuł się jak kolarz, a nie specjalista od płaskich tras po mazowszu...
Ponownie przeciąłem Niechobrz i postanowiłem sprawdzić, czy sztajfa przy kościele w Zaborowie nadal trzyma. O dziwo - trzyma. Solidne dwanaście, może trzynaście procent.
Powrót do miasta porządnym zjazdem.
Wyjazd przyjemny, no pomijając ten smutny szczegół, że Hipcia nie mogła ze mną przyjechać i siedzi w pracy...
- DST 52.96km
- Czas 01:46
- VAVG 29.98km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 23 czerwca 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Udana ucieczka przed deszczem
W sobotę trzeba było ruszyć się do pracy. Miałem zrobić, co trzeba i wrócić do domu, by zrobić trening. Jeszcze zanim wyjechałem z pracy, okazało się, że teren za oknem wygląda tak, jak poniżej.
Przeczekałem pierwszą ulewę, po drodze napotkałem grad i sporo kałuż, więc byłem pewien, że z wyjazdu nic nie wyjdzie, bo albo nie pojadę, albo będę rzeźbił powolutku w deszczu i z treningu wyjdzie wycieczka ze zwalnianiem na każdej śliskiej nawierzchni.
Tymczasem okazało się, że słońce zaświeciło, drogi przeschły i... mogłem ruszyć.
Trasa to standardowy "Mały Kampinos", bez żadnych wodotrysków. Łomianki w drugą stronę dziurawe i paskudnie przejezdne (ze względu na remonty tor jazdy roweru prowadzi teraz prawie środkiem pasa, czyli po części studzienek).
Nie licząc niewielkiej mżawki, nie zmoczyło mnie ani trochę. Za to pięć minut po tym, jak wszedłem do domu, lunęło jak z cebra.
Przeczekałem pierwszą ulewę, po drodze napotkałem grad i sporo kałuż, więc byłem pewien, że z wyjazdu nic nie wyjdzie, bo albo nie pojadę, albo będę rzeźbił powolutku w deszczu i z treningu wyjdzie wycieczka ze zwalnianiem na każdej śliskiej nawierzchni.
Tymczasem okazało się, że słońce zaświeciło, drogi przeschły i... mogłem ruszyć.
Trasa to standardowy "Mały Kampinos", bez żadnych wodotrysków. Łomianki w drugą stronę dziurawe i paskudnie przejezdne (ze względu na remonty tor jazdy roweru prowadzi teraz prawie środkiem pasa, czyli po części studzienek).
Nie licząc niewielkiej mżawki, nie zmoczyło mnie ani trochę. Za to pięć minut po tym, jak wszedłem do domu, lunęło jak z cebra.
- DST 79.11km
- Czas 02:36
- VAVG 30.43km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 21 czerwca 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Ucieczka... nie wiadomo dokąd
W zasadzie to dobre historie i ciekawe przygody rzadko zaczynają się od stwierdzenia "wyszedłem sobie na trening". Bo w końcu trening to jest takie coś, co się bez sensu jeździ w kółko tę samą trasą. A ciekawe przy nich zdarzenia to "ktoś mi wyjechał z posesji wymuszając pierwszeństwo".
Jak się okazuje, jest tak do czasu.
Wczoraj wyszedłem sobie wieczorem na trening. Półtrzecia godziny, z planem na dotarcie do Tomka tuż po i zrobienie niezbędnych napraw w rowerze. Start wypadł przed osiemnastą, prognozy zapowiadały burze około dwudziestej, więc idealnie, może uda się jeszcze przed nimi uciec.
Przywitał mnie wiatr, wiejący skośnie z południowego zachodu. Na horyzoncie tkwiły ciemne, burzowe chmury, a ja powoli się do nich przybliżałem. Im bliżej Leszna, tym były bliżej i zaczęło być oczywistym, że przed burzą to ja mogę nie zdążyć, zwłaszcza, że chciałem wyjechać lekko za Leszno.
Po którymś odsłoniętym fragmencie, gdy wiatr - niezbyt mocno, ale stanowczo - po raz kolejny zaakcentował swoje istnienie, przypomniało mi się, że na dziś były jakieś ostrzeżenia przed wiatrami i burzami. Było tam m.in. napisane "jeśli nie musisz, nie wychodź z domu". Aha. No to jestem na zewnątrz, jakby co.
W pewnym momencie widoczne kilometr dalej słupy wysokiego napięcia tak jakby się zamazały. A potem znikły, pod granatową chmurą. Deszcz? Zanim przeanalizowałem dokładnie, zniknęły kolejne, a granatowa chmura okazała się mieć kolor piasku. I zbliżała się bardzo.
Gdy zaczęła zjadać domy widoczne kilkaset metrów ode mnie, widziałem, że to pył. I wiedziałem, że czas zawracać. Zanim zdążyłem zareagować, rozejrzeć się, uderzyło we mnie.
