Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

do czytania

Dystans całkowity:96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:4314:10
Średnia prędkość:22.38 km/h
Maksymalna prędkość:4401.00 km/h
Suma podjazdów:164904 m
Maks. tętno maksymalne:194 (100 %)
Maks. tętno średnie:169 (87 %)
Suma kalorii:202907 kcal
Liczba aktywności:1948
Średnio na aktywność:49.73 km i 2h 13m
Więcej statystyk
Niedziela, 14 lipca 2013 Kategoria do czytania, > 200 km, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Kąsanie Kuj-poma, czyli pierniki z wiatrem

Z planami na niedzielę było różnie. Pierwszy zakładał, że skoro wiatr tak elegancko wskazuje kierunek, to machniemy się do Bydgoszczy, ewentualnie do Torunia; drugi - sympatyczne kółko zaliczające nam sporo gmin. Przewaga pierwszego - wiatr, przewaga drugiego - brak marnowania czasu na pociąg, startujemy z domu. Aż do późnego wieczora w sobotę zastanawialiśmy się nad tym, w końcu jednak padła decyzja, że nie ma co rezygnować z tak idealnie pod trasę wiejącego wiatru (w końcu tydzień temu jechaliśmy pod wiatr, czas na rewanż).

Rano zatem zerwaliśmy się skoro świt, bo jeszcze przed szóstą, z mniejszym entuzjazmem niż tydzień wcześniej. Jakoś najchętniej zostałbym w łóżku. Nie było jednak wyboru, szybkie śniadanie i lecimy dobudzić się na rowerze. Rano przyjemnie, chłodno i nieco mokro po nocnych opadach, Hipcia trzymała się daleko z tyłu, bo nieco chlapałem.

Dworzec, kasa, "DzieńdobrproszzzzzdwabiletydoToruniaidwarowery!" - "Bilety panu sprzedam, ale nie ma wagonu do przewozu rowerów, może pan pogadać z konduktorem". Wycof do Hipci, przedyskutowanie, z powrotem do kasy (tym razem drugiej). Ach, wagon rowerowy jest, po prostu miejsca rowerowe się wyprzedały. Ok, bierzemy bilety, peron, czekamy na TLK Kopernik w tłumie ludzi chcących w niedzielę pojechać do Kołobrzegu, w końcu pociąg nadjeżdża, wskakujemy do środka. Przedział rowerowy jest, dwa rowery tam już stoją... nie wiszą, nie wiedzieć czemu, na wieszakach. Dostawiamy swoje z boku, gdy ruszamy idę szukać konduktora. Do przejścia miałem cały pociąg, w końcu jednak dotarłem, konduktor wygląda na zaskoczonego i każe mi czekać, aż przyjdzie sprawdzić bilety.

Wracam do Hipci, układamy się w wolnym kącie jakiegoś przedziału (nie naszego, miejsca mieliśmy dwa wagony dalej) i idziemy spać. Sen przerywany jest tylko pobudkami na stacjach, gdy sprawdzam, czy naszych rowerów ktoś sobie nie pożyczył. Gdzieś za Włocławkiem przychodzi konduktor, sprawdza bilety, mówię, że chcę dopłacić za rower - "To pan poczeka". Po chwili dotarliśmy do Torunia, nikt nie przyszedł po moje pieniądze, przecież nie będę się narzucał: wyszliśmy na peron i zaczęliśmy się rozglądać. Rozglądanie niewiele nam dało, więc zagadnęliśmy dwójkę SOK-istów o to, którędy z Torunia wyjedziemy na Sierpc:
- Tutaj tunelem i potem tam, o, idzie asfalt, nim w lewo, przez most, a dalej się dopytacie.
- Dziękuję bardzo!
- A tymi rowerami to do Sierpca jedziecie?
- Nie, do Warszawy.

Nie byłem pewien, czy mi uwierzył.

Asfalt był tam, gdzie obiecano: po kilkuset metrach pierwszy postój, bo Hipcia miała problemy z licznikiem. Nie włożyło go sobie dziecko poprawnie do gniazda... Dalej wita nas most, gdzie jedziemy jezdnią, po chwili ujawnia się nam panorama Starówki rozświetlonej promieniami słońca. Nawet ja żałowałem, że jedziemy jezdnią i nie możemy zrobić fotki. Dalsza część to walka o opuszczenie Torunia i liczenie pułapek, które na rowerzystów nastawili dzielni drogowcy. A, i znoszenie Hipci, która za plecami nieprzerwanie marudziła o tym, jak to trzeba z rowerzystów robić debili, i że jakby jeden z drugim samochodem jechał po tym, co sam dla rowerów przygotował, to by go szlag trafił.

Przy wyjeździe z Torunia wita nas zakaz, śmieszka prowadzi lewą stroną, po chwili w ogóle się kończy i wpycha nas pod jakiś most. Boczną drogą docieramy do dziesiątki, gdzie stoją również dwa zakazy, ale jakoś tak niefortunnie ustawione: jeden stoi bokiem, że niby obrócony, a drugi na wysepce po mojej lewej. Olewamy toto, wspinamy się na estakadę i z niej dostajemy spory zjazd w kierunku samego już Lubicza. Zjazd przyjemny, bo prędkość oscylowała w okolicy 50 km/h.

