Wpisy archiwalne w kategorii
> 50 km
Dystans całkowity: | 20451.88 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 790:19 |
Średnia prędkość: | 25.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 75.60 km/h |
Suma podjazdów: | 13114 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 94828 kcal |
Liczba aktywności: | 300 |
Średnio na aktywność: | 68.17 km i 2h 38m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 3 maja 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Jeden pagórek
Po tym, jak drugiego maja zadałem sobie atrakcji w zatorskim parku rozrywki, zatęskniłem za rowerem. Akurat trzeci maja zbiegł się z dniem transferu między miejscówkami, więc jadąc z punktu A do punktu B zatrzymaliśmy się w... Bielsku-Białej. Powód szlajania się po tej akurat okolicy był oczywisty i chyba wszystkim wiadomy: gminy!
Jakoś tak się zdarzyło, że nie zaliczyliśmy gminy Szczyrk (raz, wracając z antywyprawki, byliśmy bardzo, bardzo blisko), więc, skoro nadarzyła się okazja, to machnąłem kreską po mapie, zaliczając i tę, i cztery kolejne gminy (w tym jedną dziurę i jedną gminę - Brennę - którą ciężko zaliczyć przypadkiem, bo jakoś tak jest umieszczona, że ani do niej wjechać, ani wyjechać).
Samo przygotowanie trasy wymagało odrobiny uwagi, bo Ride With Gps zmienił chyba nieco algorytm (albo zmieniło się coś na mapie, z której korzystają) i teraz wybranie opcji optymalizowania trasy pod rower kończy się tym, że automat puszcza trasę wszystkim, co ma oznaczone jako "przejeżdżalne rowerem". Czyli zamiast polecieć asfaltem, puści nas szutrówką... tuż obok. Albo ścieżką przy torach kolejowych. Albo drożyną przez park miejski. W tym wypadku optymalnie, według pana Portala, znaczyło: "pieszym szlakiem z Przełęczy Salmopolskiej".
Na całe szczęście zdążyłem w porę dostrzec wszystkie pułapki i można było, zostawiwszy auto pod centrum handlowym (znajomym, bo przejeżdżaliśmy tuż obok w listopadzie), ruszyć pod górę.
Początek, czyli trasa aż do Szczyrku, to mały ruch, dziurawe drogi i atrapy DDR-ek, które sobie podarowaliśmy ze względu na właśnie wspomniane małe obciążenie drogi. I podjazd. Lecimy sobie lekko pod górkę, cieszymy się dniem i dobrą pogodą. W Szczyrku: tragedia. Tłum samochodów, na chodnikach pełno turystów, całe miasto przejeżdżam omijając korek prawą stroną, patrząc, czy ktoś nie otwiera mi drzwi prosto w kierownicę albo nie włazi pod koła. Dopiero za miejscowością robi się spokojnie, ale tu już nie mam czasu na relaks: Hipcia jedzie sobie swoje radosne "luźną nogą", a ja walczę i staram się nie spaść z koła.
RwGPS pokazuje jednak pazurek, bo okazuje się, że zoptymalizował jednak trasę i na przełęcz sugeruje polecieć... jakąś szutrówką, która potem przechodzi w szlak pieszy. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i zostajemy na drodze wojewódzkiej. Tutaj za to radośnie olewa mnie Garmin, który przywiesza się na ekranie pokazującym wysokość, w związku z czym jestem bardzo zaskoczony, że na przełęcz docieram... kilometr wcześniej.
Krótki postój na rzucenie okiem dookoła, łyczek picia i już można lecieć w dół, w kierunku Wisły (po drodze RwGPS znowu puścił trasę jakąś szutrówką w dół zamiast, po ludzku, asfaltem).
W Wiśle wjeżdżamy na trasę MRDP. Ruch jest duży, ale nie tragiczny, więc jedzie się dobrze... do momentu, w którym Hipcia łapie snejka na przejeździe kolejowym. Mamy więc krótką przerwę na wymianę dętki.
Gdy ruszamy, ruch jest nadal spory, ale dość szybko droga rozszerza się do przyjemnych dwóch pasów, mijamy znany skręt na Cieszyn, a po chwili opuszczamy gościnną drogę nr 941 i przebijamy się przez mniejsze i nieco bardziej urokliwe dróżki po wioskach.
