Wpisy archiwalne w kategorii
do czytania
Dystans całkowity: | 96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 4314:10 |
Średnia prędkość: | 22.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 164904 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 202907 kcal |
Liczba aktywności: | 1948 |
Średnio na aktywność: | 49.73 km i 2h 13m |
Więcej statystyk |
Sobota, 4 października 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 15: Kraj od linijki
Padający w nocy deszcz zezwolił nam na wylegiwanie się do nieprzyzwoicie późnej szóstej trzydzieści. Albo, jak kto woli, usprawiedliwił rzeczone wylegiwanie się. W nocy podobno pociągi też jeździły i nawet trąbiły, jakie to szczęście, że mam mocny sen i tylko słyszałem o tym hipciowe opowieści. Wychodzimy z namiotu, zgodnie z przewidywaniami jest chłodno, ciemno i wilgotno. Pakujemy wszystko i pędzimy z rowerami przez tory.
No i wsiadamy. Na początek trochę pagórków i, na trzynastym kilometrze, kawałek za dziesięcioprocentowym podjazdem, wjeżdżamy do Vrbovska. Tam postanawiamy odbić do Konzuma, by wydać ostatnie kuny. Po chwili tego pożałowaliśmy... Droga prowadzi w dół. Bardzo w dół. I jeszcze w dół. A na samym dole jest sklep. Zrobiłem zakupy (cztery pączki i trochę batonów), no a teraz trzeba... w górę, w górę, w górę.
Wracamy do pierwotnej trasy naprawdę sporym podjazdem. Potem jeszcze trzeba trochę podjechać i nagle już jedziemy aż do samej granicy w dół. Szkoda, że jest mokro, bo trzeba się jednak pilnować.
A graniczna rzeka nazywa się... Kupa.
Kontrola paszportowa jest taka na odwal, wyraźnie znudzony funkcjonariusz ledwo rzuca okiem na dokumenty, które pokazujemy i każe nam jechać dalej.
I tak, proszę Państwa, wjechaliśmy do Słowenii, kolejnego już kraju na naszej drodze.
Najpierw jeszcze szybki przystanek na pierwszej stacji na dopompowanie tylnego koła, a potem kierunek: Nowe Miasto. Żeby tam dojechać musimy przebyć najpierw żmudną prostą z pagórkami, a potem dostajemy w nagrodę najprzyjemniejsze - długi podjazd meandrujący pomiędzy wioseczkami. Wszystko jest tu zrobione jak na ilustracji w książce - trawniki przed domem jak namalowane, trawa idealnie przycięta, przed domkami ozdoby i rzeźby jak przygotowane specjalnie na tę okazję. Do tego gładziutki asfalt przechodzący płynnie w pobocze i dalej trawnik... Gdyby nie to, że gdzieniegdzie łażą ludzie, to można by pomyśleć, że jedziemy przez scenografię filmu dla dzieci. I tak będzie przez cały nasz pobyt w Słowenii - wszystko jak narysowane.
Do Nowego Miasta mamy solidny zjazd. Jest to większa miejscowość, więc wyposażona w drogi dla rowerów, ale, uwaga, są one logicznie połączone i wsiadając na jedną można bez kluczenia i kombinowania wyjechać po drugiej stronie miasta. My jednak robimy przerwę w Sparze (znowu pączki!). Na wyjeździe z miasta mija nas wesele, a jeden z gości (lub pan młody) wychylony przez okno podaje nam... cukierki.
Przy okazji postanawiamy jechać dłuższą trasą i nie turlać się wzdłuż granicy. Okazuje się być to strzałem w dziesiątkę! Droga ("stara droga") idzie wzdłuż autostrady, więc my mamy pusto, bo wszyscy jadą tamtędy. Do tego mamy świetne widoki, jedziemy przez pagórkowate pola, w słońcu, można powiedzieć, że jest przyjemnie. No, pomijając przymusową przerwę na przeładowanie baterii w aparacie, bo, jak na złość, wzięły i zdechły.
W miejscowości Trebnje odbijamy na północ, chwilę później mija nas kolejne wesele, tym razem wszyscy jadą jakimiś zabytkowymi autami z balonikami w kształcie serduszek. Mimo że długą chwilę muszą jechać za nami, to jakoś im to nie przeszkadza, wyprzedzają nas machając. Tak w ogóle, to Słoweńcy jeżdżą bardzo spokojnie, kolejny kraj, od którego Polacy mogą się tylko uczyć.
Powoli zapada zmrok. Jadąc wzdłuż rzeki Mirny powoli zjeżdżamy aż do Sevnicy, gdzie przecinamy rzekę Savę i zaczynamy wspinaczkę. Sevnica jest dużą miejscowością, więc przez długi czas opuszczamy jej przedmieścia, potem coraz czujniej zaczynamy się rozglądać po bokach. Nierówno, z jednej strony zbocze, z drugiej... też zbocze. Przez chwilę nawet jedziemy szutrówką.
Znajdujemy jedno miejsce, skraj łąki położony wysoko na zboczu, ale Hipcia upiera się, że nie. Potem, na skrzyżowaniu, znajdujemy jakąś chatkę, wyglądającą jak klub lokalnego myśliwego (zaglądając przez okno zauważam szereg trofeów wiszących na ścianie) - proponuję walnąć się na trawce przed tym miejscem (bo ewidentnie nikogo tam nie ma), bylibyśmy ukryci przed ludźmi, ale Hipcia również nie chce. No to dobrze, jedziemy dalej.
Przy skręcie na Planinę pri Sevnici mylimy drogę i zaczynamy zjazd do centrum, dobrze, że orientuję się w porę, że to nie tędy. Na skrzyżowaniu stoi sobie samochód, tak o, po prostu; w nim siedzi sobie ktoś, ale ignoruje nas zupełnie. Zaczynamy zjazd i zaczynam się zastanawiać, czy zjedziemy aż na sam dół. Ale... ale po chwili znajdujemy łąkę, wchodzę - jest ok. Gdy wracam do rowerów ktoś zatrzymuje się w połowie zjazdu i cofa na widok naszych leżących na poboczu rowerów. Wybiegam z krzaków, gość chwilę stoi i odjeżdża.
Decydujemy się położyć w tym miejscu, zakładając, że ten człowiek raczej nie uzna, że zamierzamy tam nocować, może raczej myślał, że potrzebujemy pomocy. Rozbijamy się na miękkiej trawie, słysząc imprezę w jakimś domku opodal. Impreza trwała jeszcze długą chwilę, ludzie się śmiali, psy szczekały, a my jedliśmy kolację.
No i wsiadamy. Na początek trochę pagórków i, na trzynastym kilometrze, kawałek za dziesięcioprocentowym podjazdem, wjeżdżamy do Vrbovska. Tam postanawiamy odbić do Konzuma, by wydać ostatnie kuny. Po chwili tego pożałowaliśmy... Droga prowadzi w dół. Bardzo w dół. I jeszcze w dół. A na samym dole jest sklep. Zrobiłem zakupy (cztery pączki i trochę batonów), no a teraz trzeba... w górę, w górę, w górę.
Wracamy do pierwotnej trasy naprawdę sporym podjazdem. Potem jeszcze trzeba trochę podjechać i nagle już jedziemy aż do samej granicy w dół. Szkoda, że jest mokro, bo trzeba się jednak pilnować.
A graniczna rzeka nazywa się... Kupa.
Kontrola paszportowa jest taka na odwal, wyraźnie znudzony funkcjonariusz ledwo rzuca okiem na dokumenty, które pokazujemy i każe nam jechać dalej.
I tak, proszę Państwa, wjechaliśmy do Słowenii, kolejnego już kraju na naszej drodze.
Najpierw jeszcze szybki przystanek na pierwszej stacji na dopompowanie tylnego koła, a potem kierunek: Nowe Miasto. Żeby tam dojechać musimy przebyć najpierw żmudną prostą z pagórkami, a potem dostajemy w nagrodę najprzyjemniejsze - długi podjazd meandrujący pomiędzy wioseczkami. Wszystko jest tu zrobione jak na ilustracji w książce - trawniki przed domem jak namalowane, trawa idealnie przycięta, przed domkami ozdoby i rzeźby jak przygotowane specjalnie na tę okazję. Do tego gładziutki asfalt przechodzący płynnie w pobocze i dalej trawnik... Gdyby nie to, że gdzieniegdzie łażą ludzie, to można by pomyśleć, że jedziemy przez scenografię filmu dla dzieci. I tak będzie przez cały nasz pobyt w Słowenii - wszystko jak narysowane.
Do Nowego Miasta mamy solidny zjazd. Jest to większa miejscowość, więc wyposażona w drogi dla rowerów, ale, uwaga, są one logicznie połączone i wsiadając na jedną można bez kluczenia i kombinowania wyjechać po drugiej stronie miasta. My jednak robimy przerwę w Sparze (znowu pączki!). Na wyjeździe z miasta mija nas wesele, a jeden z gości (lub pan młody) wychylony przez okno podaje nam... cukierki.
Przy okazji postanawiamy jechać dłuższą trasą i nie turlać się wzdłuż granicy. Okazuje się być to strzałem w dziesiątkę! Droga ("stara droga") idzie wzdłuż autostrady, więc my mamy pusto, bo wszyscy jadą tamtędy. Do tego mamy świetne widoki, jedziemy przez pagórkowate pola, w słońcu, można powiedzieć, że jest przyjemnie. No, pomijając przymusową przerwę na przeładowanie baterii w aparacie, bo, jak na złość, wzięły i zdechły.
W miejscowości Trebnje odbijamy na północ, chwilę później mija nas kolejne wesele, tym razem wszyscy jadą jakimiś zabytkowymi autami z balonikami w kształcie serduszek. Mimo że długą chwilę muszą jechać za nami, to jakoś im to nie przeszkadza, wyprzedzają nas machając. Tak w ogóle, to Słoweńcy jeżdżą bardzo spokojnie, kolejny kraj, od którego Polacy mogą się tylko uczyć.
Powoli zapada zmrok. Jadąc wzdłuż rzeki Mirny powoli zjeżdżamy aż do Sevnicy, gdzie przecinamy rzekę Savę i zaczynamy wspinaczkę. Sevnica jest dużą miejscowością, więc przez długi czas opuszczamy jej przedmieścia, potem coraz czujniej zaczynamy się rozglądać po bokach. Nierówno, z jednej strony zbocze, z drugiej... też zbocze. Przez chwilę nawet jedziemy szutrówką.
Znajdujemy jedno miejsce, skraj łąki położony wysoko na zboczu, ale Hipcia upiera się, że nie. Potem, na skrzyżowaniu, znajdujemy jakąś chatkę, wyglądającą jak klub lokalnego myśliwego (zaglądając przez okno zauważam szereg trofeów wiszących na ścianie) - proponuję walnąć się na trawce przed tym miejscem (bo ewidentnie nikogo tam nie ma), bylibyśmy ukryci przed ludźmi, ale Hipcia również nie chce. No to dobrze, jedziemy dalej.
Przy skręcie na Planinę pri Sevnici mylimy drogę i zaczynamy zjazd do centrum, dobrze, że orientuję się w porę, że to nie tędy. Na skrzyżowaniu stoi sobie samochód, tak o, po prostu; w nim siedzi sobie ktoś, ale ignoruje nas zupełnie. Zaczynamy zjazd i zaczynam się zastanawiać, czy zjedziemy aż na sam dół. Ale... ale po chwili znajdujemy łąkę, wchodzę - jest ok. Gdy wracam do rowerów ktoś zatrzymuje się w połowie zjazdu i cofa na widok naszych leżących na poboczu rowerów. Wybiegam z krzaków, gość chwilę stoi i odjeżdża.
Decydujemy się położyć w tym miejscu, zakładając, że ten człowiek raczej nie uzna, że zamierzamy tam nocować, może raczej myślał, że potrzebujemy pomocy. Rozbijamy się na miękkiej trawie, słysząc imprezę w jakimś domku opodal. Impreza trwała jeszcze długą chwilę, ludzie się śmiali, psy szczekały, a my jedliśmy kolację.
- DST 169.72km
- Czas 11:00
- VAVG 15.43km/h
- Podjazdy 1086m
- Sprzęt Zenon
Piątek, 3 października 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 14: Chorwackie krajobrazy
Mimo że poleżeliśmy jeszcze chwilę, to i tak wstaliśmy nawet wczesnie - o 7:15 byliśmy już na rowerach. Na przywitanie dnia dostaliśmy zjazd, ale krótki, po którym zaraz wjeżdżamy w ciąg łączący Split z Zagrzebiem. Ruch zauważalnie się wzmaga, my za to orientujemy się, że - po raz kolejny niechcący - przejechaliśmy jakiś kilometr ekspresówką. Oczywiście, przypuszczałem to już od chwili, patrząc na GPS-a, ale znaków nie było, dopiero za zakrętem zauważyłem, że dla przeciwnego kierunku ruchu znak początku ekspresówki został ustawiony.
Oczywiście nasza obecność nikomu nie przeszkadza, ani tubylcom, ani trzem polskim samochodom (lubuskie) z przyczepami kempingowymi. Przeszkadza za to wiatr, który przez najbliższe 70 km stara się nam zrobić na złość. Ukształtowanie terenu też nie pomaga, mamy górki, góreczki i pagóreczki, niewielkie, acz irytujące. Czasem też trafia się coś płaskiego, ale bez przesady. Tiry za to się nie przejmują i raz jeden kretyn nawet spycha nas na pobocze.
Tereny są... brzydkie. Po prostu. Ani widoku, ani skałki, jedna, pagórkowata droga przez wielkie głazowisko.
Licznik wskazuje 17 stopni, ale mimo to jest chłodno, jedziemy ubrani ciepło. Przez chwilę zaczyna kropić, po chwili nawet się ubieramy przeciwdeszczowo, bo zacina coraz mocniej.
Znaki powoli wskazują, że zbliżamy się do rejonu Plitvickich Jezior, pojawiają się ostrzeżenia przed misiami, nie ma za to ostrzeżeń przed debilami. Im bliżej, tym więcej autokarów i tym ciekawsze manerwy robią debile za ich kierownicami, co ciekawe, wcale im nie przeszkadza to, że się nie wleczemy, bo cały czas mamy zjazd. Ciekawym za to jest kamper, który na przyczepce wiezie sobie... Smarta.
W napotkanym po drodze sklepie robimy przystanek (m.in. na pączki), po czym ruszamy dalej. Decydujemy się nie marnować czasu na zwiedzanie jezior, robimy kilka fotek ze ścieżki, wysoko nad jeziorami, i ruszamy, byle dalej od tych upstrzonych turystami terenów.
Jak na życzenie, po chwili zjazdu odbijamy w drogę nr 42 i... cisza. No dobra, podjeżdżamy prawie o 400 m w górę, ale nadal jest cisza. Na całych 10 km podjazdu mijają nas zaledwie trzy samochody. Gdzieś tam z góry widać tereny jezior, widać też miejsce, z którego przyjechaliśmy. Widoki wkrotce się kończą - wjeżdżamy w las i po chwili łatwej wspinaczki osiągamy przełęcz na wysokości prawie 800 m n.p.m. Na szczycie przystaję chwilę przy tablicy turystycznej, na której wisi info o tym, żeby nie szlajać się poza szlakami, bo można sobie wdepnąć.
Zaczynamy zjazd. Lekko zamglony, wilgotny las przypomina scenerię idealną do "Władcy Pierścieni", chociaż pasowałby też do wiedźmiego lasu w Trylogii Husyckiej. Zjeżdżamy długo, jakieś 400 m w pionie, mijając po kolei biedne, chorwackie wioski, krajobraz nieco inny niż na (wizualnie) bardziej bogatym wybrzeżu. Mijamy też sporo domów, które wyglądają na podpalone - kolejny ślad wojny czy zemsty już po jej zakończeniu?
Już po zmroku, przez wioski, dojeżdżamy do Josipdola. Noclegu nie ma co planować, bo będziemy się jeszcze walić i walić terenami zabudowanymi. Okunin, napotkany po drodze, jest bardzo ładny, i oświetlony nocą, i ma nawet zamek. Spać jednak w mieście nie będziemy, wyjeżdżamy z miejscowości i kawałek za jakąś wioseczką znajdujemy lasek odgrodzony torami. Przełażę przez tory, znajduję nawet względną miejscówkę, wracam do Hipci, przy okazji zaliczając koncertową glebę na śliskich podkładach. Przenosimy rowery, rozbijamy namiot, szkoda trochę, że na błotnistej ścieżce, namiot się cały upaskudzi. Włazimy do środka. Po chwili przetacza się pociąg, trąbiąc wniebogłosy, a po chwili następny.
Ale w końcu nie będą jeździły całą noc, prawda? Na pewno nie, tu ludzie mieszkają w okolicy!
Podsumowując dzień zauważam, że tego dnia trzeci raz podjechaliśmy pod Mount Everest.
Oczywiście nasza obecność nikomu nie przeszkadza, ani tubylcom, ani trzem polskim samochodom (lubuskie) z przyczepami kempingowymi. Przeszkadza za to wiatr, który przez najbliższe 70 km stara się nam zrobić na złość. Ukształtowanie terenu też nie pomaga, mamy górki, góreczki i pagóreczki, niewielkie, acz irytujące. Czasem też trafia się coś płaskiego, ale bez przesady. Tiry za to się nie przejmują i raz jeden kretyn nawet spycha nas na pobocze.
