Wpisy archiwalne w kategorii
> 50 km
Dystans całkowity: | 20451.88 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 790:19 |
Średnia prędkość: | 25.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 75.60 km/h |
Suma podjazdów: | 13114 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 94828 kcal |
Liczba aktywności: | 300 |
Średnio na aktywność: | 68.17 km i 2h 38m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 16 grudnia 2013
Kategoria > 50 km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 3
Ranek zaczął się bezdeszczowo. Pobudka wyszła nawet znośnie i po chwili wypychaliśmy rowery przez las, który, jak wszystkie liściaste, wyglądał w porannej mgle jak jakieś miejsce ofiarne starodawnych Słowian. Do Iławy, jak się okazało, mieliśmy 9 km. Wiatr nie przeszkadzał, przecięliśmy miasto i ruszyliśmy na Ostródę. W miarę podróży pogoda robiła się coraz lepsza, wiatr też nawet nie przeszkadzał... Przeszkadzala tylko Hipcia, która koniecznie chciała zdążyć na 16:00 (początek doby hotelowej), by nie stracić ani jednej cennej minuty w aquaparku. Zasuwaliśmy więc całkiem sprawnie, przelatując przez Ostródę (z przerwą na kupienie ciastek urodzinowych i szampana w Kauflandzie) i wypadając na siódemkę w kierunku Olsztynka. Tam pojawił się wiatr, ale i całkiem przyjemne, szerokie pobocze. Kolejne katowanie kilometrów, z którego pamiętam tylko, że miejscami wychodziło słońce. No i pamiętam potężny zjazd i długi podjazd, w miejscu naszpikowanym fotoradarami.
Przed Olsztynkiem powoli zaczynał się ekspres. Zrzucono nas na drogę techniczną, z której bokiem jakoś dostaliśmy się do samego Olsztynka. Pojawił się problem - droga na Olsztyn, którą mieliśmy jechać, też była oznaczona jako ekspres. Zasięgnąłem języka i po zwiedzeniu centrum (tylko po zakupy, nie łudźcie się) wyjechaliśmy na drogę Olsztyńską dokładnie w miejscu, w którym ekspres się kończył. Wiatr w końcu przyszedl z pomocą i przestał przeszkadzać - dalej tylko zasuwaliśmy przed siebie aż do Stawigudy, gdzie musiałem skorzystać z nawigacji. Po szybkim sprawdzeniu i krótkiej nawrotce jechaliśmy już drogą prosto na Pluski. Tam zaparkowaliśmy elegancko przed hotelem, gdzie w końcu zdjąłem rękawiczki - dotychczas poza krótkimi momentami, gdy potrzebowałem precyzji palców, miałem je na dłoniach - w dzień, gdy jechałem i w nocy - gdy dosychały.
Wypełniłem kartę meldunkową (miałem problem z rubryką "Rejestracja" - miałem wpisać numer ramy?), po czym oddaliliśmy się do pokoju, z którego wybyliśmy na relaksacyjny wieczór, czyli prawie cztery godziny w aquaparku połączone z kolacją w restauracji. I na tym skończył się wieczór.
Przed Olsztynkiem powoli zaczynał się ekspres. Zrzucono nas na drogę techniczną, z której bokiem jakoś dostaliśmy się do samego Olsztynka. Pojawił się problem - droga na Olsztyn, którą mieliśmy jechać, też była oznaczona jako ekspres. Zasięgnąłem języka i po zwiedzeniu centrum (tylko po zakupy, nie łudźcie się) wyjechaliśmy na drogę Olsztyńską dokładnie w miejscu, w którym ekspres się kończył. Wiatr w końcu przyszedl z pomocą i przestał przeszkadzać - dalej tylko zasuwaliśmy przed siebie aż do Stawigudy, gdzie musiałem skorzystać z nawigacji. Po szybkim sprawdzeniu i krótkiej nawrotce jechaliśmy już drogą prosto na Pluski. Tam zaparkowaliśmy elegancko przed hotelem, gdzie w końcu zdjąłem rękawiczki - dotychczas poza krótkimi momentami, gdy potrzebowałem precyzji palców, miałem je na dłoniach - w dzień, gdy jechałem i w nocy - gdy dosychały.
Wypełniłem kartę meldunkową (miałem problem z rubryką "Rejestracja" - miałem wpisać numer ramy?), po czym oddaliliśmy się do pokoju, z którego wybyliśmy na relaksacyjny wieczór, czyli prawie cztery godziny w aquaparku połączone z kolacją w restauracji. I na tym skończył się wieczór.
Nasz obóz© Hipek99
Lasy liściaste wspaniale wyglądają rankiem© Hipek99
Iława. Ichnia śmieszka rowerowa© Hipek99
Przejazd kolejowy gdzieś przy szosie na Ostródę© Hipek99
Krajówka prowadząca do Ostródy© Hipek99
Rynek w Olsztynku© Hipek99
Słońce zachodzi, a my skręcamy do hotelu© Hipek99
- DST 92.77km
- Czas 04:48
- VAVG 19.33km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 22 czerwca 2013
Kategoria > 50 km, do czytania
Kuper w jeziorko
Moczenie kupra w Kiełpińskim i spokojny powrót przez Truskawkę, Leszno i Kaputy; droga prawie cały czas pod wiatr.
Gorąco jakby Lucyfer dziś osobiście węgla do słońca sypał. Plecy - spalone.
Gorąco jakby Lucyfer dziś osobiście węgla do słońca sypał. Plecy - spalone.
- DST 78.95km
- Czas 03:35
- VAVG 22.03km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 6 stycznia 2013
Kategoria > 50 km, do czytania
Sprawdzić, czy jeszcze umiemy jeździć...
Krótkie kółko przez Lipków-Wiktorów-Zaborówek-Umiastów. Tak - o, sprawdzić, czy w 2013 również potrafimy wyjść wyżej niż 10 km - praca - 10 km. Okazało się, że umiemy.
Mimo ciepłych rękawiczek dawało ostro po palcach, mimo że aż tak zimno nie było.
Rynek w Starych Babicach bardzo ładnie oświetlony, tak samo zresztą jak niektóre domki na wioskach.
Mimo ciepłych rękawiczek dawało ostro po palcach, mimo że aż tak zimno nie było.
Rynek w Starych Babicach bardzo ładnie oświetlony, tak samo zresztą jak niektóre domki na wioskach.
- DST 51.53km
- Czas 02:39
- VAVG 19.45km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 16 listopada 2012
Kategoria > 50 km, do czytania
Serock po raz pierwszy
Hipcia miała w Serocku szkolenie, wyjechała rano, ja pojechałem ją odebrać. Droga wypadła mi w niewielkim korku wyjazdowym z Warszawy, ale kto ma rower ten w korku nie stoi.
