Wpisy archiwalne w kategorii
> 50 km
Dystans całkowity: | 20451.88 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 790:19 |
Średnia prędkość: | 25.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 75.60 km/h |
Suma podjazdów: | 13114 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 94828 kcal |
Liczba aktywności: | 300 |
Średnio na aktywność: | 68.17 km i 2h 38m |
Więcej statystyk |
Sobota, 21 lipca 2012
Kategoria > 100km, do czytania, > 50 km
Nowe koło potrzebowało dotarcia
W piątek odebrałem nowe koło z serwisu, w domu dokonałem kompletu czynności związanych z zamianą koła i wymianą linki w przerzutce. Zrezygnowaliśmy z wyjazdu na Mazury, mieliśmy jechać GDZIEŚ na rower.
Rano budzi mnie taka jedna, każe wstawać i ubierać się, bo już zaraz ruszamy. Spakowaliśmy wszystko, nawet pozwolono mi łaskawie iść do sklepu po śniadanie (w soboty na śniadanie sa pączki), po czym ruszyliśmy. Godzina 12:05 - najwcześniejszy chyba start z naszych wszystkich "cywilnych" wypraw. Dwie sakwy dociążają rower, świeża kaseta chrupie, potrzebując zgrania z łańcuchem z przebiegiem 2000km, ale jedziemy. Szybko nawet.
Początek prowadzi znaną drogą - Powstańców/Conrada, wypadamy na Marymoncką i kierujemy się DDRem w kierunku Mostu Marykury. Pod most zajeżdżamy również DDRem, okazuje się, że tędy na drugą stronę nie przejedziemy, więc robimy szybki skok przez barierkę i już jesteśmy na jezdni. Most jak most, tyle, że nowy, zatem i jakiś przyjemny ten asfalt, widoków, szczerze powiem, nie oglądałem. Zjechaliśmy, wbiliśmy się po chwili w ul. Światowida, stamtąd chcieliśmy jechać prosto, ale zjechaliśmy, niestety, na DDR, wskutek czego musieliśmy czekać kilka zmian świateł jako piesi :/ Dalej droga przeszła w kiepski asfalt i szuter, którym już jechaliśmy wzdłuż torów (wyjąwszy jedno odbicie przy ktorejś stacji) aż do Legionowa. Tam wbiliśmy się w sznureczek samochodów i zostawiając ich z tyłu skręciliśmy w ul. Piaskową. Hipcia określiła, gdzie w końcu chce dotrzeć, zatem skierowaliśmy się na północ i raz tylko skręcając z drogi, wyjechaliśmy prościutko na plażę w Wieliszewie.
Plaża jak plaża, spodziewałem się tłumu ciał i rejestracji na dwie litery, pierwsza "W", miło zatem zaskoczyliśmy się, bo było tylko kilka ekip. Pokręciliśmy się trochę dookoła, znaleźliśmy ustronne miejsce, gdzie spożyliśmy wszystkie zapasy, jakie ze sobą zabraliśmy i zażyliśmy orzeźwiającej kąpieli. W wodzie nie posiedzieliśmy za długo, bo jakoś tak chłodno zaczęło się robić, wyleźliśmy, posiedzieliśmy na kocu jeszcze z półtorej godziny i ruszyliśmy z powrotem do domu.
Najpierw niebieskim szlakiem wzdłuż wału, potem dojechaliśmy do głównej drogi. Tabliczka przy oznaczeniu szlaku rowerowego głosiła, że miejsce jest niebezpieczne i żeby przeprowadzić rower, ale postanowiliśmy poigrać z życiem i przejechaliśmy na drugą stronę (!). Skręt w lewo w drogę 632, za chwilę skręt w prawo w 631, która miała nas doprowadzić do Nowego Dworu. Doprowadziła, po szesnastu kilometrach dość nudnej jazdy (a jak ma być ciekawie, jak jest cały czas prosto?). W Nowym Dworze przerwa na colę w Żabce, potem znaną już trasą - przez most i dalej w kierunku ekspresówki. Po rozjeździe wbiliśmy się w drogę techniczną, ale przy pierwszej możliwej okazji odbiliśmy na drogę, która prowadzi przez wszystkie Łomne i Dziekanowy; od Kiełpina już droga była znana nam bardzo dobrze, problem pojawił się przy skrzyżowaniu z Arkuszową - jeśli pojedziemy bezpośrednio do domu, to nie zrobimy stu kilometrów... Decyzja jest prosta - przedłużamy trasę - przez Stare Babice>Latchorzew i, potem, na wszelki wypadek, przez Radiową.
Do domu dojechaliśmy też podejrzanie wcześnie, bo gdzieś przed 22:00. Nawet zdążyłem po piwo do Żabki. ;)
?134304511968961
Rano budzi mnie taka jedna, każe wstawać i ubierać się, bo już zaraz ruszamy. Spakowaliśmy wszystko, nawet pozwolono mi łaskawie iść do sklepu po śniadanie (w soboty na śniadanie sa pączki), po czym ruszyliśmy. Godzina 12:05 - najwcześniejszy chyba start z naszych wszystkich "cywilnych" wypraw. Dwie sakwy dociążają rower, świeża kaseta chrupie, potrzebując zgrania z łańcuchem z przebiegiem 2000km, ale jedziemy. Szybko nawet.
Początek prowadzi znaną drogą - Powstańców/Conrada, wypadamy na Marymoncką i kierujemy się DDRem w kierunku Mostu Marykury. Pod most zajeżdżamy również DDRem, okazuje się, że tędy na drugą stronę nie przejedziemy, więc robimy szybki skok przez barierkę i już jesteśmy na jezdni. Most jak most, tyle, że nowy, zatem i jakiś przyjemny ten asfalt, widoków, szczerze powiem, nie oglądałem. Zjechaliśmy, wbiliśmy się po chwili w ul. Światowida, stamtąd chcieliśmy jechać prosto, ale zjechaliśmy, niestety, na DDR, wskutek czego musieliśmy czekać kilka zmian świateł jako piesi :/ Dalej droga przeszła w kiepski asfalt i szuter, którym już jechaliśmy wzdłuż torów (wyjąwszy jedno odbicie przy ktorejś stacji) aż do Legionowa. Tam wbiliśmy się w sznureczek samochodów i zostawiając ich z tyłu skręciliśmy w ul. Piaskową. Hipcia określiła, gdzie w końcu chce dotrzeć, zatem skierowaliśmy się na północ i raz tylko skręcając z drogi, wyjechaliśmy prościutko na plażę w Wieliszewie.
Plaża jak plaża, spodziewałem się tłumu ciał i rejestracji na dwie litery, pierwsza "W", miło zatem zaskoczyliśmy się, bo było tylko kilka ekip. Pokręciliśmy się trochę dookoła, znaleźliśmy ustronne miejsce, gdzie spożyliśmy wszystkie zapasy, jakie ze sobą zabraliśmy i zażyliśmy orzeźwiającej kąpieli. W wodzie nie posiedzieliśmy za długo, bo jakoś tak chłodno zaczęło się robić, wyleźliśmy, posiedzieliśmy na kocu jeszcze z półtorej godziny i ruszyliśmy z powrotem do domu.
Najpierw niebieskim szlakiem wzdłuż wału, potem dojechaliśmy do głównej drogi. Tabliczka przy oznaczeniu szlaku rowerowego głosiła, że miejsce jest niebezpieczne i żeby przeprowadzić rower, ale postanowiliśmy poigrać z życiem i przejechaliśmy na drugą stronę (!). Skręt w lewo w drogę 632, za chwilę skręt w prawo w 631, która miała nas doprowadzić do Nowego Dworu. Doprowadziła, po szesnastu kilometrach dość nudnej jazdy (a jak ma być ciekawie, jak jest cały czas prosto?). W Nowym Dworze przerwa na colę w Żabce, potem znaną już trasą - przez most i dalej w kierunku ekspresówki. Po rozjeździe wbiliśmy się w drogę techniczną, ale przy pierwszej możliwej okazji odbiliśmy na drogę, która prowadzi przez wszystkie Łomne i Dziekanowy; od Kiełpina już droga była znana nam bardzo dobrze, problem pojawił się przy skrzyżowaniu z Arkuszową - jeśli pojedziemy bezpośrednio do domu, to nie zrobimy stu kilometrów... Decyzja jest prosta - przedłużamy trasę - przez Stare Babice>Latchorzew i, potem, na wszelki wypadek, przez Radiową.