Końcówka to powrót do Bielska (prawie prosto, jak w pysk strzelił) z zasłużonym postojem na Orlenie. Po wszystkim można się przebrać, wrzucić rowery na dach i ruszyć dalej, w kierunku kolejnych, majówkowych atrakcji.
Jakoś tak się zdarzyło, że nie zaliczyliśmy gminy Szczyrk (raz, wracając z antywyprawki, byliśmy bardzo, bardzo blisko), więc, skoro nadarzyła się okazja, to machnąłem kreską po mapie, zaliczając i tę, i cztery kolejne gminy (w tym jedną dziurę i jedną gminę - Brennę - którą ciężko zaliczyć przypadkiem, bo jakoś tak jest umieszczona, że ani do niej wjechać, ani wyjechać).
Samo przygotowanie trasy wymagało odrobiny uwagi, bo Ride With Gps zmienił chyba nieco algorytm (albo zmieniło się coś na mapie, z której korzystają) i teraz wybranie opcji optymalizowania trasy pod rower kończy się tym, że automat puszcza trasę wszystkim, co ma oznaczone jako "przejeżdżalne rowerem". Czyli zamiast polecieć asfaltem, puści nas szutrówką... tuż obok. Albo ścieżką przy torach kolejowych. Albo drożyną przez park miejski. W tym wypadku optymalnie, według pana Portala, znaczyło: "pieszym szlakiem z Przełęczy Salmopolskiej".
Na całe szczęście zdążyłem w porę dostrzec wszystkie pułapki i można było, zostawiwszy auto pod centrum handlowym (znajomym, bo przejeżdżaliśmy tuż obok w listopadzie), ruszyć pod górę.
Początek, czyli trasa aż do Szczyrku, to mały ruch, dziurawe drogi i atrapy DDR-ek, które sobie podarowaliśmy ze względu na właśnie wspomniane małe obciążenie drogi. I podjazd. Lecimy sobie lekko pod górkę, cieszymy się dniem i dobrą pogodą. W Szczyrku: tragedia. Tłum samochodów, na chodnikach pełno turystów, całe miasto przejeżdżam omijając korek prawą stroną, patrząc, czy ktoś nie otwiera mi drzwi prosto w kierownicę albo nie włazi pod koła. Dopiero za miejscowością robi się spokojnie, ale tu już nie mam czasu na relaks: Hipcia jedzie sobie swoje radosne "luźną nogą", a ja walczę i staram się nie spaść z koła.
RwGPS pokazuje jednak pazurek, bo okazuje się, że zoptymalizował jednak trasę i na przełęcz sugeruje polecieć... jakąś szutrówką, która potem przechodzi w szlak pieszy. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i zostajemy na drodze wojewódzkiej. Tutaj za to radośnie olewa mnie Garmin, który przywiesza się na ekranie pokazującym wysokość, w związku z czym jestem bardzo zaskoczony, że na przełęcz docieram... kilometr wcześniej.
Krótki postój na rzucenie okiem dookoła, łyczek picia i już można lecieć w dół, w kierunku Wisły (po drodze RwGPS znowu puścił trasę jakąś szutrówką w dół zamiast, po ludzku, asfaltem).
W Wiśle wjeżdżamy na trasę MRDP. Ruch jest duży, ale nie tragiczny, więc jedzie się dobrze... do momentu, w którym Hipcia łapie snejka na przejeździe kolejowym. Mamy więc krótką przerwę na wymianę dętki.
Gdy ruszamy, ruch jest nadal spory, ale dość szybko droga rozszerza się do przyjemnych dwóch pasów, mijamy znany skręt na Cieszyn, a po chwili opuszczamy gościnną drogę nr 941 i przebijamy się przez mniejsze i nieco bardziej urokliwe dróżki po wioskach.
Końcówka to powrót do Bielska (prawie prosto, jak w pysk strzelił) z zasłużonym postojem na Orlenie. Po wszystkim można się przebrać, wrzucić rowery na dach i ruszyć dalej, w kierunku kolejnych, majówkowych atrakcji.