Tereny są... brzydkie. Po prostu. Ani widoku, ani skałki, jedna, pagórkowata droga przez wielkie głazowisko.
Licznik wskazuje 17 stopni, ale mimo to jest chłodno, jedziemy ubrani ciepło. Przez chwilę zaczyna kropić, po chwili nawet się ubieramy przeciwdeszczowo, bo zacina coraz mocniej.
Znaki powoli wskazują, że zbliżamy się do rejonu Plitvickich Jezior, pojawiają się ostrzeżenia przed misiami, nie ma za to ostrzeżeń przed debilami. Im bliżej, tym więcej autokarów i tym ciekawsze manerwy robią debile za ich kierownicami, co ciekawe, wcale im nie przeszkadza to, że się nie wleczemy, bo cały czas mamy zjazd. Ciekawym za to jest kamper, który na przyczepce wiezie sobie... Smarta.
W napotkanym po drodze sklepie robimy przystanek (m.in. na pączki), po czym ruszamy dalej. Decydujemy się nie marnować czasu na zwiedzanie jezior, robimy kilka fotek ze ścieżki, wysoko nad jeziorami, i ruszamy, byle dalej od tych upstrzonych turystami terenów.
Jak na życzenie, po chwili zjazdu odbijamy w drogę nr 42 i... cisza. No dobra, podjeżdżamy prawie o 400 m w górę, ale nadal jest cisza. Na całych 10 km podjazdu mijają nas zaledwie trzy samochody. Gdzieś tam z góry widać tereny jezior, widać też miejsce, z którego przyjechaliśmy. Widoki wkrotce się kończą - wjeżdżamy w las i po chwili łatwej wspinaczki osiągamy przełęcz na wysokości prawie 800 m n.p.m. Na szczycie przystaję chwilę przy tablicy turystycznej, na której wisi info o tym, żeby nie szlajać się poza szlakami, bo można sobie wdepnąć.
Zaczynamy zjazd. Lekko zamglony, wilgotny las przypomina scenerię idealną do "Władcy Pierścieni", chociaż pasowałby też do wiedźmiego lasu w Trylogii Husyckiej. Zjeżdżamy długo, jakieś 400 m w pionie, mijając po kolei biedne, chorwackie wioski, krajobraz nieco inny niż na (wizualnie) bardziej bogatym wybrzeżu. Mijamy też sporo domów, które wyglądają na podpalone - kolejny ślad wojny czy zemsty już po jej zakończeniu?
Już po zmroku, przez wioski, dojeżdżamy do Josipdola. Noclegu nie ma co planować, bo będziemy się jeszcze walić i walić terenami zabudowanymi. Okunin, napotkany po drodze, jest bardzo ładny, i oświetlony nocą, i ma nawet zamek. Spać jednak w mieście nie będziemy, wyjeżdżamy z miejscowości i kawałek za jakąś wioseczką znajdujemy lasek odgrodzony torami. Przełażę przez tory, znajduję nawet względną miejscówkę, wracam do Hipci, przy okazji zaliczając koncertową glebę na śliskich podkładach. Przenosimy rowery, rozbijamy namiot, szkoda trochę, że na błotnistej ścieżce, namiot się cały upaskudzi. Włazimy do środka. Po chwili przetacza się pociąg, trąbiąc wniebogłosy, a po chwili następny.
Ale w końcu nie będą jeździły całą noc, prawda? Na pewno nie, tu ludzie mieszkają w okolicy!
Podsumowując dzień zauważam, że tego dnia trzeci raz podjechaliśmy pod Mount Everest.
- DST 179.68km
- Czas 11:06
- VAVG 16.19km/h
- Podjazdy 1514m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 2 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 13: Ślady wojny
Rano było ciepło. I sucho. I poleżeliśmy sobie jeszcze chwilę, zbierając się bardzo spokojnie. Gdy w końcu wyszliśmy na zewnątrz było również ciepło. Okolica, w której się rozbiliśmy okazała się być płaskowyżem, pustym i bezludnym. Niecałe 13 stopni, bezwietrznie, niebo zachmurzone. Ruszamy.
Krajobraz przypominał nieco okolice płaskowyżu za Altą, w Norwegii. Niekończące się, bezludne pagórki, pokryte roślinnością, powtykane bardzo rzadko pojedyncze drzewa i krzaki.
Z jednego z nielicznych zabudowań wyleciały trzy wcale niemałe burki i zaczęły nas gonić. Z niezłym skutkiem. Ponieważ zwolnienie tempa, a nawet zatrzymanie się nie odniosło skutku (jeden nawet capnął mi sakwę), stwierdziłem, że wobec tego bawić będziemy się inaczej. Gdy zamierzałem właśnie użyć argumentu siły, czyli kamienia wielkości połowy pięści, odpuściły i odeszły sobie.
Słońce powoli rozjaśniało całe niebo, krajobraz wydawał się stworzony do jakichś westernów i, proszę, jak na życzenie, niedaleko pojawił się kowboj pasący bydło.
Po sporym zjeździe i jednej ciężarówce, która zepchnęła nas na pobocze odbiliśmy z Šuicy na przełęcz 1200, w kierunku Livna. Dość szybko dojechaliśmy do miasta, postanowiliśmy przejechać przez centrum, bo tam w końcu musi być jakiś sklep. Faktycznie, był. Zatrzymaliśmy się, Hipcia skoczyła doń, tylko po to, by wrócić i powiedzieć, że to trochę Rossmann, a nie supermarket. Sklep (Konzuum) znaleźliśmy na obwodnicy, z której wcześniej zrezygnowaliśmy, musieliśmy spory kawałek zjechać z drogi. Hipcia zabrała kasę i skoczyła wydać ostatnie marki, ja zostałem przyglądać się mapie, w kropiącym deszczu.
Z zakupów Jej Wysokość wróciła z pączkami. Tak nam posmakowały, że za moment skoczyłem po jeszcze kilka. Niestety, w końcu trzeba było ruszyć dalej...
Deszcz zniknął, chociaż jeszcze przez chwilę nas postraszył. Jechaliśmy brzegiem szerokiej doliny, oddzielonej przez dwa wysokie łańcuchy górskie. Zaraz pojawił się - dawno się nie widzieliśmy - mocny wiatr w twarz. Droga skręciła w stronę drugiego zbocza. Teraz jechaliśmy po płaskim, między klimatycznymi bagnami po obu stronach szosy. Na drugą stronę wyjechaliśmy tuż obok gór, mając niemalże w zasięgu ręki granicę z Chorwacją.
Zaczęły pojawiać się pojedyncze wioski; najbardziej zaludnione były tu... cmentarze. Większość domów była pozbawiona dachów, okien, popruta seriami z karabinów; niektóre już zamieszkałe domy miały wyraźny ślad ostrzału lub wręcz zalepione dziury po pociskach sporego kalibru. Przy niektórych oknach widać było wyraźnie, że kiedyś jeden człowiek w nich stał, a drugi ktoś usiłował mu zrobić krzywdę.
Pojawił się też drut kolczasty i czerwony znak z sympatyczną, uśmiechniętą mordką: Pazi Mine! Wzdłuż zaminowanego wąwozu przejechaliśmy kilka ładnych kilometrów. Na asfalcie, dla odmiany, od dłuższej chwili mijaliśmy sporo rozjechanych żmij. Wszędzie śmierć.
Dolina zamknięta była od północy niewielkim podjazdem, skończyły się cmentarze i miejscowości, zaczęły się pagórki... Trwało to jednak niedługo, bo wkrótce dojechaliśmy do Bosnianskiego Grahova. Miała to być stolica tutejszego "powiatu", wjeżdżając doń mieliśmy jednak wrażenie, że jest to miasto, w którym niedługo nikt już nie będzie mieszkał - tak samo smutne i tak samo wojennie puste, jak wszystkie mijane dzisiaj. Do samego centrum (jeśli istniało) nie wjeżdżaliśmy, przecięliśmy tylko odrobinę miasto i skręciliśmy na zachód, w kierunku granicy, uprzednio wydając ostatnie z ostatnich Bośniackich Marek na małą colę na stacji benzynowej.
Do granicy musieliśmy się sporo powspinać. Na jednym z podjazdów kolejne ślady wojny - wieńce z napisem "weterani" i dwie pamiątki po dwudziestopięciolatkach, którzy właśnie tutaj zakończyli swoje walki.
Spodziewałem się, że wspinaczki będzie więcej, bo widziałem na horyzoncie GPS-a serpentyny. ale... zaskoczył nas zjazd, po tych własnie serpentynach... Za darmo zjechaliśmy do samej Unii, czyli do granicy z Chorwacją. Specjalnie zrobiliśmy sobie fotkę przy znaczku UE, jako pamiątkę po ostatniej kontroli paszportowej. Przez granicę przelecieliśmy, a droga dalej prowadziła w dół. I w dół. I z wiatrem w plecy.
Zjechaliśmy do Knina. Trochę klucząc po bocznych dróżkach i objazdach znaleźliśmy wyjazd z tej niezbyt ładnej (mimo że przedstawiającej się jako "królewski gród") miejscowości. Za Kninem czekała nas powrotna wspinaczka na spore zbocze i... wiatr. Wiatr w ryło, mocny, droga niby prosta, ale jedzie się niezbyt przyjemnie. Mimo 19 stopni, wraz ze zmrokiem dość szybko zrobiło się chłodno, do tego nie wiadomo gdzie i kiedy uda się zanocować, bo jedziemy przez skalne tereny, upstrzone spadami, zboczami, albo po prostu głazowiskami. W pewnym momencie mija nas kilkanaście wojskowych transportówek, czyżby zaczęła się wojna?
Droga coraz bardziej irytuje: gdy zaczyna się jakiś zjazd, to dostajemy jeszcze mocniejszy wiatr, na podjazdach odpuszcza tylko trochę; przekroczenie 200 km widać już na horyzoncie, więc, mając na uwadze to, że tereny robią się powoli coraz bardziej przyjazne, uznaliśmy, że wstydem byłoby nie dokręcić. Akurat jak na życzenie trafiamy na niewielki lasek mając na liczniku lekko ponad 200; z olbrzymią ulgą ładujemy się między drzewa; nic tu nie wieje, więc jest bardzo ciepło i do tego bardzo miękko. Czas spać.
Krajobraz przypominał nieco okolice płaskowyżu za Altą, w Norwegii. Niekończące się, bezludne pagórki, pokryte roślinnością, powtykane bardzo rzadko pojedyncze drzewa i krzaki.
Z jednego z nielicznych zabudowań wyleciały trzy wcale niemałe burki i zaczęły nas gonić. Z niezłym skutkiem. Ponieważ zwolnienie tempa, a nawet zatrzymanie się nie odniosło skutku (jeden nawet capnął mi sakwę), stwierdziłem, że wobec tego bawić będziemy się inaczej. Gdy zamierzałem właśnie użyć argumentu siły, czyli kamienia wielkości połowy pięści, odpuściły i odeszły sobie.
Słońce powoli rozjaśniało całe niebo, krajobraz wydawał się stworzony do jakichś westernów i, proszę, jak na życzenie, niedaleko pojawił się kowboj pasący bydło.
Po sporym zjeździe i jednej ciężarówce, która zepchnęła nas na pobocze odbiliśmy z Šuicy na przełęcz 1200, w kierunku Livna. Dość szybko dojechaliśmy do miasta, postanowiliśmy przejechać przez centrum, bo tam w końcu musi być jakiś sklep. Faktycznie, był. Zatrzymaliśmy się, Hipcia skoczyła doń, tylko po to, by wrócić i powiedzieć, że to trochę Rossmann, a nie supermarket. Sklep (Konzuum) znaleźliśmy na obwodnicy, z której wcześniej zrezygnowaliśmy, musieliśmy spory kawałek zjechać z drogi. Hipcia zabrała kasę i skoczyła wydać ostatnie marki, ja zostałem przyglądać się mapie, w kropiącym deszczu.
Z zakupów Jej Wysokość wróciła z pączkami. Tak nam posmakowały, że za moment skoczyłem po jeszcze kilka. Niestety, w końcu trzeba było ruszyć dalej...
Deszcz zniknął, chociaż jeszcze przez chwilę nas postraszył. Jechaliśmy brzegiem szerokiej doliny, oddzielonej przez dwa wysokie łańcuchy górskie. Zaraz pojawił się - dawno się nie widzieliśmy - mocny wiatr w twarz. Droga skręciła w stronę drugiego zbocza. Teraz jechaliśmy po płaskim, między klimatycznymi bagnami po obu stronach szosy. Na drugą stronę wyjechaliśmy tuż obok gór, mając niemalże w zasięgu ręki granicę z Chorwacją.
Zaczęły pojawiać się pojedyncze wioski; najbardziej zaludnione były tu... cmentarze. Większość domów była pozbawiona dachów, okien, popruta seriami z karabinów; niektóre już zamieszkałe domy miały wyraźny ślad ostrzału lub wręcz zalepione dziury po pociskach sporego kalibru. Przy niektórych oknach widać było wyraźnie, że kiedyś jeden człowiek w nich stał, a drugi ktoś usiłował mu zrobić krzywdę.
Pojawił się też drut kolczasty i czerwony znak z sympatyczną, uśmiechniętą mordką: Pazi Mine! Wzdłuż zaminowanego wąwozu przejechaliśmy kilka ładnych kilometrów. Na asfalcie, dla odmiany, od dłuższej chwili mijaliśmy sporo rozjechanych żmij. Wszędzie śmierć.
Dolina zamknięta była od północy niewielkim podjazdem, skończyły się cmentarze i miejscowości, zaczęły się pagórki... Trwało to jednak niedługo, bo wkrótce dojechaliśmy do Bosnianskiego Grahova. Miała to być stolica tutejszego "powiatu", wjeżdżając doń mieliśmy jednak wrażenie, że jest to miasto, w którym niedługo nikt już nie będzie mieszkał - tak samo smutne i tak samo wojennie puste, jak wszystkie mijane dzisiaj. Do samego centrum (jeśli istniało) nie wjeżdżaliśmy, przecięliśmy tylko odrobinę miasto i skręciliśmy na zachód, w kierunku granicy, uprzednio wydając ostatnie z ostatnich Bośniackich Marek na małą colę na stacji benzynowej.
Do granicy musieliśmy się sporo powspinać. Na jednym z podjazdów kolejne ślady wojny - wieńce z napisem "weterani" i dwie pamiątki po dwudziestopięciolatkach, którzy właśnie tutaj zakończyli swoje walki.
Spodziewałem się, że wspinaczki będzie więcej, bo widziałem na horyzoncie GPS-a serpentyny. ale... zaskoczył nas zjazd, po tych własnie serpentynach... Za darmo zjechaliśmy do samej Unii, czyli do granicy z Chorwacją. Specjalnie zrobiliśmy sobie fotkę przy znaczku UE, jako pamiątkę po ostatniej kontroli paszportowej. Przez granicę przelecieliśmy, a droga dalej prowadziła w dół. I w dół. I z wiatrem w plecy.
Zjechaliśmy do Knina. Trochę klucząc po bocznych dróżkach i objazdach znaleźliśmy wyjazd z tej niezbyt ładnej (mimo że przedstawiającej się jako "królewski gród") miejscowości. Za Kninem czekała nas powrotna wspinaczka na spore zbocze i... wiatr. Wiatr w ryło, mocny, droga niby prosta, ale jedzie się niezbyt przyjemnie. Mimo 19 stopni, wraz ze zmrokiem dość szybko zrobiło się chłodno, do tego nie wiadomo gdzie i kiedy uda się zanocować, bo jedziemy przez skalne tereny, upstrzone spadami, zboczami, albo po prostu głazowiskami. W pewnym momencie mija nas kilkanaście wojskowych transportówek, czyżby zaczęła się wojna?
Droga coraz bardziej irytuje: gdy zaczyna się jakiś zjazd, to dostajemy jeszcze mocniejszy wiatr, na podjazdach odpuszcza tylko trochę; przekroczenie 200 km widać już na horyzoncie, więc, mając na uwadze to, że tereny robią się powoli coraz bardziej przyjazne, uznaliśmy, że wstydem byłoby nie dokręcić. Akurat jak na życzenie trafiamy na niewielki lasek mając na liczniku lekko ponad 200; z olbrzymią ulgą ładujemy się między drzewa; nic tu nie wieje, więc jest bardzo ciepło i do tego bardzo miękko. Czas spać.
- DST 200.40km
- Czas 11:31
- VAVG 17.40km/h
- Podjazdy 1847m
- Sprzęt Zenon
Środa, 1 października 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 12: Rzut oka na Europę
Poranek należał do tych mniej przyjemnych. Głównie dlatego, że na zewnątrz było jeszcze chłodniej niż gdy nocowaliśmy na czarnogórskiej przęłęczy. Gdy wyszedłem z namiotu znalazłem lód osadzony na rowerze. Termometr wskazał zero stopni.