W końcu zaczyna się trasa: co prawda miejscowości jest po drodze sporo, ale możemy jechać nie zatrzymując się. Wiatr dmucha w plecy, prędkość trzymamy powyżej 30 km/h. Pierwszy przystanek robimy mając na liczniku 67 km. Dystansu w ogóle nie czuć, Hipcia przypuszczała, że zrobiliśmy dopiero z 50. Słońce w większości chowa się za chmurami, więc temperaturę można uznać za znośną. Nie wiadomo kiedy żegnamy Kujawsko-Pomorskie i lądujemy znów w Mazowieckim. Sierpc wita nas wielką reklamą Kasztelana. Chwilę za miejscowością pęka pierwsza stówka, średnia wygląda interesująco - 26,5 km/h, zeszliśmy poniżej czterech godzin/100 km. Zaraz potem robimy pierwszy przystanek na uzupełnienie wody na stacji. Nie było, niestety, zielonych Powerade'ów, trzeba kupić OłSzity. Przy uzupełnianiu bidonów zagadują nas trzej wylansowani kolesie:
- Daleka trasa?
- Z Torunia do Warszawy.
- [odgłos krztuszenia się] Coooooo?! Ale tak ze spaniem?
- Nie.
- No fakt, namiotu tu chyba nie macie.

Po tym wszystkim został nam zaproponowany ich numer telefonu, tak na wszelki wypadek. Hipcię to rozbawiło, dla mnie było miłe.

Od Sierpca mieliśmy kawałek do Drobina, do miejsca, gdzie mieliśmy zadecydować, co dalej. Opcje były takie:
- Glinojeck -> Płońsk
- Ciechanów -> Płońsk
- Góra i skręt w prawo w kierunku Wyszogrodu.

Na miejscu stwierdziliśmy, że zaatakujemy Glinojeck, a tam stwierdzimy, czy chce nam się jechać do Ciechanowa. Droga nr 60 przywitała nas brakiem pobocza i małym ruchem, który za to nadrabiali drogowi kretyni, w tym jeden, który wyprzedzał jadąc z nami niemalże na czołówkę. Wiatr przestał już pomagać, wiał z boku. Prędkość nadal trzymała się około 30 km/h. W okolicach Raciąża zrobiło się spokojniej. Wyszło słońce, a w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl, którą zaraz zweryfikowałem z telefonu: tak, Raciąż ma gminę miejską. Nie wiedzieliśmy, czy obwodnica idzie przez obszar miasta, więc na wszelki wypadek nadłożyliśmy dwa kilometry, wróciliśmy i formalnie zajechaliśmy do miasta mijając tabliczkę z nazwą.

Źródełko wysychało, na szczęście do Glinojecka mieliśmy tylko 10 km, więc raz-dwa byliśmy już przy skrzyżowaniu z siódemką. Tam wbiłem się w tłum dzieciaków wylewających się z autokaru i odczekałem swoje w kolejce po (tym razem zielone) Powerade'y. Gdy odwróciłem się od kasy, oczom mym ukazał się widok tłuszczy poruszającej sie po sklepie ruchem jednostajnie nieprzewidywalnym. Nie miałem nawet złudzeń, że usłyszą moje "przepraszam" nad głową, musiałbym to zakrzyknąć, żeby zaaferowany batonikiem dzieciak się zorientował, ruszyłem zatem przed siebie w tłum. Po drugim potrąconym reszta się zorientowała sama i rozstąpili się jak Morze Czerwone. Albo jak ławica rybek.

Nalaliśmy płynu do bidonów i zdecydowaliśmy się jechać od razu na Płońsk, żeby być w domu nieco wcześniej niż po północy. Hipcia nawet nie wiedziała w co się pakuje, dopiero ja jej uświadomiłem, że to siódemka, TA siódemka, o której wspominałem też i tutaj. Ruch jak to ruch, spory. Pobocze szerokie, ale cholernie nierówne. Wiatr działa do spółki z nierównym asfaltem, prędkość spadła nam do 26 km/h, ani się położyć, ani zasuwać bardziej, bo wszelkie próby hamuje nieskończona ilość dziur i nierówności. Z ulgą przywitaliśmy Płońsk... a najgorsze miało dopiero nadejść. Mieliśmy, proszę ja Was, do zaliczenia gminę Joniec. Położona pośrodku niczego zostałaby na mapie dziurą, stąd postanowiliśmy ją odhaczyć. Jeszcze w Płońsku napotkaliśmy pierwszy problem: droga na Nasielsk ma na mapie inny numer niż na znakach i na mapach Google. Rozwiązaliśmy ten problem postanawiając sprawdzić, gdzie toto prowadzi. Pierwszy nasz kontakt z drogą klasy niższej niż krajowa... brrr. Dziur sporo, asfalt nierówny... Skręt na Joniec w drogę powiatową narobił dodatkowych problemów: jechać szybciej niż 22-23 km/h nie było sensu, nierówności powodowały, że robiło się cholernie niewygodnie, a Hipcia żałowała, że nie pojechaliśmy zgodnie z pierwszym pomysłem do Nasielska (chcieliśmy oszczędzić sobie jazdy w tłumie wracającym znad Zalewu Zegrzyńskiego). Prawdopodobnie dzięki tym wybojom hipciowe siodełko chciało się nieco wyrwać, na szczęście w porę dokręciliśmy śrubę. Minęliśmy sam Joniec, siedzibę gminy, maleńka wioska, idealnie pasująca do stanu dróg. Niedługo zajechaliśmy w tereny znane z zeszłorocznej wycieczki, na szczęście, bo bukłaki wyschły już zupełnie. W Zakroczymie postój na zrobienie fotek S7 i biegiem do sklepu. Tam postój na banany i picie. Dzięki fantastycznym drogom średnia spadła nam poniżej 26 km/h i nie udało się jej odrobić.

