Wpisy archiwalne w kategorii
> 50 km
Dystans całkowity: | 20451.88 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 790:19 |
Średnia prędkość: | 25.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 75.60 km/h |
Suma podjazdów: | 13114 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 94828 kcal |
Liczba aktywności: | 300 |
Średnio na aktywność: | 68.17 km i 2h 38m |
Więcej statystyk |
Sobota, 28 listopada 2015
Kategoria > 50 km, do czytania
Nie zawsze z własnej woli i dla przyjemności
Zaczęło się od relaksacyjnej przejażdżki po okolicy. Hipcia została w domu, na chomiku, a ja patentowałem nową trasę.
Później jednak okazało się, że trzeba coś w okolicy załatwić i musiałem już pojechać niekoniecznie z przyjemnością. Ale i tak było fajnie.
Dzień zakończyliśmy wycieczką na ściankę.
Później jednak okazało się, że trzeba coś w okolicy załatwić i musiałem już pojechać niekoniecznie z przyjemnością. Ale i tak było fajnie.
Dzień zakończyliśmy wycieczką na ściankę.
- DST 68.33km
- Czas 02:56
- VAVG 23.29km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 7 czerwca 2015
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania
Niedzielna szlajawka
Krótka pętla przez Babice, Borzęcin, Wiktorów, Zaborów, Umiastów, Kaputy.
Trochę przerw mieliśmy na regulację hamulców i ostateczne dopracowanie rowerów przed MP, do tego przeszkadzał bardzo silny wiatr w twarz. Później wiatr zmienił się na boczny, a my trochę się rozpędziliśmy, gnając 38-40 km/h po płaskim. W międzyczasie dogonił nas jakiś kolarz, przewiózł się 10 km na kole, dał jedną 5 km zmianę i się pożegnał.
Trochę przerw mieliśmy na regulację hamulców i ostateczne dopracowanie rowerów przed MP, do tego przeszkadzał bardzo silny wiatr w twarz. Później wiatr zmienił się na boczny, a my trochę się rozpędziliśmy, gnając 38-40 km/h po płaskim. W międzyczasie dogonił nas jakiś kolarz, przewiózł się 10 km na kole, dał jedną 5 km zmianę i się pożegnał.
- DST 51.52km
- Czas 01:42
- VAVG 30.31km/h
- VMAX 41.20km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 14 lutego 2015
Kategoria > 50 km, do czytania
Stefan ruszon ze snu zimowego
Ładna pogoda była, toteż (wzorem wielu szosowców) wyciągnęlim szosy i ruszylim na standardową pętelkę (Łomianki-Truskawka-Leszno-Warszawa).
Rowerzystów było mniej, niż się spodziewałem.
Tempo narzuciliśmy sobie bardzo spokojne, skupiając się głównie na tym, jak przekłada się ono na puls (pierwszy raz patrzyliśmy nań przy okazji jazdy na szosie). Różnica między prowadzeniem, a jazdą w cieniu, jest ogromna.
Pod koniec zamiast z Zaborowa jechać najkrótszą, machnęliśmy się jeszcze przez okoliczne wioski.
Rowerzystów było mniej, niż się spodziewałem.
Tempo narzuciliśmy sobie bardzo spokojne, skupiając się głównie na tym, jak przekłada się ono na puls (pierwszy raz patrzyliśmy nań przy okazji jazdy na szosie). Różnica między prowadzeniem, a jazdą w cieniu, jest ogromna.
Pod koniec zamiast z Zaborowa jechać najkrótszą, machnęliśmy się jeszcze przez okoliczne wioski.
- DST 81.00km
- Czas 02:53
- VAVG 28.09km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 1 stycznia 2015
Kategoria > 50 km, do czytania
Po okolicy
Standardowa pętla, nieco rozszerzona - Mariew i okolice i powrót przez Umiastów.
- DST 51.38km
- Czas 02:07
- VAVG 24.27km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 10 grudnia 2014
Kategoria do czytania, > 50 km, transport
Mieszkać sobie pod Warszawą, w małym domku
No, to by było fajne. Domek głęboko w lesie schowany, cisza, spokój i kilometry trzaskane codziennie na trasie wioseczka-Stolica. Już nie jestem przekonany do tego pomysłu.
Po kolei: powrót z pracy był standardowy. Standardowy z dokładnością do tradycyjnego kretyna, który usiłował mnie rozjechać. Na szczęście byłem na to przygotowany.
Rano wstałem o 6:00 i stwierdziłem, że jest dobry dzień. Raz, że środa rano to jest ten dzień w tygodniu kiedy jestem najbardziej wypoczęty po wszystkich treningach, a dwa, że juz mnie ciekawość zjadała. Za oknem była mgła, więc podkradłem Hipci Wally'ego z szosy, założyłem i ruszyłem na moją czasówkę.
Cel był prosty: krótka rozgrzewka, a potem 30 minut zasuwania aż do wyplucia płuc, tak przynajmniej radzi pan Friel, a szczegółowo ktoś to opisał tutaj. Trasa miała być długa, ładna i prosta, bez zatrzymań, dlatego postanowiłem pojechać na zachód, zrobić pętlę i skończyć test jakieś 8 km od pracy.
Ruszyłem. Rozgrzałem się na dwu-trzykilometrowym odcinku do drugich świateł tuż za Warszawą, włączyłem pulsometr i wio! Prrrrrrrrr! Cholera, tu są jeszcze jedne światła?! Zatrzymałem się, zresetowałem urządzenia i po otrzymaniu zielonego pognałem przed siebie.