Wiadomo - gdy człowiek się nie rusza, to się nie grzeje - więc natychmiast, albo jeszcze szybciej wskoczyliśmy na rowery i ruszyliśmy. W dół. Idealny pomysł na poranek - gdy mamy zero stopni, a odczuwalną sporo niżej (bo w końcu wilgoć od rzeki radośnie fruwała sobie w powietrzu), to dajmy sobie jeszcze do tego trochę wiatru. Już na początku poczułem, że nie jest to przyjemne, Hipcia po chwili miała już łzy w oczach z zimna, bo jej rękawiczki - mimo że o klasę cieplejsze od moich - wcale komfortu termicznego nie dawały. Czekałem tylko na jedno: na maleńki, złoty wycinek przestrzeni. I takowy się znalazł, więc zarządziłem zjazd i kazałem Hipci stać i się grzać w porannym słońcu. O dziwo, dawało to jakiś zysk.
Gdy Jej Wysokość zjadła swoje królewskie śniadanie i odrobinę się zagrzała, ruszyliśmy dalej w dół. Na szczęście zjazd był już nie tak długi, wypłaszczyło się, wjechaliśmy w słoneczny teren (zrobiła się nam piękna jesień), a po chwili wjeżdżaliśmy już do Sarajewa. Do tego miasta mieliśmy zamiar zastosować nasz standardowy algorytm przejeżdżania przez miasta, czyli "wyjechać możliwie szybko". Zwiedzać możemy kiedyś, jak przyjedziemy sobie tu np. samochodem.
Bokami, wąskimi uliczkami, wyjechaliśmy do większej arterii, gdzie pojawiło się centrum handlowe. Hipcia poszła po zakupy, a ja zacząłem obserwować otoczenie.
Genetyka to straszna rzecz. W większości przypadków wiadomo, otyłość to sprawa genetyczna, bo osoba, która waży sporo nie może zrzucić wagi, mimo że bardzo solidnie i regularnie ćwiczy. Absolutnie nie ma tu znaczenia to, że w międzyczasie zje solidne śniadanie, obiad i do tego zakąsi sobie słodyczami. Bo taka jest genetyka i tyle: ktoś tak ma, że jak przestaje ćwiczyć, to od razu tyje np. o 10 kg. Zauważyłem pewną korelację - tam, gdzie słodycze może nie są tak dostępne, gdzie nie siedzi się cały dzień na tyłku, tylko np. pracuje w polu, tam genetyka nie ma zbyt wiele do gadania. Natomiast tam, gdzie jest łatwy dostęp do niezdrowego, tuczącego żarcia, a do tego nie trzeba za dużo się ruszać, genetyka natychmiast atakuje. Siedząc pod tym centrum zauważyłem więcej otyłych osób niż przez cały dotychczasowy wyjazd. Widać, że zaczęła się Europa. I nie, nie zauważyłem tego przez cały czas siedzenia, tylko przez pierwsze kilka minut.
Hipcia zniknęła. Czekałem i czekałem, gdy już rozważałem na poważnie pójście z odsieczą, pojawiła się, jak zawsze obładowana siatami (aż strach pomyśleć, że dziennie zjadaliśmy równowartość półtorej dużej reklamówki).
Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy w kierunku wyjazdówki. Uznaliśmy, że najgrubsza kreska na mapie musi być najlepsza. I tak w rzeczywistości było, pomijając tylko to, że znowu (nie wiedząc o tym) znaleźliśmy się na ekspresówce. Owa jednak po chwili się skończyła, a my zobaczyliśmy przed sobą drogowskaz wskazujący, że do Konjica mamy do pokonania za dużo kilometrów, biorąc pod uwagę to, że droga była bardzo ruchliwa, bo było to najkrótsze połączenie między Mostarem i Sarajewem. Zrobiło się ciepło, rozebraliśmy się nawet na krótko; było gdzie się rozgrzewać, bo droga prowadziła cały czas w górę i w dół.
I prowadziła. Prowadziła. Ciężarówki jeździły, my pedałowaliśmy... Do Konjica zjechaliśmy sporym zjazdem, zrobiliśmy tam też krótki odpoczynek, bo poszedłem szukać w ichnim Intermarche musztardy, której Hipcia nie kupiła w Sarajewie. Musztardy nie znalazłem, trafiłem na to na gumę arbuzową, którą, oczywiście, sprezentowałem Hipci.
Droga nie zrobiła się mniej ruchliwa, ale za to przynajmniej dostaliśmy lepsze widoki, bo jechaliśmy wzdłuż jeziora. Przy wyjeździe z jednego z miasteczek przegania nas jakiś chłopak na rowerze. Robi sobie wyścig, bo kilka razy spogląda, gdzie jesteśmy. Nie zdążył zbyt daleko odjechać gdy zaczął mu się chodnik, na który postanowił wskoczyć. Wjechał na niego, nie tracąc, oczywiście, tempa, co spowodowało, że jakieś zakupy, które wiózł sobie na bagażniku, spadły na ziemię. Krzyczałem, ale odwrócił się i zignorował moje okrzyki. No to dobrze, skoro nie chce, to przecież nie będę go na siłę gonił i informował. W końcu skręcił do domu... i po chwili pewnie już wiedział, że będzie musiał wracać po zakupy jakieś 1,5-2 km.
Droga, do tej pory prowadząca ładnie wzdłuż jeziora, odbiła na południe, na Jablanicę. W tym mieście w końcu ruch miał sobie pójść na Mostar i zostawić nas w spokoju. Spodziewałem się podjazdu, tymczasem dostaliśmy naprawdę solidny zjazd, a po nim podjazd - z powrotem do jeziora (ale przynajmniej już w mniejszym ruchu). Jezioro zresztą za chwilę schowalo się między górami, a my nadal w słonecznych promieniach powoli wspinaliśmy się w kierunku Prozoru. Tam na wylotówce widzimy efekt młodzieńczej fantazji połączony ze zbyt ciężką nogą - ładnie wpasowaną w ogrodzenie osobówkę. Na jednym ze zjazdów mijają nas ścigający się na rowerach chłopcy. W sumie nie mieliśmy zamiaru ich przeganiać, ale nasza waga połączona z bagażem powodowała, że w zasadzie bez pedałowania zrobiliśmy im niemiłą niespodziankę.
Droga wyprowadziła nas na górę, dając bardzo ładny widok na jezioro Ramskie. Do jeziora zjechaliśmy tylko symbolicznie, powrotny podjazd dostaliśmy nim jeszcze zdążyliśmy się rozpędzić. Po drodze zakupy w małym sklepiku, gdzie próbuję wytłumaczyć facetowi, co to znaczy "ciepła" (nie chciałem kupować wody z lodówki). Jakoś się udało dogadać i wyruszyliśmy dalej, żegnani oddalonym od nas śpiewem z meczetu.
Na drodze pojawił się dodatkowy pas do podjazdu, a na liczniku 6%. Takim podjazdem tachaliśmy się w górę, co chwilę zerkając na tereny nad jeziorem, które po chwili miał pokryć mrok. Droga, którą jechaliśmy, była taką raczej lokalną, więc ruch był tylko symboliczny; światła przednie włączaliśmy tylko gdy coś jechało. Mieszkańcy nie przesadzali z oświetleniem - minęły nas dwa nieoświetlone ciągniki, których kierowcy chyba się spieszyli, bo pojazdy zasuwały z tej góry jak szalone.
Zapadł zmrok. Wiedzieliśmy tylko tyle, że mamy wyjechać na jakąś przełęcz. Chwilowo podjazd trwał i trwał, w końcu zacząłem na GPS-ie szukać jakiejś miejscówki. W okolicy jednego ze skrzyżowań zbiliśmy w bok, w jakąś dróżkę dojazdową do łąki, weszliśmy w miejsce, które zdawało się stworzone na biwak (nawet był tam ślad po ognisku). Wieczór był bardzo ciepły, księżyc świecił, więc rozbiliśmy się bardzo spokojnie wybierając miejsce... Noc zapowiadała się przyjemnie...
Wiadomo - gdy człowiek się nie rusza, to się nie grzeje - więc natychmiast, albo jeszcze szybciej wskoczyliśmy na rowery i ruszyliśmy. W dół. Idealny pomysł na poranek - gdy mamy zero stopni, a odczuwalną sporo niżej (bo w końcu wilgoć od rzeki radośnie fruwała sobie w powietrzu), to dajmy sobie jeszcze do tego trochę wiatru. Już na początku poczułem, że nie jest to przyjemne, Hipcia po chwili miała już łzy w oczach z zimna, bo jej rękawiczki - mimo że o klasę cieplejsze od moich - wcale komfortu termicznego nie dawały. Czekałem tylko na jedno: na maleńki, złoty wycinek przestrzeni. I takowy się znalazł, więc zarządziłem zjazd i kazałem Hipci stać i się grzać w porannym słońcu. O dziwo, dawało to jakiś zysk.
Gdy Jej Wysokość zjadła swoje królewskie śniadanie i odrobinę się zagrzała, ruszyliśmy dalej w dół. Na szczęście zjazd był już nie tak długi, wypłaszczyło się, wjechaliśmy w słoneczny teren (zrobiła się nam piękna jesień), a po chwili wjeżdżaliśmy już do Sarajewa. Do tego miasta mieliśmy zamiar zastosować nasz standardowy algorytm przejeżdżania przez miasta, czyli "wyjechać możliwie szybko". Zwiedzać możemy kiedyś, jak przyjedziemy sobie tu np. samochodem.
Bokami, wąskimi uliczkami, wyjechaliśmy do większej arterii, gdzie pojawiło się centrum handlowe. Hipcia poszła po zakupy, a ja zacząłem obserwować otoczenie.
Genetyka to straszna rzecz. W większości przypadków wiadomo, otyłość to sprawa genetyczna, bo osoba, która waży sporo nie może zrzucić wagi, mimo że bardzo solidnie i regularnie ćwiczy. Absolutnie nie ma tu znaczenia to, że w międzyczasie zje solidne śniadanie, obiad i do tego zakąsi sobie słodyczami. Bo taka jest genetyka i tyle: ktoś tak ma, że jak przestaje ćwiczyć, to od razu tyje np. o 10 kg. Zauważyłem pewną korelację - tam, gdzie słodycze może nie są tak dostępne, gdzie nie siedzi się cały dzień na tyłku, tylko np. pracuje w polu, tam genetyka nie ma zbyt wiele do gadania. Natomiast tam, gdzie jest łatwy dostęp do niezdrowego, tuczącego żarcia, a do tego nie trzeba za dużo się ruszać, genetyka natychmiast atakuje. Siedząc pod tym centrum zauważyłem więcej otyłych osób niż przez cały dotychczasowy wyjazd. Widać, że zaczęła się Europa. I nie, nie zauważyłem tego przez cały czas siedzenia, tylko przez pierwsze kilka minut.
Hipcia zniknęła. Czekałem i czekałem, gdy już rozważałem na poważnie pójście z odsieczą, pojawiła się, jak zawsze obładowana siatami (aż strach pomyśleć, że dziennie zjadaliśmy równowartość półtorej dużej reklamówki).
Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy w kierunku wyjazdówki. Uznaliśmy, że najgrubsza kreska na mapie musi być najlepsza. I tak w rzeczywistości było, pomijając tylko to, że znowu (nie wiedząc o tym) znaleźliśmy się na ekspresówce. Owa jednak po chwili się skończyła, a my zobaczyliśmy przed sobą drogowskaz wskazujący, że do Konjica mamy do pokonania za dużo kilometrów, biorąc pod uwagę to, że droga była bardzo ruchliwa, bo było to najkrótsze połączenie między Mostarem i Sarajewem. Zrobiło się ciepło, rozebraliśmy się nawet na krótko; było gdzie się rozgrzewać, bo droga prowadziła cały czas w górę i w dół.
I prowadziła. Prowadziła. Ciężarówki jeździły, my pedałowaliśmy... Do Konjica zjechaliśmy sporym zjazdem, zrobiliśmy tam też krótki odpoczynek, bo poszedłem szukać w ichnim Intermarche musztardy, której Hipcia nie kupiła w Sarajewie. Musztardy nie znalazłem, trafiłem na to na gumę arbuzową, którą, oczywiście, sprezentowałem Hipci.
Droga nie zrobiła się mniej ruchliwa, ale za to przynajmniej dostaliśmy lepsze widoki, bo jechaliśmy wzdłuż jeziora. Przy wyjeździe z jednego z miasteczek przegania nas jakiś chłopak na rowerze. Robi sobie wyścig, bo kilka razy spogląda, gdzie jesteśmy. Nie zdążył zbyt daleko odjechać gdy zaczął mu się chodnik, na który postanowił wskoczyć. Wjechał na niego, nie tracąc, oczywiście, tempa, co spowodowało, że jakieś zakupy, które wiózł sobie na bagażniku, spadły na ziemię. Krzyczałem, ale odwrócił się i zignorował moje okrzyki. No to dobrze, skoro nie chce, to przecież nie będę go na siłę gonił i informował. W końcu skręcił do domu... i po chwili pewnie już wiedział, że będzie musiał wracać po zakupy jakieś 1,5-2 km.
Droga, do tej pory prowadząca ładnie wzdłuż jeziora, odbiła na południe, na Jablanicę. W tym mieście w końcu ruch miał sobie pójść na Mostar i zostawić nas w spokoju. Spodziewałem się podjazdu, tymczasem dostaliśmy naprawdę solidny zjazd, a po nim podjazd - z powrotem do jeziora (ale przynajmniej już w mniejszym ruchu). Jezioro zresztą za chwilę schowalo się między górami, a my nadal w słonecznych promieniach powoli wspinaliśmy się w kierunku Prozoru. Tam na wylotówce widzimy efekt młodzieńczej fantazji połączony ze zbyt ciężką nogą - ładnie wpasowaną w ogrodzenie osobówkę. Na jednym ze zjazdów mijają nas ścigający się na rowerach chłopcy. W sumie nie mieliśmy zamiaru ich przeganiać, ale nasza waga połączona z bagażem powodowała, że w zasadzie bez pedałowania zrobiliśmy im niemiłą niespodziankę.
Droga wyprowadziła nas na górę, dając bardzo ładny widok na jezioro Ramskie. Do jeziora zjechaliśmy tylko symbolicznie, powrotny podjazd dostaliśmy nim jeszcze zdążyliśmy się rozpędzić. Po drodze zakupy w małym sklepiku, gdzie próbuję wytłumaczyć facetowi, co to znaczy "ciepła" (nie chciałem kupować wody z lodówki). Jakoś się udało dogadać i wyruszyliśmy dalej, żegnani oddalonym od nas śpiewem z meczetu.
Na drodze pojawił się dodatkowy pas do podjazdu, a na liczniku 6%. Takim podjazdem tachaliśmy się w górę, co chwilę zerkając na tereny nad jeziorem, które po chwili miał pokryć mrok. Droga, którą jechaliśmy, była taką raczej lokalną, więc ruch był tylko symboliczny; światła przednie włączaliśmy tylko gdy coś jechało. Mieszkańcy nie przesadzali z oświetleniem - minęły nas dwa nieoświetlone ciągniki, których kierowcy chyba się spieszyli, bo pojazdy zasuwały z tej góry jak szalone.
Zapadł zmrok. Wiedzieliśmy tylko tyle, że mamy wyjechać na jakąś przełęcz. Chwilowo podjazd trwał i trwał, w końcu zacząłem na GPS-ie szukać jakiejś miejscówki. W okolicy jednego ze skrzyżowań zbiliśmy w bok, w jakąś dróżkę dojazdową do łąki, weszliśmy w miejsce, które zdawało się stworzone na biwak (nawet był tam ślad po ognisku). Wieczór był bardzo ciepły, księżyc świecił, więc rozbiliśmy się bardzo spokojnie wybierając miejsce... Noc zapowiadała się przyjemnie...
- DST 150.99km
- Czas 09:45
- VAVG 15.49km/h
- Podjazdy 1898m
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 30 września 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 11: Po głównej atrakcji
Pobudka nastąpiła zgodnie z przewidywaniami, a bardzo niezgodnie z planem, bo dopiero ok. 6:30. Zebraliśmy się, co tym razem zajęło trochę dłużej, bo korzystając z ciepła w pokoju suszyliśmy wszystko, co było chociaż odrobinę wilgotne. Właściciel wystawił nam już rowery na zewnątrz, więc wystarczyło się na nie zapakować i około 7:30 ruszaliśmy już przed siebie. Początkowo droga prowadziła przez opłotki, a spędziłem ją z nosem w GPS-ie, bo bocznymi dróżkami chciałem nas wyprowadzić na ślad. Udało się. Dalej zrobiło się z tego wszystkiego Zakopane: dookoła pagórki, pokryte szronem łąki, okolice zera, mocny zapach sośniny, po chwili wjechaliśmy w las iglasty, gdzie zachwyt zniszczyła baba w jakimś Golfie, która nieomal nas potrąciła na wąskiej dróżce.
Zaczęło robić się coraz ładniej. Słońce już od dawna wyglądało i rozświetlało wszystko dookoła, im wyżej się wznosiliśmy, tym lepiej wszystko wygladało: z jednej strony skąpana w słońcu miejscowość, z której wyruszyliśmy, z drugiej - ostre, ośnieżone szczyty tuż przed nami, niemal na wyciągnięcie ręki. W jednym z takich miejsc, zaraz pod wyciągiem krzesełkowym, stajemy na śniadanie - ciasteczka z mlekiem czekoladowym.