Dalej droga prowadziła tak, jak w zeszłym tygodniu. W NDM postój, siodełko Hipci znowu chciało się wyrwać i wykrzywić, tymczasowe rozwiązanie z października 2012 przestaje już trzymać. Do Warszawy zajechaliśmy standardową, tłuczoną wiele razy trasą, korka wjazdowego nie było, więc spokojnie zajechaliśmy sobie pod dom przez Estrady. Pod koniec wyskoczyłem jeszcze do Żabki po zasłużone piwo Kasztelan z browaru w Sierpcu (a jakie inne mieliśmy pić?). Piwo mnie położyło. Zasnąłem nieprzytomnie jeszcze przed północą.

Podsumowując: bardzo przyjemna jazda, w połowie z wiatrem w plecy, dystans w ogóle niezauważalny. Całość zrobiliśmy poniżej 10 godzin i tym razem dużo spokojniej się czuliśmy po całości (porównując z zeszłym tygodniem i zeszłoroczną podróżą na Rzeszów).

Zaliczonych gmin: 21, zaktualizowałem statystyki, nadal nieco brakuje do 10%.


Już w Mazowieckim © Hipek99

Gdzieś na postoju © Hipek99

112 km za Toruniem © Hipek99

Decyzja przed Ciechanowem © Hipek99

S7, widok na wschód © Hipek99

S7, widok na zachód © Hipek99
  • DST 254.48km
  • Czas 09:58
  • VAVG 25.53km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 12 lipca 2013 Kategoria do czytania, transport

Dojrzewanie rowerzysty

W piątek zastanawialiśmy się nad trasą na weekend i tak mi się przypomniało, jak to wyglądało w czasie:
2010: "Hurra, wracałem z pracy i przedłużyłem drogę o 5 km!" (z 5 do 10).
2011: "Przejedziemy się gdzieś? No, wyjdzie tak z 50 km!"
2012: "Opracowałem trasę, jedziemy!" - "Ale mam nadzieję, że uda się przekroczyć sto?"
2013: "Popatrz, jest opcja, wyjdzie tak ze 250 km" - "A jest jak to przedłużyć, jakby co?"

Taaaaak.
  • DST 14.46km
  • Czas 00:34
  • VAVG 25.52km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 12 lipca 2013 Kategoria < 25km, do czytania, transport

Nadarzyn city

Startując stwierdziłem, że nadłożę dwa kilometry i zamiast jechać Jerozolimskimi, machnę się spokojniejszą drogą przez Ursus. Droga cały czas pod wiatr. Do tego nie odhaczyłem sobie w telefonie opcji "zatrzymuj gdy prędkość spadnie poniżej..." i dzięki temu mam tam średnią, ale według czasu całkowitego, nie czasu jazdy. Odebrałem samochód, zostawiłem kasiorę i już na cichutkim silniczku, cieszącym się nowym olejem, zajechałem sobie (przez A2 i S8, jak szaleć to szaleć) do domu.
Rano coś mi się nie chciało wstawać, więc do roboty dotarłem dopiero na 8:00.
  • DST 32.87km
  • Czas 01:17
  • VAVG 25.61km/h
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 11 lipca 2013 Kategoria do czytania, transport

Praca

Jakoś się dobrze jechało, to i średnia wyszła mi rozsądna (licznik wskazuje 27,07 km/h).
  • DST 22.27km
  • Czas 00:49
  • VAVG 27.27km/h
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 11 lipca 2013 Kategoria < 25km, do czytania

Do dochtora

Coś to moje przeziębienie zaczęło mutować, więc skoczyłem na szybko, żeby sprawdzić, czy weekend mogę spędzać zgodnie z planem.

I co z tego, że mogę, skoro plany pokrzyżowała pogoda?
  • DST 6.42km
  • Czas 00:17
  • VAVG 22.66km/h
  • Sprzęt Zenon
Wtorek, 9 lipca 2013 Kategoria do czytania, transport

Praca

Z pracy spokojnie (chociaż pod wiatr, chyba się nie opędzę), do pracy start o 6:50. Na całej drodze do roboty tylko dwa razy zatrzymywałem się na światłach, chociaż wymagało to zapierniczania 40 km/h tuż za Halą Wola.
  • DST 21.57km
  • Czas 00:53
  • VAVG 24.42km/h
  • VMAX 40.71km/h
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 8 lipca 2013 Kategoria do czytania, transport

Starzeję się

To już ostateczny znak. Pamiętam, jak dawno temu, gdy wracałem nad ranem od Hipci, miasto było puste. Puste? Nie, o piątej rano zaczynał się ruch: staruszki podlewały kwiatki, czyściły balkony, co odważniejsze zaczynały trzepać dywany. Co to ma do mnie? Coś złego się dzieje. Cały poprzedni tydzień byłem w pracy o ósmej, w sobotę wstaliśmy o 10:00 i, zbudziwszy się, czułem, że za długo spałem, a dziś, po wczorajszej trasie, zamiast spać do oporu, wstałem o 6:45, by być w pracy 7:40. Coś tu nie gra...