Nigdy się nie ścigam na takim poziomie wysiłku, więc było to dla mnie całkowicie nowe doświadczenie; zastanawiałem się, czy uda mi się dobrze trafić z przyłożonym wysiłkiem i nie zdechnąć, albo nie zakończyć zbyt wyluzowanym. Prędkość była z tych raczej zabawnych, bo ledwo 32-34 km/h, ale należy tu dodać, że jechałem crossem, do tego z klamotami w sakwie i koniecznie w pozycji pionowej (podobno lemondka podnosi tętno). Pędziłem sobie wpatrzony w asfalt przed sobą, wiedziałem, że dobrze trafię z godziną, bo o tej porze ruch jest w stronę Warszawy, czyli tych jadących w moją stronę powinno być niewielu.
Rondo w Babicach mnie zaskoczyło. Nie wiedziałem kiedy się toto przede mną pojawiło. Udało się przez nie przejechać bez zatrzymania, bo akurat było pusto. Chwilę później odbiłem pierwsze 10 minut i zaczęła się decydująca próba. Droga iskrzyła się w świetle samochodów, słońce niespiesznie wstawało, przypuszczałem, że może być ślisko, ale dopiero widok czterech parami przytulonych do siebie samochodów uświadomił mi, że faktycznie, nawierzchnia może nie być z tych optymalnych. Brałem to pod uwagę startując, ale gdybym teraz przestał, to byłoby mi bardzo szkoda.
Miałem skręcić w lewo w Borzęcinie. Sznur samochodów jadących z przeciwka (korek spowodowany wypadkiem) uniemożliwił mi sprawny skręt w lewo, dlatego pojechałem dalej prosto. Znowu wpatrzony przed siebie, skupiony na tym, by podnieść tętno, gdy nagle robiło się lekko z górki i podświadomie zaczynałem odpoczywać. Z kolei zaskoczyło mnie rondo w Zaborowie, nie wiedziałem, kiedy aż tam dotarłem; do zakończenia testu zostały mi dwie minuty, więc postanowiłem nie przerywać i lecieć dalej prosto. Rondo minięte z lekkim zwolnieniem, z duszą na ramieniu, bo wiedziałem, co się w każdej chwili może zdarzyć. Nic się nie stało, została minuta i... koniec!
Zjechałem na pobocze, zatrzymałem się, wyłączyłem całe dziadostwo i postanowiłem pojechać przez Umiastów i Kaputy, znaną mi drogą. Już skręcając poczułem, jak ucieka mi kółko, na wyprostowaniu też uciekło, więc zawróciłem rower i wróciłem do głównej, bo tam przynajmniej jeżdżą samochody, więc mozna liczyć na to, że będzie trochę bardziej przyczepnie.
Trasa do Warszawy była straszna. Jak w tamtą stronę przeleciało to nie wiadomo kiedy, tak z powrotem jechałem sporo wolniej, wielokrotnie zwalniany przez samochody (których nie mogłem brać lewą stroną tak, jakbym tego chciał - szkoda się wygrzmocić prosto pod auto jadące z przeciwka). Wlokłem się więc miejscami po 17 km/h, czasem wyprzedzając lewą kilka aut i znowu czekając... Z ulgą przywitałem z daleka widoczne światła przy Górczewskiej. Zrobiło się przyczepnie, a ja mogłem wskoczyć na znaną trasę do pracy i już sprawnie - chociaż nieco zmarznięty, bo przepocona kurtka i rękawiczki jakoś nie chciały wyschnąć, a w korku nie było jak przyspieszyć by się rozgrzać - dotarłem do pracy.
Pod pracą wyglądałem jak śniegowy ludzik: miejsca, gdzie ubranie zdążyło się przepocić miałem pokryte cienką warstwą śniegu i lodu, lód miałem też osadzony na rowerze.
Za to przynajmniej zimowych klimatów (białe drzewa, chodniki, ślady czyjegoś hamowania na łące) naoglądałem się w stopniu wystarczającym.
Żeby było widać, jak bardzo wlokłem się w drodze powrotnej: czasówkę, czyli jakieś 16-17 km jechałem w 30 minut. Powrót, czyli coś około 30 km jechałem półtorej godziny.
Sprawdziłem moje dane z tabelą w książce, wynik wyszedł przyzwoity (co ciekawe, takie samo średnie tętno miałem na pierwszych 10 i ostatnich dwudziestu minutach), zabawnie wygląda wykres jazdy z większością w piątej strefie. W miejsce standardowego podziału na 50%, 60% i tak dalej autor książki proponuje inne wyliczenia, nieco wyższe, które mają dla mnie trochę więcej sensu; teraz trening na progu tlenowym (ja nadal nie wiem, o czym piszę!) brzmi jak faktyczny trening, a nie usiłowanie jazdy dużo wolniej niż nakazuje przyzwoitość.
No to teraz już wiem, gdzie jestem, dla przyzwoitości badanie trzeba będzie powtórzyć wiosną albo kiedyś na rowerku stacjonarnym, wreszcie mogę zacząć się zastanawiać, czy i jakie treningi mogę sobie zapodawać w drodze do domu.
A dlaczego domek pod Warszawą nie jest idealnym pomysłem? Proste: w lecie to super sprawa - wsiada się i leci. W czasie zimowym nie jest tak różowo: ruch spory, na drodze ślisko, za dużo samochodów, żeby wszystkim zaufać (za duże prawdopodobieństwo tego, że w końcu któryś z idiotów mnie zahaczy), a dojeżdżanie samochodem to w ogóle samobójstwo. A jak spadnie śnieg, to jeszcze gorzej to musi wyglądać.
Po kolei: powrót z pracy był standardowy. Standardowy z dokładnością do tradycyjnego kretyna, który usiłował mnie rozjechać. Na szczęście byłem na to przygotowany.
Rano wstałem o 6:00 i stwierdziłem, że jest dobry dzień. Raz, że środa rano to jest ten dzień w tygodniu kiedy jestem najbardziej wypoczęty po wszystkich treningach, a dwa, że juz mnie ciekawość zjadała. Za oknem była mgła, więc podkradłem Hipci Wally'ego z szosy, założyłem i ruszyłem na moją czasówkę.