Momentalnie zjechałem na pobocze i zatrzymałem się. Samochody jadące za mną też stanęły, bo uderzenie wiatru i pyłu przesłoniło im widok. Ja w międzyczasie włączyłem światła i, przepuściwszy je, zawróciłem. Jeśli tak wygląda początek, to nie chcę wiedzieć, co tam się dzieje z tyłu, więc postanowiłem być możliwie blisko Warszawy.
Ruszyłem. I prawie od razu zorientowałem się, że tylna przerzutka przestała działać. Po kolejnej sekundzie dotarło do mnie, że wszystko jest w porządku, po prostu skończyły mi się przełożenia, bo jadę ponad 50 km/h. Po zaledwie kilku sekundach.
Były momenty dające satysfakcję, takie jak wyprzedzanie z szcześćdziesiątką na liczniku jakiegoś zamulającego mieszkańca powiatu pruszkowskiego. Więcej było jednak tych, które satysfakcji nie dawały, jak omijanie zwalonych gałęzi, manewrowanie między zerwanymi z drzewa patykami czy przejazdy przez alejki pochylających się drzew, z nadzieją, że nic wielkiego nie spadnie mi na głowę.
Od dzieciństwa nie nażarłem się tyle piachu. Wszystko miałem zapylone, w zębach zgrzytało, oczy... jakie to szczęście, że ten jeden raz postanowiłem na trening wziąć okulary, więc oczy były choć odrobinę chronione.
Przez chwilę miałem wrażenie, że to ja wyprzedziłem ten wiatr, dopiero później dotarło do mnie, że nawet się mną nie przejął, przeleciał i pojechał robić wrażenie na mieście. Jak donoszą ludzie, którzy nieopatrznie zostawili uchylone okna - zrobił wrażenie. Szczególnie jeśli mowa o zapyleniu.
Ja tymczasem wróciłem prawie do punktu wyjścia, dotarłem do Połczyńskiej i tam złapała mnie krótka zlewa. W sumie nie wiem, po co założyłem kurtkę... Gdy ją zdjąłem, znowu chlupnęło, tym razem dłużej. I uznałem, że do Tomka pojadę autem. Moje opony bardzo kiepsko sobie radzą na wodzie, więc postanowiłem nie ryzykować jakiejś gleby. Dociągnąłem jeszcze zahaczając lekko Blizne (żeby to, co zaplanowane jako punkt obowiązkowy zostało zrealizowane) i już mogłem zobaczyć swoją twarz w lustrze. Wyglądałem, jakbym przez godzinę przerzucał węgiel do pieca.
(A co do mapki, to dedykuję ją ekspertowi od rysowania po mapie: a weź mi takiego pieska narysuj, ha!)
Jak się okazuje, jest tak do czasu.
Wczoraj wyszedłem sobie wieczorem na trening. Półtrzecia godziny, z planem na dotarcie do Tomka tuż po i zrobienie niezbędnych napraw w rowerze. Start wypadł przed osiemnastą, prognozy zapowiadały burze około dwudziestej, więc idealnie, może uda się jeszcze przed nimi uciec.
Przywitał mnie wiatr, wiejący skośnie z południowego zachodu. Na horyzoncie tkwiły ciemne, burzowe chmury, a ja powoli się do nich przybliżałem. Im bliżej Leszna, tym były bliżej i zaczęło być oczywistym, że przed burzą to ja mogę nie zdążyć, zwłaszcza, że chciałem wyjechać lekko za Leszno.
Po którymś odsłoniętym fragmencie, gdy wiatr - niezbyt mocno, ale stanowczo - po raz kolejny zaakcentował swoje istnienie, przypomniało mi się, że na dziś były jakieś ostrzeżenia przed wiatrami i burzami. Było tam m.in. napisane "jeśli nie musisz, nie wychodź z domu". Aha. No to jestem na zewnątrz, jakby co.
W pewnym momencie widoczne kilometr dalej słupy wysokiego napięcia tak jakby się zamazały. A potem znikły, pod granatową chmurą. Deszcz? Zanim przeanalizowałem dokładnie, zniknęły kolejne, a granatowa chmura okazała się mieć kolor piasku. I zbliżała się bardzo.
Gdy zaczęła zjadać domy widoczne kilkaset metrów ode mnie, widziałem, że to pył. I wiedziałem, że czas zawracać. Zanim zdążyłem zareagować, rozejrzeć się, uderzyło we mnie.
Momentalnie zjechałem na pobocze i zatrzymałem się. Samochody jadące za mną też stanęły, bo uderzenie wiatru i pyłu przesłoniło im widok. Ja w międzyczasie włączyłem światła i, przepuściwszy je, zawróciłem. Jeśli tak wygląda początek, to nie chcę wiedzieć, co tam się dzieje z tyłu, więc postanowiłem być możliwie blisko Warszawy.
Ruszyłem. I prawie od razu zorientowałem się, że tylna przerzutka przestała działać. Po kolejnej sekundzie dotarło do mnie, że wszystko jest w porządku, po prostu skończyły mi się przełożenia, bo jadę ponad 50 km/h. Po zaledwie kilku sekundach.