Do tego po wczorajszym wietrze mam cholerny katar. To na szczęście nie oznaka starości.
  • DST 7.87km
  • Czas 00:20
  • VAVG 23.61km/h
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 7 lipca 2013 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Wietrzne gminobranie

Cała wycieczka zaczęła się od wielu niedowierzań. Pierwsze niedowierzanie miało miejsce już w sobotę wieczorem, bo nie wierzyłem, że uda nam się wstać w niedzielę rano. Rzeczywistość zweryfikowała moje plany, bo wstałem gotów do drogi o 4:45... dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, która jest godzina i położyłem się spać. Gdy już wstaliśmy planowo (po budziku o 5:45 i przed tym o 6:00), nie wierzyłem, że uda nam się zebrać i wyjść zgodnie z założeniem, czyli o 6:30. Rzeczywistość ponownie zakpiła sobie ze mnie, bo zebrani, zjedzeni i gotowi do wyjścia byliśmy o 6:20 i musieliśmy siedzieć 10 minut, żeby potem nie siedzieć niepotrzebnie i nie czekać gdzie indziej. W końcu czas nadszedł i wyskoczyliśmy na asfalt.

Dygresja na boku: tak, dobrze widzisz, drogi Czytelniku. Niedziela, wstałem przed szóstą rano, a o wpół do siódmej (nadal rano!) byłem na kołach. Również w to nie wierzę, ale mam na to świadków.

Do przejechania mieliśmy tylko kawałek, poranna, zaspana Warszawa była nawet zjadliwa, a przyjemny chłód poranka orzeźwiał, ale i przypominał, że już niedługo zrobi się paskudnie i słonecznie. Powoli toczyliśmy się w kierunku Dworca Zachodniego, zajechaliśmy tam od tyłu, Bema i Tunelową, żeby bez biegania tunelami dostać się do kas IC. Tam nastąpiło moje kolejne niedowierzanie, bo przypuszczałem, że jeśli już wykonałem tyle roboty z tym całym budzeniem się i wychodzeniem z domu, to musi mieć miejsce coś, co z ironicznym uśmieszkiem spartoli nam cały plan: zakładałem, że albo wagon rowerowy w ogóle nie będzie dołączony do składu, albo okaże się, że np. limit przewożonych rowerów właśnie się wyczerpał. Ale nie! Bilety mi sprzedano, przetachaliśmy się kawałeczek na peron, zasiedliśmy w cieniu, by po chwili pożegnać wzrokiem pociąg z 7:17 do pełnego wspomnień Kołobrzegu, a za kolejne kilkanaście minut wędrować w kierunku sektora C, gdzie miał zatrzymać się wagon rowerowy.

Wagon rowerowy nadjechał i się zatrzymał. Zobaczyłem duże, rozsuwane drzwi (takie, jak w osobówkach) i pomyślałem "Niemożliwe!". Faktycznie, było to niemożliwe, rzeczone drzwi w ogóle nie otworzyły się, więc musieliśmy się zapakować przez standardowe, małe. Wewnątrz przywitał nas przewozorowerowy raj: olbrzymi, na oko dwudziestometrowy korytarz pełen wieszaków na rowery. Powiesiliśmy pojazdy i skierowaliśmy się w stronę miejscówek. W wagonie pozostawiono trzy lub cztery przedziały: na ścianach, tam, gdzie zwykle jest lustro, była wycięta dziura, tak, że każdy mógł na bieżąco sprawdzać, czy jego rower jeszcze jedzie w składzie, czy też jakiś miłośnik Veturilo wypożyczył go sobie na wieczne nieoddanie. Wspomniane dziury w ściankach prowadziły do zabawnych sytuacji, gdy ktoś patrzył w "lustro" i zamiast siebie widział jakiś obcy pysk.

Wraz z nami do przedziału zapakowała się dziewczyna wyposażona w kolorowy tatuaż przedstawiający... smoka i Son Goku. Za chwilę poszła w kimę, a my zasiedliśmy przy oknie i patrzyliśmy, jak Warszawa zostaje w tyle.

Skoro nasi bohaterowie jadą sobie właśnie w nieznane i mają przed sobą jeszcze dwie godziny jazdy, postaram się jakoś zapełnić ten czas i napiszę dwa słowa o przygotowaniach. Przygotowania dzieliły się na te standardowe, czyli nasmarowanie łańcucha, zdjęcie bagażnika (Hipci) i założenie światełka, oraz na niestandardowe, czyli założenie Hipci lemondki. Łączyło się to z wymianą mostka i kierownicy, bo oryginalna kierownica była za gruba w okolicy łączenia z mostem... Jej Wysokość bardzo protestowała, ale w końcu na odwal pozwoliła mi łaskawie działać. Trochę musiałem się napocić ale efekt końcowy został osiągnięty. Odrobinę obawiałem się, czy most dłuższy o trzy centymetry nie narobi problemów, ale Hipcia nie zgodziła się na żadne testy. Testy i regulacja po drodze, tak rzekła.