Cel był prosty: krótka rozgrzewka, a potem 30 minut zasuwania aż do wyplucia płuc, tak przynajmniej radzi pan Friel, a szczegółowo ktoś to opisał tutaj. Trasa miała być długa, ładna i prosta, bez zatrzymań, dlatego postanowiłem pojechać na zachód, zrobić pętlę i skończyć test jakieś 8 km od pracy.
Ruszyłem. Rozgrzałem się na dwu-trzykilometrowym odcinku do drugich świateł tuż za Warszawą, włączyłem pulsometr i wio! Prrrrrrrrr! Cholera, tu są jeszcze jedne światła?! Zatrzymałem się, zresetowałem urządzenia i po otrzymaniu zielonego pognałem przed siebie.
Nigdy się nie ścigam na takim poziomie wysiłku, więc było to dla mnie całkowicie nowe doświadczenie; zastanawiałem się, czy uda mi się dobrze trafić z przyłożonym wysiłkiem i nie zdechnąć, albo nie zakończyć zbyt wyluzowanym. Prędkość była z tych raczej zabawnych, bo ledwo 32-34 km/h, ale należy tu dodać, że jechałem crossem, do tego z klamotami w sakwie i koniecznie w pozycji pionowej (podobno lemondka podnosi tętno). Pędziłem sobie wpatrzony w asfalt przed sobą, wiedziałem, że dobrze trafię z godziną, bo o tej porze ruch jest w stronę Warszawy, czyli tych jadących w moją stronę powinno być niewielu.
Rondo w Babicach mnie zaskoczyło. Nie wiedziałem kiedy się toto przede mną pojawiło. Udało się przez nie przejechać bez zatrzymania, bo akurat było pusto. Chwilę później odbiłem pierwsze 10 minut i zaczęła się decydująca próba. Droga iskrzyła się w świetle samochodów, słońce niespiesznie wstawało, przypuszczałem, że może być ślisko, ale dopiero widok czterech parami przytulonych do siebie samochodów uświadomił mi, że faktycznie, nawierzchnia może nie być z tych optymalnych. Brałem to pod uwagę startując, ale gdybym teraz przestał, to byłoby mi bardzo szkoda.
Miałem skręcić w lewo w Borzęcinie. Sznur samochodów jadących z przeciwka (korek spowodowany wypadkiem) uniemożliwił mi sprawny skręt w lewo, dlatego pojechałem dalej prosto. Znowu wpatrzony przed siebie, skupiony na tym, by podnieść tętno, gdy nagle robiło się lekko z górki i podświadomie zaczynałem odpoczywać. Z kolei zaskoczyło mnie rondo w Zaborowie, nie wiedziałem, kiedy aż tam dotarłem; do zakończenia testu zostały mi dwie minuty, więc postanowiłem nie przerywać i lecieć dalej prosto. Rondo minięte z lekkim zwolnieniem, z duszą na ramieniu, bo wiedziałem, co się w każdej chwili może zdarzyć. Nic się nie stało, została minuta i... koniec!
Zjechałem na pobocze, zatrzymałem się, wyłączyłem całe dziadostwo i postanowiłem pojechać przez Umiastów i Kaputy, znaną mi drogą. Już skręcając poczułem, jak ucieka mi kółko, na wyprostowaniu też uciekło, więc zawróciłem rower i wróciłem do głównej, bo tam przynajmniej jeżdżą samochody, więc mozna liczyć na to, że będzie trochę bardziej przyczepnie.
Trasa do Warszawy była straszna. Jak w tamtą stronę przeleciało to nie wiadomo kiedy, tak z powrotem jechałem sporo wolniej, wielokrotnie zwalniany przez samochody (których nie mogłem brać lewą stroną tak, jakbym tego chciał - szkoda się wygrzmocić prosto pod auto jadące z przeciwka). Wlokłem się więc miejscami po 17 km/h, czasem wyprzedzając lewą kilka aut i znowu czekając... Z ulgą przywitałem z daleka widoczne światła przy Górczewskiej. Zrobiło się przyczepnie, a ja mogłem wskoczyć na znaną trasę do pracy i już sprawnie - chociaż nieco zmarznięty, bo przepocona kurtka i rękawiczki jakoś nie chciały wyschnąć, a w korku nie było jak przyspieszyć by się rozgrzać - dotarłem do pracy.
Pod pracą wyglądałem jak śniegowy ludzik: miejsca, gdzie ubranie zdążyło się przepocić miałem pokryte cienką warstwą śniegu i lodu, lód miałem też osadzony na rowerze.
Za to przynajmniej zimowych klimatów (białe drzewa, chodniki, ślady czyjegoś hamowania na łące) naoglądałem się w stopniu wystarczającym.
Żeby było widać, jak bardzo wlokłem się w drodze powrotnej: czasówkę, czyli jakieś 16-17 km jechałem w 30 minut. Powrót, czyli coś około 30 km jechałem półtorej godziny.
Sprawdziłem moje dane z tabelą w książce, wynik wyszedł przyzwoity (co ciekawe, takie samo średnie tętno miałem na pierwszych 10 i ostatnich dwudziestu minutach), zabawnie wygląda wykres jazdy z większością w piątej strefie. W miejsce standardowego podziału na 50%, 60% i tak dalej autor książki proponuje inne wyliczenia, nieco wyższe, które mają dla mnie trochę więcej sensu; teraz trening na progu tlenowym (ja nadal nie wiem, o czym piszę!) brzmi jak faktyczny trening, a nie usiłowanie jazdy dużo wolniej niż nakazuje przyzwoitość.
No to teraz już wiem, gdzie jestem, dla przyzwoitości badanie trzeba będzie powtórzyć wiosną albo kiedyś na rowerku stacjonarnym, wreszcie mogę zacząć się zastanawiać, czy i jakie treningi mogę sobie zapodawać w drodze do domu.