- DST 86.77km
- Czas 03:14
- VAVG 26.84km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 25 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
"Nie bierz błotnika, nie będzie padać"
"Już się wypadało".
No to nie wziąłem.
To, że mnie przelało to nic. Wiatru też się spodziewałem przy takich zlewach. Ale to, że potem całą drogę jechałem z mokrym zadkiem (bo woda przecież magicznie nie znika z ziemi), było już nieprzyjemne...
Trasa skończona w środku niczego. Tam kończył się trening, przeszedłem kawałek pieszo, potem ruszyłem na rowerze załatwić kilka spraw w okolicy.
No to nie wziąłem.
To, że mnie przelało to nic. Wiatru też się spodziewałem przy takich zlewach. Ale to, że potem całą drogę jechałem z mokrym zadkiem (bo woda przecież magicznie nie znika z ziemi), było już nieprzyjemne...
Trasa skończona w środku niczego. Tam kończył się trening, przeszedłem kawałek pieszo, potem ruszyłem na rowerze załatwić kilka spraw w okolicy.
- DST 65.00km
- Czas 02:05
- VAVG 31.20km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 22 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Niedzielne dotlenianie się
Kawa na kampinoskim Orlenie chodziła nam po głowie od dawna. Najpierw się nie chciało, potem grupowa wycieczka nie jechała tamtędy, więc uznaliśmy, że kiedy, jak nie dziś?
Ruch malutki, więc większość trasy po bocznych dróżkach pokonujemy obok siebie.
Dopiero na głównej na Warszawę zmuszeni jesteśmy jechać jedno za drugim, ale z tego miejsca mamy tylko 4 km do stacji. Tam robimy sobie relaks: wypoczynek i kawa w słoneczku i... i wcale nie chce się jechać dalej. Do domu jednak zostało lekko ponad godzinę, w nagrodę jednak możemy wykorzystać to, że teraz, dla odmiany, wiatr wieje w plecy (chociaż, przyznam, był to raczej powiew, igraszka w porównaniu z tym, co działo się wczoraj).
Ruch malutki, więc większość trasy po bocznych dróżkach pokonujemy obok siebie.
Dopiero na głównej na Warszawę zmuszeni jesteśmy jechać jedno za drugim, ale z tego miejsca mamy tylko 4 km do stacji. Tam robimy sobie relaks: wypoczynek i kawa w słoneczku i... i wcale nie chce się jechać dalej. Do domu jednak zostało lekko ponad godzinę, w nagrodę jednak możemy wykorzystać to, że teraz, dla odmiany, wiatr wieje w plecy (chociaż, przyznam, był to raczej powiew, igraszka w porównaniu z tym, co działo się wczoraj).
- DST 90.85km
- Czas 03:02
- VAVG 29.95km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 21 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem, szypko
Walczmy z wiatrem
Startując wiedziałem, że będzie wiało. Jadąc jednak przez Stare Babice, między domami, nie cierpiałem zbytnio z tego powodu: czasem coś dmuchnęło w przerwie, czasem coś mnie nagle wstrzymało. Nieubłaganie zbliżał się jednak moment wyjazdu na otwarty teren - patelnię, gdzie wiatrowi wolno więcej.
Gdy tylko skręciłem na północny zachód, dowiedziałem się, że aż tak. Na płaskim miejscami nie byłem w stanie przekroczyć... 18 km/h. A nie powiem, żebym się na tym odcinku oszczędzał. Coś za coś: gdy w końcu wygiełgałem się na główną w Białutkach, rower bez popychania poleciał z wiatrem jak żaglówka.
Nie planowałem jednak powrotu: kilka dni wcześniej szperając po Stravie, znalazłem sobie segmencik: zapomniany przez bogów i rowerzystów, bo szutrowy. Uznałem, że warto się na nim sprawdzić, zwłaszcza, że najlepsze na nim czasy były... relatywnie niskie. Zatem znów na Witki, a potem w lewo i... już wiedziałem, dlaczego nikt tam nie jeździł szybciej. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy, ot, jakieś dziury, jakieś nierówności, ale tuż przy samym Łaźniewie zrobiło się bardziej dziurawo, a do tego cień drzew rosnących przy drodze, skutecznie maskował wszystkie dziury i dziurska. Nie powiem, żebym się urobił, bo większość uwagi pochłonęło mi lustrowanie podłoża, ale... tylko drugi czas, ze stratą 4 sekund do najlepszego. No nie, trzeba będzie tam wrócić.