Do domu dojechaliśmy też podejrzanie wcześnie, bo gdzieś przed 22:00. Nawet zdążyłem po piwo do Żabki. ;)
?134304511968961
Forfiter się czai© Hipek99
Przekrzyw głowę w prawo i zobacz, jak można ryzykować życiem© Hipek99
- DST 101.23km
- Czas 04:49
- VAVG 21.02km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 8 lipca 2012
Kategoria > 50 km, do czytania
Jeziorko Kiełpińskie po raz drugi
Nie chciało mi się ruszać, ale Hipcia postawiła na swoim i znowu zapragnęła pojechać nad wodę. Tym razem ruszyliśmy wcześniej, zatem mogliśmy skoczyć trochę naokoło, znaną trasa przez Latchorzew, Babice, Hornówek. Stamtąd przez Truskaw do Palmir i przez wszystkie miejscowości od Łomnej aż do Kiełpina. Stery, jakkolwiek trochę poprawione, nadal chodziły kiepsko.
Jeziorko objechaliśmy od tyłu, znajdując fajną, spokojną miejscówkę. Hipcia od razu zameldowała się w wodzie, a zaraz potem zameldował się tam Forfiter - nasz dmuchany krokodyl. Pani moja jak wlazła do wody, tak wyszła z niej dopiero, gdy się zbieraliśmy; na pokład Forfitera piwo i insze dobra dostarczałem ja. W końcu też nadszedł czas powrotu (w końcu nasi grają o złoto!), zapakowaliśmy się na rowery i ruszyliśmy - znowu w kierunku Estrady, bo tamtędy najszybciej (prawie nie ma świateł).
Po drodze, gdzieś jeszcze w Łomiankach jakiś pajac w BMW postanowił nas poedukować o tym, że mamy przecież chodnik (no i co z tego?). Bo musial, debil, przejechać za nami niecałe trzydzieści sekund czekając na wyprzedzenie. Jeszcze jego siksa postanowiła nam pokazać palec. Ale jak się ma BMW, to wolno prawda? Potem za późno się zorientowałem, bo mijaliśmy ich, gdy stali w korku przy Arkuszowej; a to pech! Mogłem coś miłego powiedzieć, ale już mi się wracać nie chciało, zresztą, minuta zmarnowana na gadanie z debilem to minuta stracona. Edukacja idiotów z założenia sie nie opłaca.
Do domu dotarliśmy idealnie, akurat nasi śpiewali hymn. A potem było już tylko świętowanie, bo przejechali się po Sojusznikach trzy do zera. Taki rewanż za finał w Polsce.
Jeziorko objechaliśmy od tyłu, znajdując fajną, spokojną miejscówkę. Hipcia od razu zameldowała się w wodzie, a zaraz potem zameldował się tam Forfiter - nasz dmuchany krokodyl. Pani moja jak wlazła do wody, tak wyszła z niej dopiero, gdy się zbieraliśmy; na pokład Forfitera piwo i insze dobra dostarczałem ja. W końcu też nadszedł czas powrotu (w końcu nasi grają o złoto!), zapakowaliśmy się na rowery i ruszyliśmy - znowu w kierunku Estrady, bo tamtędy najszybciej (prawie nie ma świateł).
Po drodze, gdzieś jeszcze w Łomiankach jakiś pajac w BMW postanowił nas poedukować o tym, że mamy przecież chodnik (no i co z tego?). Bo musial, debil, przejechać za nami niecałe trzydzieści sekund czekając na wyprzedzenie. Jeszcze jego siksa postanowiła nam pokazać palec. Ale jak się ma BMW, to wolno prawda? Potem za późno się zorientowałem, bo mijaliśmy ich, gdy stali w korku przy Arkuszowej; a to pech! Mogłem coś miłego powiedzieć, ale już mi się wracać nie chciało, zresztą, minuta zmarnowana na gadanie z debilem to minuta stracona. Edukacja idiotów z założenia sie nie opłaca.
Do domu dotarliśmy idealnie, akurat nasi śpiewali hymn. A potem było już tylko świętowanie, bo przejechali się po Sojusznikach trzy do zera. Taki rewanż za finał w Polsce.
- DST 51.68km
- Czas 02:26
- VAVG 21.24km/h
- VMAX 36.39km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Dzień 13
#relacja powstaje#
- DST 68.23km
- Czas 07:05
- VAVG 9.63km/h
- VMAX 46.19km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Dzień 10
- DST 80.46km
- Czas 07:13
- VAVG 11.15km/h
- VMAX 48.73km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Dzień 8
#relacja powstaje#
- DST 92.69km
- Czas 06:32
- VAVG 14.19km/h
- VMAX 54.41km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 10 grudnia 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km
Pętla przez Pruszków
Zaczynamy, gdy już jest ciemno. Odpisanych sporo waypointów, droga prosta - czas: start. Znaną trasą przez Lachotrzew na Babice, stamtąd - Zielonki-Parcele, w lewo, Ożarów. W Ożarowie łapiemy pierwsze dwa WP, do tego przestaje działać lampka Hipci (lampka, nie baterie), zatem resztę trasy pokonuję z czołówką. Skok z rowerem przez tory i wio w kierunku Domaniewa. Tam odhaczamy kolejne punkty i przez Domaniewek kierujemy się w stronę Moszny. Tam mialo być fajnie, jest kilka pustostanów... niestety, chwilę wcześniej, Hipcia z okrzykiem "Uwaga!" robi nagły zwrot w lewo w ostatniej chwili omijając niewidoczną przeszkodę, mi pozostaje tylko przygotować się na nieoczekiwane i rzucić soczystą kurwą, co niezwłocznie czynię. Duża, głęboka dziura... I tak oto pierwszy raz w życiu łapię sobie Sznejka. Zmiana dętki na poboczu wychodzi w miarę sprawnie, chociaż (idiota!) zapomniałem łyżek do opon, śrubokrętem było trochę gorzej.
To zdarzenie wpływa jednak na cały plan jazdy: rezygnujemy z taplania się po krzakach, przy tej temperaturze i przy naszym ubiorze, na rower, nie spacery, przechadzka kilku kilometrów do najbliższego przystanku może zepsuć całą zabawę, nie ma co ryzykować spotkania ze szkłem. Zatem zostaje tylko asfalt.
W Koszajcu okazuje się, że chłopaki dzielnie budują jakąś autostradę, musimy objeżdżać; dalej już asfaltem i nie wychodząc z zakresu cywilizacji: Brwinów - Podkowa Leśna - Otrębusy - Komorów - Pruszków; najciekawsze waypointy zostają na przyszły raz, pochowane gdzieś w krzakach. Z Pruszkowa powrót przez Piastów i znanymi już terenami przez Ursus do domu.
To zdarzenie wpływa jednak na cały plan jazdy: rezygnujemy z taplania się po krzakach, przy tej temperaturze i przy naszym ubiorze, na rower, nie spacery, przechadzka kilku kilometrów do najbliższego przystanku może zepsuć całą zabawę, nie ma co ryzykować spotkania ze szkłem. Zatem zostaje tylko asfalt.
W Koszajcu okazuje się, że chłopaki dzielnie budują jakąś autostradę, musimy objeżdżać; dalej już asfaltem i nie wychodząc z zakresu cywilizacji: Brwinów - Podkowa Leśna - Otrębusy - Komorów - Pruszków; najciekawsze waypointy zostają na przyszły raz, pochowane gdzieś w krzakach. Z Pruszkowa powrót przez Piastów i znanymi już terenami przez Ursus do domu.
- DST 73.18km
- Czas 04:08
- VAVG 17.70km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 3 grudnia 2011
Kategoria do czytania, > 50 km, alleypiast
Alleycat 7 panien (czyli: Hipki jednak jeżdżą na orientację)
To, co nie udało się w zeszłym tygodniu, mamy nadzieję naprawić w obecnym. Na szczęście tydzień temu Alleypiast nawiedziła mizerna frekwencja i został przesunięty na dziś.
Zbieramy się spokojnie, z wyprzedzeniem, zgodnie z planem: czyli - niewiele wcześniej niż ostatnia chwila pakujemy wszystko, co potrzebne, rezygnujemy (słusznie) z sakwy, poprzestajemy na torbie na bagażnik. Pierwsza część - dojazd. Trasę wytyczałem za pomocą Google'a, więc nie byłem specjalnie zdziwiony, że wylądowaliśmy na betonowej dróżce, a później na szutrówce prowadzącej wzdłuż torów. Po drodze mała korekta planów, bieg z rowerem w łapie po kładce nad torami, skracamy drogę, lądujemy już na terenach, które swego czasu odwiedziliśmy. Niemniej jednak - udaje się dotrzeć (chociaż dwukrotnie kręcimy się pod tym samym mostem (wspominałem, że nie znoszę elektroniki w nawigacji? Mapa trzymana w łapie to jest to. Wystarczy.). Punkt zbiórki: skwerek przy ul. Wojciechowskiego (Ursus).