A dlaczego domek pod Warszawą nie jest idealnym pomysłem? Proste: w lecie to super sprawa - wsiada się i leci. W czasie zimowym nie jest tak różowo: ruch spory, na drodze ślisko, za dużo samochodów, żeby wszystkim zaufać (za duże prawdopodobieństwo tego, że w końcu któryś z idiotów mnie zahaczy), a dojeżdżanie samochodem to w ogóle samobójstwo. A jak spadnie śnieg, to jeszcze gorzej to musi wyglądać.
- DST 61.86km
- Czas 02:35
- VAVG 23.95km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 26 sierpnia 2014
Kategoria zaliczając gminy, do czytania, > 50 km
Skromnie po Podkarpaciu - powrót z BBT
Wieczorną integrację zakończyliśmy dość szybko (bo po 23:00). Mimo, że większość zgromadzonych w zajeździe przypominało gromadkę zombie, to jednak tłumek rowerzystów nie malał. My po wypiciu sporej dawki piwa, uzupełnieniu węglowodanów misą pierogów i upewnieniu się, że kolega siedzący obok nas na pewno trafi do pokoju, a nie zaśnie na przystanku (co zdarzyło mu się na trasie) udaliśmy się w końcu spać. Poranek nastąpił wraz z dźwiękiem dzwonka, który bardzo donośnie i bardzo długo (jak na siódmą rano) ogłaszał przybycie na metę jakiegoś zawodnika. Z łóżek zwlekliśmy się gdzieś po 9:00, zbierając się szybko, by zdążyć zdać klucze i zdążyć na rozdanie medali. Okazało się (oczywiście), że rozdanie się trochę przeciągnęło w czasie, więc bardzo niespiesznie wciągnęliśmy jajecznicę z piwem.
W międzyczasie próbowaliśmy pożyczyć od Waxa śrubę do bloków, ale okazało się, że offensive_tomato ma zapas i nas poratuje (dnia poprzedniego Hipcia zgubiła na finiszu właśnie jedną ze śrub).
W końcu wszyscy zebrali się do kupy. Na początek dekoracja Remika - rekordzisty Solo, potem dziewczyn - dwóch rekordzistek dystansów solo i open czyli Kota i Hipci. W międzyczasie zauważam Ola i Wąskiego, podchodzę do nich na chwilę i tak przegapiam swoją kolej dekoracji - dzięki czemu dekorowany jestem indywidualnie, z boku.
Po całej ceremonii pakujemy się do samochodu Tomka (po którego przyjechała żona) i udajemy się w wycieczkę do Krosna.
Pierwotnie stamtąd mieliśmy jechać do Krakowa. Ruszamy ruchliwą i zatłoczoną krajówką w stronę Jasła, w samym mieście decydujemy się jednak zmienić plan i uderzyć na Rzeszów (może złapać Neobusa i być szybciej w domu). Zaczyna znowu padać (w czasie jazdy samochodem pogoda już udowodniła że raczej na słońce nie można liczyć). Deszcz – zdążyłem się już za nim stęsknić, tak dawno go nie było. Wciągam na szybko jednego żela (jestem strasznie głodny - za wiele to ja jeszcze nie zdążyłem zjeść) i ruszamy na Babicę. Na początek spory podjazd, potem już z górki... na jednym ze zjazdów Hipcia pięćdziesiątką wchodzi w zakręt przy moście z ograniczeniem do 30 km/h. Przez chwilę się bardzo tego obawiałem, bo było raczej mokro.
Przelatujemy Strzyżów (robię kolejną przerwę, sprawdzając przy okazji autobusy - jest szansa, że zdążymy), wciągam po drodze cztery żele i w końcu moc wraca. Dziwne uczucie.
Deszcz przestaje padać, za to pojawia się duży ruch. Jeden z autobusów wyprzedzając potraciłby Hipcię, ta na szczęście uciekła na zatoczkę autobusową. Cisnę w większości z przodu do samej Boguchwały, tam sprawdzamy jeszcze raz - jesteśmy bardzo na styk. Potem przelecieć Rzeszów i zatrzymać się na KAŻDYCH światłach... i spóźniliśmy się jakoś minutę. A i tak nie byłoby jak zrobić zakupów na drogę.
Aby nie ryzykować ewentualnego nie zabrania rowerów przez Neobus postanawiamy jdnak nie czekać na późniejsze połączenie tylko wracać pociągiem z Rzeszowa do Krakowa i stamtąd do Warszawy. W domu mamy być po 8 rano.
Już na spokojnie rozsiadamy się na dworcu PKP, idę po zakupy, idziemy też na słynne zapiekanki na dworcu (to nie "te" zapiekanki, które królowały tu w czasach gdy chodziliśmy do szkoły średniej, ale nadal i zapiekanki, i na dworcu). W końcu pakujemy się w osobówkę do Krakowa. W Krakowie prawie 2 godziny czekania, próbujemy upolować coś do jedzenia ale wszystko nieczynne. Udaje się znaleźć jakiś kebab; na schodach wciągamy po dwie buły. Pociąg do Warszawy przyjedża z opóźnieniem. Tam już czeka przedział rowerowy zawalony „bezdomnymi” bez miejscówek i dwa rowery . Pakujemy się do przedziału i walimy w kimono. Na zachodniej jesteśmy po 8, szybko do domu, zabrać ciuchy i do roboty i tak kończymy przygodę z BBT.
W międzyczasie próbowaliśmy pożyczyć od Waxa śrubę do bloków, ale okazało się, że offensive_tomato ma zapas i nas poratuje (dnia poprzedniego Hipcia zgubiła na finiszu właśnie jedną ze śrub).