Do przygotowań należało też spakowanie wszystkiego. Do bagażu wskoczyły dwie dłuższe bluzy (na wypadek, gdybyśmy wpadli na pomysł szlajania się nocą), kilka batonów i zestaw podstawowych narzędzi, czyli klucze, łatki+łyżki+pompka oraz skuwacz. Jakoś nie potrafię się przekonać do jeżdżenia bez narzędzi, niektórzy awarię po drodze i konieczność szukania sklepu rowerowego czy też pomocy u tubylców nazywają "przygodą", ja na takie coś mówię "spieprzony wyjazd". Nie używam przy tym słowa "spieprzony".

O, słyszę, że pociąg właśnie zaczyna hamować po raz drugi. Pierwszy przystanek był w Koluszkach, po nich zaczął nas brać sen, nawet ustawiliśmy sobie budzik, niepotrzebnie, bo przed drugim hamowaniem odezwał się zew natury, a spacer po wagonie obudził nas zupełnie. Pociąg w końcu się zatrzymał, my z rowerami z gracją wydostaliśmy się z niego na niewielki, sympatyczny peron, oznaczony napisem "Piotrków Trybunalski". Była godzina 9:29.

Żeby wytoczyć się na asfalt musieliśmy przejść sto metrów, potem dwukrotnie pytałem tubylców o kierunek na Łódź, bo za pierwszym razem sugerowano mi skręt pod prąd... W końcu jednak wyjechaliśmy na znak "Łódź >", minęliśmy jedynego McDonalda w Piotrkowie i rozpoczęliśmy kierowanie się na zewnątrz. Po chwili przyjemnej jazdy jezdnią po prawej zobaczyliśmy znaki drogi rowerowej... trudno. Wskoczyliśmy, a tu przyjemna niespodzianka: droga równa, szeroka, chociaż trochę z kostki Dauna. Przejechaliśmy tak z kilometr i wróciliśmy na asfalt, opuszczając miasto drogą nr 91 na Łódź.

Drogowskaz wskazywał, że do Łodzi mamy 44 km. Nie sprawdzałem dystansów między miastami, więc trochę się zdziwiłem, że to tak blisko, ale... niby dlaczego miało być dalej? Wracając na trasę: słońce świeci i najwyraźniej się rozpędza, ale póki co jest jeszcze znośnie. Prognoza pogody się sprawdza: mamy słońce, temperaturę w okolicy 25 stopni i wiatr. Wiatr o sile ok. 5 m/s. Wiatr z północy. Jeśli ktoś nie rozwiązał jeszcze zagadki: wiatr w twarz. Wiedziałem, że tak będzie, ale... no właśnie, dobrą zagadką jest, dlaczego w ogóle zdecydowaliśmy się na tę trasę, wiedząc, że cały dzień będziemy mieli wiatr o tej sile i o tym kierunku... czyli wyjeżdżając już skazaliśmy się na wmordewind przez całą podróż. Dlaczego jednak pojechaliśmy? Pozostanie to nierozwiązaną zagadką.

Wiatr zatem sobie wieje, ale mimo to udaje się spokojnie trzymać prędkość przelotową w akceptowalnych granicach. Zmiany robimy tak, jak było umówione, co 150 sekund (wersja dla humanistów: co dwie i pół minuty). Droga początkowo wąska, po zmianie numeru na jedynkę doposaża się w szerokie pobocze, dzięki czemu możemy spokojnie jechać, nie kombinując i nie oglądając się trzysta razy przed zrobieniem zmiany. Oglądanie się i tak było zbędne, bo ruch od samego początku był znikomy. Gdy zaczął się zwiększać, po ilości reklam, które zapraszają nas do centrum handlowych w Rzgowie, wywnioskowaliśmy, że zbliżamy się do Łodzi. Po chwili, gdy już byliśmy tuż-tuż, pojawiły się rozkopy, zmiany organizacji ruchu i kupa innych dodatków, które sprawiły, że staliśmy się niepotrzebnym balastem na ograniczonych słupkami, wyznaczonych tymczasowo pasach. Na całe szczęście (dla kierowców) zaraz napotkaliśmy znak "Uć", przy którym się zatrzymaliśmy, raz, żeby zrobić fotkę, a dwa, żeby poprawić Hipci siodełko, bo coś ją udo bolało.