Powoli, trawersując kolejne zbocza, zdobywamy kolejne metry. Widoki są tak ładne, że w jeszcze jednym miejscu stajemy, by zrobić fotki i posiedzieć chwilę. Kilka razy zostaję z tyłu by zrobić kilka zdjęć, w jednym z takich momentów wychodzę zza zakrętu i widzę... Hipcię, siedzącą sobie na ławeczce na punkcie widokowym. Najwyższy punkt osiągnięty przez nas rowerem. 1951 metrów n.p.m. Widok na kanion Tary widoczny gdzieś w dole i wysokie klify nad nim. A powyżej klifów - płasko.
Ruszyliśmy tym razem w dół. Pierwotnie usiłowałem nawet kręcić film, ale było to spore wyzwanie, bo droga była nierówna, więc czym prędzej schowałem aparat i skupiłem się na trzymaniu kierownicy obiema dłońmi. Gdy zjazd się skończył dojechaliśmy do Crnej Gory, położonej malowniczo pośród szerokiej doliny, stworzonej do filmów o Śródziemiu, tam odbiliśmy na Trsę. Droga się trochę wypłaszczyła, trochę niewielkich podjazdów, trochę zjazdów, ale nieustannie malowniczo i słonecznie, z widocznymi w oddali górami; w końcu dojechaliśmy do dużego skrzyżowania, przy którym było oznakowanie informujące o tym, że droga, którą przyjechaliśmy jest zamknięta w sezonie zimowym. A Hipcia przy okazji opowiedziała mi o dwóch takich, co się tędy wypuścili późną wiosną, na rowerach. I mieli dużo pchania.
Wcale nie lepszym asfaltem pojechaliśmy dalej... i nagle... zjazd! Na samym jego początku zatrzymuje nas jakiś facet. Miał szczęście, że go nie zignorowaliśmy; za wjazd do kanionu Susice zaproponował nam nabycie biletu w cenie 3€ od łebka. Gdy już załatwiliśmy sprawy formalne pojechaliśmy dalej. Droga prowadziła w dół. Bardzo ostro. Kilka razy ledwo człowiek puścił hamulce, a już miał przed sobą zakręt o 180 stopni i konieczność dohamowania z około 60 km/h. Nie było czasu się rozglądanie się, zresztą zjeżdżaliśmy gęstym lasem. Raz dohamowałem dosłownie kilkadziesiąt centymetrów przed barierką.
Gdy się wypłaszczyło byliśmy właśnie na dnie kanionu. Było tam coś w rodzaju schroniska, przy którym miało być jezioro. Ale go nie było, pewnie jest tylko wiosną. Nawet nie było czego podziwiać - z jednej strony wielka, wąska dolina schowana między wysokimi ścianami kanionu, z drugiej - gęsty las. Nie marnowaliśmy czasu, pojechaliśmy w swoją stronę. Na wstępie jeszcze sprawdziłem licznik - miejscami zjazd miał po 15%. Podjazd postanowił być nie gorszy, na powitanie dostaliśmy 12%, miejscami dochodziło to do 14%, jedyna pozytywna rzecz to taka, że został tu świeżo położony asfalt, dzięki czemu te najcięższe podjazdy były dużo przyjemniejsze (inni jeżdżący tędy wcześniej robili to po szutrze), gdy ponownie pojawił się szuter nachylenie zelżalo tylko do 9%, a potem zupełnie się wypłaszczyło. I wyjechaliśmy z lasu.
Trsa to maleńka wioseczka położona na płaskowyżu, kilka domków na krzyż oświetlonych słońcem. Jeszcze przed zjazdem do wioski znaleźliśmy olbrzymią pieczarkę, średnica kapelusza to ok 20-25 cm.
Zjazd w kierunku wioski nie był szczególnie przyjemny, bo po szutrze. Na szczęście dojechaliśmy do skrzyżowania, gdzie pojawił się asfalt i informacja o tym, że po tych wszystkich zjazdach nadal jesteśmy na ok. 1400 m n.p.m. Stąd zaczyna się... kolejny zjazd, suniemy ładnym asfaltem (mijając przy okazji maleńki kondukt żałobny - trzy auta, w tym karawan), po chwili wyjeżdżamy na serpentyny z widokiem na położoną w dole rzekę. Stajemy tu na obiad, a poza tym robimy dużo fotek, szczególnie w wydrążonych w skale tunelach. W jednym z nich chcę się odrobinę powspinać, ale Hipcia natychmiast każe mi zejść na dół.
Po dłuższej chwili zjeżdżamy do rzeki i ruszamy wzdłuż niej. Napotykamy mnóstwo tuneli, droga wiedzie brzegiem, prowadząc w górę i w dół, a rzeka przechodzi w spore jezioro. Gdy się widzi takie jezioro między górami, to można przypuszczać, co będzie dalej. Faktycznie, na samym końcu była tama. Po jej minięciu zjeżdżaliśmy już prawie bez przerwy aż do samej granicy. Tam celnicy uczciwie przetrzepywali kolejne samochody wjeżdżające do kraju, nam znowu nikt nie chciał zaglądać do sakw. Wjechaliśmy więc ponownie do Bośni i Hercegowiny, tak oto kończąc przygodę z Czarnogórą - najładniejszym krajem Bałkanów.
Kierujemy się na Sarajewo, główną drogą. Droga jest paskudna, dziurawa, jak nie podjazd, to zjazd na którym też nie idzie odpocząć. W końcu zjechaliśmy do rzeki Bystrica, wzdłuż której jechaliśmy aż do zmroku. Tereny sprzyjające nocowaniu - z jednej strony skały, z drugiej - stromy spad nad rzekę. Do tego rzeka płynęła w przeciwnym kierunku niż jechaliśmy... Pruliśmy (się) więc pod tę górę powoli, nienawidząc tej cholernej rzeki, która za każdym zakrętem pojawiała się ponownie, zamiast popłynąć sobie gdzieś w cholerę w bok. W końcu rzeka zniknęła, zaczął się stromy podjazd (też mi ulga...). Jechaliśmy dość długo, w kóńcu wyjechaliśmy na przełęcz. Miejsce naprawdę sprzyjające nocowaniu - jakiś pustostan i brak innych zabudowań. Niestety, gdy tylko się zatrzymaliśmy, zaraz zatrzymała się przy nas taksówka, z której wysiadł gość postury pruszkowskiego biznesmena. Gdy ów szukał miejsca by pozbyć się nadmiaru wody w organiźmie, my byliśmy już w trakcie zjazdu. Dwukrotnie zatrzymywaliśmy się, ale żadne z miejsc znalezionych przez nas nie nadawało się (nie chcieliśmy wchodzić nigdzie głębiej w las, bo podobno w Bośni można się rozerwać chodząc w krzaczory).
Koniec końców zjechaliśmy do miejscowości pokrytej solidną mgłą, zrobiliśmy zakupy w jakimś położonym przy drodze sklepiku i cudem, tuż za miejscowością, znaleźliśmy miejsce na biwak. Kiepskie, położone na kamieniach, tuż przy rzece, ale osłonięte od drogi. Rozłożyłem pod spodem folię NRC, bo Hipcia solidnie zmarzła czekając na mnie, gdy robiłem zakupy (uparła się, ze nie będzie sama kupować, mam iść ja), wolałem więc dopilnować żeby noc była możliwie ciepła. Bardzo szybko wskoczyliśmy do środka. A śpiwór jak zawsze był cieplutki...
Zaczęło robić się coraz ładniej. Słońce już od dawna wyglądało i rozświetlało wszystko dookoła, im wyżej się wznosiliśmy, tym lepiej wszystko wygladało: z jednej strony skąpana w słońcu miejscowość, z której wyruszyliśmy, z drugiej - ostre, ośnieżone szczyty tuż przed nami, niemal na wyciągnięcie ręki. W jednym z takich miejsc, zaraz pod wyciągiem krzesełkowym, stajemy na śniadanie - ciasteczka z mlekiem czekoladowym.
Powoli, trawersując kolejne zbocza, zdobywamy kolejne metry. Widoki są tak ładne, że w jeszcze jednym miejscu stajemy, by zrobić fotki i posiedzieć chwilę. Kilka razy zostaję z tyłu by zrobić kilka zdjęć, w jednym z takich momentów wychodzę zza zakrętu i widzę... Hipcię, siedzącą sobie na ławeczce na punkcie widokowym. Najwyższy punkt osiągnięty przez nas rowerem. 1951 metrów n.p.m. Widok na kanion Tary widoczny gdzieś w dole i wysokie klify nad nim. A powyżej klifów - płasko.
Ruszyliśmy tym razem w dół. Pierwotnie usiłowałem nawet kręcić film, ale było to spore wyzwanie, bo droga była nierówna, więc czym prędzej schowałem aparat i skupiłem się na trzymaniu kierownicy obiema dłońmi. Gdy zjazd się skończył dojechaliśmy do Crnej Gory, położonej malowniczo pośród szerokiej doliny, stworzonej do filmów o Śródziemiu, tam odbiliśmy na Trsę. Droga się trochę wypłaszczyła, trochę niewielkich podjazdów, trochę zjazdów, ale nieustannie malowniczo i słonecznie, z widocznymi w oddali górami; w końcu dojechaliśmy do dużego skrzyżowania, przy którym było oznakowanie informujące o tym, że droga, którą przyjechaliśmy jest zamknięta w sezonie zimowym. A Hipcia przy okazji opowiedziała mi o dwóch takich, co się tędy wypuścili późną wiosną, na rowerach. I mieli dużo pchania.
Wcale nie lepszym asfaltem pojechaliśmy dalej... i nagle... zjazd! Na samym jego początku zatrzymuje nas jakiś facet. Miał szczęście, że go nie zignorowaliśmy; za wjazd do kanionu Susice zaproponował nam nabycie biletu w cenie 3€ od łebka. Gdy już załatwiliśmy sprawy formalne pojechaliśmy dalej. Droga prowadziła w dół. Bardzo ostro. Kilka razy ledwo człowiek puścił hamulce, a już miał przed sobą zakręt o 180 stopni i konieczność dohamowania z około 60 km/h. Nie było czasu się rozglądanie się, zresztą zjeżdżaliśmy gęstym lasem. Raz dohamowałem dosłownie kilkadziesiąt centymetrów przed barierką.
Gdy się wypłaszczyło byliśmy właśnie na dnie kanionu. Było tam coś w rodzaju schroniska, przy którym miało być jezioro. Ale go nie było, pewnie jest tylko wiosną. Nawet nie było czego podziwiać - z jednej strony wielka, wąska dolina schowana między wysokimi ścianami kanionu, z drugiej - gęsty las. Nie marnowaliśmy czasu, pojechaliśmy w swoją stronę. Na wstępie jeszcze sprawdziłem licznik - miejscami zjazd miał po 15%. Podjazd postanowił być nie gorszy, na powitanie dostaliśmy 12%, miejscami dochodziło to do 14%, jedyna pozytywna rzecz to taka, że został tu świeżo położony asfalt, dzięki czemu te najcięższe podjazdy były dużo przyjemniejsze (inni jeżdżący tędy wcześniej robili to po szutrze), gdy ponownie pojawił się szuter nachylenie zelżalo tylko do 9%, a potem zupełnie się wypłaszczyło. I wyjechaliśmy z lasu.
Trsa to maleńka wioseczka położona na płaskowyżu, kilka domków na krzyż oświetlonych słońcem. Jeszcze przed zjazdem do wioski znaleźliśmy olbrzymią pieczarkę, średnica kapelusza to ok 20-25 cm.
Zjazd w kierunku wioski nie był szczególnie przyjemny, bo po szutrze. Na szczęście dojechaliśmy do skrzyżowania, gdzie pojawił się asfalt i informacja o tym, że po tych wszystkich zjazdach nadal jesteśmy na ok. 1400 m n.p.m. Stąd zaczyna się... kolejny zjazd, suniemy ładnym asfaltem (mijając przy okazji maleńki kondukt żałobny - trzy auta, w tym karawan), po chwili wyjeżdżamy na serpentyny z widokiem na położoną w dole rzekę. Stajemy tu na obiad, a poza tym robimy dużo fotek, szczególnie w wydrążonych w skale tunelach. W jednym z nich chcę się odrobinę powspinać, ale Hipcia natychmiast każe mi zejść na dół.
Po dłuższej chwili zjeżdżamy do rzeki i ruszamy wzdłuż niej. Napotykamy mnóstwo tuneli, droga wiedzie brzegiem, prowadząc w górę i w dół, a rzeka przechodzi w spore jezioro. Gdy się widzi takie jezioro między górami, to można przypuszczać, co będzie dalej. Faktycznie, na samym końcu była tama. Po jej minięciu zjeżdżaliśmy już prawie bez przerwy aż do samej granicy. Tam celnicy uczciwie przetrzepywali kolejne samochody wjeżdżające do kraju, nam znowu nikt nie chciał zaglądać do sakw. Wjechaliśmy więc ponownie do Bośni i Hercegowiny, tak oto kończąc przygodę z Czarnogórą - najładniejszym krajem Bałkanów.
Kierujemy się na Sarajewo, główną drogą. Droga jest paskudna, dziurawa, jak nie podjazd, to zjazd na którym też nie idzie odpocząć. W końcu zjechaliśmy do rzeki Bystrica, wzdłuż której jechaliśmy aż do zmroku. Tereny sprzyjające nocowaniu - z jednej strony skały, z drugiej - stromy spad nad rzekę. Do tego rzeka płynęła w przeciwnym kierunku niż jechaliśmy... Pruliśmy (się) więc pod tę górę powoli, nienawidząc tej cholernej rzeki, która za każdym zakrętem pojawiała się ponownie, zamiast popłynąć sobie gdzieś w cholerę w bok. W końcu rzeka zniknęła, zaczął się stromy podjazd (też mi ulga...). Jechaliśmy dość długo, w kóńcu wyjechaliśmy na przełęcz. Miejsce naprawdę sprzyjające nocowaniu - jakiś pustostan i brak innych zabudowań. Niestety, gdy tylko się zatrzymaliśmy, zaraz zatrzymała się przy nas taksówka, z której wysiadł gość postury pruszkowskiego biznesmena. Gdy ów szukał miejsca by pozbyć się nadmiaru wody w organiźmie, my byliśmy już w trakcie zjazdu. Dwukrotnie zatrzymywaliśmy się, ale żadne z miejsc znalezionych przez nas nie nadawało się (nie chcieliśmy wchodzić nigdzie głębiej w las, bo podobno w Bośni można się rozerwać chodząc w krzaczory).
Koniec końców zjechaliśmy do miejscowości pokrytej solidną mgłą, zrobiliśmy zakupy w jakimś położonym przy drodze sklepiku i cudem, tuż za miejscowością, znaleźliśmy miejsce na biwak. Kiepskie, położone na kamieniach, tuż przy rzece, ale osłonięte od drogi. Rozłożyłem pod spodem folię NRC, bo Hipcia solidnie zmarzła czekając na mnie, gdy robiłem zakupy (uparła się, ze nie będzie sama kupować, mam iść ja), wolałem więc dopilnować żeby noc była możliwie ciepła. Bardzo szybko wskoczyliśmy do środka. A śpiwór jak zawsze był cieplutki...
- DST 144.40km
- Czas 10:39
- VAVG 13.56km/h
- Podjazdy 2318m
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 29 września 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 10: W kierunku Durmitoru
Pobudka była z tych cięższych. Głównie dlatego, że w śpiworze było ciepło, a poza nim było nie-ciepło. Trzeba było się jednak ruszyć, ubrać, wyleźć... i się zachwycić.
Gdybyśmy posłuchali spotkanego wczoraj kolegi i zanocowali po stronie Kosowa, to poranek by tak nie wyglądał.
Przed nami szeroka, zielona, skąpana w blasku porannego słońca dolina. Wszystko skrzy się od mrozu, dookoła zupełna cisza. Mieliśmy ruszać natychmiast, ale wobec takich argumentów Matki Natury postanowiliśmy jednak zebrać się trochę później. Zjedliśmy śniadanie (efekt pracy kosowskich browarników) z widokiem na dolinę, po czym niespiesznie (chociaż Hipcia powoli zaczynała poganiać) zebraliśmy wszystko. Krótka sesja zdjęciowa na podejściu na pobliski szczyt, przy którym pomnik wskazywał, że kilkadziesiat lat temu sporo ludzi postanowiło właśnie tutaj robić sobie krzywdę i ruszaliśmy w dół.
Wiadomo, jak się biwakuje na przełęczy, to droga prowadzi w dół. Nas prowadziła długo. Miejscami nawet ostro. Wzmógł się też ruch samochodowy dowożący pewnie robotników do pobliskich tartaków, ofiarą tego (i to dosłownie) omal nie padła Hipcia, która na jednym z zakrętów prawie wpakowała się czołowo w samochód. Na starcie termometr wskazał 3 stopnie, w miarę jak znajdowaliśmy się coraz niżej, temperatura powoli rosła. W samych Andrejevicach zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę. Po pierwsze zrobiło się bardzo ciepło, po drugie - musieliśmy się zastanowić nad dalszą drogą. Mieliśmy dwie opcje: pierwsza tak, jak prowadził oryginalny ślad, główną drogą, wzdłuż rzeki, druga opcja prowdziła przez kolejną przełęcz. Postanowiliśmy jednak dodać sobie trochę podjazdów i pojechać przez przełęcz.