Jesteśmy dziesięć przed czasem, prócz nas jest tylko jedna para, zasiadamy na ławeczce i czekamy. Ponieważ strasznie towarzyskie z nas stworzenia (czyt: nie zobaczysz nas wpadających w tłum nieznajomych ludzi z okrzykiem: "Hej, jestem Stefan, co u Was? Dawno jeździcie? ...), z naszej strategicznej pozycji milcząco oczekując podziwiamy kolejnych pojawiających się przeciwników dzisiejszych zmagań. Nasze nieznane lokalnie pyski przyciągają uwagę, bo kilka osób się nam przedstawia i tak poznajemy sprawcę całego zamieszania - Grześka, na hasło "WaypointGame" pojawiają się jeszcze "ten, który już nie gra, ale stawiał dużo WP w Otwocku" - Zajączek, oraz Kemot. Na razie siedzimy; oczekiwanie na maruderów przeciąga się. Na tyle się przeciąga, że nawet ja zaczynam marznąć. W końcu - czas: start. Wpisowe wpłacone, pamiątkowe szprychówki (trzeba przyznać: fajnie zrobione) rozdane, manifesty wręczone. Krótkie jeszcze omówienie trasy i w drogę. Od razu widać to, o czym pisze każdy relacjonujący tego typu zabawy: miejscowi wykorzystują bezczelnie swoją przewagę, na starcie tracimy dwie minuty. :-)
PK "G" (Sad).
Startujemy ku wschodowi. Pierwszy cel, dojechać do nowego cmentarza na Włochach, okazuje się już na początku wrednym: ulica Zapustna jest rozkopana, musimy objeżdżać naokoło. Pierwsza strata. Na cmentarzu - nikogo, nie licząc tych, którzy tam na stałe. Znajdujemy właściwy krzyż, przy nim strzałka w prawo. Wyprowadza nas ona na betonowe ogroczenie, po chwili znajdujemy w nim dziurę i już z daleka widzimy znicz. Bo - tu dygresja - większość punktów w zawodach oznaczona jest płonącymi zniczami. Dodatkowy klimat gry, szczególnie gdy... a nie, będzie dalej. Przy zniczu - zadania ciąg dalszy: wrócić do krzyża, szukać innego wyjścia przez mur. Znajdujemy właściwe wyjście, ale jakoś nam nie pasuje (myli nas podpowiedź na zadaniu); wchodzimy nie w tę dziurę, trochę błądzimy, w końcu naprawiamy błąd, zawracamy, wskakujemy i biegniemy do właściwego domu. Tam na miejscu już pali się znicz, spotykamy Lewana, z którym przez cały wyścig będziemy się mijać.
PK "F" (Park Cietrzewia)
Już wiemy, że nie będzie łatwo, trafić na właściwy park (właściwie: gliniankę), nie będzie łatwo. Już wiemy, że nieznajomość terenu musimy nadrabiać nogami, akurat to nam w miarę wychodzi. Ryżowa -> Kleszczowa. Park znajdujemy bez problemu, właściwy mostek jeszcze łatwiej. Na mostku sznurek, na sznurku, zatopiony w wodzie słoik: zadanie - szukać w zaroślach przy południowym stawie. Biorę kompas i chyba dostaję zaćmy, bo wskazuję jako południe - północ, wskutek czego szukamy nie przy tym stawie, co trzeba. W końcu jednak trafiamy na właściwe miejsce. W międzyczasie zaczyna delikatnie padać deszcz ze śniegiem.
PK "B" (Fort Szczęśliwice)
W końcu sprawnie zdobyty punkt. Wylatujemy na Jerozolimskie, nowiutkim asfaltem lecimy na wschód, w plecy jeszcze dodatkowo zawiewa wiatr, ze zdziwieniem spostrzegam na liczniku 36km/h, właściwy skręt, właściwa bramka, ktoś za nią szpera, ale chyba nie w tym miejscu, mijamy go, znajdujemy właściwą ścieżkę, dalej: rzucić rower, sprint przez górkę, zejście z górki, z daleka widoczny znicz, wejście do starego baraczku (?) działkowego, zabranie karteczki, wynocha. To był zdecydowanie najbardziej klimatyczny waypoint: już z górki widać czerwony, stojący na parapecie znicz, nieco przysłonięty bluszczem. Żeby nie było za dobrze - gubię tam okulary, następnego dnia podjeżdżamy, okulary są, trochę w dwóch kawałkach. Przy okazji - ustawiam Waypointa (mam nadzieję, że nikt mnie nie pogoni za to wypożyczenie) :)
PK "A" (Parking Wielopoziomowy)
Tu czujemy się jak "lokalni", w końcu pracuję tuż tuż obok: parking przy Blue City, który znam bardzo dobrze. Żadnego wysiłku.
PK "D" (Ruina)
Miejscówka między torami, gdzieś przy Odolanach, czy innch Przycach. Zapewne można przeskoczyć na drugą stronę i przegnać przez tory na przełaj, ale wolimy wybrać pewną trasę. Prymasa - kładką na drugą stronę, wsiadamy na Gniewkowską i przemykamy. Przemykamy już w ulewnym deszczu, który w międzyczasie się był pojawił. Sto metrów przed skrzyżowaniem stoi dom, ale na ruinę nie wygląda. Za skrzyżowaniem - już jest właściwy dom. Zapalony znicz, sprawia wrażenie, jakby był zapalony na piętrze, więc znosimy rowery na nasyp. Niepotrzebnie, bo nazwa mówi sama za siebie: ruina to ruina.
PK "C" (Wieża).
Nie znamy okolic, więc nie odważamy się przelecieć na przełaj przez tory. Jedziemy zatem na zachód, by przez Przyce przemknąć na drugą stronę, do ul. Grodziskiej i wrócić na wschód. Z niej schodzimy na ścieżkę przy torach, jedziemy tak z kilometr, właściwa wieża jest widoczna już z daleka. Sprawdzamy - znicz płonie, karteczka zabrana. W międzyczasie w czołówce pada mi świeża bateria - trzeba kupić mocniejszą i lepszą czołówkę, ta kiepsko świeci i żre baterie jak smok. Oprócz zdobycia wieży jest jeszcze bonus - na szczycie. No to szast-prast, nie ma że się nie chce, piorunów nie ma, więc włażę na górę. Dobrze, że zabrałem grube rękawiczki, bo nie przemakają tak, jak zwykłe - wspinanie się po cieknących wodą szczeblach moczy je z zewnątrz dokumentnie. Lewan, który przyjechał za nami, podszedł kawałek, ale nie odważył się wejść na szczyt. Jego strata, było warto. :)
PK "E" (Z kominem)
Powrót przez Przyce, do pętli Odolany, i znowu na zachód wzdłuż torów. Szukać domu z kominem, nie skręcać wcześniej, bo gdzieś tam jest agresywny (?) bezdomny. Dom znaleziony, punkt zaliczony, chociaż nie obyło się bez zabawy: spodziewaliśmy się, że skoro jest ostrzeżenie, to znaczy, że łatwo te domy pomylić. Zatem przekradam się spodziewając się, że jednak bedziemy nieproszonymi gośćmi. Gdy pojawia się znicz - wszystko jasne. Próbuję jeszcze nie wpaść do wykopu w podłodze (ciekawe, jakie przeznaczenie miał ten budynek) i zdobywamy karteczki: obecność i mapkę z trzema dodatkowymi waypointami.
PK "H" (Staw Koziorożca)
Na pętlę, ul. Potrzebną pod sam staw. Trochę za daleko jedziemy, trzeba wracać ok 100m. Pod stawem przeliczenie czasu i decydujemy się na jazdę po pierwszy z dodatkowych punktów.
PK "Zakopane" (bonus)
Trochę błądzimy szukajac wylotu z poprzedniego punktu na ul. Świerszcza, pierwszy raz przeklinam się serdecznie za brak mapnika. Gdy w końcu znajdujemy Świerszcza, trafiamy na właściwą łąkę. Lewan już na niej mieszka, łazimy chwilę w trójkę, ale niestety - bezskutecznie. Potem okazuje się, że znicz zgasł, minimalizując nasze szanse na odnalezienie punktu.