W samym Łaźniewie mamy sielski widok starej wsi, w której jest jeden fragment asfaltu, reszta to szutry i rozjeżdżona ziemia. Tak, jak za dawnych czasów.
Mogłem, co prawda, polecieć asfaltem, ale wtedy prawdopodobnie wyjechałbym na remontowaną obecnie (i rozkopaną) drogę 888. Uznałem więc, że na tym nie zakończymy szutrowego odcinka specjalnego i przejechałem szutrem jeszcze z kilometr, na główną wyjeżdżając w Łaźniewku.
A tam już relaks, luz i mijanie jadących w przeciwnym kierunku kolarzy, którzy katowali się pod wiatr z wywieszonymi ozorami. Na koniec chciałem jeszcze wykorzystać to, co daje wiatr, więc zrobiłem sobie maleńki sprint i ustanowiłem swój rekord średniej: 48,2 km/h na dystansie 1,6 km. Do najlepszego czasu brakło... 10 sekund. Ale wtedy musiałbym mieć średnią ponad 52 km/h.
Gdy tylko skręciłem na północny zachód, dowiedziałem się, że aż tak. Na płaskim miejscami nie byłem w stanie przekroczyć... 18 km/h. A nie powiem, żebym się na tym odcinku oszczędzał. Coś za coś: gdy w końcu wygiełgałem się na główną w Białutkach, rower bez popychania poleciał z wiatrem jak żaglówka.
Nie planowałem jednak powrotu: kilka dni wcześniej szperając po Stravie, znalazłem sobie segmencik: zapomniany przez bogów i rowerzystów, bo szutrowy. Uznałem, że warto się na nim sprawdzić, zwłaszcza, że najlepsze na nim czasy były... relatywnie niskie. Zatem znów na Witki, a potem w lewo i... już wiedziałem, dlaczego nikt tam nie jeździł szybciej. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy, ot, jakieś dziury, jakieś nierówności, ale tuż przy samym Łaźniewie zrobiło się bardziej dziurawo, a do tego cień drzew rosnących przy drodze, skutecznie maskował wszystkie dziury i dziurska. Nie powiem, żebym się urobił, bo większość uwagi pochłonęło mi lustrowanie podłoża, ale... tylko drugi czas, ze stratą 4 sekund do najlepszego. No nie, trzeba będzie tam wrócić.
W samym Łaźniewie mamy sielski widok starej wsi, w której jest jeden fragment asfaltu, reszta to szutry i rozjeżdżona ziemia. Tak, jak za dawnych czasów.
Mogłem, co prawda, polecieć asfaltem, ale wtedy prawdopodobnie wyjechałbym na remontowaną obecnie (i rozkopaną) drogę 888. Uznałem więc, że na tym nie zakończymy szutrowego odcinka specjalnego i przejechałem szutrem jeszcze z kilometr, na główną wyjeżdżając w Łaźniewku.
A tam już relaks, luz i mijanie jadących w przeciwnym kierunku kolarzy, którzy katowali się pod wiatr z wywieszonymi ozorami. Na koniec chciałem jeszcze wykorzystać to, co daje wiatr, więc zrobiłem sobie maleńki sprint i ustanowiłem swój rekord średniej: 48,2 km/h na dystansie 1,6 km. Do najlepszego czasu brakło... 10 sekund. Ale wtedy musiałbym mieć średnią ponad 52 km/h.
- DST 64.48km
- Czas 02:04
- VAVG 31.20km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 19 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, szypko
Witki
Nie chciało mi się jechać po raz kolejny standardową pętlą przez Leszno, więc zrobiłem sobie zawijasa przez Witki, wyjeżdżając w Białutkach. Maleńki rozpęd w stronę Leszna i... liczyłem na to, że wiatr zacznie pomagać. I się przeliczyłem. Bo boczny był, łobuz i jakoś nie chciał współpracować.