W Serocku przegapiłem skręt i trochę się zgubiłem, potem się znalazłem i pojechałem do miejsca docelowego, przy czym Hipcia nie wiedząc, że jestem trochę zgubiony wyjechała mi naprzeciw, mijając się ze mną. Koniec końców odnaleźliśmy się oboje i dotarliśmy do domu.
W Serocku przegapiłem skręt i trochę się zgubiłem, potem się znalazłem i pojechałem do miejsca docelowego, przy czym Hipcia nie wiedząc, że jestem trochę zgubiony wyjechała mi naprzeciw, mijając się ze mną. Koniec końców odnaleźliśmy się oboje i dotarliśmy do domu.
- DST 85.73km
- Czas 03:47
- VAVG 22.66km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 28 października 2012
Kategoria > 50 km, do czytania, kampinos
Takie tam dookoła wschodniej części Kampinosu. Ale asfaltem.
W sobotę nigdzie nie jechaliśmy. Świętowaliśmy sobie taką pewną okację - sto czterdziesty trzeci miesiąc razem. Świętowanie trwało, trwało... a część wieczorna przeciągnęła się, dość, że jakem w sobotę byl wesół, tak w niedzielę wstałem smutny, że tak pozwolę sobie do mistrza Krasickiego nawiązać (info dla tych, co zdawali nową maturę: takie coś. Uwaga - długie i do czytania, nie ma obrazków.). Jakkolwiek do użyteczności ogólnej doprowadziłem się całkiem sprawnie, o tyle perspektywa jazdy przez kilka godzin trochę mnie napawała niepokojem. Zwłaszcza, że Hipcia wzięła się za planowanie trasy. A, jeśli ktoś nie widział, jak wygląda ta procedura, informuję: mazia sobie dziecko paluszkiem po mapie i zadaje pytania typu "A weź mi sprawdź, ile kilometrów jest z Mińska do Węgrowa". Odkryła sobie zatem trasę, całkiem przyjemną, przez Wyszogród. Ot, takie tam 150 km. Wstępnie powiedziałem, że zobaczymy, jak będziemy na wysokości decyzji.
Ruszamy. Słońce (jeszcze) świeci, rzeczy spakowane, turlamy się. Mi tam już zdrowie nie przeszkadza, problemem większym jest moja środkowa zębatka, która już wyje i chrupie z błaganiem o wymianę. No co ja poradzę? Towar zamówiony, czekam na odbiór.
Włączyłem termometr i tak sobie jedziemy. W okolicach Arkuszowej - jeden stopień. W Łomiankach - już schodzimy poniżej. Włączamy światła i jedziemy dalej. Gdzieś na którejś z wiosek zmieniamy rękawiczki na grubsze. Chwilę potem, gdzieś przed Łomną, robimy postój przy cmentarzu i zakładamy spodnie (przeciwdeszczowe, ale na wiatr i chłód dają radę). Zostały jeszcze w odwodzie cieplejsze obciski, ale tu trzeba zatrzymać się, zdejmować buty... woleliśmy zalożyć to, co można zalożyć szybko. Przy okazji wyrażam swoją opinię, że może jednak Wyszogród to nie najlepsza opcja. Może jednak pojedziemy krócej - przez Leszno. Zgoda, choć niechętna, została wydana.
Przecinamy ekspresowkę i jedziemy w kierunku Adamówka. Między polami i lasem zalega mgła. Temperatura schodzi poniżej czterech na minusie, ale mgła wzbogaca doznania. Robi się ciemno, gdzieś, na którejś ze zmarzniętych śnieżnych muld Hipcia zawija przytulić asfalt. Od tego miejsca jedziemy nieco wolniej, zwłaszcza, że na niejeżdżonej (jak zwykle) drodze momentami zalega piękna szklaneczka, do tego łapki Hipci zaczynają odmarzać. Proponowałem strategiczny odwrót, ale właścicielka zmarzniętych łapek życzy sobie dotrzeć do drogi na Leszno. Przemy zatem, prędkość niewielka, ze dwa razy stajemy na rozgrzanie łapek, gdzieś kręci się w okolicy kilka psów, chyba zaskoczonych tym, że zrobiło się zimno. Tuż przed główną rozważamy opcję powrotu autobusem z Leszna, jeśli warunki na drodze nie polepszą się (bo przy tej prędkości nie bardzo jest jak się rozgrzać).
Główna NDM - Błonie wita nas jednak pięknym, wilgotnym, ale nie śliskim asfaltem. Ruszamy. Z miejsca robi się cieplej. Auta grzecznie wyprzedzają, chociaż przy wysepkach, jak zwykle, dostają małpiego rozumu - jeden prawie skosił znak, drugi dość gwałtownie hamował przed. W Lesznie decydujemy się na główną, bo droga przez Umiastów może okazać się powtórką z rozrywki. Na szczęście wilgotność spada, więc mimo że na termomentrze nadal czwórka z tendencją do piątki poniżej zera, jedzie się zupełnie inaczej. Przecięliśmy sobie skrzyżowanie z Lazurową, okazało się, że budują rondo; ciekawe, czy rozwiąże to problem kretynów, którzy muszą już na-tych-miast na ekspresówkę i MUSZĄ wciskać się miedzy krawężnik i rower.
W domu okazuje się, że efektem gleby jest piękny siniak tuż pod rzepką. W zasadzie to druga rzepka. Przykładamy lód, do rana się zmniejszyło.
Ruszamy. Słońce (jeszcze) świeci, rzeczy spakowane, turlamy się. Mi tam już zdrowie nie przeszkadza, problemem większym jest moja środkowa zębatka, która już wyje i chrupie z błaganiem o wymianę. No co ja poradzę? Towar zamówiony, czekam na odbiór.
Włączyłem termometr i tak sobie jedziemy. W okolicach Arkuszowej - jeden stopień. W Łomiankach - już schodzimy poniżej. Włączamy światła i jedziemy dalej. Gdzieś na którejś z wiosek zmieniamy rękawiczki na grubsze. Chwilę potem, gdzieś przed Łomną, robimy postój przy cmentarzu i zakładamy spodnie (przeciwdeszczowe, ale na wiatr i chłód dają radę). Zostały jeszcze w odwodzie cieplejsze obciski, ale tu trzeba zatrzymać się, zdejmować buty... woleliśmy zalożyć to, co można zalożyć szybko. Przy okazji wyrażam swoją opinię, że może jednak Wyszogród to nie najlepsza opcja. Może jednak pojedziemy krócej - przez Leszno. Zgoda, choć niechętna, została wydana.