PK "Hala" (bonus)
Przemykamy na drugą stronę torów, skręcamy w Posag Siedmiu Panien, stamtąd pierwsza próba odbicia w lewo - nieudana, teren zamknięty. Niby otwarta brama, ale wewnątrz jakieś latarnie... dajemy sobie spokój. Atakujemy punkt od zachodu, udaje się: znicz płonie tuż przy wejściu do hali fabrycznej. Mapka odrobinę nieprezycyjna, dobrze, że Hipcia mapki w ręce nie miała, więc po prostu patrzyła po okolicy. "O, tam się coś świeci".
PK "Winda" (bonus)
Tu już jesteśmy pod czasem, a pozostaje do zdobycia ostatni "główny" punkt: "I" (Posesja). Odpuszczamy go. Jadąc na styk lecimy jeszcze ul. Wiosny Ludów w poszukiwaniu windy prowadzącej na kładkę nad torami. Oczywiście - to co jest widoczne, nie bywa znalezione, więc spędzamy dobre pięć minut szukając koszulki z karteczkami, która jest na samym wierzchu, wciśnięta przy szybie. Wyglądała jak smieć.
Stamtąd już lecimy bezpośrednio do mety. Spóźnienie - kwadrans. Meta jest w pobliskiej pizzerii, czynnej do północy (jest 23:45), więc nie zasiadujemy się tam zbytnio, chociaż udaje się uszczknąć odrobinę integracji z ekipą z Piastowa: tu przez tę chwilę udaje się połączyć twarze z nickami znanymi z WPG. Na koniec - miła niespodzianka: zajmujemy trzecie miejsce. Jak na debiut - całkiem nieźle. W nagrodę dostajemy rękawiczki rowerowe :)
W domu jesteśmy punkt pierwsza w nocy, wychodzi, że w ciągu ostatniej doby (nocne szukanie waypointów + alleypiast) przejechaliśmy sobie ponad 100km. Ładnie.
Dwa słowa podsumowania: fajnie było! Niczego się nie spodziewaliśmy, ale zaskoczenie było przyjemne. Bardzo fajnie przygotowana trasa, żadnych problemów, dobra zabawa (mimo deszczu i temperatury). Zdecydowanie piszemy się na kolejny alleypiast. :)
Zbieramy się spokojnie, z wyprzedzeniem, zgodnie z planem: czyli - niewiele wcześniej niż ostatnia chwila pakujemy wszystko, co potrzebne, rezygnujemy (słusznie) z sakwy, poprzestajemy na torbie na bagażnik. Pierwsza część - dojazd. Trasę wytyczałem za pomocą Google'a, więc nie byłem specjalnie zdziwiony, że wylądowaliśmy na betonowej dróżce, a później na szutrówce prowadzącej wzdłuż torów. Po drodze mała korekta planów, bieg z rowerem w łapie po kładce nad torami, skracamy drogę, lądujemy już na terenach, które swego czasu odwiedziliśmy. Niemniej jednak - udaje się dotrzeć (chociaż dwukrotnie kręcimy się pod tym samym mostem (wspominałem, że nie znoszę elektroniki w nawigacji? Mapa trzymana w łapie to jest to. Wystarczy.). Punkt zbiórki: skwerek przy ul. Wojciechowskiego (Ursus).
Jesteśmy dziesięć przed czasem, prócz nas jest tylko jedna para, zasiadamy na ławeczce i czekamy. Ponieważ strasznie towarzyskie z nas stworzenia (czyt: nie zobaczysz nas wpadających w tłum nieznajomych ludzi z okrzykiem: "Hej, jestem Stefan, co u Was? Dawno jeździcie? ...), z naszej strategicznej pozycji milcząco oczekując podziwiamy kolejnych pojawiających się przeciwników dzisiejszych zmagań. Nasze nieznane lokalnie pyski przyciągają uwagę, bo kilka osób się nam przedstawia i tak poznajemy sprawcę całego zamieszania - Grześka, na hasło "WaypointGame" pojawiają się jeszcze "ten, który już nie gra, ale stawiał dużo WP w Otwocku" - Zajączek, oraz Kemot. Na razie siedzimy; oczekiwanie na maruderów przeciąga się. Na tyle się przeciąga, że nawet ja zaczynam marznąć. W końcu - czas: start. Wpisowe wpłacone, pamiątkowe szprychówki (trzeba przyznać: fajnie zrobione) rozdane, manifesty wręczone. Krótkie jeszcze omówienie trasy i w drogę. Od razu widać to, o czym pisze każdy relacjonujący tego typu zabawy: miejscowi wykorzystują bezczelnie swoją przewagę, na starcie tracimy dwie minuty. :-)
Alleypiast 7 panien - szprychówka© Hipek99
PK "G" (Sad).
Startujemy ku wschodowi. Pierwszy cel, dojechać do nowego cmentarza na Włochach, okazuje się już na początku wrednym: ulica Zapustna jest rozkopana, musimy objeżdżać naokoło. Pierwsza strata. Na cmentarzu - nikogo, nie licząc tych, którzy tam na stałe. Znajdujemy właściwy krzyż, przy nim strzałka w prawo. Wyprowadza nas ona na betonowe ogroczenie, po chwili znajdujemy w nim dziurę i już z daleka widzimy znicz. Bo - tu dygresja - większość punktów w zawodach oznaczona jest płonącymi zniczami. Dodatkowy klimat gry, szczególnie gdy... a nie, będzie dalej. Przy zniczu - zadania ciąg dalszy: wrócić do krzyża, szukać innego wyjścia przez mur. Znajdujemy właściwe wyjście, ale jakoś nam nie pasuje (myli nas podpowiedź na zadaniu); wchodzimy nie w tę dziurę, trochę błądzimy, w końcu naprawiamy błąd, zawracamy, wskakujemy i biegniemy do właściwego domu. Tam na miejscu już pali się znicz, spotykamy Lewana, z którym przez cały wyścig będziemy się mijać.
PK "F" (Park Cietrzewia)
Już wiemy, że nie będzie łatwo, trafić na właściwy park (właściwie: gliniankę), nie będzie łatwo. Już wiemy, że nieznajomość terenu musimy nadrabiać nogami, akurat to nam w miarę wychodzi. Ryżowa -> Kleszczowa. Park znajdujemy bez problemu, właściwy mostek jeszcze łatwiej. Na mostku sznurek, na sznurku, zatopiony w wodzie słoik: zadanie - szukać w zaroślach przy południowym stawie. Biorę kompas i chyba dostaję zaćmy, bo wskazuję jako południe - północ, wskutek czego szukamy nie przy tym stawie, co trzeba. W końcu jednak trafiamy na właściwe miejsce. W międzyczasie zaczyna delikatnie padać deszcz ze śniegiem.
PK "B" (Fort Szczęśliwice)
W końcu sprawnie zdobyty punkt. Wylatujemy na Jerozolimskie, nowiutkim asfaltem lecimy na wschód, w plecy jeszcze dodatkowo zawiewa wiatr, ze zdziwieniem spostrzegam na liczniku 36km/h, właściwy skręt, właściwa bramka, ktoś za nią szpera, ale chyba nie w tym miejscu, mijamy go, znajdujemy właściwą ścieżkę, dalej: rzucić rower, sprint przez górkę, zejście z górki, z daleka widoczny znicz, wejście do starego baraczku (?) działkowego, zabranie karteczki, wynocha. To był zdecydowanie najbardziej klimatyczny waypoint: już z górki widać czerwony, stojący na parapecie znicz, nieco przysłonięty bluszczem. Żeby nie było za dobrze - gubię tam okulary, następnego dnia podjeżdżamy, okulary są, trochę w dwóch kawałkach. Przy okazji - ustawiam Waypointa (mam nadzieję, że nikt mnie nie pogoni za to wypożyczenie) :)
PK "A" (Parking Wielopoziomowy)
Tu czujemy się jak "lokalni", w końcu pracuję tuż tuż obok: parking przy Blue City, który znam bardzo dobrze. Żadnego wysiłku.