- DST 61.56km
- Czas 02:01
- VAVG 30.53km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 14 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, szypko, trening, ze zdjęciem
Witki i wiater
Gdy szykowałem się na rower, akurat rozpoczynała się transmisja konwencji miłościwie nam panujących. Z należytym szacunkiem wysłuchałem tego, co do powiedzenia miał Prezes, a gdy zaczęła się pogadanka pana premiera, uznałem, że niczego ciekawego nie będzie, więc się zebrałem. No, ale wiedząc, że już jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, nie mogłem w lepszym humorze ruszyć na rower.
Początek był standardowy, ale dojechawszy do Pilaszkowa skręciłem w lewo na Witki. Jechałem tamtędy tylko raz i tym razem postanowiłem odwiedzić i ten fragment, i kilka innych dróg, którymi wcześniej nie jechałem. W Witkach minąłem przyjemny zestaw zakrętów i dojechałem do Białut. Tu wstrzymał mnie ciągnik, który, za skrzyżowaniem, zepchnął mnie na chodnik. A potem, przed kolejnym skrzyżowaniem nagle wyprzedził i znowu zablokował. Akurat miałem przerwę w pracy, więc powiozłem się za nim chwilę i - na szczęście - nie skręcał tam, gdzie pojechałem ja.
Dojechałem do Cholew. Do tej pory droga była bardzo przyjemna i, poza pojedynczymi fragmentami, nie cierpiałem za bardzo, ale po zmianie kierunku na północny, musiałem się skupić na drodze. Kulminacją meandrowania między nierównościami było wjechanie z wiatrem w plecy, z prędkością około 40 km/h, w księżycowy krajobraz, gdzie każda dziura oznaczała murowaną glebę, albo, w najlepszym wypadku, snejka i wgiętą obręcz. Co ja tam zrobiłem przy tej prędkości, skacząc po całej szerokości jezdni, wiem tylko ja. Ale udało się. A potem miałem do dyspozycji drugi, podobny odcinek specjalny, który skończył się oblatywaniem kałuży piaszczysto-szutrowym poboczem.
Na całe szczęście chwilę później wyjechałem w Gawratowej Woli i mogłem oddać się na pastwę... kolejnych dziur. Ale przynajmniej te dziury już znałem... W tej samej miejscowości przestałem walczyć z wiatrem. Droga prowadziła na zachód, wiatr wiał w plecy. Wiał dobrze. Z jakichś 40 km mam średnią ponad 34 km/h!
Zdjęcia poniżej zrobiłem przy Lesznie, gdzie zatrzymałem się na chwileczkę, zmienić album. Tuż za Lesznem minąłem Hipcię, która właśnie leciała pod wiatr w ramach swoich zadań, a potem już tylko z wiatrem i do domu!
Początek był standardowy, ale dojechawszy do Pilaszkowa skręciłem w lewo na Witki. Jechałem tamtędy tylko raz i tym razem postanowiłem odwiedzić i ten fragment, i kilka innych dróg, którymi wcześniej nie jechałem. W Witkach minąłem przyjemny zestaw zakrętów i dojechałem do Białut. Tu wstrzymał mnie ciągnik, który, za skrzyżowaniem, zepchnął mnie na chodnik. A potem, przed kolejnym skrzyżowaniem nagle wyprzedził i znowu zablokował. Akurat miałem przerwę w pracy, więc powiozłem się za nim chwilę i - na szczęście - nie skręcał tam, gdzie pojechałem ja.
Dojechałem do Cholew. Do tej pory droga była bardzo przyjemna i, poza pojedynczymi fragmentami, nie cierpiałem za bardzo, ale po zmianie kierunku na północny, musiałem się skupić na drodze. Kulminacją meandrowania między nierównościami było wjechanie z wiatrem w plecy, z prędkością około 40 km/h, w księżycowy krajobraz, gdzie każda dziura oznaczała murowaną glebę, albo, w najlepszym wypadku, snejka i wgiętą obręcz. Co ja tam zrobiłem przy tej prędkości, skacząc po całej szerokości jezdni, wiem tylko ja. Ale udało się. A potem miałem do dyspozycji drugi, podobny odcinek specjalny, który skończył się oblatywaniem kałuży piaszczysto-szutrowym poboczem.