W końcu wszyscy zebrali się do kupy. Na początek dekoracja Remika - rekordzisty Solo, potem dziewczyn - dwóch rekordzistek dystansów solo i open czyli Kota i Hipci. W międzyczasie zauważam Ola i Wąskiego, podchodzę do nich na chwilę i tak przegapiam swoją kolej dekoracji - dzięki czemu dekorowany jestem indywidualnie, z boku.
Po całej ceremonii pakujemy się do samochodu Tomka (po którego przyjechała żona) i udajemy się w wycieczkę do Krosna.
Pierwotnie stamtąd mieliśmy jechać do Krakowa. Ruszamy ruchliwą i zatłoczoną krajówką w stronę Jasła, w samym mieście decydujemy się jednak zmienić plan i uderzyć na Rzeszów (może złapać Neobusa i być szybciej w domu). Zaczyna znowu padać (w czasie jazdy samochodem pogoda już udowodniła że raczej na słońce nie można liczyć). Deszcz – zdążyłem się już za nim stęsknić, tak dawno go nie było. Wciągam na szybko jednego żela (jestem strasznie głodny - za wiele to ja jeszcze nie zdążyłem zjeść) i ruszamy na Babicę. Na początek spory podjazd, potem już z górki... na jednym ze zjazdów Hipcia pięćdziesiątką wchodzi w zakręt przy moście z ograniczeniem do 30 km/h. Przez chwilę się bardzo tego obawiałem, bo było raczej mokro.
Przelatujemy Strzyżów (robię kolejną przerwę, sprawdzając przy okazji autobusy - jest szansa, że zdążymy), wciągam po drodze cztery żele i w końcu moc wraca. Dziwne uczucie.
Deszcz przestaje padać, za to pojawia się duży ruch. Jeden z autobusów wyprzedzając potraciłby Hipcię, ta na szczęście uciekła na zatoczkę autobusową. Cisnę w większości z przodu do samej Boguchwały, tam sprawdzamy jeszcze raz - jesteśmy bardzo na styk. Potem przelecieć Rzeszów i zatrzymać się na KAŻDYCH światłach... i spóźniliśmy się jakoś minutę. A i tak nie byłoby jak zrobić zakupów na drogę.
Aby nie ryzykować ewentualnego nie zabrania rowerów przez Neobus postanawiamy jdnak nie czekać na późniejsze połączenie tylko wracać pociągiem z Rzeszowa do Krakowa i stamtąd do Warszawy. W domu mamy być po 8 rano.
Już na spokojnie rozsiadamy się na dworcu PKP, idę po zakupy, idziemy też na słynne zapiekanki na dworcu (to nie "te" zapiekanki, które królowały tu w czasach gdy chodziliśmy do szkoły średniej, ale nadal i zapiekanki, i na dworcu). W końcu pakujemy się w osobówkę do Krakowa. W Krakowie prawie 2 godziny czekania, próbujemy upolować coś do jedzenia ale wszystko nieczynne. Udaje się znaleźć jakiś kebab; na schodach wciągamy po dwie buły. Pociąg do Warszawy przyjedża z opóźnieniem. Tam już czeka przedział rowerowy zawalony „bezdomnymi” bez miejscówek i dwa rowery . Pakujemy się do przedziału i walimy w kimono. Na zachodniej jesteśmy po 8, szybko do domu, zabrać ciuchy i do roboty i tak kończymy przygodę z BBT.
- DST 79.95km
- Czas 03:09
- VAVG 25.38km/h
- VMAX 68.48km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 10 sierpnia 2014
Kategoria > 50 km, do czytania
Och nie, tylko nie standard!
A jednak, standard! A jednak, lasery i prąd.
Standardowa pętla przez Łomianki, Truskawkę, Janówek i Leszno, w celu sprawdzenia nowego napędu i gum (wszystko wymienione przed BBT). Pobiliśmy poprzedni rekord, z tą różnicą, że tym razem Hipci wcale się nie chciało jechać. A wtedy cisnęła.
Wiatr w plecy dopiero na prostej z Leszna. Jechaliśmy z tym wiatrem ok. 38 km/h, a tydzień wcześniej peleton TdP jechał tamtędy 50 km/h, po czym przyspieszył do 60 km/h...
Standardowa pętla przez Łomianki, Truskawkę, Janówek i Leszno, w celu sprawdzenia nowego napędu i gum (wszystko wymienione przed BBT). Pobiliśmy poprzedni rekord, z tą różnicą, że tym razem Hipci wcale się nie chciało jechać. A wtedy cisnęła.
Wiatr w plecy dopiero na prostej z Leszna. Jechaliśmy z tym wiatrem ok. 38 km/h, a tydzień wcześniej peleton TdP jechał tamtędy 50 km/h, po czym przyspieszył do 60 km/h...
- DST 72.68km
- Czas 02:21
- VAVG 30.93km/h
- VMAX 47.54km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 9 marca 2014
Kategoria do czytania, > 50 km, szypko
Szybka szosowa pętla
Na niedzielę planowaliśmy wyjazd. Taki dłuższy wyjazd, ze zdobyciem nowego województwa. Niewiele z tego wyszło, postanowiliśmy bowiem połączyć przyjemne (rower) z przyjemnym (ścianka) i pożytecznym (zaległa grzebanina przy rowerach). Pobudka późnym rankiem i gdzieś po 11:00 ruszyliśmy na szosach przed siebie. Do zrobienia była znana pętla przez Łomianki, Truskawkę i Leszno.
Już na starcie okazało się, że jedzie się bardzo dobrze. Gdzieś na czwartym kilometrze postój techniczny: Hipci na wyboju zruszyło się najwyraźniej zbyt lekko przykręcone siodełko, wykorzystuję to zatrzymanie do pozbycia się z siebie zbędnych warstw odzieży. Podczas naszego postoju wyprzedza nas chmara rowerzystów, widać, że słońce zaświeciło i wszyscy wylęgli na rower. Do Łomianek jedzie się nieźle, na pierwszych dziesięciu kilometrach mamy średnią 31,1 km/h. Przed Łomiankami wyprzedzamy chłopaka na szosie, z którym później bujaliśmy się aż do skrętu w Czosnowie - najpierw my jechaliśmy przed nim, potem on jechał jakieś dwieście metrów przed nami.
W Łomiankach i okolicach wylęgli szosowcy, naliczyłem się coś ponad dwudziestu, a przy okazji zrobiłem mały test dla Bestii: sprawdzałem, czy ktokolwiek z nich do mnie machnie. Mimo nawiązania kontaktu wzrokowego z każdą grupą tylko jeden skinął głową. Wniosek? Oburzający się na to, że kolarze jadą z "napinką" i "kamienną twarzą" Bestia próbuje wprowadzić w życie coś, co albo nigdy nie istniało, albo od dawna nie istnieje. Coś jakby kierowca samochodu oburzał się, że wszyscy wymijani kierowcy nie odpowiadają na jego powitanie. Albo jakby taternik pieklił się, że gdy idzie przez Krupówki to nikt mu nie odmachnie.
My tymczasem jechaliśmy sobie w pełnym słońcu, z bardzo zadowalającą średnią. Po skręcie na południe okazało się, że wiatr znienacka zawiał w twarz i to mocno, co tłumaczyłoby, dlaczego wcześniej się tak dobrze jechało. Uznaliśmy jednak, że wiatr jest wymówką dla słabiaków, którzy nie mają mocy i jechaliśmy dalej swoje. Co dziesięć kilometrów sprawdzałem średnią, która owszem, powoli malała, ale nadal tkwiła powyżej 30 km/h.
Prosta przez Truskawkę i Janówek ma swoją specyfikę. Specyfiką ową jest pas rowerowy, który jedzie sobie raz z jednej, raz z drugiej strony jezdni, zawsze na przemian (kto był ten wie). Pas już jest częściowo zarośnięty, więc miejsca zwykle jest na jeden rower, poza tym uznaliśmy, że jedziemy tylko tym pasem, który jest z naszej prawej strony. Doprowadziło to do kilku ciekawych sytuacji, gdy wyprzedzaliśmy ludzi jadących z naprzeciwka po angielsku, czyli mając ich po prawej, albo środkiem - jeden z ich dwójki był po prawej, drugi po lewej. Na szczęście ruch był niewielki, na szosie do Leszna - również. W Lesznie po raz drugi albo trzeci dotknęliśmy stopą asfaltu (na światłach), po czym pojechaliśmy już na Warszawę. Została nam ostatnia prosta, na której dwukrotnie trafiła się niebezpieczna sytuacja: raz jakiś dziadek wyjeżdżał z... cmentarza, ale tak, że zajechał drogę facetowi, który szykował się do wyprzedzenia nas, drugim razem jakaś babcia skręciła w lewo zmuszając nas do nagłego hamowania.
Na niebie lampa, jedzie się przyjemnie, jeszcze trochę podnieśliśmy średnią, końcówkę pojechaliśmy przez Babice i Kocjana, żeby jak najmniej czasu stracić na skrętach, światłach i skrzyżowaniach. Pozostała ostatnia prosta, spowalniający wszystko wyjazd pod blok i jest! Średnia powyżej 30 km/h utrzymana!
Każdy ma swoje osiągnięcia. Ja chodziłem i cieszyłem się ze średniej, Hipcia - że przez 70 km nie zdrętwiały jej dłonie. Dodatkowo już wiemy, że jednak można jechać w trybie przystanków co 70 km (a tak, w kontekście BB Tour, sugerują doświadczeni koledzy); do tej pory robiliśmy je nieco częściej, wypadały średnio co półtorej godziny.
Dodatkowa obserwacja: gdybyśmy zaplanowali dłuższą trasę, pewnie udałoby się dociągnąć do 100 km z taką średnią. Słabnięcia nie było widać na horyzoncie.
Już na starcie okazało się, że jedzie się bardzo dobrze. Gdzieś na czwartym kilometrze postój techniczny: Hipci na wyboju zruszyło się najwyraźniej zbyt lekko przykręcone siodełko, wykorzystuję to zatrzymanie do pozbycia się z siebie zbędnych warstw odzieży. Podczas naszego postoju wyprzedza nas chmara rowerzystów, widać, że słońce zaświeciło i wszyscy wylęgli na rower. Do Łomianek jedzie się nieźle, na pierwszych dziesięciu kilometrach mamy średnią 31,1 km/h. Przed Łomiankami wyprzedzamy chłopaka na szosie, z którym później bujaliśmy się aż do skrętu w Czosnowie - najpierw my jechaliśmy przed nim, potem on jechał jakieś dwieście metrów przed nami.
W Łomiankach i okolicach wylęgli szosowcy, naliczyłem się coś ponad dwudziestu, a przy okazji zrobiłem mały test dla Bestii: sprawdzałem, czy ktokolwiek z nich do mnie machnie. Mimo nawiązania kontaktu wzrokowego z każdą grupą tylko jeden skinął głową. Wniosek? Oburzający się na to, że kolarze jadą z "napinką" i "kamienną twarzą" Bestia próbuje wprowadzić w życie coś, co albo nigdy nie istniało, albo od dawna nie istnieje. Coś jakby kierowca samochodu oburzał się, że wszyscy wymijani kierowcy nie odpowiadają na jego powitanie. Albo jakby taternik pieklił się, że gdy idzie przez Krupówki to nikt mu nie odmachnie.
My tymczasem jechaliśmy sobie w pełnym słońcu, z bardzo zadowalającą średnią. Po skręcie na południe okazało się, że wiatr znienacka zawiał w twarz i to mocno, co tłumaczyłoby, dlaczego wcześniej się tak dobrze jechało. Uznaliśmy jednak, że wiatr jest wymówką dla słabiaków, którzy nie mają mocy i jechaliśmy dalej swoje. Co dziesięć kilometrów sprawdzałem średnią, która owszem, powoli malała, ale nadal tkwiła powyżej 30 km/h.