PK "D" (Ruina)
Miejscówka między torami, gdzieś przy Odolanach, czy innch Przycach. Zapewne można przeskoczyć na drugą stronę i przegnać przez tory na przełaj, ale wolimy wybrać pewną trasę. Prymasa - kładką na drugą stronę, wsiadamy na Gniewkowską i przemykamy. Przemykamy już w ulewnym deszczu, który w międzyczasie się był pojawił. Sto metrów przed skrzyżowaniem stoi dom, ale na ruinę nie wygląda. Za skrzyżowaniem - już jest właściwy dom. Zapalony znicz, sprawia wrażenie, jakby był zapalony na piętrze, więc znosimy rowery na nasyp. Niepotrzebnie, bo nazwa mówi sama za siebie: ruina to ruina.
PK "C" (Wieża).
Nie znamy okolic, więc nie odważamy się przelecieć na przełaj przez tory. Jedziemy zatem na zachód, by przez Przyce przemknąć na drugą stronę, do ul. Grodziskiej i wrócić na wschód. Z niej schodzimy na ścieżkę przy torach, jedziemy tak z kilometr, właściwa wieża jest widoczna już z daleka. Sprawdzamy - znicz płonie, karteczka zabrana. W międzyczasie w czołówce pada mi świeża bateria - trzeba kupić mocniejszą i lepszą czołówkę, ta kiepsko świeci i żre baterie jak smok. Oprócz zdobycia wieży jest jeszcze bonus - na szczycie. No to szast-prast, nie ma że się nie chce, piorunów nie ma, więc włażę na górę. Dobrze, że zabrałem grube rękawiczki, bo nie przemakają tak, jak zwykłe - wspinanie się po cieknących wodą szczeblach moczy je z zewnątrz dokumentnie. Lewan, który przyjechał za nami, podszedł kawałek, ale nie odważył się wejść na szczyt. Jego strata, było warto. :)
PK "E" (Z kominem)
Powrót przez Przyce, do pętli Odolany, i znowu na zachód wzdłuż torów. Szukać domu z kominem, nie skręcać wcześniej, bo gdzieś tam jest agresywny (?) bezdomny. Dom znaleziony, punkt zaliczony, chociaż nie obyło się bez zabawy: spodziewaliśmy się, że skoro jest ostrzeżenie, to znaczy, że łatwo te domy pomylić. Zatem przekradam się spodziewając się, że jednak bedziemy nieproszonymi gośćmi. Gdy pojawia się znicz - wszystko jasne. Próbuję jeszcze nie wpaść do wykopu w podłodze (ciekawe, jakie przeznaczenie miał ten budynek) i zdobywamy karteczki: obecność i mapkę z trzema dodatkowymi waypointami.
PK "H" (Staw Koziorożca)
Na pętlę, ul. Potrzebną pod sam staw. Trochę za daleko jedziemy, trzeba wracać ok 100m. Pod stawem przeliczenie czasu i decydujemy się na jazdę po pierwszy z dodatkowych punktów.
PK "Zakopane" (bonus)
Trochę błądzimy szukajac wylotu z poprzedniego punktu na ul. Świerszcza, pierwszy raz przeklinam się serdecznie za brak mapnika. Gdy w końcu znajdujemy Świerszcza, trafiamy na właściwą łąkę. Lewan już na niej mieszka, łazimy chwilę w trójkę, ale niestety - bezskutecznie. Potem okazuje się, że znicz zgasł, minimalizując nasze szanse na odnalezienie punktu.
PK "Hala" (bonus)
Przemykamy na drugą stronę torów, skręcamy w Posag Siedmiu Panien, stamtąd pierwsza próba odbicia w lewo - nieudana, teren zamknięty. Niby otwarta brama, ale wewnątrz jakieś latarnie... dajemy sobie spokój. Atakujemy punkt od zachodu, udaje się: znicz płonie tuż przy wejściu do hali fabrycznej. Mapka odrobinę nieprezycyjna, dobrze, że Hipcia mapki w ręce nie miała, więc po prostu patrzyła po okolicy. "O, tam się coś świeci".
PK "Winda" (bonus)
Tu już jesteśmy pod czasem, a pozostaje do zdobycia ostatni "główny" punkt: "I" (Posesja). Odpuszczamy go. Jadąc na styk lecimy jeszcze ul. Wiosny Ludów w poszukiwaniu windy prowadzącej na kładkę nad torami. Oczywiście - to co jest widoczne, nie bywa znalezione, więc spędzamy dobre pięć minut szukając koszulki z karteczkami, która jest na samym wierzchu, wciśnięta przy szybie. Wyglądała jak smieć.
Stamtąd już lecimy bezpośrednio do mety. Spóźnienie - kwadrans. Meta jest w pobliskiej pizzerii, czynnej do północy (jest 23:45), więc nie zasiadujemy się tam zbytnio, chociaż udaje się uszczknąć odrobinę integracji z ekipą z Piastowa: tu przez tę chwilę udaje się połączyć twarze z nickami znanymi z WPG. Na koniec - miła niespodzianka: zajmujemy trzecie miejsce. Jak na debiut - całkiem nieźle. W nagrodę dostajemy rękawiczki rowerowe :)
W domu jesteśmy punkt pierwsza w nocy, wychodzi, że w ciągu ostatniej doby (nocne szukanie waypointów + alleypiast) przejechaliśmy sobie ponad 100km. Ładnie.
Dwa słowa podsumowania: fajnie było! Niczego się nie spodziewaliśmy, ale zaskoczenie było przyjemne. Bardzo fajnie przygotowana trasa, żadnych problemów, dobra zabawa (mimo deszczu i temperatury). Zdecydowanie piszemy się na kolejny alleypiast. :)
- DST 55.74km
- Czas 03:25
- VAVG 16.31km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 19 listopada 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km, kampinos
Nocny Kampinos. Bardzo nocny. I długi.
Przekonać Hipcię do wyjechania w dzień jest jak... porównań jest dużo. W każdym razie to niemożliwe. Oczywiście, tak, to tylko dlatego, że ja nie potrafię wcześniej wstać. I dlatego, że sam chciałem ;)
Startujemy przed 19.00. Kierunek - Laski, znaną i lubianą Arkuszową. Skręcamy w Cyklistów, tam metodą na czuja zagłębiamy się w las szukając szlaku. Znajdujemy żółty, zaraz przy nim czerwony, którym jedziemy sobie nad jeziorko Opaleń. Dalej jedziemy wgłąb żółtym, cichną samochody, a zaczyna się cisza nocnego lasu. W pierwszej chwili przegapiamy Sosnę, ale udaje się odnaleźć zakopany w mchu kod. Dalej żółtym, przy skrzyżowaniu z czarnym: Kamień - symbolizujący udaną szarżę Ułanów Jazłowieckich (Poszli. Z szablami. Na czołgi i broń ciężką. Przeszli. ... Aż ciarki przechodzą.).
Dalej już znanym szlakiem lecimy w kierunku Łomianek. Łomianki, jakie są, każdy widzi. Nudne. Trzeba jednak: zajeżdżamy na wał, jaz odmalowany, naklejki nie ma. Za to cuś łazi po krzakach, ale nie chce się zaprzyjaźniać. Potem inne cuś robi "chlup". Dwa razy w jeziorku Dziekanowskim i raz po prawej stronie. Jeśli takie ryby tam pływają, to strach się kąpać. Dźwięk był, jakby ktoś cegłówkę z dobrej wysokości cisnął do wodu. Może jakiś kokodryl, nie zdziwiłbym się, gdyby jakiś ucieknięty z nielegalnej hodowli nagle wylazł z krzaków.
Trasa wiedzie na północ w kierunku Łomnej (nuda, nuda...). Kościół znajdujemy, grobowca - nie. Dopiero w domu zorientowaliśmy się, gdzie był - jeden zakręt dalej.