Przecinamy ekspresowkę i jedziemy w kierunku Adamówka. Między polami i lasem zalega mgła. Temperatura schodzi poniżej czterech na minusie, ale mgła wzbogaca doznania. Robi się ciemno, gdzieś, na którejś ze zmarzniętych śnieżnych muld Hipcia zawija przytulić asfalt. Od tego miejsca jedziemy nieco wolniej, zwłaszcza, że na niejeżdżonej (jak zwykle) drodze momentami zalega piękna szklaneczka, do tego łapki Hipci zaczynają odmarzać. Proponowałem strategiczny odwrót, ale właścicielka zmarzniętych łapek życzy sobie dotrzeć do drogi na Leszno. Przemy zatem, prędkość niewielka, ze dwa razy stajemy na rozgrzanie łapek, gdzieś kręci się w okolicy kilka psów, chyba zaskoczonych tym, że zrobiło się zimno. Tuż przed główną rozważamy opcję powrotu autobusem z Leszna, jeśli warunki na drodze nie polepszą się (bo przy tej prędkości nie bardzo jest jak się rozgrzać).
Główna NDM - Błonie wita nas jednak pięknym, wilgotnym, ale nie śliskim asfaltem. Ruszamy. Z miejsca robi się cieplej. Auta grzecznie wyprzedzają, chociaż przy wysepkach, jak zwykle, dostają małpiego rozumu - jeden prawie skosił znak, drugi dość gwałtownie hamował przed. W Lesznie decydujemy się na główną, bo droga przez Umiastów może okazać się powtórką z rozrywki. Na szczęście wilgotność spada, więc mimo że na termomentrze nadal czwórka z tendencją do piątki poniżej zera, jedzie się zupełnie inaczej. Przecięliśmy sobie skrzyżowanie z Lazurową, okazało się, że budują rondo; ciekawe, czy rozwiąże to problem kretynów, którzy muszą już na-tych-miast na ekspresówkę i MUSZĄ wciskać się miedzy krawężnik i rower.
W domu okazuje się, że efektem gleby jest piękny siniak tuż pod rzepką. W zasadzie to druga rzepka. Przykładamy lód, do rana się zmniejszyło.
- DST 72.18km
- Czas 03:54
- VAVG 18.51km/h
- VMAX 31.70km/h
- K: -4.0
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 23 października 2012
Kategoria > 50 km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 4
Pobudka chyba najprzyjemniejsza z możliwych, bo grzebiemy się jak tylko możemy. Gdy już udało się rozbudzić, otworzyliśmy namiot i drzemaliśmy z widokiem na Zatokę. W końcu jednak, grubo po dziewiątej, zebraliśmy wszystko, zjedliśmy śniadanie, ubraliśmy się cieplej i wróciliśmy w las. Kierowaliśmy się trochę w lewo, trochę do przodu i dzieki temu wyjechaliśmy w Sztutowie. Teraz trzeba było machnąć trzynaście kilometrów po Mierzei, by zrobić przerwę tuż za granicą gminy Krynica Morska. Tam okazało się, że na Gdańsk... może być problem. Po drodze jest prom. Podpytaliśmy w Stegnie - prom nieczynny, trzeba objechać.
Zanim dojedziemy do objazdu, częstujemy się okazją jazdy drogą wzdłuż torów. Trochę wietrznie, trochę wylazło chmur, ale nadal jest ładnie. Gdy odbijamy wzdłuż Wisły na południe - nadal jest tak samo, Wisłę przekraczamy DK7, by zaraz zbić na południe i przez wioski wyjechać na drogę w kierunku Pruszcza Gdańskiego. Niezbyt jest co opisywać, bo po prostu jechaliśmy przez pola i lasy, płasko, wietrznie, ale nadal ładnie.
W Pruszczu wpadamy na DK92 na Gdańsk i się zaczyna. Oczywiście, jeśli ktoś mieszka w Trójmieście, na pewno znałby więcej ciekawszych opcji dojazdu do Gdańska niż ta, ale ona też nie była zła. Pod warunkiem, że komuś brakuje trzęsienia na nierównościach. Nam nie brakowało, ale wyboru nie mieliśmy. Dotrzęśliśmy się tak do sporego korka, zjechaliśmy na chodnik i ostatni kilometr do dworca przejechaliśmy częściowo chodnikiem, częściowo ścieżką.
Chcieliśmy jeszcze odwiedzić Sopot (i tam wsiąść w pociąg), ale kupowanie biletów się przedłużyło, a opcja jazdy przez zakorkowane, nieznane miasto, nie obiecywała, że spokojnie dotrzemy na czas. Zjedliśmy sobie KFC, posiedzieliśmy i wytoczyliśmy się na peron. Pociąg zajechał, rowery podwieszone... w takich warunkach możemy podróżować (i piszemy to bez ironii!). Miła obsługa, ładny, czysty wagon, rowery sobie wiszą, do tego w wagonie było prawie pusto... Nawet pół godziny spóźnienia spowodowane awarią lokomotywy nie bolało zbytnio (i tak spaliśmy).
Pozostała odrobina stresu przy wysiadaniu, przypilnowanie, żeby tym razem nie wywinąć orła na schodach, jak w zeszłym roku i kilka minut po północy wchodziliśmy już do domu.
Nie ma co pisać podsumowań. Było po prostu kapitalnie!
Zanim dojedziemy do objazdu, częstujemy się okazją jazdy drogą wzdłuż torów. Trochę wietrznie, trochę wylazło chmur, ale nadal jest ładnie. Gdy odbijamy wzdłuż Wisły na południe - nadal jest tak samo, Wisłę przekraczamy DK7, by zaraz zbić na południe i przez wioski wyjechać na drogę w kierunku Pruszcza Gdańskiego. Niezbyt jest co opisywać, bo po prostu jechaliśmy przez pola i lasy, płasko, wietrznie, ale nadal ładnie.
W Pruszczu wpadamy na DK92 na Gdańsk i się zaczyna. Oczywiście, jeśli ktoś mieszka w Trójmieście, na pewno znałby więcej ciekawszych opcji dojazdu do Gdańska niż ta, ale ona też nie była zła. Pod warunkiem, że komuś brakuje trzęsienia na nierównościach. Nam nie brakowało, ale wyboru nie mieliśmy. Dotrzęśliśmy się tak do sporego korka, zjechaliśmy na chodnik i ostatni kilometr do dworca przejechaliśmy częściowo chodnikiem, częściowo ścieżką.
Chcieliśmy jeszcze odwiedzić Sopot (i tam wsiąść w pociąg), ale kupowanie biletów się przedłużyło, a opcja jazdy przez zakorkowane, nieznane miasto, nie obiecywała, że spokojnie dotrzemy na czas. Zjedliśmy sobie KFC, posiedzieliśmy i wytoczyliśmy się na peron. Pociąg zajechał, rowery podwieszone... w takich warunkach możemy podróżować (i piszemy to bez ironii!). Miła obsługa, ładny, czysty wagon, rowery sobie wiszą, do tego w wagonie było prawie pusto... Nawet pół godziny spóźnienia spowodowane awarią lokomotywy nie bolało zbytnio (i tak spaliśmy).