Prosta przez Truskawkę i Janówek ma swoją specyfikę. Specyfiką ową jest pas rowerowy, który jedzie sobie raz z jednej, raz z drugiej strony jezdni, zawsze na przemian (kto był ten wie). Pas już jest częściowo zarośnięty, więc miejsca zwykle jest na jeden rower, poza tym uznaliśmy, że jedziemy tylko tym pasem, który jest z naszej prawej strony. Doprowadziło to do kilku ciekawych sytuacji, gdy wyprzedzaliśmy ludzi jadących z naprzeciwka po angielsku, czyli mając ich po prawej, albo środkiem - jeden z ich dwójki był po prawej, drugi po lewej. Na szczęście ruch był niewielki, na szosie do Leszna - również. W Lesznie po raz drugi albo trzeci dotknęliśmy stopą asfaltu (na światłach), po czym pojechaliśmy już na Warszawę. Została nam ostatnia prosta, na której dwukrotnie trafiła się niebezpieczna sytuacja: raz jakiś dziadek wyjeżdżał z... cmentarza, ale tak, że zajechał drogę facetowi, który szykował się do wyprzedzenia nas, drugim razem jakaś babcia skręciła w lewo zmuszając nas do nagłego hamowania.
Na niebie lampa, jedzie się przyjemnie, jeszcze trochę podnieśliśmy średnią, końcówkę pojechaliśmy przez Babice i Kocjana, żeby jak najmniej czasu stracić na skrętach, światłach i skrzyżowaniach. Pozostała ostatnia prosta, spowalniający wszystko wyjazd pod blok i jest! Średnia powyżej 30 km/h utrzymana!
Każdy ma swoje osiągnięcia. Ja chodziłem i cieszyłem się ze średniej, Hipcia - że przez 70 km nie zdrętwiały jej dłonie. Dodatkowo już wiemy, że jednak można jechać w trybie przystanków co 70 km (a tak, w kontekście BB Tour, sugerują doświadczeni koledzy); do tej pory robiliśmy je nieco częściej, wypadały średnio co półtorej godziny.
Dodatkowa obserwacja: gdybyśmy zaplanowali dłuższą trasę, pewnie udałoby się dociągnąć do 100 km z taką średnią. Słabnięcia nie było widać na horyzoncie.
- DST 72.93km
- Czas 02:24
- VAVG 30.39km/h
- VMAX 41.11km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 1 stycznia 2014
Kategoria > 50 km, do czytania
Noworoczne szorowanie
Miała być pętla, którą planowaliśmy na noc. Nie udało się, bo
JKW narzekała, że wrócimy za późno. Koniec końców wróciliśmy o tej samej
godzinie - tylko wyruszyliśmy dwie godziny później.
Ostatnia godzina jazdy paskudna, bo pod wiatr.
Jednak Jaszczur to jest rower na krótsze trasy. Na dwie godziny jest już zbyt niewygodny.
Ostatnia godzina jazdy paskudna, bo pod wiatr.
Jednak Jaszczur to jest rower na krótsze trasy. Na dwie godziny jest już zbyt niewygodny.
- DST 50.82km
- Czas 02:30
- VAVG 20.33km/h
- Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 17 grudnia 2013
Kategoria > 50 km, sakwy, zaliczając gminy
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 4
Poranek był kiepski. Nie mogliśmy dograć się z klimatyzacją w pokoju, ani otwarcie, ani zamknięcie okna nie pomagało. Pobudka jakoś tam nastąpiła, wybraliśmy się na śniadanie, po czym spędziliśmy jeszcze godzinę mocząc się w wodzie, a następnie zabrawszy bagaże osiodłaliśmy rowery i ruszyliśmy z powrotem w kierunku drogi na Olsztyn. Końcówkę trasy ustalała Hipcia, miała jakiś przebiegły plan jazdy dookoła Olsztyna, by przed odjazdem pozaliczać gminy. Ja z kolei wyczaiłem, że gdzieś w okolicy jest gmina Łukta, którą moglibyśmy również odwiedzić. Koniec końców stanęło na skręcie na Gietrzwałd i mozolnym (bo i po górkach, i po paskudnym asfalcie) przebijaniu się aż do samej miejscowości. Tam z kolei zasięgnąłem języka i ustaliłem którędy możemy przebić się do trasy Łukta-Olsztyn. Z wielkiej mapy powieszonej w Gietrzwałdzie wyszło mi, że na szosę wyjedziemy w innej gminie... ale czy będzie to Łukta?
Kilka kilometrów za Gietrzwałdem, w miejscowości Woryty, asfalt pożegnał się z nami i wyjechaliśmy na utwardzoną drogę. Licząc na to, że nie zamieni się w piaskownicę, brnęliśmy dalej - przez Rentyny aż do głównej. Gdy w końcu wyjechaliśmy na asfalt, właśnie zaczynało się ściemniać. W planie było jeszcze zaliczenie dodatkowej gminy, ale to wymagało już podjechania dużo bliżej Olsztyna. Asfalt był paskudny, biorąc pod uwagę, że było po zmroku. Co i rusz wpadaliśmy w jakieś nierówności, a ze dwa razy uderzyliśmy w konkretną dziurę. W końcu, ku naszemu zaskoczeniu, przed nami pojawiła się tablica "Olsztyn". Szybki rzut oka na nawigację i okazało się, że jesteśmy w okolicy właściwego skrętu. Odbiliśmy... asfalt znowu się skończył. Wjechaliśmy w lasy, po bokach śnieg, droga skrzy się z mrozu... Tłukliśmy się po tych dziurach dobre pięć kilometrów, po czym asfalt pojawił się, a po chwili wjechaliśmy do Dywitów - siedziby ostatniej gminy, którą było nam dane zaliczyć.