Dalej droga wiedzie do Palmir, gdzie wsiadamy na czarny szlak. Czarny wchodzi w las, przecina asfalt i zaraz za nim odbija w lewo. Które to odbicie przegapiamy i jedziemy radośnie przed siebie. Ładną, brukowaną drogą, bokiem jakiegoś rezerwatu. Gdy w końcu sprawdzamy mapę, nie chce nam się wracać, kompas jest, mapa jest, na zachodzie asfalt czeka. Trochę szlajamy się nieszlakami i wyjeżdżamy przed Janówkiem. Stąd pięknym pasem rowerowym lecimy do Wierszy. Tam odpuszczamy sobie cmentarz - podejrzewam, że za dużo czasu stracimy na szukanie właściwego pomnika, a szukanie pomników nie generuje ciepła i w Wierszach odbijamy na północ w kierunku Kanału Łasica, gdzie czekają: Piwo, punkrock i rowery. Zawsze chciałem odwiedzić to miejsce, to hasło ma w sobie... dużo ma w sobie. Pod śluzą (jazem?) z braku piwa testujemy, czy Ruda na pewno się nie zepsuła w butelce i wracamy. Za Wierszami - w las, żółty szlak. Trochę piachu, ale idzie jechać. Gdzieś po drodze, jest jakiś kanał, przy nim gasimy światła i gapimy się w niebo. Bo jest w co się gapić. Z tego wszystkiego zostawiamy sobie naklejkę. Dalej dojeżdżamy do szlabanów (chyba miejscowość nazywa się Kępiaste). Ja objeżdżam szlaban z lewej, przejeżdżam, patrzę na drogę, Hipcia jedzie z prawej, słyszę za sobą wołanie, odwracam się w samą porę - udaje mi się zobaczyć koncówkę triku, który właśnie robi Hipcia. Stojąc na przednim kole celuje czołem w mech przed sobą. Tylne koło powolutku obraca się w powietrzu. Odblask na szprychach potęguje wrażenie. Niestety, trik się nie udaje, Hipcia nie robi tego, co planowała (jeśli planowała), tylko po prostu się przewraca na bok. Wytłumaczenie: tuż przy szlabanie wyrosła sobie półmetrowa dziura. W którą wjechało przednie koło.
Dalej żółty okazuje się być piaskownicą, więc postanawiamy z niego zrezygnować. Szorujemy na zachód, do asfaltu (po drodze uciekając przed nadpobudliwym psem). Stamtąd już tuż tuż do Leszna, osiągamy je z wynikiem 60km na liczniku. Z Leszna wrócić chcemy znaną trasą przez Pilaszków, po drodze jeszcze przez pole skradamy się do komina, dalej już tylko trasa, trasa i trasa. Mgła, wilgotność, na liczniku i ogólnie na rowerze zaczyna się osadzać szron. Myślimy nawet o dokręceniu do setki, ale rezygnujemy z tego planu. 90km stuka tuż przed domem (Hipci wyszło 1,5km więcej, dziwne, bo mierzyłem oba koła, wygląda na ten sam obwód). Powrót - 3:40. W lecie - zaczynałoby już świtać.
Startujemy przed 19.00. Kierunek - Laski, znaną i lubianą Arkuszową. Skręcamy w Cyklistów, tam metodą na czuja zagłębiamy się w las szukając szlaku. Znajdujemy żółty, zaraz przy nim czerwony, którym jedziemy sobie nad jeziorko Opaleń. Dalej jedziemy wgłąb żółtym, cichną samochody, a zaczyna się cisza nocnego lasu. W pierwszej chwili przegapiamy Sosnę, ale udaje się odnaleźć zakopany w mchu kod. Dalej żółtym, przy skrzyżowaniu z czarnym: Kamień - symbolizujący udaną szarżę Ułanów Jazłowieckich (Poszli. Z szablami. Na czołgi i broń ciężką. Przeszli. ... Aż ciarki przechodzą.).
Dalej już znanym szlakiem lecimy w kierunku Łomianek. Łomianki, jakie są, każdy widzi. Nudne. Trzeba jednak: zajeżdżamy na wał, jaz odmalowany, naklejki nie ma. Za to cuś łazi po krzakach, ale nie chce się zaprzyjaźniać. Potem inne cuś robi "chlup". Dwa razy w jeziorku Dziekanowskim i raz po prawej stronie. Jeśli takie ryby tam pływają, to strach się kąpać. Dźwięk był, jakby ktoś cegłówkę z dobrej wysokości cisnął do wodu. Może jakiś kokodryl, nie zdziwiłbym się, gdyby jakiś ucieknięty z nielegalnej hodowli nagle wylazł z krzaków.
Trasa wiedzie na północ w kierunku Łomnej (nuda, nuda...). Kościół znajdujemy, grobowca - nie. Dopiero w domu zorientowaliśmy się, gdzie był - jeden zakręt dalej.
Dalej droga wiedzie do Palmir, gdzie wsiadamy na czarny szlak. Czarny wchodzi w las, przecina asfalt i zaraz za nim odbija w lewo. Które to odbicie przegapiamy i jedziemy radośnie przed siebie. Ładną, brukowaną drogą, bokiem jakiegoś rezerwatu. Gdy w końcu sprawdzamy mapę, nie chce nam się wracać, kompas jest, mapa jest, na zachodzie asfalt czeka. Trochę szlajamy się nieszlakami i wyjeżdżamy przed Janówkiem. Stąd pięknym pasem rowerowym lecimy do Wierszy. Tam odpuszczamy sobie cmentarz - podejrzewam, że za dużo czasu stracimy na szukanie właściwego pomnika, a szukanie pomników nie generuje ciepła i w Wierszach odbijamy na północ w kierunku Kanału Łasica, gdzie czekają: Piwo, punkrock i rowery. Zawsze chciałem odwiedzić to miejsce, to hasło ma w sobie... dużo ma w sobie. Pod śluzą (jazem?) z braku piwa testujemy, czy Ruda na pewno się nie zepsuła w butelce i wracamy. Za Wierszami - w las, żółty szlak. Trochę piachu, ale idzie jechać. Gdzieś po drodze, jest jakiś kanał, przy nim gasimy światła i gapimy się w niebo. Bo jest w co się gapić. Z tego wszystkiego zostawiamy sobie naklejkę. Dalej dojeżdżamy do szlabanów (chyba miejscowość nazywa się Kępiaste). Ja objeżdżam szlaban z lewej, przejeżdżam, patrzę na drogę, Hipcia jedzie z prawej, słyszę za sobą wołanie, odwracam się w samą porę - udaje mi się zobaczyć koncówkę triku, który właśnie robi Hipcia. Stojąc na przednim kole celuje czołem w mech przed sobą. Tylne koło powolutku obraca się w powietrzu. Odblask na szprychach potęguje wrażenie. Niestety, trik się nie udaje, Hipcia nie robi tego, co planowała (jeśli planowała), tylko po prostu się przewraca na bok. Wytłumaczenie: tuż przy szlabanie wyrosła sobie półmetrowa dziura. W którą wjechało przednie koło.
Dalej żółty okazuje się być piaskownicą, więc postanawiamy z niego zrezygnować. Szorujemy na zachód, do asfaltu (po drodze uciekając przed nadpobudliwym psem). Stamtąd już tuż tuż do Leszna, osiągamy je z wynikiem 60km na liczniku. Z Leszna wrócić chcemy znaną trasą przez Pilaszków, po drodze jeszcze przez pole skradamy się do komina, dalej już tylko trasa, trasa i trasa. Mgła, wilgotność, na liczniku i ogólnie na rowerze zaczyna się osadzać szron. Myślimy nawet o dokręceniu do setki, ale rezygnujemy z tego planu. 90km stuka tuż przed domem (Hipci wyszło 1,5km więcej, dziwne, bo mierzyłem oba koła, wygląda na ten sam obwód). Powrót - 3:40. W lecie - zaczynałoby już świtać.
- DST 90.23km
- Czas 06:26
- VAVG 14.03km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 13 listopada 2011
Kategoria do czytania, > 50 km
Piaseczno, jakiego nie znacie, czyli głupi dwa razy jeździ
W sobotę miałem imieniny, które jak zaczęliśmy świętować popołudniem (Niech żyje tequila!), tak przerwaliśmy na krótko, by zbudzić się tuż przed północą i kontynuować zabawę. W międzyczasie oglądnęliśmy sobie Rango (polecam!), ze dwie walki w oczekiwaniu na walkę Pacquiao, po czym usnęliśmy jakoś po czwartej (piątej?), decydując, że jednak na rower nie idziemy (a pierwotny plan zakładał, że świętujemy, wracamy do legalnych granic i jedziemy nocą w miasto).
Samą niedzielę przesiedzieliśmy generalnie nie zajmując się niczym konkretnym. Który to sposób spędzania czasu ja bardzo lubię, a Hipcia wręcz nie znosi. W opierniczaniu się pomagała pogoda, która jeśli do czegoś zachęcała, to do zwinięcia się gdzieś w kącie i czekania na śmierć ;-) Niemniej jednak zebrać się trzeba było. Planów było sporo. Od dwóch autorowerów, przez wycieczkę na Ursus, do jazdy do Lasu Labackiego. Pada na Kabaty, po czym jeszcze spuszczamy wzrok na mapie i zauważamy, że na dole jest jeszcze Piaseczno. Gdzie też jest gdzie pojechać, a przy okazji czeka dzisiejsza świeżynka. Ruszamy zatem, Hipcia marudzi, że za wcześnie, bo za dużo ludzi kręci się po mieście, ale jakoś docieramy na Służew, tam postanawiamy zmienić plany i najpierw uderzyć na Piaseczno, potem ewentualnie, jeśli będzie nam się chciało, zrobić Kabaty.