Uć. Miasto o najkrótszej nazwie w Polsce. Wjeżdżając już wiedzieliśmy, że chcemy je opuścić jak najszybciej, nie ze względu na samo miasto, ale ze względu na to, że po miastach bujać się nie lubimy. Powodów do opuszczenia Łódź postanowiła nam dostarczyć we własnym zakresie. Póki jeszcze był asfalt, było znośnie. O tym, że tory tramwajowe wyposażone są w wielkie asfaltowe muldy wiedziałem z mojego poprzedniego, samochodowego pobytu. O tym, że są tam ronda, takie, jak w testach na prawo jazdy: pięć wlotów, trzy pasy, tramwaje środkiem i żadnych świateł, wiedziałem również stamtąd. Po chwili jednak pojawił się buspas, a nas znaki wyrzuciły na jakiś chodnik. Pojechaliśmy sto metrów i wróciliśmy na buspas... przy okazji postraszyła nas policja, bo gdy jechalismy z buspasa prosto (bus - prosto, inni - prawo), wyprzedzili nas po chwili na błyskotece. My za skrzyżowaniem i tak zbiliśmy na chodniko-śmieszkę, ale na szczęście zatrzymali sobie tylko jakiś samochód. Dobrze, do rzeczy: dalej była sobie chodnikościeżka, która pojawiała się i znikała, w pewnym momencie pojawiła się DDR, zjechaliśmy... kocie łby! Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Na szczęście było tego tylko sto metrów, potem pojawiła się kostka Dauna, śmieszka prowadziła bokiem, czasem wyjeżdżając na kilkanaście metrów na chodnik, widocznie wielkim problemem było maźnięcie białą farbą, żeby toto oznaczyć na tym chodniku. W końcu jednak DDRy zniknęły i mogliśmy wrócić na asfalt i z ulgą opuścić Łódź drogą nr 14 w kierunku Łowicza.

Były okolice południa, słońce zaczynało się coraz lepiej bawić, a bidony nam wysychały. Minąwszy Sosnowiec zajechaliśmy do Strykowa, gdzie nawiedziliśmy Carrefour kupując (kultowe) zielone Powerade'y i Nestea (to jedyne było zimne). Dalej droga poprowadziła nas w stronę Głowna, gdzie przy tamtejszym jeziorze (zalewie?) niedziela w pełni: na piachu prażą się jedne ciała, drugie starają się nie utopić, a w powietrzu pachnie latem: lasem i ciepłą wodą z jeziora. Gdzieś po drodze zatankowaliśmy na CPNie tym razem dwa zimne Powerade'y (była 13:30). Słońce grzeje, wiatr wieje, my jedziemy. W zasadzie to leżymy, bo jednak lemondka bardzo pomagała. W końcu przed nami pojawił się Łowicz, który objechaliśmy obwodnicą i niemal bez przystanku wylecieliśmy na Sochaczew, narzekając, że już od chwili zniknęły drogowskazy wskazujące na coś innego niż Warszawę. A tak, mamy przypominane cały czas, że jedziemy z nieznanego w znane.

Z samej drogi do Sochaczewa pamiętam, że było gorąco, pod wiatr i że jak schodziłem ze zmiany, to obowiązkowo brałem łyk picia. A, no i jeszcze sady. Długie, niekończące się sady, przy których co chwilę stały samochody sadowników proponując świeże owoce. Bananów jednak nie mieli, więc nawet się nie zatrzymywaliśmy.

W końcu dotarliśmy do obwodnicy Sochaczewa. Zalegliśmy sobie kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem, w cieniu i zaczęliśmy lustrować mapę. Na liczniku było 130 km, do domu najkrótszą drogą było jakieś 60 km, godzina 16:00. Za tym, żeby pojechać prosto, głosowało słońce, które przełączyło się na tryb "ziemia nagrzana, więc ugotuję was z każdej strony" i nasi siatkarze, którzy o 20:00 mieli przekopać Amerykanów. Za drogą naokoło głosował Wyszogród, który zapewniał nam, że zrobimy ponad 200 km. Zostawiłem Hipcię z tym dylematem i poszedłem na stację kupić dwa litry Powerade'a, skandal, mieli tylko dwa zielone P.! Zalaliśmy bidony, zalaliśmy siebie i zdecydowaliśmy, że walimy na Wyszogród. W końcu specjalnie go dodałem do trasy, bo Hipcia bardzo go kiedyś chciała odwiedzić.

Na skrzyżowaniu skręciliśmy w "50". Na dzień dobry - zakaz dla rowerów, ale tuż obok idzie asfaltowa droga, tak, jak kiedyś, na drodze do Skierniewic. Po chwili droga jednak skręca między domki, pytamy o opcję dojazdu na Wyszogród, ale ludzie niewiele nam pomagają, znowu skręcamy do głównej i znowu idzie jakaś asfaltówka. Jedziemy chwilę, droga skręca w krzaki, więc zbadawszy drugą stronę drogi, stwierdzamy, że niech nas w dupę całują i walimy pod ten śmieszny zakaz. Zakaz kończy się wraz z obwodnicą, potem jeszcze na chwilę się pojawia, a potem jeszcze raz, w miejscu, które sugeruje, że bokiem znowu pójdzie asfaltówka. Zjechaliśmy w nią, tylko po to, żeby po dwustu metrach zobaczyć, że dalej mamy błotnistą dróżkę między polami. Mrucząc w samych superlatywach pod adresem kretyna, który wysyła rowery w krzaki i nawet nie zadba o to, żeby jakoś mogły wyjechac, przeskakujemy przez rów z rowerami na plecach, wracamy na drogę z mocnym postanowieniem, że na żadne zakazy juz nie patrzymy. Droga jest paskudna: czasem równa, ale w większości tak połatana, że jazda na leżąco daje dodatkowych wrażeń. Strach się bać jazdy szosówką! Do tego zwiększył się ruch.