Na całe szczęście chwilę później wyjechałem w Gawratowej Woli i mogłem oddać się na pastwę... kolejnych dziur. Ale przynajmniej te dziury już znałem... W tej samej miejscowości przestałem walczyć z wiatrem. Droga prowadziła na zachód, wiatr wiał w plecy. Wiał dobrze. Z jakichś 40 km mam średnią ponad 34 km/h!
Zdjęcia poniżej zrobiłem przy Lesznie, gdzie zatrzymałem się na chwileczkę, zmienić album. Tuż za Lesznem minąłem Hipcię, która właśnie leciała pod wiatr w ramach swoich zadań, a potem już tylko z wiatrem i do domu!
- DST 80.71km
- Czas 02:37
- VAVG 30.84km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 12 kwietnia 2018
Kategoria trening, do czytania, > 50 km
Wieczorem i spokój, i cisza
Nie wiedziałem, co zarzucić sobie na ucho, ale wybór padł na "Music for the jilted generation" The Prodigy. Album, do którego - mimo że nie jestem, generalnie, wielkim fanem tego typu muzyki - podchodzę z sentymentem, bo miałem go jeszcze w wieku szczenięcym, w formie kasety. A poza tym, Prodigy to Prodigy, klasa sama w sobie.
No i do tego zawsze podobał mi się obrazek na "książeczce" w tejże kasecie:
Z bitem na uszach pojechałem wytupywać swój rytm w korby. Wiatr wiał w plecy, więc na zachód jechało się przepięknie. Co jeszcze piękniejsze, po drodze nie minąłem praktycznie żadnego rowerzysty (poza jedną wycieczką prostokierownicowców nie kojarzę nikogo!). Do tego od wjazdu do Lipkowa prawie przestały jeździć samochody.
Korzystałem z tego jak tylko mogłem: na fragmentach, na których zwykle jadę przy prawej krawędzi, teraz mogłem zasuwać środkiem jezdni, omijając wszystkie dziury i nierówności. W Zaborówku po raz pierwszy miałem przyjemność spotkać się z wiatrem twarzą w twarz. Z wiatrem jechało się cudownie, ale pod wiatr zrobiło się bardzo wolno i bardzo upierdliwie. Cieszyłem się, że nie wpadłem na pomysł jazdy do Leszna i zawróciłem już w Zaborówku, bo cała jazda, i tak późno rozpoczęta, na pewno skończyłaby się za późno.
W Umiastowie robię przerwę na zmianę... albumu (kiedyś odwracało się kasety, teraz trzeba przepiąć album w telefonie) i dopiero w Wieruchowie mam okazję odpocząć od wiatru: zmieniam kierunek na północny i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przyspieszam. Ruch też zwiększa się dopiero w okolicy Babic - do tej pory, pomijając drogę wojewódzką, minęły mnie może cztery samochody.
Skoro miałem trochę zapasu względem planowanego czasu przejazdu, postanowiłem sztachnąć się wonią kwitnącej wiosennie Górki Śmieciowej i pojechałem przez Mościska, sympatycznym, zygzakowatym ciągiem. Można by było nawet na tych zakrętach poszaleć na szosie, gdyby nie ilość piachu, która skutecznie spowalnia na wszystkich zakrętach.
Pod koniec podwiozłem kogoś wracającego z pracy na kole a już niemalże pod blokiem przegrałem wyścig z klasycznym, czyli długowłosym i pryszczatym nastolatkiem jadącym na BMX-ie. To znaczy: ścigał się tylko on, ale nic mnie nie usprawiedliwia - wygrał zasłużenie.
No i do tego zawsze podobał mi się obrazek na "książeczce" w tejże kasecie:
Z bitem na uszach pojechałem wytupywać swój rytm w korby. Wiatr wiał w plecy, więc na zachód jechało się przepięknie. Co jeszcze piękniejsze, po drodze nie minąłem praktycznie żadnego rowerzysty (poza jedną wycieczką prostokierownicowców nie kojarzę nikogo!). Do tego od wjazdu do Lipkowa prawie przestały jeździć samochody.