Piaseczno. Miasto, które do tej pory nam się kojarzyło z Decathlonem i Outlet Center. Czy coś tam jeszcze jest?
Za Poleczki wsiadamy na lewą stronę Puławskiej, żeby po stu metrach pięknej ścieżki, wpaść w nierówny chodnik, przeplatany do tego remontami. Zmieniamy stronę, remontów nie ma, dalej jest nierówno, zatem wsiadamy na jezdnię i lecimy aż do samego Piaseczna. Tam zakręcamy kółko przez kilka różnych WP, odwiedzamy sobie głaz narzutowy, dwa kościoły, mleczarnię-świeżynkę, dworek i dwa mosty/kładki nad Jeziorką. Chwilę na to wszystko musieliśmy poświęcić, w międzyczasie również spadła nieco temperatura (albo wzrosła wilgotność) i zrobiło się nie do końca przyjemnie. Na Warszawę wylatujemy już trochę znudzeni, bo szału nie było - może dwa ostatnie wp (kładka i jaz na Jeziorce) wymagały czegoś więcej niż spisania kodu - wejścia ścieżką między ciemne drzewa, chociaż tu też szukania dużo nie było. Po drodze zjeżdżamy do Mc D., planowo na kawę i plan - czy jedziemy dalej na Kabaty, czy nie. Zamówmy wobec tego kawę... dobra, dobra, a gdzie jest saszetka z portfelem?! Nie ma. Szlag. Dupa na siodło i wio z powrotem do Piaseczna. Jedyne miejsce, gdzie mogła zostać, to właśnie Mleczarnia. Czyli leży tam już półtorej godziny. Szorujemy zatem, ignorując po drodze zakaz wjazdu rowerów tuż przy estakadzie do Auchan (po co ten zakaz tam jest?)... dojeżdżamy... nie ma... jest! Na rampie, do której był przyklejony kod, a przy której robiliśmy przerwę na posiłek, była również dziura, w którą, przy calym przepakowywaniu, saszetka musiała się obsunąć. Tak, że bez zaglądnięcia do środka, nie była zupełnie widoczna. Uff...
Potem tylko pozostaje znowu Puławska i znowu trasa na Warszawę. Są też plusy - zamiast 60 wyszło 70km. :-D
Samą niedzielę przesiedzieliśmy generalnie nie zajmując się niczym konkretnym. Który to sposób spędzania czasu ja bardzo lubię, a Hipcia wręcz nie znosi. W opierniczaniu się pomagała pogoda, która jeśli do czegoś zachęcała, to do zwinięcia się gdzieś w kącie i czekania na śmierć ;-) Niemniej jednak zebrać się trzeba było. Planów było sporo. Od dwóch autorowerów, przez wycieczkę na Ursus, do jazdy do Lasu Labackiego. Pada na Kabaty, po czym jeszcze spuszczamy wzrok na mapie i zauważamy, że na dole jest jeszcze Piaseczno. Gdzie też jest gdzie pojechać, a przy okazji czeka dzisiejsza świeżynka. Ruszamy zatem, Hipcia marudzi, że za wcześnie, bo za dużo ludzi kręci się po mieście, ale jakoś docieramy na Służew, tam postanawiamy zmienić plany i najpierw uderzyć na Piaseczno, potem ewentualnie, jeśli będzie nam się chciało, zrobić Kabaty.
Piaseczno. Miasto, które do tej pory nam się kojarzyło z Decathlonem i Outlet Center. Czy coś tam jeszcze jest?
Za Poleczki wsiadamy na lewą stronę Puławskiej, żeby po stu metrach pięknej ścieżki, wpaść w nierówny chodnik, przeplatany do tego remontami. Zmieniamy stronę, remontów nie ma, dalej jest nierówno, zatem wsiadamy na jezdnię i lecimy aż do samego Piaseczna. Tam zakręcamy kółko przez kilka różnych WP, odwiedzamy sobie głaz narzutowy, dwa kościoły, mleczarnię-świeżynkę, dworek i dwa mosty/kładki nad Jeziorką. Chwilę na to wszystko musieliśmy poświęcić, w międzyczasie również spadła nieco temperatura (albo wzrosła wilgotność) i zrobiło się nie do końca przyjemnie. Na Warszawę wylatujemy już trochę znudzeni, bo szału nie było - może dwa ostatnie wp (kładka i jaz na Jeziorce) wymagały czegoś więcej niż spisania kodu - wejścia ścieżką między ciemne drzewa, chociaż tu też szukania dużo nie było. Po drodze zjeżdżamy do Mc D., planowo na kawę i plan - czy jedziemy dalej na Kabaty, czy nie. Zamówmy wobec tego kawę... dobra, dobra, a gdzie jest saszetka z portfelem?! Nie ma. Szlag. Dupa na siodło i wio z powrotem do Piaseczna. Jedyne miejsce, gdzie mogła zostać, to właśnie Mleczarnia. Czyli leży tam już półtorej godziny. Szorujemy zatem, ignorując po drodze zakaz wjazdu rowerów tuż przy estakadzie do Auchan (po co ten zakaz tam jest?)... dojeżdżamy... nie ma... jest! Na rampie, do której był przyklejony kod, a przy której robiliśmy przerwę na posiłek, była również dziura, w którą, przy calym przepakowywaniu, saszetka musiała się obsunąć. Tak, że bez zaglądnięcia do środka, nie była zupełnie widoczna. Uff...
Potem tylko pozostaje znowu Puławska i znowu trasa na Warszawę. Są też plusy - zamiast 60 wyszło 70km. :-D
- DST 73.96km
- Czas 03:54
- VAVG 18.96km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 11 listopada 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km
Pomykając nocną, mroźną Warszawą...
W piątek był plan, żeby się gdzieś wybrać. "Gdzieś", było raczej nieokreślone, więc siedzieliśmy sobie w domu zajmując się nicnierobieniem. W międzyczasie prawdziwi obywatele zrobili prawdziwie polskie święcenie Święta Niepodległości, więc darowaliśmy sobie wyjazd, bo nasza planowana wtedy trasa przejazdu przebiegała dziwnie blisko zamkniętych ulic. Dopiero gdzieś po 21:00 zrobił się względny spokój, więc zaczęliśmy się pakować, przy okazji zmieniając nieco plan trasy.
Wyjeżdżamy chyba koło 22:00, kierując się na północ. Wsiadamy w pustą Powstańców... i jedziemy. Darujemy sobie turlanie po DDRach, bo droga pusta, możemy spokojnie sunąć obok siebie zajmując połowę prawego pasa. Podobnie zresztą trasa wygląda już przez całą wyprawę: samochodów jak na lekarstwo, na palcach jednej ręki można policzyć miejsca, gdzie decydujemy się jednak jechać gęsiego, by nie tamować ruchu. Przez całą wyprawę również można traktować światła i linie jako wyznaczniki i sugestie, nie jako rzeczywiste obowiązki zatrzymywania się, czy tam niejechania pod prąd. Nie znaczy to, oczywiście, że prawo łamaliśmy: nie, jak porządni Obywatele i Cykliści, staliśmy na tym czerwonym na pustych ulicach.
Pierwszy przystanek - parking przy ZOO, gdzie, z okazji moich imienin, które wypadały nazajutrz, ustawiamy sobie waypointa Hipopotamiarnia. Murek niestety jest szczelny, pod kasami naklejanie vlepek jest złym pomysłem, wybór pada na opuszczony budynek, gdzieś na wschód od parkingu. Zwiedzam tenże, cały jest zasypany skrzynkami na butelki, a gdzieś głębiej służy za toaletę. Biorę naklejkę, załatwiam to, co z nią trzeba załatwić, po czym podnoszę się i widzę, że na zewnątrz zrobiło się podejrzanie jasno. Na widok radiowozu uspokajam się, bo z wszystkich samochodów, które mogą zatrzymać się przy nas, na opuszczonym parkingu, przy opuszczonym domu, ten akurat kojarzy się jakoś najprzyjemniej. Panowie łażą z latarkami dookoła, świecą mi do sakwy, przychodzę, grzecznie pytam, w czym mogę pomóc... no i teraz weź człowieku wytłumacz, co robiłeś w tym domu. Wybieram najlepszą opcję: mówię całą prawdę i tylko prawdę, prezentując upaćkany klejem paluch, pozostałe vlepki i pudełko z pinezkami. Chłopaki najwyraźniej uznają, że tak głupie tłumaczenie musi być prawdziwe, dlatego też życząc miłego wieczoru i przestrzegając (w okolicy byl rozbój i chyba jego sprawców szukali), jadą sobie w swoją stronę. Dobrze, że skończyło się na pogadance, bo o ile jeszcze dwie flaszki - jedną w sakwie i jedną pod siodłem, dałbym radę jakoś wytłumaczyć, o tyle z pałką i gazem, które zabrałem na wypadek, gdyby najlepsza broń przed stęsknionymi towarzystwa patriotami (rower) zawiodła, byłoby trudniej.