Na starcie podjazdu spotkaliśmy małą gadzinę. Gadzina miauczała i szła za nami, więc zlitowaliśmy się, wzięliśmy potwora na ręce i wygłaskaliśmy. Potem jeszcze szedł za nami, ale już musieliśmy ruszać. Było ciepło. Nawet bardzo. Ruch za to był mały, więc można było spokojnie jechać obok siebie i rozmawiać. Na samej przełęczy chciałem się zatrzymać i napić piwa z widokiem na dolinę, ale Hipcia zabiła ten pomysł (że niby nie było gdzie usiąść) i kazała zjeżdżać. No to zjeżdżaliśmy.
Kraina złodziei to była, mówię Wam. Kradli asfalt. Kradli i - na pewno! - przewozili do Kosowa. W drodze pojawiły się spore dziury. Miejscami jedna, miejscami kilka, tak, że trzeba było hamować prawie do zera wychodząc z zakrętu. Ostrzeżono nas też przed tym, ale, oczywiście, nie na górze, przed zjazdem. Ostatni robotnicy, którzy właśnie kuli te dziury, krzyczeli do nas, żeby uważać. Ale nie było już przed czym. Nawierzchnia też była raczej kiepska, więc nie można było się rozpędzać.
Dojechaliśmy do Tary. Kanion tej rzeki miał być wielką atrakcją turystyczną, ale do niego musieliśmy dopiero dojechać. Na razie skręciliśmy płaską drogą w kierunku Mojkovaca. Wzdłuż rzeki, otoczeni przez wysokie góry, w dole szumiąca rzeka. W jednym miejscu napotkaliśmy również most linowy, na który postanowiłem zejść i zrobić kilka fotek. I nawet nie skończyło się to wypadkiem.
Przez Mojkovać przelecieliśmy prawie bez zatrzymania. Bezskutecznie próbowałem dopytać o to, czy w kolejnych miejscowościach będą jakiekolwiek sklepy. W końcu jakaś dziewczyna znała angielski na tyle, że była nam w stanie powiedzieć, że sklepy będą.
Dalej droga prowadziła kanionem Tary, po drodze wjechaliśmy do Parku Narodowego Durmitor. Jechaliśmy wzdłuż rzeki, otoczeni przez skalne ściany, w oddali widząc wysokie góry. Jechaliśmy góra-dół, to wyjeżdżając powyżej poziomu rzeki, to do niej wracając. Sklepów nie było... albo może były, w napotkanych po drodze miejscowościach, które jednak były sporo niżej od naszej drogi. Zjechanie tam łączyłoby się z machaniem się z powrotem na górę.
W końcu dojechaliśmy do słynnego mostu na Tarze. Słynnego dla Hipci, dopiero później dowiedziałem się, że kręcono tam "Komandosów z Navarony". Hipcia poszła robić fotki, ja szukałem sklepu. Coś się znalazło. Już zamknięte, ale pracownik postanowił nam otworzyć. W ostatniej chwili więc, niemalże na bezdechu, wskoczyliśmy do środka i zrobiliśmy błyskawiczne zakupy (za cenę odpowiednią do rangi miejsca, oczywiście).
Jechaliśmy szybko. Nawet bardzo szybko. Byliśmy niepokojąco blisko Zabljaka, co sugerowało, że może nawet tego dnia uda nam się dojechać w okolice. Głos przeciw dawał stromy podjazd serpentynami w który po chwili się wbiliśmy. Zmrok zapadł szybko, ale równie szybko wyszedł księżyc, dzięki czemu mogłem włączać przednie światło tylko wtedy, gdy coś nadjeżdżało z naprzeciwka. Wyskrobaliśmy się w końcu na coś, co wyglądało na płaskowyż, tam zrobiło się nieco chłodniej, bo góry, które ochraniały nas przed wiatrem, nagle zniknęły. Do samego Zabliaka mieliśmy typową, płaskowyżową drogę, prowadzącą góra-dół, z bocznym wiatrem albo pod wiatr. Do samego Zabliaka mieliśmy tylko pod górę... skręt na centrum i... okazuje się, że niestety, mamy pecha. W Zabliaku jest sklep. Supermarket. Duży. Otwarty. I niepotrzebnie wieźliśmy całe żarcie w górę aż dotąd (zwłaszcza, że na dole kupiliśmy to, co było, niekoniecznie to, co faktycznie byłoby potrzebne).
Hipcia poszła robić zakupy, ja zwiedzałem okolicę (wzrokiem), gdy podszedł do mnie facet, wręczył wizytówkę i zaoferował noclegi w swoim pensjonacie. Chwilę pogadaliśmy - gdy dowiedział się, że byliśmy w Kosowie, od razu powiedział, że tam trzeba uważać płacąc. Tak, powiedziałem, wiem, że mogą karty kopiować. Ale nie, to nie karty. Otóż, wyobraźcie sobie, kasjerzy patrzą kto ma ile kasy, a potem mówią kolegom, którzy rabują takich turystów.
Ależ oni się tam wszyscy nienawidzą.
W temacie noclegu powiedziałem, że się zastanowimy i poczekałem na Hipcię. Po krótkiej rozmowie uznaliśmy, że skoro dnia kolejnego ma być mocno i górsko, teraz jest 23:00 i pewnie będziemy jeszcze szukali miejsca na nocleg, a do tego po prostu zasłużyliśmy na odrobinę luksusu, więc wybierzemy się i zanocujemy u faceta.
Na miejscu dogadałem się co do schowania rowerów w zamykanym miejscu, cena była już wynegocjowana uprzednio (5€ na głowę niżej od najniższej ceny w cenniku); po chwili zostaliśmy wpuszczeni do ciepłego, suchego pokoju, wyszliśmy jeszcze spacerem do sklepu po więcej piwa, wykąpaliśmy się w letniej wodzie (nie zauważyłem, że do dyspozycji jest tylko bojler ze zbiornikiem i przypadkowo wypuściłem całą ciepłą wodę próbując napełnić Hipci wannę), zjedliśmy kolację i sporo po północy poszliśmy spać.
Gdybyśmy posłuchali spotkanego wczoraj kolegi i zanocowali po stronie Kosowa, to poranek by tak nie wyglądał.
Przed nami szeroka, zielona, skąpana w blasku porannego słońca dolina. Wszystko skrzy się od mrozu, dookoła zupełna cisza. Mieliśmy ruszać natychmiast, ale wobec takich argumentów Matki Natury postanowiliśmy jednak zebrać się trochę później. Zjedliśmy śniadanie (efekt pracy kosowskich browarników) z widokiem na dolinę, po czym niespiesznie (chociaż Hipcia powoli zaczynała poganiać) zebraliśmy wszystko. Krótka sesja zdjęciowa na podejściu na pobliski szczyt, przy którym pomnik wskazywał, że kilkadziesiat lat temu sporo ludzi postanowiło właśnie tutaj robić sobie krzywdę i ruszaliśmy w dół.
Wiadomo, jak się biwakuje na przełęczy, to droga prowadzi w dół. Nas prowadziła długo. Miejscami nawet ostro. Wzmógł się też ruch samochodowy dowożący pewnie robotników do pobliskich tartaków, ofiarą tego (i to dosłownie) omal nie padła Hipcia, która na jednym z zakrętów prawie wpakowała się czołowo w samochód. Na starcie termometr wskazał 3 stopnie, w miarę jak znajdowaliśmy się coraz niżej, temperatura powoli rosła. W samych Andrejevicach zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę. Po pierwsze zrobiło się bardzo ciepło, po drugie - musieliśmy się zastanowić nad dalszą drogą. Mieliśmy dwie opcje: pierwsza tak, jak prowadził oryginalny ślad, główną drogą, wzdłuż rzeki, druga opcja prowdziła przez kolejną przełęcz. Postanowiliśmy jednak dodać sobie trochę podjazdów i pojechać przez przełęcz.
Na starcie podjazdu spotkaliśmy małą gadzinę. Gadzina miauczała i szła za nami, więc zlitowaliśmy się, wzięliśmy potwora na ręce i wygłaskaliśmy. Potem jeszcze szedł za nami, ale już musieliśmy ruszać. Było ciepło. Nawet bardzo. Ruch za to był mały, więc można było spokojnie jechać obok siebie i rozmawiać. Na samej przełęczy chciałem się zatrzymać i napić piwa z widokiem na dolinę, ale Hipcia zabiła ten pomysł (że niby nie było gdzie usiąść) i kazała zjeżdżać. No to zjeżdżaliśmy.
Kraina złodziei to była, mówię Wam. Kradli asfalt. Kradli i - na pewno! - przewozili do Kosowa. W drodze pojawiły się spore dziury. Miejscami jedna, miejscami kilka, tak, że trzeba było hamować prawie do zera wychodząc z zakrętu. Ostrzeżono nas też przed tym, ale, oczywiście, nie na górze, przed zjazdem. Ostatni robotnicy, którzy właśnie kuli te dziury, krzyczeli do nas, żeby uważać. Ale nie było już przed czym. Nawierzchnia też była raczej kiepska, więc nie można było się rozpędzać.
Dojechaliśmy do Tary. Kanion tej rzeki miał być wielką atrakcją turystyczną, ale do niego musieliśmy dopiero dojechać. Na razie skręciliśmy płaską drogą w kierunku Mojkovaca. Wzdłuż rzeki, otoczeni przez wysokie góry, w dole szumiąca rzeka. W jednym miejscu napotkaliśmy również most linowy, na który postanowiłem zejść i zrobić kilka fotek. I nawet nie skończyło się to wypadkiem.
Przez Mojkovać przelecieliśmy prawie bez zatrzymania. Bezskutecznie próbowałem dopytać o to, czy w kolejnych miejscowościach będą jakiekolwiek sklepy. W końcu jakaś dziewczyna znała angielski na tyle, że była nam w stanie powiedzieć, że sklepy będą.
Dalej droga prowadziła kanionem Tary, po drodze wjechaliśmy do Parku Narodowego Durmitor. Jechaliśmy wzdłuż rzeki, otoczeni przez skalne ściany, w oddali widząc wysokie góry. Jechaliśmy góra-dół, to wyjeżdżając powyżej poziomu rzeki, to do niej wracając. Sklepów nie było... albo może były, w napotkanych po drodze miejscowościach, które jednak były sporo niżej od naszej drogi. Zjechanie tam łączyłoby się z machaniem się z powrotem na górę.
W końcu dojechaliśmy do słynnego mostu na Tarze. Słynnego dla Hipci, dopiero później dowiedziałem się, że kręcono tam "Komandosów z Navarony". Hipcia poszła robić fotki, ja szukałem sklepu. Coś się znalazło. Już zamknięte, ale pracownik postanowił nam otworzyć. W ostatniej chwili więc, niemalże na bezdechu, wskoczyliśmy do środka i zrobiliśmy błyskawiczne zakupy (za cenę odpowiednią do rangi miejsca, oczywiście).
Jechaliśmy szybko. Nawet bardzo szybko. Byliśmy niepokojąco blisko Zabljaka, co sugerowało, że może nawet tego dnia uda nam się dojechać w okolice. Głos przeciw dawał stromy podjazd serpentynami w który po chwili się wbiliśmy. Zmrok zapadł szybko, ale równie szybko wyszedł księżyc, dzięki czemu mogłem włączać przednie światło tylko wtedy, gdy coś nadjeżdżało z naprzeciwka. Wyskrobaliśmy się w końcu na coś, co wyglądało na płaskowyż, tam zrobiło się nieco chłodniej, bo góry, które ochraniały nas przed wiatrem, nagle zniknęły. Do samego Zabliaka mieliśmy typową, płaskowyżową drogę, prowadzącą góra-dół, z bocznym wiatrem albo pod wiatr. Do samego Zabliaka mieliśmy tylko pod górę... skręt na centrum i... okazuje się, że niestety, mamy pecha. W Zabliaku jest sklep. Supermarket. Duży. Otwarty. I niepotrzebnie wieźliśmy całe żarcie w górę aż dotąd (zwłaszcza, że na dole kupiliśmy to, co było, niekoniecznie to, co faktycznie byłoby potrzebne).
Hipcia poszła robić zakupy, ja zwiedzałem okolicę (wzrokiem), gdy podszedł do mnie facet, wręczył wizytówkę i zaoferował noclegi w swoim pensjonacie. Chwilę pogadaliśmy - gdy dowiedział się, że byliśmy w Kosowie, od razu powiedział, że tam trzeba uważać płacąc. Tak, powiedziałem, wiem, że mogą karty kopiować. Ale nie, to nie karty. Otóż, wyobraźcie sobie, kasjerzy patrzą kto ma ile kasy, a potem mówią kolegom, którzy rabują takich turystów.
Ależ oni się tam wszyscy nienawidzą.
W temacie noclegu powiedziałem, że się zastanowimy i poczekałem na Hipcię. Po krótkiej rozmowie uznaliśmy, że skoro dnia kolejnego ma być mocno i górsko, teraz jest 23:00 i pewnie będziemy jeszcze szukali miejsca na nocleg, a do tego po prostu zasłużyliśmy na odrobinę luksusu, więc wybierzemy się i zanocujemy u faceta.
Na miejscu dogadałem się co do schowania rowerów w zamykanym miejscu, cena była już wynegocjowana uprzednio (5€ na głowę niżej od najniższej ceny w cenniku); po chwili zostaliśmy wpuszczeni do ciepłego, suchego pokoju, wyszliśmy jeszcze spacerem do sklepu po więcej piwa, wykąpaliśmy się w letniej wodzie (nie zauważyłem, że do dyspozycji jest tylko bojler ze zbiornikiem i przypadkowo wypuściłem całą ciepłą wodę próbując napełnić Hipci wannę), zjedliśmy kolację i sporo po północy poszliśmy spać.
- DST 174.83km
- Czas 10:49
- VAVG 16.16km/h
- Podjazdy 2186m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 28 września 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 9: Po cichu przez granicę
Pobudka nastąpiła w nieco lepszych warunkach niż dzień wcześniej: było chłodno, ale cieplej niż wczoraj, za to bardzo wilgotno. Na dobry początek dostajemy podjazd, niezbyt stromy, ale irytujący. Mijamy dwie serbskie miejscowości (co można poznać po fladze), w jednej z nich chcę kupić baterie (w kiosku, na którym za szybką wisiała i polska flaga). Niestety, alkaicznych nie ma, kupiłem zwykłe, które jednak nie działały. Hipcia za to znalazła kotka, który cały zmarznięty biegał i miauczał. Ale złapać się nie dał.
Pozdrowieni po polsku (ktoś do nas zagadał "jak sie maś", usłyszawszy, że jesteśmy z Polski) pięliśmy się w górę. Pojawił się piękny widok na ośnieżone szczyty, ale ciężko robiło się fotki, bo można było robić po jednej i czekać, aż baterie zyskają trochę mocy. Doturlaliśmy się na przełęcz 1515 m, tam też chciałem kupić baterie, niestety, były też niealkaiczne. Kicha. Zacząłem się poważnie obawiać, że aparat po prostu się zamoczył, bo mimo grzania starych baterii w rękawiczce przestał reagować na cokolwiek. A tu, jak na złość, pojawił się piękny widok na piękną dolinę. I co z tego, jak nie mamy aparatu? Maleństwo w telefonie starczy zaledwie na kilka fotek. Na szczęście gdzieś pośrodku zjazdu okazało się, że aparat jednak zaczął reagować. Uff...
Droga prowadziła nas czymś w rodzaju kanionu. Zjechaliśmy sobie aż do Prizen, które okazalo się być dużym miastem, miastem które składało się w zasadzie z samych salonów sukien ślubnych i innych, ze szczególnym uwzględnieniem sukien kiczowatych. Trafiliśmy na sklep tuż przy sporym pomniku poświęconym NATO, kupiliśmy tam zapas baterii, banany, spławiliśmy małych romskich żebraków, którzy usiłowali od nas wyciągnąć jakąś kasę i wyjechaliśmy z miasta.
Kosowo wygląda jak każdy kraj. Zwykły, rolniczy. Pod warunkiem, oczywiście, że w każdym kraju przy mostach nośność przedstawia się w podziale na czołgi i ciężarówki. Do tego kilka razy mijała nas transportówka KFOR-u, a Hipcia zobaczyła w krzakach znak "Uwaga miny", czego nie mogłem jej wybaczyć, bo widziała i nie pozwoliła się zatrzymać.
Droga prowadziła szeroką doliną. Ruch był spory, tutejsi kierowcy zdawali się zbytnio nami nie przejmować, dlatego też byliśmy wyprzedzani sporo bliżej niż w ciągu całego poprzedniego tygodnia (niemniej jednak nadal bezpieczniej niż w Polsce). Raz łapiemy koło za wozem, drugi raz za samym traktorem. Kierowca tego drugiego miał wielką radochę z tego, że jakieś dziwaki wiozą mu się na kole, machał do napotkanych kolegów, do nas i w ogóle świetnie się tym bawił. Nie dociągnął nas za daleko, ale była to miła przerwa od... tak, od wiatru wiejącego prosto w twarz.
W tym momencie zaczęła się nuda: wyprzedzające samochody, prosta i płaska droga, dookoła pola... jedna różnica to taka, że zrobiło się na tyle ciepło, że oboje rozebraliśmy się do krótkich spodenek. Minęło nas też wesele - dla odmiany od poprzednio spotkanych - ciche i nietrąbiące.
W końcu dojechaliśmy do Peć (Pejë), które było stolicą całego "powiatu". Duże miasto, minęło nas tu drugie wesele, tym razem roztrąbione i głośne. Hipcia poszła na zakupy, ja czekałem przy rowerach, w międzyczasie w okolicy zaczęła kręcić się grupka romskich dzieciaków. Gdy Hipcia wróciła podeszli do rowerów i zaczęli a to sprawdzać, czy bidon się wyciąga, a to wciskać przyciski na GPS-ie; cierpliwie odciągałem tałatajstwo ograniczajac się do delikatnego strzelenia w łapę.
Przed wyjazdem z miasta stanęliśmy jeszcze przy informacji turystycznej. Potwierdziliśmy to, co już wiedzieliśmy: droga po stronie czarnogórskiej, prowadząca serpentynami jest szutrowa i w części może być piesza, nie wiadomo czy granica jest otwarta i czy nas ktoś przepuści.
Przy zachodzącym słońcu popchaliśmy się więc pod górę, wąwozem Rogovo. Cel był prosty: dotrzeć w okolice "przejścia granicznego", które miało być przejściem turystycznym, mogło go wcale nie być... w zasadzie to nikt o tym za dużo w internecie nie pisał. Pogranicznicy przy wjeździe powiedzieli, że spokojnie da się tam przekroczyć granicę, więc jechaliśmy. Pod górę, fantastycznym, wysokim kanionem, w sporym ruchu samochodowym w kierunku przeciwnym - tamte okolice to popularne wśród lokalnej ludności miejsce wypoczynkowe, więc wszyscy wracali na wieczór do domu. Minęliśmy się raz z jednym lokalnym rowerzystą, ów potem nas dogonił gdy ubieraliśmy się i chwilę pogadaliśmy. Powiedział, że kosowscy pogranicznicy na pewno nas puszczą, ale nie wiadomo, czy puszczą nas Czarnogórcy, pogadaliśmy o Polsce (był tam kilka razy) i pojechał dalej w górę. Ponownie dogoniliśmy go, gdy odpoczywał w jakiejś wiacie, postanowiłem podpytać jeszcze. Powtórzył to, co mówił wcześniej o pogranicznikach, powiedział, że w Czarnogórze czeka nas szutrowa i stroma droga w górę, a potem zjazd aż do Andrychowic (na wszelki wypadek nie mówiłem, że mam namiot), a w Andrychowicach jest niebezpiecznie. Lepiej więc pojechać do niedalekiej wioski, wziąć hotel i rano spokojnie przejechać przez granicę.
Na tym skończyliśmy: on pojechał w dół, my powlekliśmy się w górę. O zmierzchu dojechaliśmy do Kuciste, gdzie, zgodnie z przewidywaniami, zaczęła się gruntowa droga prowadząca do granicy. W międzyczasie zrobiło się zupełnie ciemno. Droga z gruntowej przeszła w szutrówkę, prowadzącą po luźnych kamieniach w górę. I tak jechaliśmy sobie, bez włączania świateł, robiąc sporo hałasu. Granica za 100 m. 50. 20. 10? Już?!
Tak to jednak wyglądało: przekroczyliśmy granicę, nikt nie pilnował, nikt nie zatrzymywał. Jedziemy dalej. Może mapa się myli? Po chwili napotkaliśmy olbrzymie krzyżaki przeciwczołgowe. Tu też nikogo nie było... Niepokój budziło tylko to, że teraz musimy się wspiąć bardzo wysoko po tym szutrze...
Nagle... zaczął się asfalt. Mignęło coś między drzewami: znak drogowy. A, most. Pewnie walnęli asfalt tylko przy okazji naprawy mostu i zaraz się skończy. Nie skończył się. Droga poszła pod górę, asfalt był ładny i względnie nowy. Uświadomiliśmy sobie, że mieszkańcy Kosowa po prostu szalenie nie lubią się z Czarnogórcami i nigdy nie powiedzą, że po stronie czarnogórskiej jest coś zrobione (albo po prostu tego nie wiedzą).
I zrobiło się przyjemnie. Ostatni kamień spadł z serca, bo byliśmy teraz juz przekonani, że wyjedziemy na samą górę bez żadnych problemów. Nad nami rozgwieżdżone niebo, pod kołami przyjemny asfalt i gwarancja braku ruchu (bo niby skąd i dokąd miałby ktoś tu jechać?!). Po dłuższej chwili dopiero - gdy Hipcia przestała widzieć białe linie po bokach drogi - włączyliśmy światła. Zastanawiałem się nad tym, czy w tych okolicach mieszkają misie - widziałem ich fotki na tablicach informacyjnych po stronie Kosowa, nie byłoby przyjemnie, gdyby któryś nam teraz przeszkodził w drodze... Albo w noclegu.
Cyferka na GPS-ie podbijała się w górę, byliśmy coraz wyżej. Jakieś 100 m poniżej przełęczy gdzieś z góry usłyszeliśmy szczekanie psa. Oho, przełęcz jest zamieszkała. Stanęliśmy przed decyzją: rozbijać się gdzieś w okolicy, czy jechać w górę (według mapy miał być tam jakiś kemping). Przebiegliśmy się po okolicy - miejsce się znalazło: brzydkie, nawet równe, ale z niezłym widokiem. Po chwili zastanowienia postanowiliśmy jednak podjechać na przełęcz i zobaczyć - a nuż uda się rozbić gdzieś z boku, przy chałupie?
Wyjechaliśmy więc na przełęcz. A tam... pusto. Wielka, żwirowa, utwardzona przestrzeń (prawdopodobnie "kemping", który mieliśmy na mapie, czyli po prostu miejsce postawienie na kampera), dwa opuszczone budynki, a za nimi trawa. I sporo miejsca by się rozbić. I... i tak zrobiliśmy. Schowani na wszelki wypadek od drogi postawiliśmy namiot za tymi zabudowaniami, dość szybko wleźliśmy do środka, bo wiało, a temperatura spadła w okolice zera i po chwili już zasypialiśmy, słuchając jak trzepocze folia na zaklejonych oknach rudery. Ani chybi wyłażą do nas zombiaki...
Pozdrowieni po polsku (ktoś do nas zagadał "jak sie maś", usłyszawszy, że jesteśmy z Polski) pięliśmy się w górę. Pojawił się piękny widok na ośnieżone szczyty, ale ciężko robiło się fotki, bo można było robić po jednej i czekać, aż baterie zyskają trochę mocy. Doturlaliśmy się na przełęcz 1515 m, tam też chciałem kupić baterie, niestety, były też niealkaiczne. Kicha. Zacząłem się poważnie obawiać, że aparat po prostu się zamoczył, bo mimo grzania starych baterii w rękawiczce przestał reagować na cokolwiek. A tu, jak na złość, pojawił się piękny widok na piękną dolinę. I co z tego, jak nie mamy aparatu? Maleństwo w telefonie starczy zaledwie na kilka fotek. Na szczęście gdzieś pośrodku zjazdu okazało się, że aparat jednak zaczął reagować. Uff...
Droga prowadziła nas czymś w rodzaju kanionu. Zjechaliśmy sobie aż do Prizen, które okazalo się być dużym miastem, miastem które składało się w zasadzie z samych salonów sukien ślubnych i innych, ze szczególnym uwzględnieniem sukien kiczowatych. Trafiliśmy na sklep tuż przy sporym pomniku poświęconym NATO, kupiliśmy tam zapas baterii, banany, spławiliśmy małych romskich żebraków, którzy usiłowali od nas wyciągnąć jakąś kasę i wyjechaliśmy z miasta.
Kosowo wygląda jak każdy kraj. Zwykły, rolniczy. Pod warunkiem, oczywiście, że w każdym kraju przy mostach nośność przedstawia się w podziale na czołgi i ciężarówki. Do tego kilka razy mijała nas transportówka KFOR-u, a Hipcia zobaczyła w krzakach znak "Uwaga miny", czego nie mogłem jej wybaczyć, bo widziała i nie pozwoliła się zatrzymać.
Droga prowadziła szeroką doliną. Ruch był spory, tutejsi kierowcy zdawali się zbytnio nami nie przejmować, dlatego też byliśmy wyprzedzani sporo bliżej niż w ciągu całego poprzedniego tygodnia (niemniej jednak nadal bezpieczniej niż w Polsce). Raz łapiemy koło za wozem, drugi raz za samym traktorem. Kierowca tego drugiego miał wielką radochę z tego, że jakieś dziwaki wiozą mu się na kole, machał do napotkanych kolegów, do nas i w ogóle świetnie się tym bawił. Nie dociągnął nas za daleko, ale była to miła przerwa od... tak, od wiatru wiejącego prosto w twarz.
W tym momencie zaczęła się nuda: wyprzedzające samochody, prosta i płaska droga, dookoła pola... jedna różnica to taka, że zrobiło się na tyle ciepło, że oboje rozebraliśmy się do krótkich spodenek. Minęło nas też wesele - dla odmiany od poprzednio spotkanych - ciche i nietrąbiące.
W końcu dojechaliśmy do Peć (Pejë), które było stolicą całego "powiatu". Duże miasto, minęło nas tu drugie wesele, tym razem roztrąbione i głośne. Hipcia poszła na zakupy, ja czekałem przy rowerach, w międzyczasie w okolicy zaczęła kręcić się grupka romskich dzieciaków. Gdy Hipcia wróciła podeszli do rowerów i zaczęli a to sprawdzać, czy bidon się wyciąga, a to wciskać przyciski na GPS-ie; cierpliwie odciągałem tałatajstwo ograniczajac się do delikatnego strzelenia w łapę.
Przed wyjazdem z miasta stanęliśmy jeszcze przy informacji turystycznej. Potwierdziliśmy to, co już wiedzieliśmy: droga po stronie czarnogórskiej, prowadząca serpentynami jest szutrowa i w części może być piesza, nie wiadomo czy granica jest otwarta i czy nas ktoś przepuści.
Przy zachodzącym słońcu popchaliśmy się więc pod górę, wąwozem Rogovo. Cel był prosty: dotrzeć w okolice "przejścia granicznego", które miało być przejściem turystycznym, mogło go wcale nie być... w zasadzie to nikt o tym za dużo w internecie nie pisał. Pogranicznicy przy wjeździe powiedzieli, że spokojnie da się tam przekroczyć granicę, więc jechaliśmy. Pod górę, fantastycznym, wysokim kanionem, w sporym ruchu samochodowym w kierunku przeciwnym - tamte okolice to popularne wśród lokalnej ludności miejsce wypoczynkowe, więc wszyscy wracali na wieczór do domu. Minęliśmy się raz z jednym lokalnym rowerzystą, ów potem nas dogonił gdy ubieraliśmy się i chwilę pogadaliśmy. Powiedział, że kosowscy pogranicznicy na pewno nas puszczą, ale nie wiadomo, czy puszczą nas Czarnogórcy, pogadaliśmy o Polsce (był tam kilka razy) i pojechał dalej w górę. Ponownie dogoniliśmy go, gdy odpoczywał w jakiejś wiacie, postanowiłem podpytać jeszcze. Powtórzył to, co mówił wcześniej o pogranicznikach, powiedział, że w Czarnogórze czeka nas szutrowa i stroma droga w górę, a potem zjazd aż do Andrychowic (na wszelki wypadek nie mówiłem, że mam namiot), a w Andrychowicach jest niebezpiecznie. Lepiej więc pojechać do niedalekiej wioski, wziąć hotel i rano spokojnie przejechać przez granicę.
Na tym skończyliśmy: on pojechał w dół, my powlekliśmy się w górę. O zmierzchu dojechaliśmy do Kuciste, gdzie, zgodnie z przewidywaniami, zaczęła się gruntowa droga prowadząca do granicy. W międzyczasie zrobiło się zupełnie ciemno. Droga z gruntowej przeszła w szutrówkę, prowadzącą po luźnych kamieniach w górę. I tak jechaliśmy sobie, bez włączania świateł, robiąc sporo hałasu. Granica za 100 m. 50. 20. 10? Już?!
Tak to jednak wyglądało: przekroczyliśmy granicę, nikt nie pilnował, nikt nie zatrzymywał. Jedziemy dalej. Może mapa się myli? Po chwili napotkaliśmy olbrzymie krzyżaki przeciwczołgowe. Tu też nikogo nie było... Niepokój budziło tylko to, że teraz musimy się wspiąć bardzo wysoko po tym szutrze...
Nagle... zaczął się asfalt. Mignęło coś między drzewami: znak drogowy. A, most. Pewnie walnęli asfalt tylko przy okazji naprawy mostu i zaraz się skończy. Nie skończył się. Droga poszła pod górę, asfalt był ładny i względnie nowy. Uświadomiliśmy sobie, że mieszkańcy Kosowa po prostu szalenie nie lubią się z Czarnogórcami i nigdy nie powiedzą, że po stronie czarnogórskiej jest coś zrobione (albo po prostu tego nie wiedzą).
I zrobiło się przyjemnie. Ostatni kamień spadł z serca, bo byliśmy teraz juz przekonani, że wyjedziemy na samą górę bez żadnych problemów. Nad nami rozgwieżdżone niebo, pod kołami przyjemny asfalt i gwarancja braku ruchu (bo niby skąd i dokąd miałby ktoś tu jechać?!). Po dłuższej chwili dopiero - gdy Hipcia przestała widzieć białe linie po bokach drogi - włączyliśmy światła. Zastanawiałem się nad tym, czy w tych okolicach mieszkają misie - widziałem ich fotki na tablicach informacyjnych po stronie Kosowa, nie byłoby przyjemnie, gdyby któryś nam teraz przeszkodził w drodze... Albo w noclegu.
Cyferka na GPS-ie podbijała się w górę, byliśmy coraz wyżej. Jakieś 100 m poniżej przełęczy gdzieś z góry usłyszeliśmy szczekanie psa. Oho, przełęcz jest zamieszkała. Stanęliśmy przed decyzją: rozbijać się gdzieś w okolicy, czy jechać w górę (według mapy miał być tam jakiś kemping). Przebiegliśmy się po okolicy - miejsce się znalazło: brzydkie, nawet równe, ale z niezłym widokiem. Po chwili zastanowienia postanowiliśmy jednak podjechać na przełęcz i zobaczyć - a nuż uda się rozbić gdzieś z boku, przy chałupie?
Wyjechaliśmy więc na przełęcz. A tam... pusto. Wielka, żwirowa, utwardzona przestrzeń (prawdopodobnie "kemping", który mieliśmy na mapie, czyli po prostu miejsce postawienie na kampera), dwa opuszczone budynki, a za nimi trawa. I sporo miejsca by się rozbić. I... i tak zrobiliśmy. Schowani na wszelki wypadek od drogi postawiliśmy namiot za tymi zabudowaniami, dość szybko wleźliśmy do środka, bo wiało, a temperatura spadła w okolice zera i po chwili już zasypialiśmy, słuchając jak trzepocze folia na zaklejonych oknach rudery. Ani chybi wyłażą do nas zombiaki...
- DST 159.44km
- Czas 11:33
- VAVG 13.80km/h
- Podjazdy 2526m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 27 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 8: AAAAAAAserwisanta zatrudnię.
Rankiem zbudziły nas śpiewy z pobliskiego meczetu. Trochę inne to niż dzwony, ale pewnie gdybym miał tego słuchać co ranek, to też bym oszalał. Zebraliśmy się sprawnie i ruszyliśmy przed siebie. Temperatura wyjściowa to 5 stopni, ale za chwilę spadło do czterech. Słońce świeciło, ale hen, nad górami, my jechaliśmy w cieniu, wzdłuż rzeki, co momentalnie spowodowało, że zrobiło nam się nieco chłodniej niż powinno być. Gdy tylko dojechaliśmy do pierwszego fragmentu drogi, który był w słońcu, zrobiliśmy tam przerwę: Hipcia założyła grubsze skarpetki, trochę się pogrzała, a do tego zjedliśmy śniadanie.
Droga wzdłuż jeziora doprowadziła nas do większej miejscowości, która okazała się byc kurortem turystycznym, zrobiło się ciepło, bo wyjechaliśmy z doliny. Skoro cieplej, to dostaliśmy długi zjazd (po kiepskim asfalcie) do drogi głównej; nie chciało mi się hamować więc nie hamowałem, średnia prędkość ze zjazdu wyszła większa niż 50 km/h, bo ta cyfra ani razu nie zniknęła z mojego licznika. Przy skrzyżowaniu z główną musiałem prawie minutę czekać na Hipcię, która do hamowania miała inne podejście niż ja. Po kolejnym zjeździe wjechaliśmy do Gostivaru. Na wjeździe podpytałem lokalesów o drogę boczną, wioskami. Twierdzą, że jest asfaltowa.
Zjechaliśmy jednak do miasta poszukać najpierw sklepu. Jest tu ciekawie - na wjeździe widzimy i kościół, i meczet. Zakupy w sklepie zakończyły się częściowym sukcesem - nie było piwa, ale ekspedientka mrugając powiedziała mi, że piwo jest po drugiej stronie ulicy. Faktycznie - było. W międzyczasie ponownie na zakupy poszła Hipcia kupując chleb produkcji muzułmańskiej.
Ruszyliśmy więc drogą zboczem doliny, przez małe, muzułmańskie wioski; droga była wąska, kupa ludzi, samochodów... stwierdziliśmy, że mamy dość jeżdżenia góra-dół po nierównym asfalcie, rozglądając się, czy aby ktoś nie postanowi nam wjechać w bok, po czym zjechaliśmy do głównej. Minęliśmy pola kukurydzy i psy, które na widok człowieka kuliły się i uciekały. Smutne to.
Im bliżej głównej byliśmy, tym dziwniej ona wyglądała. Ale tak, okazało się, że to autostrada i to, jak się okazało, Autostrada Matki Teresy. Z wiatrem w twarz. Wiatrem Matki Teresy. Oczywiście autostrada tam wygląda zupełnie inaczej niż u nas, dopuszczalna prędkość to ok 110 km/h, a i tak wszyscy jeżdżą sporo wolniej; dużo niebezpieczniej jest na zwykłej polskiej dwujezdniowej krajówce. Nikt oczywiście się nas nie czepiał, autostrada się skończyła, bezczelnie ominęliśmy bramki, po czym zjechaliśmy do Tetova. Okazało się być duże i ruchliwe, niemalże cywilizowane. Zrobiliśmy sobie zakupy w piekarni, wciągnęliśmy bardzo dobre drożdżówki i podpytałem o serwis. Pierwotnie zapytany facet nic nie wiedział, ale chwilę później wyszedł do nas z kafejki i skierował nas do jakiegoś warsztatu.
Jechaliśmy i jechaliśmy, a gdy już zwątpiłem... nagle pojawił sie serwis. Bez większego przekonania wszedłem i zapytałem o szprychy. Serwisant nie mówił po angielsku, za to jego kolega owszem. I tak za pośrednictwem tłumacza dogadywaliśmy się. Rower zostal pozbawiony koła i okazało się, co tak naprawdę było powodem pęknięcia: szprychy od strony kasety były przeorane... najprawdopodobniej łańcuchem. Kiedy to się wydarzyło - nie mam pojęcia. Ani ja, ani serwis, w którym centrowałem koło przed wyprawą, tego nie zauważyliśmy. Siedziałem sobie przy chłopakach i rozmawialiśmy o świecie; jeden nawet znał coś po polsku - "kulwamać". Dostałem maleńki taborecik, zresztą taki również wyniesiono Hipci, która czekała na zewnątrz i jakoś nie chciała wchodzić do środka. Nie dziwię jej się, wszyscy w środku palili.
Szprychy zostały wymienione, koło nacentrowane, do tego mechanik zupełnie bez pytania nasmarował mi łańcuch, doregulował hamulce i psiknął czymś do suportu. Potem przyszła kolej na część finansową. I tu zaskoczenie - "Jesteś tu gościem, nic nie płacisz, szerokiej drogi". Ponieważ się uparłem na to, że jednak zapłacę, mechanik zgodził się wziąć 100 denarów - czyli jakieś... sześć złotych.
Od razu jechało się lepiej, koło przestało obcierać, a ja przestałem się martwić. Wiatr za to nie przestał i wiał w twarz, ale teraz... a teraz to sobie wiej, mam to gdzieś! Przy wylotówce Hipcia zrobiła jeszcze większe zakupy w ichniejszym odpowiedniku naszej Biedronki, ja w tym czasie siedziałem na słońcu i suszyłem buty. I skarpetki.
Pchnęliśmy się dalej, z wiatrem w twarz, ale w słońcu. Zjedzone drożdżówki okazały się zatrute, Hipcię zaczął boleć brzuch... i tak turlaliśmy się lekko pod górę aż do granicy. Chciałem tam zapytać o drogę i przejście graniczne, ale machano nam, żebyśmy jechali i nie zawracali głowy, więc zagadnąłem tylko o to ostatnie. Niewiele się dowiadując.
Kosowo.
Do tej pory słyszeliśmy o nim tylko w telewizji. No i czytaliśmy w artykułach na Wikipedii. Niektórzy rodzinni panikarze byli przekonani, że tutaj to każdy chodzi z bronią i najpierw strzelają, a potem pytają. A potem dobijają. Chyba, że mają czołg, to od razu rozjeżdżają. My tam wiedzieliśmy swoje.
Nikt jakoś nie strzelał. Jechaliśmy sobie szerokim zboczem aż na wysokość 1100 m, skąd, już po ciemku, zjeżdżamy do drogi głównej. Wita nas maleńka wioseczka przy skrzyżowaniu, kilka sklepów, mechanik i... golibroda, który golił klienta brzytwą.
Kupujemy ichniejsze piwo Peja i walimy dalej. W końcu spory ruch zmalał i udało się niepostrzeżenie wleźć na jakąś łąkę, gdzie między krowimi plackami ("pole minowe") położyliśmy się spać (nie mieliśmy tyle odwagi, żeby włazić w pierwsze lepsze krzaki, ale jeśli tu się pasą krowy, to na pewno min tu nie ma).
Już prawie zasypialiśmy, gdy nagle, gdzieś wysoko, nad naszymi głowami, ktoś oddał kilka strzałów... Ciekawe.
Droga wzdłuż jeziora doprowadziła nas do większej miejscowości, która okazała się byc kurortem turystycznym, zrobiło się ciepło, bo wyjechaliśmy z doliny. Skoro cieplej, to dostaliśmy długi zjazd (po kiepskim asfalcie) do drogi głównej; nie chciało mi się hamować więc nie hamowałem, średnia prędkość ze zjazdu wyszła większa niż 50 km/h, bo ta cyfra ani razu nie zniknęła z mojego licznika. Przy skrzyżowaniu z główną musiałem prawie minutę czekać na Hipcię, która do hamowania miała inne podejście niż ja. Po kolejnym zjeździe wjechaliśmy do Gostivaru. Na wjeździe podpytałem lokalesów o drogę boczną, wioskami. Twierdzą, że jest asfaltowa.
Zjechaliśmy jednak do miasta poszukać najpierw sklepu. Jest tu ciekawie - na wjeździe widzimy i kościół, i meczet. Zakupy w sklepie zakończyły się częściowym sukcesem - nie było piwa, ale ekspedientka mrugając powiedziała mi, że piwo jest po drugiej stronie ulicy. Faktycznie - było. W międzyczasie ponownie na zakupy poszła Hipcia kupując chleb produkcji muzułmańskiej.
Ruszyliśmy więc drogą zboczem doliny, przez małe, muzułmańskie wioski; droga była wąska, kupa ludzi, samochodów... stwierdziliśmy, że mamy dość jeżdżenia góra-dół po nierównym asfalcie, rozglądając się, czy aby ktoś nie postanowi nam wjechać w bok, po czym zjechaliśmy do głównej. Minęliśmy pola kukurydzy i psy, które na widok człowieka kuliły się i uciekały. Smutne to.
Im bliżej głównej byliśmy, tym dziwniej ona wyglądała. Ale tak, okazało się, że to autostrada i to, jak się okazało, Autostrada Matki Teresy. Z wiatrem w twarz. Wiatrem Matki Teresy. Oczywiście autostrada tam wygląda zupełnie inaczej niż u nas, dopuszczalna prędkość to ok 110 km/h, a i tak wszyscy jeżdżą sporo wolniej; dużo niebezpieczniej jest na zwykłej polskiej dwujezdniowej krajówce. Nikt oczywiście się nas nie czepiał, autostrada się skończyła, bezczelnie ominęliśmy bramki, po czym zjechaliśmy do Tetova. Okazało się być duże i ruchliwe, niemalże cywilizowane. Zrobiliśmy sobie zakupy w piekarni, wciągnęliśmy bardzo dobre drożdżówki i podpytałem o serwis. Pierwotnie zapytany facet nic nie wiedział, ale chwilę później wyszedł do nas z kafejki i skierował nas do jakiegoś warsztatu.
Jechaliśmy i jechaliśmy, a gdy już zwątpiłem... nagle pojawił sie serwis. Bez większego przekonania wszedłem i zapytałem o szprychy. Serwisant nie mówił po angielsku, za to jego kolega owszem. I tak za pośrednictwem tłumacza dogadywaliśmy się. Rower zostal pozbawiony koła i okazało się, co tak naprawdę było powodem pęknięcia: szprychy od strony kasety były przeorane... najprawdopodobniej łańcuchem. Kiedy to się wydarzyło - nie mam pojęcia. Ani ja, ani serwis, w którym centrowałem koło przed wyprawą, tego nie zauważyliśmy. Siedziałem sobie przy chłopakach i rozmawialiśmy o świecie; jeden nawet znał coś po polsku - "kulwamać". Dostałem maleńki taborecik, zresztą taki również wyniesiono Hipci, która czekała na zewnątrz i jakoś nie chciała wchodzić do środka. Nie dziwię jej się, wszyscy w środku palili.
Szprychy zostały wymienione, koło nacentrowane, do tego mechanik zupełnie bez pytania nasmarował mi łańcuch, doregulował hamulce i psiknął czymś do suportu. Potem przyszła kolej na część finansową. I tu zaskoczenie - "Jesteś tu gościem, nic nie płacisz, szerokiej drogi". Ponieważ się uparłem na to, że jednak zapłacę, mechanik zgodził się wziąć 100 denarów - czyli jakieś... sześć złotych.
Od razu jechało się lepiej, koło przestało obcierać, a ja przestałem się martwić. Wiatr za to nie przestał i wiał w twarz, ale teraz... a teraz to sobie wiej, mam to gdzieś! Przy wylotówce Hipcia zrobiła jeszcze większe zakupy w ichniejszym odpowiedniku naszej Biedronki, ja w tym czasie siedziałem na słońcu i suszyłem buty. I skarpetki.
Pchnęliśmy się dalej, z wiatrem w twarz, ale w słońcu. Zjedzone drożdżówki okazały się zatrute, Hipcię zaczął boleć brzuch... i tak turlaliśmy się lekko pod górę aż do granicy. Chciałem tam zapytać o drogę i przejście graniczne, ale machano nam, żebyśmy jechali i nie zawracali głowy, więc zagadnąłem tylko o to ostatnie. Niewiele się dowiadując.
Kosowo.
Do tej pory słyszeliśmy o nim tylko w telewizji. No i czytaliśmy w artykułach na Wikipedii. Niektórzy rodzinni panikarze byli przekonani, że tutaj to każdy chodzi z bronią i najpierw strzelają, a potem pytają. A potem dobijają. Chyba, że mają czołg, to od razu rozjeżdżają. My tam wiedzieliśmy swoje.
Nikt jakoś nie strzelał. Jechaliśmy sobie szerokim zboczem aż na wysokość 1100 m, skąd, już po ciemku, zjeżdżamy do drogi głównej. Wita nas maleńka wioseczka przy skrzyżowaniu, kilka sklepów, mechanik i... golibroda, który golił klienta brzytwą.
Kupujemy ichniejsze piwo Peja i walimy dalej. W końcu spory ruch zmalał i udało się niepostrzeżenie wleźć na jakąś łąkę, gdzie między krowimi plackami ("pole minowe") położyliśmy się spać (nie mieliśmy tyle odwagi, żeby włazić w pierwsze lepsze krzaki, ale jeśli tu się pasą krowy, to na pewno min tu nie ma).
Już prawie zasypialiśmy, gdy nagle, gdzieś wysoko, nad naszymi głowami, ktoś oddał kilka strzałów... Ciekawe.
- DST 147.62km
- Czas 09:43
- VAVG 15.19km/h
- Podjazdy 1737m
- Sprzęt Zenon
Piątek, 26 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 7: Przeprosiny przyjęte.
Pobudka nastąpiła... w środku nocy. Sprawdzenie zegarka potwierdziło, że jest szósta. Ale czemu tak ciemno? Nawet leniwym Grekom nie chce się zrobić porządnego poranka! Skląłem ich w myślach i wypełzłem z namiotu. Po myszach nie było śladu, też pewnie nie były zainteresowane nami. Pakowanie i sprawdzenie terenu z latarką (!). Po chwili już kręciliśmy w stronę Macedonii. Poranek był jakiś taki ponury: kałuże po świeżym deszczu, chmury zasłaniające całe niebo.
Ruszamy. Kawałek później zaczynam się śmiać na widok licznika: przy włączeniu telefonu na noc przestawiła się nam strefa czasowa i wstaliśmy o 5:00 rano zamiast o 6:00.
Okazało się, że rozbiliśmy się w dobrym momencie, bo później nie byłoby gdzie nocować: same pola i nieliczne jedynie krzaki. Chwilę później przekraczamy granicę i po raz drugi wjeżdżamy do Macedonii. Zaraz zaczyna padać (Naprawdę?! Drugi raz jesteśmy w Macedonii i drugi raz pada!). Kawałek dalej dojeżdżamy do Bitoli. To duże miasto, postanawiam się poszukać serwisu, napotkany mieszkaniec jednak z rozbrajającą szczerością mówi mi "Sorry, this is Macedonia". Trudno. Czas jechać dalej. Ślad prowadzi nas omijając widoczną w pobliżu "ekspresówkę"; pytam jednak napotkanego pracownika, który bardzo płynną angielszczyzną wyjaśnia, że ekspresówka to nie jest, możemy śmiało śmigać, to będzie na pewno lepsza droga niż ta, którą jedziemy.
W strugach deszczu, który w międzyczasie zdążył się rozkręcić, kierujemy swoje koła właśnie tam (robiąc szybki przystanek na założenie spodni przeciwdeszczowych). Teraz czeka nas wdrapanie się na dwie kolejne przełęcze, które jednak wyglądają na niezbyt strome. Faktycznie, droga prowadzi łagodnie - 1-3%.
Na śniadanie jemy efekty polowania w przydrożnej winnicy. Kradzione może nie tuczy, ale jak smakuje! Deszcz nie przestaje padać, a my powoli, acz nieubłaganie zbliżamy się do pierwszej przełęczy. Widoków żadnych nie ma, bo wszystko zasłania mgła. Następuje zjazd i wspinaczka na drugą przełęcz, okutani w mokre ubrania mijamy nadjeżdżających z naprzeciwka sakwiarzy, którzy są ubrani na krótko; dobra nasza, tam pewnie nie padało. W istocie, przy zjeździe do jeziora Ohrydzkiego kończy się mokre, a niebo robi się podejrzanie jasne.
Widząc, że pogoda poprawiła się na dobre, postanawiamy wielkodusznie przebaczyć Macedonii wcześniejsze akcje z deszczami.
Przy wjeździe do Ohrydu zatrzymuję się przy pierwszym sklepie z napisem "Giant". Pracownik wskazuje mi, że w centrum miasta jest serwis rowerowy - lepiej być nie może! Wjeżdżamy do samego miasta, wychodzi słońce, robi się ciepło. Podczas krótkiej przejażdżki co najmniej trzy osoby proponują nam nocleg. W końcu też znajdujemy serwis - próbujemy się dobić, ale jest zamknięte, zaraz nas jednak łapie chłopak, który mówi, że serwis jest jego wujka, wujek, jasne, zrobi szprychę, spoko, "he is meister!" i w ogóle. Wujek okazał się być ślepawym starszym panem, który z przyjemnością to zrobi, ale za cztery godziny, jak wrócą od rodziny.
Jak się domyślasz, Drogi Czytelniku, czterech godzin nie czekaliśmy. Zrobiłem tylko zakupy w macedońskim supermarkecie, potężnie wyposażonym w porównaniu z albańskimi sklepami, po czym zwinęliśmy się i pomknęliśmy przed siebie. Droga prowadziła nas wzdłuż jeziora, bez większych widoków, za to... tak, z wiatrem w twarz. W bardzo ruchliwej miejscowości Struga, przypominającej polskie kurorty, odbiliśmy w głąb lądu i tym razem - niespodzianka! - wiatru w twarz nie było, do tego droga prowadziła lekko, lekuchno w dół. Przystanek zrobiliśmy po chwili, stanęliśmy i przerwaliśmy jazdę na rzecz kolejnej dawki kradzionych winogron.
Gdy ruszyliśmy, już gładzeni promieniami zachodzącego słońca, zrobiło się albańsko: znowu klaksony, znowu śmieci, znowu meczety i znowu myjnie. Bynajmniej nam to nie przeszkadzało. Do tego słońce nie przestawało nas grzać, a rzeczy już dawno mieliśmy suche. Celem dzisiejszej wycieczki było osiągnięcie Debaru. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, prezentując nam naprawdę miłe dla oka widoki, w końcu koryto rozszerzyło się i uformowało Jezioro Debarskie. Do miasta dojechaliśmy o zachodzie słońca, po jeszcze jednym, niewielkim podjeździe, spróbowaliśmy zrobić zakupy w pierwszym napotkanym sklepie - coś się znalazło do jedzenia, piwa brak. Na wylotówce dobiliśmy jeszcze sakwy zakupami w supermarkecie - piwa nadal brak!
Asfalt się trochę popsuł, co bardzo przeszkadzało przy raczej dużym ruchu, przez który nie do końca widzieliśmy w jakie dziury wjeżdżamy (Macedończycy nie mają w zwyczaju wyłączać długich przy wymijaniu rowerzystów). Minęliśmy kilka wioseczek, po czym wbiliśmy się na napotkaną łąkę, która była wyrównana w duże "schodki". Przy jednym z nich schowaliśmy się za dużymi krzakami i w ten sposób ukryci przed dojrzeniem nas z poziomu drogi rozbiliśmy namiot i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Ruszamy. Kawałek później zaczynam się śmiać na widok licznika: przy włączeniu telefonu na noc przestawiła się nam strefa czasowa i wstaliśmy o 5:00 rano zamiast o 6:00.