Gdzieś tam między drzewami zaczęło się jechać lepiej. Wiatr na chwilę odpuścił, pozwolił nam dojechać w okolice Wisły, po czym powrócił. Przekroczywszy rzekę skręciliśmy w stronę Zakroczyma. Niby powinien być spokój, bo wiatr miał być z północy, tymczasem nadal wiał nam w ryło. Jedno się tylko zmieniło: wzmógł się ruch (powroty z weekendów?), a słońce zaczęło świecić za plecami, mogliśmy więc jechać w stronę swojego cienia. Mieliśmy przed sobą około czterdziestu kilometrów, z tego już po chwili, po jakichś piętnastu, wjechaliśmy w znane - tereny gminy Czerwińsk n. Wisłą, które odwiedziliśmy już w zeszłym roku. Jechało się jednak dobrze, problemem były zmiany, bo trzeba było sie wstrzelić w momenty, gdy nic nie jechało z tyłu.

W końcu pojawił sie Zakroczym, skręciliśmy do Centrum i zrobiliśmy postój przy sklepie tuż przy rondzie (tam, gdzie zwykle się zatrzymywaliśmy). Dwa banany i 2,25 l picia wzbogaciły nasz dobytek, po czym znaną już drogą potoczyliśmy się w kierunku NDM. Wiatru - nie ma. Jedzie się spokojnie, przyjemnie, zaczynamy powoli rozważać atak na trzy setki, plan jednak zarzucamy, bo bylibyśmy w domu koło północy, a tak to przynajmniej moglibyśmy spędzić jeszcze chwilę wieczoru przed dniem pracy. Przy wyjeździe - korek. Ludzie wracają z weekendu. Spokój zaczyna się dopiero po zjeździe na ekspresówkę, co prawda trochę aut upraszcza sobie drogę przez Łomianki (w tym jeden kretyn jadący sporo powyżej stówki, który nas strąbił, gdy robiliśmy akurat zmianę, mimo że sporo wcześniej widział, co się dzieje), ale ogólnie jedzie się dobrze. Rower toczy się sam, bez wysiłku, do zrobienia została sama końcówka, gdzieś w okolicach Czosnowa pękają dwie stówy, a Hipcia jak zawsze marudzi, że mój licznik wskazuje więcej niż jej (i tak wyniki uśredniamy).

Po skręcie w kierunku Estrady pojawia się pytanie: będzie 230 czy nie? Nie byliśmy tego pewni, nawet coś zaczęliśmy bąkać o dokręceniu (chociaż mamy zasadę, że powyżej 150 km nie dokręcamy do równych), problem sam się rozwiązał: olbrzymi korek weekendowego powrotu, który ominęliśmy lewym pasem, a który rozsypywał się w lewo (w Arkuszową) i prosto (w Estrady). W prawo nie jechali, więc odbiliśmy na Stare Babice i znaną drogą, bez żadnego ruchu, włączając w międzyczasie światła, dojechaliśmy pod sam dom. W domu byliśmy na 21:00.

Akurat zdążyliśmy na mecz, strzeliliśmy sobie tradycyjnego Wściekłego Psa, napiliśmy się piwa i skupiliśmy na odpoczywaniu. Hipcia do tego skupiła się na swoich plecach, które w miejscach odsłoniętych, przybrały kolor dojrzałej wiśni (smarowanie się olejkiem jest dla słabych).

Czas na część formalną. Skoro zrobiliśmy już tak, że z samego rana ruszyliśmy i w ogóle, to trzeba podsumować tak, jak to robią pr0:
- jedzenie (na dwie osoby): duże snickers, mars i twix + cztery (przeterminowane) żele + dwa banany
- picie (na dwie osoby): dziewięć litrów, woda i powerade
- zaliczonych gmin: 13
- przerw po drodze: 1:50 h - to jest na pewno materiał do poprawy.

Podsumowując słownie: jesteśmy zadowoleni. Dopiero po 190 km wiatr znikł, wcześniej pomijając jednostkowe, liczone w minutach chwile, mieliśmy go cały czas w twarz, na oko te prognozowane 5 m/s, w porywach więcej. Średnia jak na warunki też niezła, nie jechaliśmy, by się jakoś bardzo zmęczyć, mogła być więc wyższa. Gdyby nie było wiatru, spokojnie moglibyśmy tego dnia porwać się na życiówkę... Czas powoli planować na jakiś bezwietrzny dzień dystans w granicach 320+.

Do tego jeszcze muszę dopisać dwa słowa o lemondce. Wzap zaciekawił mnie swoim komentarzem, cytując za wiki: Lemondka wymusza też jednak skrajnie pochyloną i wyciągniętą pozycję, która na dłuższą metę jest bardzo trudna do zniesienia. Zaciekawiło mnie to, bo każda, nawet najwygodniejsza pozycja na dłuższą metę jest nie do zniesienia, więc spodziewałem się, że negatywne objawy pokażą się stosunkowo szybko. Tymczasem... tymczasem dopiero po czterech godzinach jazdy (przeplatanych, oczywiście, ruszaniem się, ale zdecydowana większość jednak na leżąco) poczułem jakieś mrowienie w plecach. Po pięciu godzinach co jakieś kilkanaście minut rozciągałem sobie kark (nie przerywając jazdy), do samego końca mogłem jednak bez problemu jechać na leżąco w kilkunastominutowych seriach bez zmiany pozycji. Ponieważ wszystkiego zebrało się z dziesięć godzin, obalam niniejszym mit o dłuższej mecie i niedozniesieniu.