Vlepka podklejona, kierujemy się dalej w głąb Bródna. Surf zostawił sobie bowiem takiego stwora, stamtąd pojechaliśmy sobie przez okolice Stadionu Narodowego i Most Poniatowskiego pod Muzeum Wojska Polskiego (kompletujący tym samym drugą "świeżynkę" do kolekcji). Przy okazji, po raz pierwszy w życiu (albo pierwszy raz od dawna) widzieliśmy nocne miasto z tego mostu. Ładnie to wygląda. Stadion, oba brzegi i ten most kolejowy, przy którym wiszą te "płachty", na który tak wszyscy narzekali, moim zdaniem też prezentuje się bardzo ładnie. Oczywiście nie zabraliśmy aparatu, więc zdjęć nie ma. Gdybyśmy go zabrali i zrobili te zdjęcia, pewnie też bym ich tu nie wrzucił, taki już coś leniwy jestem. Ale może kiedyś...
Pod Muzeum mamy punkt decyzyjny: możemy wracać do domu, albo skoczyć sobie na Słuzewiec, żeby pojechać tu i ówdzie. Decydujemy się na ten drugi wariant, wskakujemy na puściutką Puławską, zahaczamy pierwszą kapliczkę, po czym tuż obok muru wyścigów (wylądowała tam nowiutka tablica pamięci, ktoś chce waypointa?) wpadamy w chmurę zimna. Która to towarzyszy nam aż do powrotu do Rzymowskiego. Drugą kapliczkę zdobywamy równo obszczekani przez dwa wilczury, na szczęście za siatką.
Do domu wracamy spokojnie i radośnie; na Górczewskiej tylko jakiś pacan postanawia sobie trąbnąć, najwyraźniej zaskoczony, że gdy on zawraca nagle znikąd pojawiają się rowerzyści; na sam koniec jeszcze wskakujemy w Osiedle Przyjaźń, gdy wracamy na Górczewską, ścigający się z drugim kretynem kretyn w BMW trąbi na nas z odległości 500m; w nagrodę dostaje palec, który to palec chyba zauważa, bo na naszej wysokości kontrolnie trąbi sobie jeszcze raz, krótko. Na wysokości naszego bloku okazuje się, że na liczniku jest 49km. To cóż, trzeba dokręcić do pięćdziesięciu: dodatkowe kółko przez kładkę nad S8 i w końcu w domu. Godzina druga w nocy. Nie ma chyba lepszej pory na wyprawy rowerowe niż noc.
Wyjeżdżamy chyba koło 22:00, kierując się na północ. Wsiadamy w pustą Powstańców... i jedziemy. Darujemy sobie turlanie po DDRach, bo droga pusta, możemy spokojnie sunąć obok siebie zajmując połowę prawego pasa. Podobnie zresztą trasa wygląda już przez całą wyprawę: samochodów jak na lekarstwo, na palcach jednej ręki można policzyć miejsca, gdzie decydujemy się jednak jechać gęsiego, by nie tamować ruchu. Przez całą wyprawę również można traktować światła i linie jako wyznaczniki i sugestie, nie jako rzeczywiste obowiązki zatrzymywania się, czy tam niejechania pod prąd. Nie znaczy to, oczywiście, że prawo łamaliśmy: nie, jak porządni Obywatele i Cykliści, staliśmy na tym czerwonym na pustych ulicach.
Pierwszy przystanek - parking przy ZOO, gdzie, z okazji moich imienin, które wypadały nazajutrz, ustawiamy sobie waypointa Hipopotamiarnia. Murek niestety jest szczelny, pod kasami naklejanie vlepek jest złym pomysłem, wybór pada na opuszczony budynek, gdzieś na wschód od parkingu. Zwiedzam tenże, cały jest zasypany skrzynkami na butelki, a gdzieś głębiej służy za toaletę. Biorę naklejkę, załatwiam to, co z nią trzeba załatwić, po czym podnoszę się i widzę, że na zewnątrz zrobiło się podejrzanie jasno. Na widok radiowozu uspokajam się, bo z wszystkich samochodów, które mogą zatrzymać się przy nas, na opuszczonym parkingu, przy opuszczonym domu, ten akurat kojarzy się jakoś najprzyjemniej. Panowie łażą z latarkami dookoła, świecą mi do sakwy, przychodzę, grzecznie pytam, w czym mogę pomóc... no i teraz weź człowieku wytłumacz, co robiłeś w tym domu. Wybieram najlepszą opcję: mówię całą prawdę i tylko prawdę, prezentując upaćkany klejem paluch, pozostałe vlepki i pudełko z pinezkami. Chłopaki najwyraźniej uznają, że tak głupie tłumaczenie musi być prawdziwe, dlatego też życząc miłego wieczoru i przestrzegając (w okolicy byl rozbój i chyba jego sprawców szukali), jadą sobie w swoją stronę. Dobrze, że skończyło się na pogadance, bo o ile jeszcze dwie flaszki - jedną w sakwie i jedną pod siodłem, dałbym radę jakoś wytłumaczyć, o tyle z pałką i gazem, które zabrałem na wypadek, gdyby najlepsza broń przed stęsknionymi towarzystwa patriotami (rower) zawiodła, byłoby trudniej.
Vlepka podklejona, kierujemy się dalej w głąb Bródna. Surf zostawił sobie bowiem takiego stwora, stamtąd pojechaliśmy sobie przez okolice Stadionu Narodowego i Most Poniatowskiego pod Muzeum Wojska Polskiego (kompletujący tym samym drugą "świeżynkę" do kolekcji). Przy okazji, po raz pierwszy w życiu (albo pierwszy raz od dawna) widzieliśmy nocne miasto z tego mostu. Ładnie to wygląda. Stadion, oba brzegi i ten most kolejowy, przy którym wiszą te "płachty", na który tak wszyscy narzekali, moim zdaniem też prezentuje się bardzo ładnie. Oczywiście nie zabraliśmy aparatu, więc zdjęć nie ma. Gdybyśmy go zabrali i zrobili te zdjęcia, pewnie też bym ich tu nie wrzucił, taki już coś leniwy jestem. Ale może kiedyś...
Pod Muzeum mamy punkt decyzyjny: możemy wracać do domu, albo skoczyć sobie na Słuzewiec, żeby pojechać tu i ówdzie. Decydujemy się na ten drugi wariant, wskakujemy na puściutką Puławską, zahaczamy pierwszą kapliczkę, po czym tuż obok muru wyścigów (wylądowała tam nowiutka tablica pamięci, ktoś chce waypointa?) wpadamy w chmurę zimna. Która to towarzyszy nam aż do powrotu do Rzymowskiego. Drugą kapliczkę zdobywamy równo obszczekani przez dwa wilczury, na szczęście za siatką.
Do domu wracamy spokojnie i radośnie; na Górczewskiej tylko jakiś pacan postanawia sobie trąbnąć, najwyraźniej zaskoczony, że gdy on zawraca nagle znikąd pojawiają się rowerzyści; na sam koniec jeszcze wskakujemy w Osiedle Przyjaźń, gdy wracamy na Górczewską, ścigający się z drugim kretynem kretyn w BMW trąbi na nas z odległości 500m; w nagrodę dostaje palec, który to palec chyba zauważa, bo na naszej wysokości kontrolnie trąbi sobie jeszcze raz, krótko. Na wysokości naszego bloku okazuje się, że na liczniku jest 49km. To cóż, trzeba dokręcić do pięćdziesięciu: dodatkowe kółko przez kładkę nad S8 i w końcu w domu. Godzina druga w nocy. Nie ma chyba lepszej pory na wyprawy rowerowe niż noc.
- DST 51.06km
- Czas 02:44
- VAVG 18.68km/h
- Sprzęt Unibike Viper