Pozostała odrobina stresu przy wysiadaniu, przypilnowanie, żeby tym razem nie wywinąć orła na schodach, jak w zeszłym roku i kilka minut po północy wchodziliśmy już do domu.
Nie ma co pisać podsumowań. Było po prostu kapitalnie!
- DST 94.43km
- Czas 05:11
- VAVG 18.22km/h
- VMAX 31.09km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 18 sierpnia 2012
Kategoria > 50 km
Jeszcze trochę nocnego jeżdżenia
Po ostatnim trzęsieniu na szlakach (i porannym kursie na plażę) mieliśmy dość i postanowiliśmy wyskoczyć na asfalt. Ruszam rower spod obozowiska i słyszę jak sakwy wydają dziwny odgłos. Coś nie gra. Patrzę uważnie - kapeć z tyłu (tak, Morsie, wiem, Ty przejechałeś na swojej oponie 20kkm z jedną tylko dziurą). Szybka wymiana i możemy ruszać.
Na start szlakiem w kierunku Słajszewa, potem już tylko asfalt. Ciemno, pagórkowato (skąd oni wzięli tyle górek nad morzem?), jest fajnie się jedzie. Nawet spać mi się nie chce. Turlamy się w kierunku szosy na Łebę, co ciekawe, dojeżdżamy pięknym asfaltem jako podporządkowaną, główna robi się paskudna. Dojeżdżamy do Maszewka, tam skręcamy na Puck, Hipcia chce jechać bocznymi drogami, odbijamy więc na Wojciechowo. Asfalt przechodzi w kocie łby, trzęsiemy się tak ze dwa kilometry. Stajemy pod latarnią na wiosce, patrzymy na mapę, zatrzymuje się burakowóz, wysiada podpity jegomość i zaczyna od słów "co to za stanie?". Na szczeście jego kolega podchodzi i odciąga tamtego, a nam wskazuje kierunek. Dalej już do obozu jedziemy ładnym asfaltem. Nikt nie zasypia, nikt nie wjeżdża w bramy.
Na start szlakiem w kierunku Słajszewa, potem już tylko asfalt. Ciemno, pagórkowato (skąd oni wzięli tyle górek nad morzem?), jest fajnie się jedzie. Nawet spać mi się nie chce. Turlamy się w kierunku szosy na Łebę, co ciekawe, dojeżdżamy pięknym asfaltem jako podporządkowaną, główna robi się paskudna. Dojeżdżamy do Maszewka, tam skręcamy na Puck, Hipcia chce jechać bocznymi drogami, odbijamy więc na Wojciechowo. Asfalt przechodzi w kocie łby, trzęsiemy się tak ze dwa kilometry. Stajemy pod latarnią na wiosce, patrzymy na mapę, zatrzymuje się burakowóz, wysiada podpity jegomość i zaczyna od słów "co to za stanie?". Na szczeście jego kolega podchodzi i odciąga tamtego, a nam wskazuje kierunek. Dalej już do obozu jedziemy ładnym asfaltem. Nikt nie zasypia, nikt nie wjeżdża w bramy.
- DST 66.29km
- Czas 04:27
- VAVG 14.90km/h
- VMAX 38.49km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Czwartek, 16 sierpnia 2012
Kategoria > 50 km, zaliczając gminy
Pobudka, czyli ciężka lekcja przed BBTour
Początek: namiot - plaża - namiot
Pod wieczór nie czułem mocy, byłem zmęczony (dosłownie zmęczony, nie "zmęczony"), ale dałem się namówić. Na początku spać się chciało, potem się rozjechałem.
Zaliczona nowa gmina: Gniewino. Cała (jeszcze) w piłkach i w niektórych miejscach w flagach Hiszpanii.
A skąd tytuł? Mamy w planie (kiedyś) wziąć udział w BBTour. Wymaga to raczej długiej jazdy, w tym szczególnie nocą. A dziś... półtora kilometra przed metą zaczęło mi się chcieć spać. Ze dwa razy odbiło mnie w lewo, aż w końcu obudził mnie krzyk Hipci (czy też utracona równowaga). Zdążyłem otworzyć oczy na tyle, żeby zobaczyć, jak komuś melduję się prosto w bramę. :) Na szczęście bez szkód we mnie, rowerze i bramie.
Po całym dniu na słońcu poszedłem na rower i dałem się uśpić ciemności. I, najgorsze, "przecież już blisko, nie będę się wygłupiał i teraz robił przerwy".
Do namiotu, nie wiedzieć czemu, dojechałem już zupełniutko rozbudzony.
Pod wieczór nie czułem mocy, byłem zmęczony (dosłownie zmęczony, nie "zmęczony"), ale dałem się namówić. Na początku spać się chciało, potem się rozjechałem.
Zaliczona nowa gmina: Gniewino. Cała (jeszcze) w piłkach i w niektórych miejscach w flagach Hiszpanii.
A skąd tytuł? Mamy w planie (kiedyś) wziąć udział w BBTour. Wymaga to raczej długiej jazdy, w tym szczególnie nocą. A dziś... półtora kilometra przed metą zaczęło mi się chcieć spać. Ze dwa razy odbiło mnie w lewo, aż w końcu obudził mnie krzyk Hipci (czy też utracona równowaga). Zdążyłem otworzyć oczy na tyle, żeby zobaczyć, jak komuś melduję się prosto w bramę. :) Na szczęście bez szkód we mnie, rowerze i bramie.
Po całym dniu na słońcu poszedłem na rower i dałem się uśpić ciemności. I, najgorsze, "przecież już blisko, nie będę się wygłupiał i teraz robił przerwy".
Do namiotu, nie wiedzieć czemu, dojechałem już zupełniutko rozbudzony.
- DST 58.49km
- Czas 03:46
- VAVG 15.53km/h
- VMAX 36.39km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 28 lipca 2012
Kategoria do czytania, > 50 km
Jedziemy sprawdzić, czy Śniardwy naprawdę istnieją
Jakoś się tak złożyło, że nigdy chyba jeżdżąc z rodzicami na Mazury, nie rozbiliśmy się nad Śniardwami, także nie pamiętam, żebym je kiedykolwiek widział. Hipcia też jakoś nie miała okazji, stąd wniosek, że jezioro może być tylko namalowane na mapie, a zupełnie nie istnieć w rzeczywistości. Zamiast niego może być, np. kolejny stadion, albo autostrada.
Rozłożyliśmy namiot i po całym dniu siedzenia w wodzie i na słońcu (temperatura nie pozwalała na nic innego), pod wieczór dosiedliśmy rowerów i ruszyliśmy... z początku w znane, bo zwiedzone już w zeszłym roku, ale od Wiartla już zaczęło się nieznane jak się patrzy. Początkowo asfalt wywiódł nas do Szerokiego Boru, gdzie przez całą wioskę przejechaliśmy po brukowanej drodze - coraz mniej już, niestety, jest miejsc, gdzie nie ma asfaltu. Skręciliśmy w prawo, przecięliśmy drogę piską i zanurzyliśmy się znowu w puszczę. Zaczęła się leśna, wyłożona kamieniami droga, mieliśmy zaraz odbić w lewo, ale skręt wyrósł trochę za wcześnie i minęliśmy go.
Skoro tak, to pojechaliśmy dalej, droga miała nas wyprowadzić tam, gdzie zamierzaliśmy jechać, na przeszkodzie stanęły dwa płoty z napisem na żółtej tablicy, której nawet nie trzeba było czytać, żeby wiedzieć, że dojechaliśmy do terenu wojskowego. Zawracamy i odbijamy w pierwszą rozsądną w prawo, po drodze włączając już oświetlenie. Hipcia zdążyła już ponarzekać, że to może nie tędy, ale wyrósł asfalt, a na asfalcie my. Można było oczywiście skręcić w lewo i dojechać do Niedźwiedziego Rogu krócej, ale niektórzy mają wstręt do wracania po swoich śladach, więc pojechaliśmy w kierunku Pisza, zakręcić pętlę. Dojechaliśmy do głównej, tam chwilę pobłądzilismy szukając właściwego skrętu, w końcu pojechaliśmy gdzieś bardziej na czuja - po kilku kilometrach pojawiły sie drogowskazy i byliśmy już pewni, że jedziemy na Niedźwiedzi Róg.
Drogowskazy były ciekawie pisane - odległości od celu były opisane mniej więcej tak (kolejnośc spotykania): 7km, 6km, 3km, 2km, 2.5km, 2km. :)
W końcu udało się dotrzeć - już po zmroku, ale widać jeszcze było, że drugiego brzegu nie widać. Ucieszeni tym, że jezioro istnieje, pojechaliśmy dalej - już asfaltem, w kierunku Rucianego. Było bardzo ciepło, póki sie jechało, było znośnie, każdy przystanek (mimo że było już po 21:00), od razu łączył się z byciem oblanym przez pot. Z ulgą przywitaliśmy chmurę chłodu między łąkami.
Gdy pojawil się asfalt, pojawiły się też samochody, na szczęście do samego Rucianego minęłiśmy ich zaledwie kilka. W Rucianem za to impreza i szaleństwo, centrum zapchane ludźmi, VW Golfami i techniawą, zatem podpytawszy taksiarza o kierunek, zwinęliśmy się czym prędzej. Tu już trafiliśmy na znany fragment drogi - do pokonania 10km do Karwicy i 7 na pole namiotowe.
Mazury mają to do siebie, ze drogi mają proste. Na ostatnim, szutrowym fragmencie, już zasypiałem, ze dwa razy zjechałem na obrzeże drogi, gdzie na szczęście było nierówno :)
Dojechaliśmy gdzieś przed pierwszą, zalegliśmy na pomoście z winem, potem w ramach rozbudzenia (bo znowu mnie śpioch wziął), poszliśmy zrobić grilla. Grillowanie skończyliśmy o 3:00, zasnęliśmy o czwartej, w akompaniamencie ryków gówniarzerii (z biwaku klasowego IIIb, jak potem napisali sprayem na trawie), rozważałem nawet wycieczkę do nich z dwoma argumentami do wyboru: racjonalnym lub siłowym, ale zapomniałem, bo zasnąłem. Zbudzili nas gdzieś o szóstej-siódmej, ale i tak zbudziłoby nas cholerne słońce.
Tyle było jeżdżenia, w niedzielę była jeszcze większa lampa zakończona burzą, pierwszy raz chowałem się przed burzą do samochodu. Chyba słusznie: od cholery połamanych drzew w okolicy, pioruny bijące w odległości kilkuset metrów... Wietrzysko się przetoczyło - do pięćdziesięciu kilometrów od jeziora jeszcze widziałem połamane drzewa. Po przeczytaniu relacji Kajmana uznałem, że u nas i tak było w miarę spokojnie.
Wracając do Warszawy natknęliśmy się jeszcze na korek... bo ludzie wracali akurat z Pikniku Country. Nadłożyłem 50km pojechawszy przez Łomżę, przynajmniej miałem luz na drodze aż do samych Marek.
Rozłożyliśmy namiot i po całym dniu siedzenia w wodzie i na słońcu (temperatura nie pozwalała na nic innego), pod wieczór dosiedliśmy rowerów i ruszyliśmy... z początku w znane, bo zwiedzone już w zeszłym roku, ale od Wiartla już zaczęło się nieznane jak się patrzy. Początkowo asfalt wywiódł nas do Szerokiego Boru, gdzie przez całą wioskę przejechaliśmy po brukowanej drodze - coraz mniej już, niestety, jest miejsc, gdzie nie ma asfaltu. Skręciliśmy w prawo, przecięliśmy drogę piską i zanurzyliśmy się znowu w puszczę. Zaczęła się leśna, wyłożona kamieniami droga, mieliśmy zaraz odbić w lewo, ale skręt wyrósł trochę za wcześnie i minęliśmy go.
Skoro tak, to pojechaliśmy dalej, droga miała nas wyprowadzić tam, gdzie zamierzaliśmy jechać, na przeszkodzie stanęły dwa płoty z napisem na żółtej tablicy, której nawet nie trzeba było czytać, żeby wiedzieć, że dojechaliśmy do terenu wojskowego. Zawracamy i odbijamy w pierwszą rozsądną w prawo, po drodze włączając już oświetlenie. Hipcia zdążyła już ponarzekać, że to może nie tędy, ale wyrósł asfalt, a na asfalcie my. Można było oczywiście skręcić w lewo i dojechać do Niedźwiedziego Rogu krócej, ale niektórzy mają wstręt do wracania po swoich śladach, więc pojechaliśmy w kierunku Pisza, zakręcić pętlę. Dojechaliśmy do głównej, tam chwilę pobłądzilismy szukając właściwego skrętu, w końcu pojechaliśmy gdzieś bardziej na czuja - po kilku kilometrach pojawiły sie drogowskazy i byliśmy już pewni, że jedziemy na Niedźwiedzi Róg.
Drogowskazy były ciekawie pisane - odległości od celu były opisane mniej więcej tak (kolejnośc spotykania): 7km, 6km, 3km, 2km, 2.5km, 2km. :)
W końcu udało się dotrzeć - już po zmroku, ale widać jeszcze było, że drugiego brzegu nie widać. Ucieszeni tym, że jezioro istnieje, pojechaliśmy dalej - już asfaltem, w kierunku Rucianego. Było bardzo ciepło, póki sie jechało, było znośnie, każdy przystanek (mimo że było już po 21:00), od razu łączył się z byciem oblanym przez pot. Z ulgą przywitaliśmy chmurę chłodu między łąkami.
Gdy pojawil się asfalt, pojawiły się też samochody, na szczęście do samego Rucianego minęłiśmy ich zaledwie kilka. W Rucianem za to impreza i szaleństwo, centrum zapchane ludźmi, VW Golfami i techniawą, zatem podpytawszy taksiarza o kierunek, zwinęliśmy się czym prędzej. Tu już trafiliśmy na znany fragment drogi - do pokonania 10km do Karwicy i 7 na pole namiotowe.
Mazury mają to do siebie, ze drogi mają proste. Na ostatnim, szutrowym fragmencie, już zasypiałem, ze dwa razy zjechałem na obrzeże drogi, gdzie na szczęście było nierówno :)
Dojechaliśmy gdzieś przed pierwszą, zalegliśmy na pomoście z winem, potem w ramach rozbudzenia (bo znowu mnie śpioch wziął), poszliśmy zrobić grilla. Grillowanie skończyliśmy o 3:00, zasnęliśmy o czwartej, w akompaniamencie ryków gówniarzerii (z biwaku klasowego IIIb, jak potem napisali sprayem na trawie), rozważałem nawet wycieczkę do nich z dwoma argumentami do wyboru: racjonalnym lub siłowym, ale zapomniałem, bo zasnąłem. Zbudzili nas gdzieś o szóstej-siódmej, ale i tak zbudziłoby nas cholerne słońce.
Tyle było jeżdżenia, w niedzielę była jeszcze większa lampa zakończona burzą, pierwszy raz chowałem się przed burzą do samochodu. Chyba słusznie: od cholery połamanych drzew w okolicy, pioruny bijące w odległości kilkuset metrów... Wietrzysko się przetoczyło - do pięćdziesięciu kilometrów od jeziora jeszcze widziałem połamane drzewa. Po przeczytaniu relacji Kajmana uznałem, że u nas i tak było w miarę spokojnie.
Wracając do Warszawy natknęliśmy się jeszcze na korek... bo ludzie wracali akurat z Pikniku Country. Nadłożyłem 50km pojechawszy przez Łomżę, przynajmniej miałem luz na drodze aż do samych Marek.
- DST 72.73km
- Czas 04:11
- VAVG 17.39km/h
- VMAX 37.06km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 22 lipca 2012
Kategoria do czytania, > 100km, > 50 km, kampinos
Kampinoski Szlak Rowerowy... (podtytuły w treści)
...czyli:
- Nie chce mi się, ale muszę
- Hipcia jako dzieciobójczyni
- Druga cywilna stówka z rzędu
Jak mi się rano nie chciało, to mi się rzadko aż tak nie chce. Naprawdę. Dyskusji jednak z niektórymi nie ma, trzeba było wstać, zjeść i (około 13:00) wyjść. Trasa miała kilka wariantów - negocjowanych; jeden zawierający jazdę bezpośrednio do Kiełpina i jeden okrężny, przez Kampinos lub jego południową ścianę, zawierający, teoretycznie, opcję powrotną do domu. Wyceniałem się na max 40km, czyli po trzydziestu chciałbym być w domu.
Ruszyliśmy. Jakoś nie sprawdziło się to, co zawsze się sprawdza, czyli że jak się wsiądzie na rower, to mimo że się nie chce, to się zachce; nie chciało mi się nadal. Dopiero noga zaczęła pracować jakoś w Latchorzewie, w Starych Babicach czułem, że mocy nie ma, ale wytrzymałość wróciła w okolice miejsca, w którym zwykła przebywać. Minęliśmy Babice, dojechaliśmy do Lipkowa. Tam dłuższa sesja nad mapą wyjaśniła nam kilka opcji: możemy pojechać zielonym rowerowym, zwanym jako "Kampinoski Szlak Rowerowy", albo polecież prosto na Hornówek i stamtąd ściąć do Kiełpina. Zdecydowaliśmy się spróbowac tego zielonego. Jako że nazwa zobowiązuje, szlak prowadził nas samym sercem Kampinosu, czyli przez wioski na południe od KPN. Las widzieliśmy między domami, gdzieś hen, daleko, za polami. Wioski jak wioski, ruchu żadnego nie było. Dopiero gdy dojechaliśmy do Borzęcińskiej, wyprzedził nas pierwszy samochód.
Skręcilismy na północ i w Mariewie mieliśmy kolejną sesję z mapą: można jechac od razu na Truskaw, albo naokoło - dalej szlakiem. No to cóż, jezioro jeszcze nie wysycha, jedziemy - minęliśmy Mariew, przejechaliśmy kawałeczek i zobaczyliśmy tablicę z napisem "Wiktorów". Rozglądałem się uważnie, ale Niewe nie zauważyłem. Znalazłem co prawda dom w tym kolorze, ale bez napisu, nie dobijałem się zatem. Za chwilę asfalt się skończył, a my wyjechaliśmy na piaskową drogę, która na szczęście po chwili zakończyła się, na korzyść asfaltu. W Zaborowie krótki rzut oka na mapę i już napieramy asfaltem; szlak zielony uciekał gdzieś w las, w bardzo wyraźny sposób (czyt: "ledwo widoczna ścieżka"), musieliśmy zatem pozawracać, przy okazji kierując innych zagubionych na właściwą drogę. Szlak na początku stanowił niecały kilometr singla po krzakach, potem zrobiło się szerzej, trochę zabudowań, trochę piachu, szlak poszedł w lewo, a my ścięliśmy go w kierunku drogi na Nowy Dwór. Wyskoczyliśmy na ładny asfalt i polecieliśmy prosto przed siebie, mając nadzieję, że nie przegapimy odpowiedniego skrętu (na Wiersze/Truskawkę). Przegapiliśmy, na szczęście tylko o pięćdziesiąt metrów. Wina zapewne tego, że tędy (w tę stronę i o tej porze - czyli w dzień) jechaliśmy po raz pierwszy.
Po raz pierwszy w tę stronę i w dzień jechaliśmy też drogą na Palmiry przez Truskawkę. Ruch samochodowy taki, jak nocą - znikomy; zawsze mi się podobał tamtejszy pomysł na drogę rowerową, czy tam pas rowerowy. Na pewno ciekawym pomysłem jest to, że wije się toto z lewej na prawą. No i właśnie, nadszedł ten moment. Z daleka na zakręcie zamajaczyły sylwetki dwójki rowerzystów. Ostrzegłem Hipcię, że cuś jedzie i trzymałem się z daleka. Rowerzyści pojawili się przed nami, jako że pas super szeroki nie jest, a akurat był po (z naszej perspektywy) prawej stronie jezdni, ścisnęliśmy się do prawej. Koleżka z naprzeciwka też ścisnął się... do naszej prawej. I tak jechali sobie z Hipcią na czołówkę, coraz wolniej, coraz wolniej... aż Hipcia się zupełnie zatrzymała. Koleżka też się zatrzymał, tylko mu brakło trochę pod nogą, zatem wziął się i wyjebał w krzaki. Kobita z tyłu krzyk, bo DZIECKO się wzięło i z tatulem w krzaki wyjebało. Ja, jako że kurturarny człowiek jestem i nie zwykłem krzyczeć na nikogo bezpodstawnie, zagadnąłem uprzejmnie, czy szanowni państwo aby nie z Wielkiej Brytanii do nas przyjechali, bo to tłumaczyłoby uparte trzymanie się lewej strony pasa. Koleżka, przygnieciony przez rower, powiedział, że jak się podniesie, to mi zaraz powie, skąd jest. Niesłowny jakiś, bo jak się podniósł, to mi już nie powiedział. Za to kobita jego, w akompaniamencie ochów i achów, gdy już poprawiła dziecku kask na łbie (swoją drogą dobrze, że miało kask, bo pewnie by ZGINĘŁO tam), zagroziła, że wezwie policję. Byłem gotów wziąć odpowiedzialność za swoje i Hipci czyny, Hipcia zresztą też, zatem oboje zgodzilismy się na nich poczekać. Nasza ciekawość związana z tym, co powiedziałaby Władza, wezwana do takiego zdarzenie miała pozostać niezaspokojoną, gdyż kobitka, podobnie zresztą jak jej mąż, pozostała niesłowna i swojej obietnicy nie wprowadziła w czyn. Ograniczyła się do fuknięcia, które zawierało w sobie treść "no jak można tak jeździć". Na to fuknięcie, krótko i kulturalnie (wszak jestem kulturalny), w żołnierskich, acz pozbawionych wulgaryzmów słowach, streściłem państwu informację o tym, której strony pasa powinno się trzymać, jak się już jedzie, a nie człapie po chodniku. Życzyliśmy im miłego dnia, Hipcia coś jeszcze odrzekła odsyłając ich na ulicę i życząc zdrowia (bo kobitka jeszcze czuła motywację do dyskusji) i zwinęliśmy się w swoją stronę. Po dwustu metrach usłyszałem dość głośno wypowiedziane w naszą stronę "warszawskie cwaniaki". Jako że poczułem się poważnie urażony, postanowiłem adekwatnie odpowiedzieć i palcem specjalnie stworzonym do tego celu, bo najdłuższym, a zatem widocznym z daleka, życzyłem im miłego dnia raz jeszcze.
Droga dalej prowadziła asfaltem w kierunku Palmir, w Kaliszkach zielony rowerowy zbił nas w las, skręciliśmy... po to, by po chwili podziwiania dzieła jakiegoś kretyna, który fioletowym sprejem przerobił zielony rowerowy na fioletowy, znowu zgubić szlak. Wyjechaliśmy na starą kamienistą drogę, w którą kiedyś już wjechaliśmy (jadąc od drugiej strony - gdy z kolei zgubiliśmy szlak czarny), nią dojechaliśmy do asfaltu. Stamtąd do Palmir było blisko, wróciliśmy na zielony i wjechaliśmy w las, dojeżdżając do Dziekanowa. Znowu asfalt, tam skręciliśmy w lewo i najkrótszą drogą (czyli nadkładając ze 2km, bo zbłądziliśmy), dojechaliśmy nad jezioro Kielpińskie.
Nad jeziorem - ze stanem 64km na liczniku - zasłużony relaks. Po wymoczeniu się i wyschnięciu ruszyliśmy z powrotem w tango. Gdy ruszaliśmy, spodziewałem się, że zrobimy może z 80km (nie chcieliśmy już jeździć i specjalnie dokręcać do stu). Po chwili, gdy zobaczyliśmy, jaki korek jest przy Arkuszowej, przedłużyliśmy trasę w kierunku Truskawia, myślałem, że może nawet będzie z 90km. Przedłużyliśmy jednak jeszcze trochę, przez Hornówek, i gdy dojechaliśmy do Starych Babic, okazało się, że braknie nam dwóch kilometrów do stu, więc... Radiowa, przedłużenie przez Wrocławską... i stówka jest.
Mamy zatem rekord - dwie "cywilne", czyli niewyprawowe stówki z rzędu. Teraz trzeba będzie go poprawiać, bo na trzy cywilne z rzędu raczej nie mamy szans. Trzeba też wybrać się i zakręcić pełne kółko Kampinoskim Rowerowym.
- Nie chce mi się, ale muszę
- Hipcia jako dzieciobójczyni
- Druga cywilna stówka z rzędu
Jak mi się rano nie chciało, to mi się rzadko aż tak nie chce. Naprawdę. Dyskusji jednak z niektórymi nie ma, trzeba było wstać, zjeść i (około 13:00) wyjść. Trasa miała kilka wariantów - negocjowanych; jeden zawierający jazdę bezpośrednio do Kiełpina i jeden okrężny, przez Kampinos lub jego południową ścianę, zawierający, teoretycznie, opcję powrotną do domu. Wyceniałem się na max 40km, czyli po trzydziestu chciałbym być w domu.
Ruszyliśmy. Jakoś nie sprawdziło się to, co zawsze się sprawdza, czyli że jak się wsiądzie na rower, to mimo że się nie chce, to się zachce; nie chciało mi się nadal. Dopiero noga zaczęła pracować jakoś w Latchorzewie, w Starych Babicach czułem, że mocy nie ma, ale wytrzymałość wróciła w okolice miejsca, w którym zwykła przebywać. Minęliśmy Babice, dojechaliśmy do Lipkowa. Tam dłuższa sesja nad mapą wyjaśniła nam kilka opcji: możemy pojechać zielonym rowerowym, zwanym jako "Kampinoski Szlak Rowerowy", albo polecież prosto na Hornówek i stamtąd ściąć do Kiełpina. Zdecydowaliśmy się spróbowac tego zielonego. Jako że nazwa zobowiązuje, szlak prowadził nas samym sercem Kampinosu, czyli przez wioski na południe od KPN. Las widzieliśmy między domami, gdzieś hen, daleko, za polami. Wioski jak wioski, ruchu żadnego nie było. Dopiero gdy dojechaliśmy do Borzęcińskiej, wyprzedził nas pierwszy samochód.
Skręcilismy na północ i w Mariewie mieliśmy kolejną sesję z mapą: można jechac od razu na Truskaw, albo naokoło - dalej szlakiem. No to cóż, jezioro jeszcze nie wysycha, jedziemy - minęliśmy Mariew, przejechaliśmy kawałeczek i zobaczyliśmy tablicę z napisem "Wiktorów". Rozglądałem się uważnie, ale Niewe nie zauważyłem. Znalazłem co prawda dom w tym kolorze, ale bez napisu, nie dobijałem się zatem. Za chwilę asfalt się skończył, a my wyjechaliśmy na piaskową drogę, która na szczęście po chwili zakończyła się, na korzyść asfaltu. W Zaborowie krótki rzut oka na mapę i już napieramy asfaltem; szlak zielony uciekał gdzieś w las, w bardzo wyraźny sposób (czyt: "ledwo widoczna ścieżka"), musieliśmy zatem pozawracać, przy okazji kierując innych zagubionych na właściwą drogę. Szlak na początku stanowił niecały kilometr singla po krzakach, potem zrobiło się szerzej, trochę zabudowań, trochę piachu, szlak poszedł w lewo, a my ścięliśmy go w kierunku drogi na Nowy Dwór. Wyskoczyliśmy na ładny asfalt i polecieliśmy prosto przed siebie, mając nadzieję, że nie przegapimy odpowiedniego skrętu (na Wiersze/Truskawkę). Przegapiliśmy, na szczęście tylko o pięćdziesiąt metrów. Wina zapewne tego, że tędy (w tę stronę i o tej porze - czyli w dzień) jechaliśmy po raz pierwszy.
Po raz pierwszy w tę stronę i w dzień jechaliśmy też drogą na Palmiry przez Truskawkę. Ruch samochodowy taki, jak nocą - znikomy; zawsze mi się podobał tamtejszy pomysł na drogę rowerową, czy tam pas rowerowy. Na pewno ciekawym pomysłem jest to, że wije się toto z lewej na prawą. No i właśnie, nadszedł ten moment. Z daleka na zakręcie zamajaczyły sylwetki dwójki rowerzystów. Ostrzegłem Hipcię, że cuś jedzie i trzymałem się z daleka. Rowerzyści pojawili się przed nami, jako że pas super szeroki nie jest, a akurat był po (z naszej perspektywy) prawej stronie jezdni, ścisnęliśmy się do prawej. Koleżka z naprzeciwka też ścisnął się... do naszej prawej. I tak jechali sobie z Hipcią na czołówkę, coraz wolniej, coraz wolniej... aż Hipcia się zupełnie zatrzymała. Koleżka też się zatrzymał, tylko mu brakło trochę pod nogą, zatem wziął się i wyjebał w krzaki. Kobita z tyłu krzyk, bo DZIECKO się wzięło i z tatulem w krzaki wyjebało. Ja, jako że kurturarny człowiek jestem i nie zwykłem krzyczeć na nikogo bezpodstawnie, zagadnąłem uprzejmnie, czy szanowni państwo aby nie z Wielkiej Brytanii do nas przyjechali, bo to tłumaczyłoby uparte trzymanie się lewej strony pasa. Koleżka, przygnieciony przez rower, powiedział, że jak się podniesie, to mi zaraz powie, skąd jest. Niesłowny jakiś, bo jak się podniósł, to mi już nie powiedział. Za to kobita jego, w akompaniamencie ochów i achów, gdy już poprawiła dziecku kask na łbie (swoją drogą dobrze, że miało kask, bo pewnie by ZGINĘŁO tam), zagroziła, że wezwie policję. Byłem gotów wziąć odpowiedzialność za swoje i Hipci czyny, Hipcia zresztą też, zatem oboje zgodzilismy się na nich poczekać. Nasza ciekawość związana z tym, co powiedziałaby Władza, wezwana do takiego zdarzenie miała pozostać niezaspokojoną, gdyż kobitka, podobnie zresztą jak jej mąż, pozostała niesłowna i swojej obietnicy nie wprowadziła w czyn. Ograniczyła się do fuknięcia, które zawierało w sobie treść "no jak można tak jeździć". Na to fuknięcie, krótko i kulturalnie (wszak jestem kulturalny), w żołnierskich, acz pozbawionych wulgaryzmów słowach, streściłem państwu informację o tym, której strony pasa powinno się trzymać, jak się już jedzie, a nie człapie po chodniku. Życzyliśmy im miłego dnia, Hipcia coś jeszcze odrzekła odsyłając ich na ulicę i życząc zdrowia (bo kobitka jeszcze czuła motywację do dyskusji) i zwinęliśmy się w swoją stronę. Po dwustu metrach usłyszałem dość głośno wypowiedziane w naszą stronę "warszawskie cwaniaki". Jako że poczułem się poważnie urażony, postanowiłem adekwatnie odpowiedzieć i palcem specjalnie stworzonym do tego celu, bo najdłuższym, a zatem widocznym z daleka, życzyłem im miłego dnia raz jeszcze.
Droga dalej prowadziła asfaltem w kierunku Palmir, w Kaliszkach zielony rowerowy zbił nas w las, skręciliśmy... po to, by po chwili podziwiania dzieła jakiegoś kretyna, który fioletowym sprejem przerobił zielony rowerowy na fioletowy, znowu zgubić szlak. Wyjechaliśmy na starą kamienistą drogę, w którą kiedyś już wjechaliśmy (jadąc od drugiej strony - gdy z kolei zgubiliśmy szlak czarny), nią dojechaliśmy do asfaltu. Stamtąd do Palmir było blisko, wróciliśmy na zielony i wjechaliśmy w las, dojeżdżając do Dziekanowa. Znowu asfalt, tam skręciliśmy w lewo i najkrótszą drogą (czyli nadkładając ze 2km, bo zbłądziliśmy), dojechaliśmy nad jezioro Kielpińskie.
Nad jeziorem - ze stanem 64km na liczniku - zasłużony relaks. Po wymoczeniu się i wyschnięciu ruszyliśmy z powrotem w tango. Gdy ruszaliśmy, spodziewałem się, że zrobimy może z 80km (nie chcieliśmy już jeździć i specjalnie dokręcać do stu). Po chwili, gdy zobaczyliśmy, jaki korek jest przy Arkuszowej, przedłużyliśmy trasę w kierunku Truskawia, myślałem, że może nawet będzie z 90km. Przedłużyliśmy jednak jeszcze trochę, przez Hornówek, i gdy dojechaliśmy do Starych Babic, okazało się, że braknie nam dwóch kilometrów do stu, więc... Radiowa, przedłużenie przez Wrocławską... i stówka jest.
Mamy zatem rekord - dwie "cywilne", czyli niewyprawowe stówki z rzędu. Teraz trzeba będzie go poprawiać, bo na trzy cywilne z rzędu raczej nie mamy szans. Trzeba też wybrać się i zakręcić pełne kółko Kampinoskim Rowerowym.
Sobie stoją© Hipek99
Jezioro Kiełpińskie© Hipek99
Forfiter nadal się czai© Hipek99
Nagroda za cziężką harówkę© Hipek99
- DST 100.58km
- Czas 05:09
- VAVG 19.53km/h
- VMAX 32.02km/h
- Sprzęt Unibike Viper