Okazało się, że rozbiliśmy się w dobrym momencie, bo później nie byłoby gdzie nocować: same pola i nieliczne jedynie krzaki. Chwilę później przekraczamy granicę i po raz drugi wjeżdżamy do Macedonii. Zaraz zaczyna padać (Naprawdę?! Drugi raz jesteśmy w Macedonii i drugi raz pada!). Kawałek dalej dojeżdżamy do Bitoli. To duże miasto, postanawiam się poszukać serwisu, napotkany mieszkaniec jednak z rozbrajającą szczerością mówi mi "Sorry, this is Macedonia". Trudno. Czas jechać dalej. Ślad prowadzi nas omijając widoczną w pobliżu "ekspresówkę"; pytam jednak napotkanego pracownika, który bardzo płynną angielszczyzną wyjaśnia, że ekspresówka to nie jest, możemy śmiało śmigać, to będzie na pewno lepsza droga niż ta, którą jedziemy.
W strugach deszczu, który w międzyczasie zdążył się rozkręcić, kierujemy swoje koła właśnie tam (robiąc szybki przystanek na założenie spodni przeciwdeszczowych). Teraz czeka nas wdrapanie się na dwie kolejne przełęcze, które jednak wyglądają na niezbyt strome. Faktycznie, droga prowadzi łagodnie - 1-3%.
Na śniadanie jemy efekty polowania w przydrożnej winnicy. Kradzione może nie tuczy, ale jak smakuje! Deszcz nie przestaje padać, a my powoli, acz nieubłaganie zbliżamy się do pierwszej przełęczy. Widoków żadnych nie ma, bo wszystko zasłania mgła. Następuje zjazd i wspinaczka na drugą przełęcz, okutani w mokre ubrania mijamy nadjeżdżających z naprzeciwka sakwiarzy, którzy są ubrani na krótko; dobra nasza, tam pewnie nie padało. W istocie, przy zjeździe do jeziora Ohrydzkiego kończy się mokre, a niebo robi się podejrzanie jasne.
Widząc, że pogoda poprawiła się na dobre, postanawiamy wielkodusznie przebaczyć Macedonii wcześniejsze akcje z deszczami.
Przy wjeździe do Ohrydu zatrzymuję się przy pierwszym sklepie z napisem "Giant". Pracownik wskazuje mi, że w centrum miasta jest serwis rowerowy - lepiej być nie może! Wjeżdżamy do samego miasta, wychodzi słońce, robi się ciepło. Podczas krótkiej przejażdżki co najmniej trzy osoby proponują nam nocleg. W końcu też znajdujemy serwis - próbujemy się dobić, ale jest zamknięte, zaraz nas jednak łapie chłopak, który mówi, że serwis jest jego wujka, wujek, jasne, zrobi szprychę, spoko, "he is meister!" i w ogóle. Wujek okazał się być ślepawym starszym panem, który z przyjemnością to zrobi, ale za cztery godziny, jak wrócą od rodziny.
Jak się domyślasz, Drogi Czytelniku, czterech godzin nie czekaliśmy. Zrobiłem tylko zakupy w macedońskim supermarkecie, potężnie wyposażonym w porównaniu z albańskimi sklepami, po czym zwinęliśmy się i pomknęliśmy przed siebie. Droga prowadziła nas wzdłuż jeziora, bez większych widoków, za to... tak, z wiatrem w twarz. W bardzo ruchliwej miejscowości Struga, przypominającej polskie kurorty, odbiliśmy w głąb lądu i tym razem - niespodzianka! - wiatru w twarz nie było, do tego droga prowadziła lekko, lekuchno w dół. Przystanek zrobiliśmy po chwili, stanęliśmy i przerwaliśmy jazdę na rzecz kolejnej dawki kradzionych winogron.
Gdy ruszyliśmy, już gładzeni promieniami zachodzącego słońca, zrobiło się albańsko: znowu klaksony, znowu śmieci, znowu meczety i znowu myjnie. Bynajmniej nam to nie przeszkadzało. Do tego słońce nie przestawało nas grzać, a rzeczy już dawno mieliśmy suche. Celem dzisiejszej wycieczki było osiągnięcie Debaru. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, prezentując nam naprawdę miłe dla oka widoki, w końcu koryto rozszerzyło się i uformowało Jezioro Debarskie. Do miasta dojechaliśmy o zachodzie słońca, po jeszcze jednym, niewielkim podjeździe, spróbowaliśmy zrobić zakupy w pierwszym napotkanym sklepie - coś się znalazło do jedzenia, piwa brak. Na wylotówce dobiliśmy jeszcze sakwy zakupami w supermarkecie - piwa nadal brak!
Asfalt się trochę popsuł, co bardzo przeszkadzało przy raczej dużym ruchu, przez który nie do końca widzieliśmy w jakie dziury wjeżdżamy (Macedończycy nie mają w zwyczaju wyłączać długich przy wymijaniu rowerzystów). Minęliśmy kilka wioseczek, po czym wbiliśmy się na napotkaną łąkę, która była wyrównana w duże "schodki". Przy jednym z nich schowaliśmy się za dużymi krzakami i w ten sposób ukryci przed dojrzeniem nas z poziomu drogi rozbiliśmy namiot i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
- DST 174.45km
- Czas 10:07
- VAVG 17.24km/h
- Podjazdy 2309m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 25 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 6: Przez Albanię do Grecji
Rano zbudził nas dźwięk kosiarki. Mimo że był wczesny ranek to zapewne wszyscy mnisi (jeśli tacy tam jeszcze mieszkają) wybudzili już leniwych robotników i ci cięli zapamiętanie trawę. Albo "Klasztor" to tylko nazwa handlowa. Wynurzyliśmy się z namiotu; kilka osób spacerowało po plaży, gdy się zbieraliśmy kilku pracowników mijało nas z taczkami; wszyscy nas ignorowali, ale na kiwnięcie głową na "dzień dobry" odpowiedzieli. To dobrze. Zebraliśmy się i ruszyliśmy przed siebie.
Droga niby prowadziła przy jeziorze, ale tak bardziej w głębi lądu, dzięki czemu już na wstępie dostaliśmy kilka podjazdów. Po drodze Hipcia komuś z działki zwinęła dwie kiście winogron. Do tego zrobiło się tak jakby trochę deszczowo. Nic nie padało, ale coś wisiało w powietrzu.
Krótka przerwa przy wjeździe do parku Galicica, coś tam sobie przegryźliśmy i ruszyliśmy pod górę. Podjazd spokojny, 3-5%. Zaczęło mżyć, mgła zepsuła całą panoramę jeziora, sytuację ratowały jeżyny, rosnące gęsto przy drodze, dzięki czemu mieliśmy trochę witamin na śniadanie. Po dłuższej chwili wspinaczki rozpadało się. Deszcz w zasadzie nam nie przeszkadzał, było przecież ciepło (coś około 10 stopni), ciekawiej zrobiło się jednak na przełęczy Baba (1600 m.), gdzie bardzo szybko ubraliśmy się w spodnie przeciwdeszczowe (Hipcia założyła też cieplejsze rękawiczki), (słusznie) zakładając, że na zjeździe może zrobić się trochę gorzej. Było chłodniej, było deszczowiej, widoków nie było.
Zjazd skończył się tuż przed jeziorem, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę na kilka zwiniętych z sadu jabłek. Ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła wzdłuż jeziora, nieco w górę (w międzyczasie zrobiło się sucho) i po chwili wjeżdżaliśmy już z powrotem do Albanii. Przywitała nas nieco inna Albania, taka trochę norwesko-szkocka: piękne długie łąki i pasące się owce, zieleń, woda, porządek i dobry asfalt. Tu dla odmiany pojawiły się katolickie kościoły. Po chwili wspinaliśmy się na kolejną przełęcz, robiąc uprzednio przerwę na rozwieszenie rzeczy do suszenia. Przed zjazdem, gdy zrobiło się sporo cieplej, stanęliśmy na piwo z widokiem na kolejną płaską jak stół dolinę.
Zjazd. I płasko. Sady, ludzie sprzedający do skupu worki z papryką, pola tejże, a pośrodku my. Z wiatrem w twarz (norma) i płaaaaską doliną. Teren powoli się podnosił, podnosił, jechaliśmy wzdłuż sadów, orżniętym przez krowy poboczem drogi. Szukaliśmy ostatniego miasta, gdzie być może uda nam się zrobić zakupy i wydać ostatnie leki. Sklepu nie było, za to pojawił się kluczowy fragment naszej drogi - od tego miejsca będziemy jechać na północ. Najbardziej wysunięty na południe fragment trasy.
Po chwili zaczęło padać. Zatrzymaliśmy się na niewielkiej stacji by się ubrać, machnęliśmy tylko do pracowników, którzy wołali nas do siebie pod dach - po co, skoro zaraz byliśmy gotowi do jazdy. Deszcz zaczął się szybko i równie szybko się skończył. Miejscowości były miejscowościami jedynie z nazwy, więc ostatnie leki wydaliśmy na hamburgery tuż przed granicą. Trochę ze zdziwieniem patrzyliśmy na to, jak sprzedawca po prostu ręką nakłada mięso i inne atrakcje do bułki; widać, że Europa nas też skrzywiła, bo człowiek przyzwyczaił się do tego, że sprzedawca ma na rękach jakieś jednorazowe rękawiczki, albo przynajmniej te ręce myje. Było jednak dobre, chociaż średnio ciepłe. Leki jednak zostały wydane i mogliśmy spokojnie przebić się do Grecji.
Na granicy Grek zapytał nas dokąd jedziemy. Odpowiedziałem, że przez Grecję do Macedonii. "Tam jest Republika Macedonii, Macedonia jest przed wami. Szerokiej drogi.". Nie do końca zrozumiałem o co mu chodziło.
Przed nami pojawiły się znane nam już z dawna z Krety greckie nazwy miejscowości i drogowskazy. Na powitanie dostaliśmy solidny zjazd, po czym przywitała nas szeroka dolina, prowadząca lekko pod górę. Pojawił się sympatyczny znak ostrzegający przed misiami, pojawiły się jeżyny, a zaczęło znikać słońce. Droga prowadziła pod górę, zboczem doliny, drapaliśmy się tak aż do przełęczy na wysokości ok. 1600 m n.p.m.; zjazdy zaczęliśmy niemal w zupełnej ciemności. Skończyły się one w miejscowości Florina, gdzie Hipcia zostawiła mnie do pilnowania rowerów i zniknęła w spożywczaku. Zdążyłem pooglądać sobie, jak żyją Grecy (obserwacja nie różniła sie zbytnio od tej z Krety). Jej Wysokość wróciła z naręczem rozmaitych siat, które trzeba było pomieścić w sakwach.
Ruszyliśmy, ja z nosem wlepionym w GPS-a. Po chwili szukania namierzyłem niewielki lasek (okazało się, że na GPS-ie mam również oznaczone tereny zielone), gdy tam dojechaliśmy, uznaliśmy, że te kilka drzew wystarczy. Weszliśmy i rozłożyliśmy namiot.
Gdy już zamierzaliśmy zasypiać, coś zaczęło łazić przy namiocie. Poświeciłem - nic. Czyli nie człowiek. Zgasiłem - łazi dalej. Po kilku wyskoczeniach z latarką ustaliłem: myszy. W pobliżu było całe gniazdo, bo było ich naprawdę sporo. Łaziły sobie, nie przeszkadzały - to i ja im nie przeszkadzałem. Zgasiłem światło i poszedłem spać.
W ramach podsumowania: był to do tej pory najmocniejszy górski dzień - ponad 2300 m podjazdów.
Droga niby prowadziła przy jeziorze, ale tak bardziej w głębi lądu, dzięki czemu już na wstępie dostaliśmy kilka podjazdów. Po drodze Hipcia komuś z działki zwinęła dwie kiście winogron. Do tego zrobiło się tak jakby trochę deszczowo. Nic nie padało, ale coś wisiało w powietrzu.
Krótka przerwa przy wjeździe do parku Galicica, coś tam sobie przegryźliśmy i ruszyliśmy pod górę. Podjazd spokojny, 3-5%. Zaczęło mżyć, mgła zepsuła całą panoramę jeziora, sytuację ratowały jeżyny, rosnące gęsto przy drodze, dzięki czemu mieliśmy trochę witamin na śniadanie. Po dłuższej chwili wspinaczki rozpadało się. Deszcz w zasadzie nam nie przeszkadzał, było przecież ciepło (coś około 10 stopni), ciekawiej zrobiło się jednak na przełęczy Baba (1600 m.), gdzie bardzo szybko ubraliśmy się w spodnie przeciwdeszczowe (Hipcia założyła też cieplejsze rękawiczki), (słusznie) zakładając, że na zjeździe może zrobić się trochę gorzej. Było chłodniej, było deszczowiej, widoków nie było.
Zjazd skończył się tuż przed jeziorem, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę na kilka zwiniętych z sadu jabłek. Ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła wzdłuż jeziora, nieco w górę (w międzyczasie zrobiło się sucho) i po chwili wjeżdżaliśmy już z powrotem do Albanii. Przywitała nas nieco inna Albania, taka trochę norwesko-szkocka: piękne długie łąki i pasące się owce, zieleń, woda, porządek i dobry asfalt. Tu dla odmiany pojawiły się katolickie kościoły. Po chwili wspinaliśmy się na kolejną przełęcz, robiąc uprzednio przerwę na rozwieszenie rzeczy do suszenia. Przed zjazdem, gdy zrobiło się sporo cieplej, stanęliśmy na piwo z widokiem na kolejną płaską jak stół dolinę.
Zjazd. I płasko. Sady, ludzie sprzedający do skupu worki z papryką, pola tejże, a pośrodku my. Z wiatrem w twarz (norma) i płaaaaską doliną. Teren powoli się podnosił, podnosił, jechaliśmy wzdłuż sadów, orżniętym przez krowy poboczem drogi. Szukaliśmy ostatniego miasta, gdzie być może uda nam się zrobić zakupy i wydać ostatnie leki. Sklepu nie było, za to pojawił się kluczowy fragment naszej drogi - od tego miejsca będziemy jechać na północ. Najbardziej wysunięty na południe fragment trasy.
Po chwili zaczęło padać. Zatrzymaliśmy się na niewielkiej stacji by się ubrać, machnęliśmy tylko do pracowników, którzy wołali nas do siebie pod dach - po co, skoro zaraz byliśmy gotowi do jazdy. Deszcz zaczął się szybko i równie szybko się skończył. Miejscowości były miejscowościami jedynie z nazwy, więc ostatnie leki wydaliśmy na hamburgery tuż przed granicą. Trochę ze zdziwieniem patrzyliśmy na to, jak sprzedawca po prostu ręką nakłada mięso i inne atrakcje do bułki; widać, że Europa nas też skrzywiła, bo człowiek przyzwyczaił się do tego, że sprzedawca ma na rękach jakieś jednorazowe rękawiczki, albo przynajmniej te ręce myje. Było jednak dobre, chociaż średnio ciepłe. Leki jednak zostały wydane i mogliśmy spokojnie przebić się do Grecji.
Na granicy Grek zapytał nas dokąd jedziemy. Odpowiedziałem, że przez Grecję do Macedonii. "Tam jest Republika Macedonii, Macedonia jest przed wami. Szerokiej drogi.". Nie do końca zrozumiałem o co mu chodziło.
Przed nami pojawiły się znane nam już z dawna z Krety greckie nazwy miejscowości i drogowskazy. Na powitanie dostaliśmy solidny zjazd, po czym przywitała nas szeroka dolina, prowadząca lekko pod górę. Pojawił się sympatyczny znak ostrzegający przed misiami, pojawiły się jeżyny, a zaczęło znikać słońce. Droga prowadziła pod górę, zboczem doliny, drapaliśmy się tak aż do przełęczy na wysokości ok. 1600 m n.p.m.; zjazdy zaczęliśmy niemal w zupełnej ciemności. Skończyły się one w miejscowości Florina, gdzie Hipcia zostawiła mnie do pilnowania rowerów i zniknęła w spożywczaku. Zdążyłem pooglądać sobie, jak żyją Grecy (obserwacja nie różniła sie zbytnio od tej z Krety). Jej Wysokość wróciła z naręczem rozmaitych siat, które trzeba było pomieścić w sakwach.
Ruszyliśmy, ja z nosem wlepionym w GPS-a. Po chwili szukania namierzyłem niewielki lasek (okazało się, że na GPS-ie mam również oznaczone tereny zielone), gdy tam dojechaliśmy, uznaliśmy, że te kilka drzew wystarczy. Weszliśmy i rozłożyliśmy namiot.
Gdy już zamierzaliśmy zasypiać, coś zaczęło łazić przy namiocie. Poświeciłem - nic. Czyli nie człowiek. Zgasiłem - łazi dalej. Po kilku wyskoczeniach z latarką ustaliłem: myszy. W pobliżu było całe gniazdo, bo było ich naprawdę sporo. Łaziły sobie, nie przeszkadzały - to i ja im nie przeszkadzałem. Zgasiłem światło i poszedłem spać.
W ramach podsumowania: był to do tej pory najmocniejszy górski dzień - ponad 2300 m podjazdów.
- DST 154.45km
- Czas 10:07
- VAVG 15.27km/h
- Podjazdy 2309m
- Sprzęt Zenon