Były momenty dające satysfakcję, takie jak wyprzedzanie z szcześćdziesiątką na liczniku jakiegoś zamulającego mieszkańca powiatu pruszkowskiego. Więcej było jednak tych, które satysfakcji nie dawały, jak omijanie zwalonych gałęzi, manewrowanie między zerwanymi z drzewa patykami czy przejazdy przez alejki pochylających się drzew, z nadzieją, że nic wielkiego nie spadnie mi na głowę.
Od dzieciństwa nie nażarłem się tyle piachu. Wszystko miałem zapylone, w zębach zgrzytało, oczy... jakie to szczęście, że ten jeden raz postanowiłem na trening wziąć okulary, więc oczy były choć odrobinę chronione.
Przez chwilę miałem wrażenie, że to ja wyprzedziłem ten wiatr, dopiero później dotarło do mnie, że nawet się mną nie przejął, przeleciał i pojechał robić wrażenie na mieście. Jak donoszą ludzie, którzy nieopatrznie zostawili uchylone okna - zrobił wrażenie. Szczególnie jeśli mowa o zapyleniu.
Ja tymczasem wróciłem prawie do punktu wyjścia, dotarłem do Połczyńskiej i tam złapała mnie krótka zlewa. W sumie nie wiem, po co założyłem kurtkę... Gdy ją zdjąłem, znowu chlupnęło, tym razem dłużej. I uznałem, że do Tomka pojadę autem. Moje opony bardzo kiepsko sobie radzą na wodzie, więc postanowiłem nie ryzykować jakiejś gleby. Dociągnąłem jeszcze zahaczając lekko Blizne (żeby to, co zaplanowane jako punkt obowiązkowy zostało zrealizowane) i już mogłem zobaczyć swoją twarz w lustrze. Wyglądałem, jakbym przez godzinę przerzucał węgiel do pieca.
(A co do mapki, to dedykuję ją ekspertowi od rysowania po mapie: a weź mi takiego pieska narysuj, ha!)
- DST 53.03km
- Czas 01:40
- VAVG 31.82km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 20 czerwca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, szypko
Do Łomianek i z powrotem
Dzień siłowania się z wiatrem był wczoraj, więc dziś w planie była spokojniejsza jazda. A skoro spokojniejsza, to i wybór trasy większy, bo nie przeszkadzają skrzyżowania, światła i ruch.
Uznałem więc, że zwiedzę ul. Brukową, która odbija od ronda łączącego ul. Trenów i Kampinoską. Pamiętam, jak ją budowano, ale nigdy nie udało mi się tamtędy pojechać.
Miło się zaskoczyłem. Miły asfalt, potem pojawiła się przyjemna DDR, z obniżeniami przy każdym skrzyżowaniu zrobionymi tak, że nie czułem nawet krawężników. A potem... płynnie przeszedłem na DDR przez Łomianki.
Powrót już starymi ścieżkami, z drobną pomyłką w postaci przegapionego skrętu na Laski. Już pogodziłem się z myślą, że dojadę do Mariewa gruntówką i żwirem, gdy jakimś cudem na mapie zauważyłem ratującą mnie uliczkę, która doprowadziła mnie do przegapionej drogi.
A w Ożarowie znowu stanąłem na przejeździe.
Uznałem więc, że zwiedzę ul. Brukową, która odbija od ronda łączącego ul. Trenów i Kampinoską. Pamiętam, jak ją budowano, ale nigdy nie udało mi się tamtędy pojechać.
Miło się zaskoczyłem. Miły asfalt, potem pojawiła się przyjemna DDR, z obniżeniami przy każdym skrzyżowaniu zrobionymi tak, że nie czułem nawet krawężników. A potem... płynnie przeszedłem na DDR przez Łomianki.
Powrót już starymi ścieżkami, z drobną pomyłką w postaci przegapionego skrętu na Laski. Już pogodziłem się z myślą, że dojadę do Mariewa gruntówką i żwirem, gdy jakimś cudem na mapie zauważyłem ratującą mnie uliczkę, która doprowadziła mnie do przegapionej drogi.
A w Ożarowie znowu stanąłem na przejeździe.
- DST 59.83km
- Czas 01:59
- VAVG 30.17km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 19 czerwca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, szypko
Wieczorny wiatr
Wietrzyk dmuchał całkiem solidnie i przeszkadzał, jak tylko mógł. Trochę głupio mi było, bo przez chwilę gonił mnie jakiś facet, by ostatecznie usiąść na kole... sekundy przed tym, jak kończyła mi się przerwa w ćwiczeniach. I wyszło, jakbym go celowo zerwał.
Powrót przez Ożarów. Ciekawe, ale tym razem... nie stałem na przejeździe kolejowym.
Powrót przez Ożarów. Ciekawe, ale tym razem... nie stałem na przejeździe kolejowym.
- DST 63.52km
- Czas 02:02
- VAVG 31.24km/h
- Sprzęt Stefan