Korzystałem z tego jak tylko mogłem: na fragmentach, na których zwykle jadę przy prawej krawędzi, teraz mogłem zasuwać środkiem jezdni, omijając wszystkie dziury i nierówności. W Zaborówku po raz pierwszy miałem przyjemność spotkać się z wiatrem twarzą w twarz. Z wiatrem jechało się cudownie, ale pod wiatr zrobiło się bardzo wolno i bardzo upierdliwie. Cieszyłem się, że nie wpadłem na pomysł jazdy do Leszna i zawróciłem już w Zaborówku, bo cała jazda, i tak późno rozpoczęta, na pewno skończyłaby się za późno.
W Umiastowie robię przerwę na zmianę... albumu (kiedyś odwracało się kasety, teraz trzeba przepiąć album w telefonie) i dopiero w Wieruchowie mam okazję odpocząć od wiatru: zmieniam kierunek na północny i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przyspieszam. Ruch też zwiększa się dopiero w okolicy Babic - do tej pory, pomijając drogę wojewódzką, minęły mnie może cztery samochody.
Skoro miałem trochę zapasu względem planowanego czasu przejazdu, postanowiłem sztachnąć się wonią kwitnącej wiosennie Górki Śmieciowej i pojechałem przez Mościska, sympatycznym, zygzakowatym ciągiem. Można by było nawet na tych zakrętach poszaleć na szosie, gdyby nie ilość piachu, która skutecznie spowalnia na wszystkich zakrętach.
Pod koniec podwiozłem kogoś wracającego z pracy na kole a już niemalże pod blokiem przegrałem wyścig z klasycznym, czyli długowłosym i pryszczatym nastolatkiem jadącym na BMX-ie. To znaczy: ścigał się tylko on, ale nic mnie nie usprawiedliwia - wygrał zasłużenie.
- DST 60.01km
- Czas 02:02
- VAVG 29.51km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 10 kwietnia 2018
Kategoria trening, do czytania, szypko, > 50 km
Start przy zachodzie
Dzień coraz dłuższy, ale jeszcze złapałem odrobinę słońca. Co prawda na babickim rynku postanowiłem jednak włączyć światła, ale mocniejsze przydały się dopiero za Lesznem. Tamże Garmin przypomniał sobie, że jest Garminem i że dawno nie miałem problemów (nie wiem, prowadzą centralną bazę wywałek i liczą statystyki, czy co?), więc przy przełączaniu okien po prostu postanowił się wyłączyć. Bogowie, co za szajs!
Końcówka zakończona przyjemnym sprintem na "Pohulanka highway". Dziwne, wydawało mi się, że tam akurat to ja mam KOM-a. Czyli ktoś w międzyczasie mi go wziął i rąbnął...
Końcówka zakończona przyjemnym sprintem na "Pohulanka highway". Dziwne, wydawało mi się, że tam akurat to ja mam KOM-a. Czyli ktoś w międzyczasie mi go wziął i rąbnął...
- DST 65.32km
- Czas 02:05
- VAVG 31.35km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 3 kwietnia 2018
Kategoria trening, do czytania, szypko, > 50 km
Wioski pachnące wiosną
Wieczorna prawda wiosek naokoło Warszawy: póki jedziesz między łąkami, albo w miejscu, gdzie domy są nieliczne, czujesz przyjemną wilgoć, twarz owiewa ci w porywach i ciepławe powietrze, ale między budynkami wjeżdżasz w mgłę i czujesz, że wiosnę w tym roku zrobiono z palonej gumy i topionego plastiku.
Wieczór, prawie jeszcze zima, więc rodacy grzeją. Bo w domu musi być ciepło. A i na wywozie śmieci się przyoszczędzi, nie?
Wieczór, prawie jeszcze zima, więc rodacy grzeją. Bo w domu musi być ciepło. A i na wywozie śmieci się przyoszczędzi, nie?
- DST 60.67km
- Czas 01:59
- VAVG 30.59km/h
- Sprzęt Stefan
Wieczorne Leszno
- DST 58.45km
- Czas 02:01
- VAVG 28.98km/h
- Sprzęt Stefan