W Dywitach wyjechaliśmy prosto na krajówkę, którą akurat popołudniowy korek próbował się i dostać, i wydostać z Olsztyna. Na sporym podjeździe - stop! Zakaz dla rowerów i wiele mówiący znak z napisem "ścieżka rowerowa" kierujący nas w las. Zjechałem na próbę i szybko wróciłem. Błoto, po którym można by było tylko rower pchać i to nawet gdyby nie był osakwiony. Rzuciłem nieprzyjemnym słowem pod adresem kretynów, którzy biorą się za oznaczanie dróg i olaliśmy zakaz. Do samego miasta dojechaliśmy niczym nie niepokojeni, wyjąwszy jednego nadpobudliwego, który nas strąbił, a dookoła było na tyle ciemno, że nie było mu nawet po co pokazywać palca. W samym Olsztynie przy ulicach śnieg - pierwsze miasto, w którym na coś takiego trafiliśmy.
Pod dworzec dojechaliśmy jak po sznurku, wyskoczyliśmy jeszcze na obiad w McD (ohydne, ale na dworcowy bar nie miałem ochoty), zapakowaliśmy rowery do już podstawionego pociągu i o 19:18 ruszyliśmy w kierunku Stolicy.
W Warszawie pozostąło jeszcze przenieść rower po schodach i dokręcić swoje kilka kilometrów do domu.
Podsumowując:
- zaliczone 34 gminy, odwiedzone trzy województwa,
- przejechane ponad 500 km, z tego 450 w deszczu i mżawce, z odczuwalną temperaturą poniżej zera,
- kolejne 96 godzin spędzonych tylko razem,
- urodziny odświętowane, czas dobrze zacząć kolejną trzydziestkę!
Wszystkiego najlepszego, Hipciu!
Kilka kilometrów za Gietrzwałdem, w miejscowości Woryty, asfalt pożegnał się z nami i wyjechaliśmy na utwardzoną drogę. Licząc na to, że nie zamieni się w piaskownicę, brnęliśmy dalej - przez Rentyny aż do głównej. Gdy w końcu wyjechaliśmy na asfalt, właśnie zaczynało się ściemniać. W planie było jeszcze zaliczenie dodatkowej gminy, ale to wymagało już podjechania dużo bliżej Olsztyna. Asfalt był paskudny, biorąc pod uwagę, że było po zmroku. Co i rusz wpadaliśmy w jakieś nierówności, a ze dwa razy uderzyliśmy w konkretną dziurę. W końcu, ku naszemu zaskoczeniu, przed nami pojawiła się tablica "Olsztyn". Szybki rzut oka na nawigację i okazało się, że jesteśmy w okolicy właściwego skrętu. Odbiliśmy... asfalt znowu się skończył. Wjechaliśmy w lasy, po bokach śnieg, droga skrzy się z mrozu... Tłukliśmy się po tych dziurach dobre pięć kilometrów, po czym asfalt pojawił się, a po chwili wjechaliśmy do Dywitów - siedziby ostatniej gminy, którą było nam dane zaliczyć.
W Dywitach wyjechaliśmy prosto na krajówkę, którą akurat popołudniowy korek próbował się i dostać, i wydostać z Olsztyna. Na sporym podjeździe - stop! Zakaz dla rowerów i wiele mówiący znak z napisem "ścieżka rowerowa" kierujący nas w las. Zjechałem na próbę i szybko wróciłem. Błoto, po którym można by było tylko rower pchać i to nawet gdyby nie był osakwiony. Rzuciłem nieprzyjemnym słowem pod adresem kretynów, którzy biorą się za oznaczanie dróg i olaliśmy zakaz. Do samego miasta dojechaliśmy niczym nie niepokojeni, wyjąwszy jednego nadpobudliwego, który nas strąbił, a dookoła było na tyle ciemno, że nie było mu nawet po co pokazywać palca. W samym Olsztynie przy ulicach śnieg - pierwsze miasto, w którym na coś takiego trafiliśmy.
Pod dworzec dojechaliśmy jak po sznurku, wyskoczyliśmy jeszcze na obiad w McD (ohydne, ale na dworcowy bar nie miałem ochoty), zapakowaliśmy rowery do już podstawionego pociągu i o 19:18 ruszyliśmy w kierunku Stolicy.
W Warszawie pozostąło jeszcze przenieść rower po schodach i dokręcić swoje kilka kilometrów do domu.
Podsumowując:
- zaliczone 34 gminy, odwiedzone trzy województwa,
- przejechane ponad 500 km, z tego 450 w deszczu i mżawce, z odczuwalną temperaturą poniżej zera,
- kolejne 96 godzin spędzonych tylko razem,
- urodziny odświętowane, czas dobrze zacząć kolejną trzydziestkę!
Wszystkiego najlepszego, Hipciu!
Powoli kierujemy się w stronę Olsztyna© Hipek99
Pogoda zrobiła się dużo lepsza niż przez ostatnie dni© Hipek99
Chwila relaksu na dużym postoju© Hipek99
Widoki z gminy Gietrzwałd© Hipek99
Jechało się dużo lepiej, chociaż asfalt nie był z gatunku tych najcudowniejszych© Hipek99
Co można robić na przystanku? Przecież nie czekać na autobus© Hipek99
Takie asfalty w większości towarzyszyły nam przy przecinaniu się do Gietrzwałdu© Hipek99
Słońce zachodzi - ostatni dzień wyprawy właśnie się kończy© Hipek99
Nocny księżyc w Dywitach - ostatnia zaliczona gmina na Hip-rawce© Hipek99
- DST 70.13km
- Czas 04:45
- VAVG 14.76km/h
- Sprzęt Zenon