Kilka fotek i mapka:

Tak to ja mogę rower przewozić. A i pół Hipci załapało się na fotę. © Hipek99

Uć wita nas... remontami © Hipek99

Decyzje pod Sochaczewem © Hipek99

Wisła tuż przed Wyszogrodem © Hipek99

Wisła tuż przed Wyszogrodem © Hipek99

  • DST 231.89km
  • Czas 10:09
  • VAVG 22.85km/h
  • VMAX 46.19km/h
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 4 lipca 2013 Kategoria do czytania, transport

Pracowo

Po pracy ustawka z Hipcią pod Teatrem na Woli. Powrót do domu przez Połczyńską, rano znowu samotnie (od poniedziałku jestem w pracy najpóźniej o ósmej!) do BlueShitty.
  • DST 20.68km
  • Czas 00:51
  • VAVG 24.33km/h
  • Sprzęt Zenon
Wtorek, 2 lipca 2013 Kategoria < 50km, do czytania, transport

Na lemoniadowym dopingu

Powrót z pracy był szybki. Na miejscu odebrałem od Hipci maila: info, że mam jechać sam. Zapakowałem rower na samochód i ruszyłem w stronę Nadarzyna. Zostawiłem auto u mechanika (info dla Morsa: wymiana eksploatacyjna, nie awaria) i wskoczyłem na rower. Na asfalcie wyzerowałem średnią i potoczyłem się w kierunku domu.

Do tej pory najdłuższe fragmenty na lemondce pokonywałem na śmiesznych fragmentach w mieście, między światłami, tyle, żeby wiedzieć, że jedzie się szybciej, ale porównania na jakiejkolwiek nieco dłuższej trasie, bez przerywników typu "światła", nie miałem. Zastanawiałem się, jak wypadnę w porównaniu do ostatniej trasy na tym dystansie; wówczas średnia wypadła około 27 km/h.

Minąłem pierwsze skrzyżowania i wypadłem na prostą w kierunku Pruszkowa. Położyłem się wygodnie i prędkość przelotowa wskoczyła od razu grubo powyżej 30 km/h. Nie, nie chodzi mi o prędkość, ta nie robi żadnego wrażenia. Chodzi o to, że pedałując zupełnie bez wysiłku, tak, jak pedałuję po całym dniu roboty, miałem na liczniku 32 km/h... i to pod wiatr. Dziwne. Zrzuciłem o jedno przełożenie w dół i prędkość wskoczyła, nadal bez wysiłku, na 35 km/h. Nadal dziwne, w końcu jechałem pod wiatr i na oponach 1,6.

Osiągnąć osiągnąłem, pojawiło się pytanie, jak długo to będzie sobie trwało. Na przedmieściach Pruszkowa byłem w okolicy ósmego kilometra, a licznik wskazywał pewne anomalie, tj.: gdy jechałem 32 km/h, strzałka w dół informowała, że jadąc z tak nikczemną prędkością zaniżam sobie średnią. Celem było sprawdzenie pod kątem dłuższych tras, więc nie starałem się cisnąć i jechać rekreacyjnie, mimo to dopóki nie zaczęły mnie zatrzymywać światła, skrzyżowania i ruch, średnią miałem w okolicach 32,6 km/h.

Przeleciałem przez Pruszków i przez Piastów pomknąłem w kierunku Warszawy. Gdzieś w okolicach ul. Traktorzystów wychynął przede mnie szosowiec. Jechał z dobrą prędkością, ale robił mi tunel, czego chciałem uniknąć. Wyprzedzać nie chciałem, bo wyszedłbym na idiotę, z kolei szkoda mi było czasu na czekanie, aż sobie odjedzie. Przyczaiłem się więc z piętnaście metrów za nim i tak sobie jechaliśmy ze dwa kilometry. Kolega po chwili zorientował się, że jadę za nim, więc zaczął mi na bieżąco podrzucać informacje o drodze; pierwszy raz miałem okazję w praktyce zobaczyć, jak wygląda takie sygnalizowanie.

Kolega w końcu skręcił, ja po chwili też zbiłem do siebie, średnia, o dziwo, nadal powyżej 30 km/h. Pozostał najtrudniejszy moment: okolice Dźwigowej i Powstańców, napstrzone światłami i różnymi innymi zaniżającymi średną bajerami, a celem jest utrzymanie bezwysiłkowej jazdy. Mimo wszystko, zajeżdżając pod blok, miałem średnią 30,47 km/h.

W skrócie: mamy rekord! I to na dystansie ok. 25 km. Aż kusi, żeby sprawdzić, jak to się spisze na rozsądnym dystansie, większym od 150 km, wydaje mi się, że stówka w cztery godziny wylądowała właśnie spokojnie w zasięgu. Do tego nie czuję w ogóle bólu nadgarstków.

A poza tym, to chyba trzeba kupić szosówkę, bo to dopiero musi być różnica...
  • DST 40.58km
  • Czas 01:30
  • VAVG 27.05km/h
  • Sprzęt Zenon

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl