Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

do czytania

Dystans całkowity:96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:4314:10
Średnia prędkość:22.38 km/h
Maksymalna prędkość:4401.00 km/h
Suma podjazdów:164904 m
Maks. tętno maksymalne:194 (100 %)
Maks. tętno średnie:169 (87 %)
Suma kalorii:202907 kcal
Liczba aktywności:1948
Średnio na aktywność:49.73 km i 2h 13m
Więcej statystyk
Niedziela, 16 czerwca 2013 Kategoria < 50km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (18)

Rozdział 18: Powrót do cywilizacji

Nad ranem zbudziło nas gorąco i słońce. W nocy deszcz się nie odzywał, wszystko więc było suche. Hipcia postawiła nas na nogi o ósmej, mimo że sugerowałem, że możemy sobie spokojnie, spokojnie, spokojnie poleżeć. O dziewiątej byliśmy już zebrani, po chwili pokonaliśmy krótki podjazd na ostatnią przełęcz, z której zjeżdżając minęliśmy dwóch sakwiarzy i zblokowaliśmy na zakrętach ruch kamperów. Minęliśmy Rafsbotn i spokojnie pokołowaliśy na lotnisko, robiąc jeszcze przerwę na stacji, na której zwróciłem do połowy wypełniony kartusz (babeczka jakoś była zdziwiona, ale przyjęła tłumaczenie, że do samolotu nie wezmę, a do kosza nie wyrzucę, w zeszłym roku wystarczyło proste "Czy mogę to u was zostawić?"). Zjedliśmy tam też parówkę, za polską cenę dziesięciu koron; dobrze, że nie odkryliśmy tego wcześniej, bo zapewne (analogicznie do zeszłorocznej wyprawy na Gdańsk) stałyby się one podstawią naszego żywienia.

Lotnisko w Alcie było niewielkie, sympatyczne i prawie bezludne. Zanim weszliśmy, postaliśmy jeszcze przed info o samej Alcie i pomnikiem ichniego Małysza. Potem, mając trzy godziny w zapasie, niespiesznie przebraliśmy się w ostatnie czyste koszulki, spakowaliśmy rowery, przeglądnęliśmy i uzupełniliśmy część relacji i usiłowaliśmy kupić kawę w automacie. Z jedną się udało, z drugą - straciłem pięć koron i tym samym brakło mi drobniaków, a nie chciało mi się latać i rozmieniać papierków. W międzyczasie na zewnątrz zaczęło padać. Hipcia, jak to ona, narzekała, że mogliśmy jeszcze zakręcić kawałek, bo czasu było dosyć, ale skoro już byliśmy spakowani, to nie było sensu szukać okazji na przejechanie 10 km po mieście.

Przy odprawie dostaliśmy dwa wielkie wory na rower (!), oddaliśmy wszystko, po czym w niewielkiej poczekalni postanowiliśmy zaszaleć i napić się piwa w nagrodę po podróży. Było to najdroższe nasze piwo w życiu. Po dłuższym oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, wysiadka w Oslo. Tu był problem z bagażem: w tamtą stronę musieliśmy go odebrać; tu - powiedziano nam, że bagaż sam leci do Warszawy, więc odrobinę niespokojni o to ruszyliśmy w stronę ponownej odprawy (gdybyśmy to wiedzieli wcześniej, poszlibyśmy od razu w stronę wejścia dla pasażerów transferowych). Rozsiedliśmy się wygodnie i słysząc z okolic polską mowę, wcinaliśmy zakupione przed chwilą żelki i popijaliśmy piwem, równie bandycko drogim co to pite w Alcie. Po oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, którego start opóźnił się przez brak jednego z członków personelu pokładowego, po czym poszybowaliśmy w powietrze.

Nad Polską za oknem zaczęło wisieć coś dziwnego, czego nie widziałem od dawna. Noc. Po wszystkich norweskich miastach, wyglądających jak wtulone we fragment niegościnnej przyrody, rozległa Warszawa, z jej szerokimi, rozświetlonymi ulicami, wyglądała jak zaraza pożerająca ziemię. Lądując zresztą doszliśmy do tego, że jest coś nie tak: jest ciemno, gorąco, śmierdzi spaliną i jest dużo ludzi - na pewno jesteśmy w piekle. Była to jednak faktycznie Warszawa.

Bagaże szczęśliwie wyjechały, tym razem, dla odmiany, rowery wyjechały pasem dla bagażu ponadwymiarowego, nie, jak rok temu, normalnym pasem bagażowym... nawet były w całości. Zebraliśmy wszystko do kupy (coś dziwnego, trzy osoby zainteresowały się tym, skąd wracamy i gdzie byliśmy), po czym zapakowaliśmy bagaże na rower i popchnęliśmy rowery w stronę wyjścia. Na wyjściu jeszcze pogadanka z taksiarzami, żartującymi, że wszystko pakujemy na rower, zamiast dać im zarobić, po czym ruszyliśmy w nocną Warszawę.
  • DST 25.91km
  • Czas 01:38
  • VAVG 15.86km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 16 czerwca 2013 Kategoria < 25km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: z lotniska

Z lotniska, czyli podsumowanie

Droga do domu była krótka: trzynaście kilometrów po płaskim poleciało dość szybko. Było pusto, w końcu była już prawie północ. W domu okazało się, że zostawiliśmy przezornie kilka puszek w lodówce, więc walnęliśmy bagaże pod ścianą w pokoju i wypiwszy tradycyjnego Wściekłego Psa, zaczęliśmy przygotowywać się do normalnego życia. Wszystko było dograne około drugiej, wtedy zasnęliśmy. A następnego dnia... niestety do pracy!

Teraz czas na dwa słowa podsumowania, wniosków i inszych rzeczy związanych z widzeniem sprawy już z perspektywy ukończonego wyjazdu.

1. Cele rowerowe
Cele rowerowe były zasadniczo dwa: dojechać na Nordkapp i przekroczyć 2000 km podczas wyprawy. Oba udało się spokojnie spełnić, cała wyprawa objęła ponad 2260 km, mamy świadomość tego, że mogliśmy spokojnie zwiedzić więcej, bo każdy z noclegów był wynikiem rozsądku ("o, tu jest sympatycznie", "może teraz, bo potem może nie być miejsca") a nie wynikiem braku sił.
Z celów nierowerowych mieliśmy na liście piesze odwiedzenie Knivskjellodden, ale zgodnie uznajemy, że wycieczka do Havøysund i droga 889 były warte tego, żeby darować sobie sześć godzin kiepskiego i nudnego trekkingu.

2. Sprzęt noclegowy
Dla ciekawych:
- namiot: Eureka Wabakimi II
- śpiwory: Mammut Nordic III-season
- karimaty: Therm-a-Rest Ridge Rest Solar
- bielizna: Brubeck, z wełny merynosów

Wszystko sprawdziło się, podobnie jak na poprzedniej wyprawie. Namiot, mimo swojego płaskiego dachu, po raz kolejny udowodnił, że nie pozwala kałużom odkładać się na sobie, a szerokie przedsionki umożliwiają schowanie całego bagażu pod spodem (szczególnie w Polsce gwarantowało to spokojny sen, ale i w Norwegii ułatwia to grzebanie po sakwach w deszczu). Długość sypialni pozwala na upchnięcie sporej ilości rzeczy w nogach, bez wpływu na ilość miejsca na sen. Śpiwory w zestawie z bielizną, cieple, mieliśmy w zapasie wkładki do śpiworów, ale nie musieliśmy ani razu z nich korzystać.

3. Rzeczy przeciwdeszczowe
Tu popełniliśmy błąd: zaufaliśmy komuś bez własnych testów. Płaszczom ogrodniczym z Leroy Merlin wystarczył rok, by guma sparciała i woda mogła się raczej swobodnie przelewać do środka. To tylko moje zdanie, bo Hipcia jest nawet zadowolona. O tym, że będą nieoddychające, wiedzieliśmy, wzięliśmy je na wszelki wypadek, jako uzupełnienie... Innymi słowy: niepotrzebnie ciągnęliśmy to ze sobą.
Kurtki - dają radę na godzinnym deszczu, który nie jest konsekwentną, niszczącą ulewą; wiedzieliśmy o tym i akceptowaliśmy sytuację. Można rozejrzeć się za czymś lepszym, ale nie ma ciśnienia na pilne zmiany.
Spodnie z Decathlonu dają radę do pewnego czasu, Hipci, nowe, działały nieco lepiej, moje, chyba już dwuletnie, dość szybko przewodziły wodę na uda. Z nogami jednak problemu nie ma, w końcu pracują i wilgoć nie wpływa strasznie na ich temperaturę, zresztą wystarczyło kilkanaście minut jazdy na sucho, by wszystko doszło do siebie.
Pokrowce na buty z firmy BBB. Porażka. Przewodziły wodę do buta niepokojąco szybko, wskutek czego od jednego z pierwszych dni aż do samej Warszawy miałem nieustannie mokre buty (ze dwa-trzy razy przeszły w stan "wilgotne"). Mokre stopy nie przeszkadzały, nie było aż tak zimno, ale, jeśli już bierzemy ochraniacze, to w jakimś celu, buty zmoczyć potrafię i bez nich. Zdecydowanie trzeba rozejrzeć się za alternatywą.

4. Bagaż
Już wyjeżdżając byliśmy świadomi, że niektóre rzeczy bierzemy niepotrzebnie, ale woleliśmy je zabrać na wszelki wypadek, w sumie nie ważą tyle, żeby nas hamowały, a będzie z czego wyciągać wnioski, w końcu to nasza druga taka wyprawa. Analizując wszystko po wyprawie doszliśmy do wniosku, że poza pojedynczymi pierdołami wszystko, co wzięliśmy, było używane. Nie oznacza to, że nie udałoby się jeszcze tego zminimalizować; na pewno można się pozbyć zupełnie spokojnie jeszcze 1-2 kg.
Osakwienie Crosso spisało się dobrze, wór transportowy Colemana - również. Pozostaje sprawdzenie, czy wór transportowy Crosso zamókł przez nasze złe zwinięcie, czy też trzeba go będzie reklamowac.

5. Sprzęt rowerowy
Przed wyprawą mieliśmy nowe, zaplecione koła. Piasty SLX-LX-XT (jeśli komuś zależy, mogę podać, która była gdzie), obręcze na tył: Hipcia - Mavic 319a, ja - AlexRims DH19. Z przodu Hipcia miała Mach1 Neuro Disc, ja - oryginalną obręcz, którą dostałem w rowerze, też jakiegoś Macha. Szprychy - DT Swiss 2 mm. Problemów nie stwierdzono żadnych.
Dobrym pomysłem okazała się zmiana kaset na oferujące lżejsze przełożenia; poza pękniętym łańcuchem (związanym zapewne z miejscem osłabionym skuciem go), nie było żadnych awarii.
Zdecydowanym błędem było niezabranie lemondek. Przed wyjazdem Hipcia nie zgodziła się, bo jej zdaniem byłoby zbyt mało prostych kawałków, po wyprawie - przyznała mi rację.
6. Pozostałe
Aparat, z tego, co widzimy przynajmniej teraz, czadu nie dał. Zdjęcia w większości są zbyt niebieskie, ale to było ryzyko, które braliśmy na klatę, mając świadomość, że zdjęcia będziemy robić w większości w ruchu i bez zsiadania z siodełka, a tym samym bez zabaw w strojenie, konfigurowanie i kombinowanie. Wielki plus zaliczają za to baterie litowe, których jeden komplet wystarczył nam na 11 dni pracy.

7. Ogólnie
Była to nasza druga tak długa wyprawa. Widoki odstawały od tych widzianych w zeszłym roku, ale już startując wiedzieliśmy, że Nordkapp jest raczej podróżą do celu, a nie do oglądania widoków. Najważniejsze, czyli pogodę na Lofotach, otrzymaliśmy w prezencie. Żadnych problemów nie mieliśmy, wynik zarówno dobrego przygotowania sprzętu, jak i naszego podejścia, polegającego na nieprzejmowaniu się pierdołami. Poza tym, co tu dłużej pisać: było świetnie! Osiemnaście dni w drodze, poranne wstawanie, całodzienna jazda, widoki, zmienna pogoda, noclegi tam, gdzie człowiek zechce... nie było po co wracać do Warszawy. Ale wróciliśmy, niestety.

Mityczna cierpliwość Hipci nie była tym razem wystawiona na ciężką próbę, po pierwszych dniach, które potrzebowałem na wdrożenie się w nowy tryb życia (niestety, potrzebuję takiego czasu na dojście do siebie), wstawałem dzielnie rano po kilku tylko okrzykach. Nie wiedzieć czemu, Hipcia nadal mruczy pod nosem, że nie nadaję się na wyprawy. Może dlatego, że nie wstaję na baczność o szóstej rano?

Niemniej jednak właśnie Hipci składam wielkie podziękowania za wyprawę: za pracę nad przygotowaniem drogi i pakowanie rzeczy, za przemiłe towarzystwo (mimo ponad 12 lat razem nadal się świetnie bawimy tylko we dwójkę) i za to, że cierpliwie znosiła to, że potrzebuję kwadransa na podniesienie łba od poduszki.

Pozostaje jedno otwarte pytanie: dokąd za rok?
  • DST 13.45km
  • Czas 00:52
  • VAVG 15.52km/h
  • VMAX 26.68km/h
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 15 czerwca 2013 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (17)

Rozdział 17: Przez odmieniony płaskowyż

Rano wiało i nie chciało się nam ruszać, zresztą mieliśmy tyle czasu, że pośpiech nie był wcale wskazany. Wykopaliśmy się na jezdnię dopiero o wpół do dziesiątej. Hipci było chłodno, kropił deszcz, a wiatr dawał z boku lub w twarz. Po chwili już mijaliśmy most przy skręcie na Kokelv, a stamtąd, po krótkiej wspinaczce zjechaliśmy prawie do samego Olderfjordu. Tam zrobiliśmy przerwę w sklepie z pamiątkami, dokupiliśmy magnes na lodówkę do naszej kolekcji i zaszliśmy do sąsiedniego sklepu (który okazał się otwarty).

Akurat kończyliśmy banany, gdy zaczęło padać. Starszy sakwiarz z długaśną brodą, który pakował się przy nas, schował się do sklepu, my poczekaliśmy chwilę, po czym wzruszyliśmy ramionami i pchnęliśmy się w górę w kierunku Alty. Po chwili podjazdu deszcz padać przestał, a wiatr zaczął wiać w plecy. Przełęcz na dwustu z kawałkiem osiągnęliśmy dość szybko, po czym zjechaliśmy do Skeidi, przecięliśmy zjazdem miejscowość i odbiliśmy w lewo. Po chwili zaczęliśmy się wspinać po łagodnym podjeździe, robiąc przerwę na jedzenie przy drodze.

Płaskowyż wyglądał dziś zupełnie inaczej: bez wiatru było jakoś spokojniej, przyjemniej, był czas na rozglądnięcie się, akurat spotkaliśmy dwa duże stada reniferów. Gdzieś po drodze minęliśmy niewielką tutejszą osadę domków letniskowych, dziś, ze względu na sobotę, osada żyła, pełna ludzi i samochodów. Zaraz po tym, jak osiągnęliśmy najwyższy punkt na drodze, zatrzymało nas brodate cuś. Cuś było Austriakiem, który już przez 67 dni jechał z Austrii na Nordkapp; pytał nas o miejscówki, sam planował się walnąć przy strumyku. Miejsce miał dobre, bo ukryte za mostem przed niespodziewanym wiatrem, zatem opowiedzieliśmy mu o dalszym terenie, ale wyglądał na zdecydowanego rozbić się właśnie tam.

W końcu wjechaliśmy do Alta Kommune. Do tej pory deszcz robił sobie tylko pułapki, mżąc i dwukrotnie tylko zmuszając nas do zalożenia czegoś na siebie. Teraz zaczął ostro padać, a potem lać. Na zjeździe było to zdecydowanie nieprzydatne, szczególnie niezadowolona była Hipcia, której taki deszcz niewiarygodnie przeszkadza w wyraźnym widzeniu, na szczęście, gdy już zjeżdżaliśmy z przełęczy, zaczęło się wypogadzać. Na dole, przy jeziorze Leirbotnvannet, niedaleko skrzyżowania z drogą 883, osiągnęliśmy graniczne "około 30 km" pozostałych do lotniska. Weszliśmy w las szeroką, wyjeżdżoną drogą, którą zwykle bywalcy podjeżdżali pod swój parking dla łódek i znaleźliśmy sobie wygodną, płaską polankę. Mimo że była dopiero dwudziesta, nie było sensu dalej się pchać, bo i po co? Miejsce było dobre.

Przy ostatnich kroplach deszczu rozbiliśmy namiot, przepakowaliśmy rzeczy, uzupełniając wory transportowe bagażem podręcznym, przygotowując się już na następny dzień, w międzyczasie przestało padać i wyszło słońce. Z sakwy wyciągnęliśmy ostatnie dwa piwa i spożyliśmy je sobie: jedno na zbudowanej naprędce ławce nad brzegiem, drugie już w namiocie. Tam spokojnie uzupełniliśmy dwa zaległe dni relacji w notatkach, popatrzyliśmy chwilę na poblask słońca na pobliskiej górze, które właśnie po zejściu w dół, wędrowało uparcie w górę, po czym gdzieś w okolicach północy zalegliśmy spać. Przyzwyczajeni do wygodnego, miękkiego mchu, nie mogliśmy jakoś pogodzić się z tym, że dwa centymetry pod nami jest twarda, udeptana ziemia.
  • DST 115.54km
  • Czas 08:16
  • VAVG 13.98km/h
  • VMAX 53.37km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 14 czerwca 2013 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (16)

Rozdział 16: Na ciepło, na lekko, na długo

Pobudka była już o szóstej. O siódmej z minutami już jechaliśmy w stronę Olderfjordu, zostało nam tam kilkanaście kilometrów. Tereny miały być płaskie, więc szło idealnie. Poranek to idealny czas na gimnastykę, wiedziały o tym renifery, które wyłaziły gromadnie na asfalt, a potem uciekały przed nami, nieporadnie przebierając ślizgającymi się po jezdni kopytkami.

Dotarliśmy do skrzyżowania i odbiliśmy w prawo w 889. Tereny byłyby raczej kiepskie do szukania miejscówki na nocleg poprzedniego wieczoru, a na pewno nie było żadnej mogącej konkurować z tą ostatnią. Droga prowadziła nieco pod górę, po czym mieliśmy długi zjazd i tuż przed skrętem na Kokelv stała się Drogą Narodową. Wiatr trzymał się generalnie z tyłu pomagając nam jechać; droga wydrążona między skałami ujawniała coraz to bardziej bajeczne formy utworzone przez wychłostane wiatrem skały. W jednym z ciekawszych miejsc, z widokiem na zatokę, robimy sobie przerwę śniadaniową.

Na jednej z pętli mijamy Lillefjord, przy postoju Hipcia wyśledza trzy buszujące w krzakach renifery; dopisujemy to miejsce jako miejscówkę na nocleg, bo za jakiś czas będziemy musieli wrócić. Pozostaje tylko pytanie: kiedy zawracamy?

Droga wrzyna się w ląd i po niewielkim wzniesieniu wyrzuca nas w miasteczku Sandbukta. Zanim rozpoczęliśmy zjazd, zobaczyliśmy, że droga dalej prowadzi wysoko, prosto w góry. Zastanowiłem się nad tym, czy na pewno się nam chce i uderzyłem się w czoło, po czym zadałem sobie pytanie: po co nam sakwy? Do tego miejsca były jeszcze potrzebne, bo w każdym miejscu jeszcze teoretycznie mogliśmy mieć nocleg, ale to już była granica: dalej w stronę Havøysund już nie zabiwakujemy, bo zostanie nam do pokonania ze 150 km na ostatni dzień. Zdjęliśmy sakwy i zabierając ze sobą tylko to, co nam potrzebne do jazdy (i to, co potrzebne do wrócenia do Polski na wypadek, gdyby nastąpiło niemożliwe i ktoś zaopiekował się naszymi rzeczami), przeprawiłem się przez niewielkie upstrzone kępkami suchej trawy bajorko, po czym schowalem wszystko w zagłębieniu za sporą, charakterystyczną skałką.

Teraz, mając Havøysund czterdzieści kilometrów od siebie (drogowskaz wskazywał 37), mogliśmy pokusić się o dojechanie do samego końca. Od razu jechało się inaczej. Co prawda odciążona od przednich sakw kierownica latała mi jak głupia, ale wystarczyło kilka minut jazdy i wszystko się uspokoiło. Minęliśmy Sandbuktę, gdzie pod domami pasło się sporo reniferów. Do słońca było 19 stopni, ale chłodny wiatr nieco obniżał temperaturę.

Pierwszy podjazd jest długi, dający piękny widok na zatokę; na górzę następuje fragment wypłaszczenia, na którym dostajemy solidnie wiatrem w dziób. Nawet na zjeździe, mimo że nie należy do łagodnych, musimy pedałować, by prędkość pozostała powyżej 20 km/h, jest zdecydowanie mocniejszy niż ten, który nas żegnał przy zjeździe z okolic Nordkappu. Obserwując rozświetlone słońcem skały zjechaliśy do kolejnej zatoczki i minąwszy malutką wioskę ruszyliśmy brzegiem. Moment później spotkaliśmy ponownie dwójkę, która przedwczoraj życzyła nam powodzenia przed ostatnim podjazdem, oni sobie odpoczywali na trawie, my jechaliśmy. Asfalt się skończył, wjechaliśmy znowu w zakres robót drogowych, zrobiło się kamieniście. W końcu jednak na podjeździe wydostaliśmy się z tego miejsca i kolejnym zjazdem dotarliśmy do ładnej zatoczki, gdzie chcieliśmy zrobić przerwę. Puszka była. Pusta. Pełna została w sakwie kawałek stąd: widząc znajomy kształt nie sprawdzałem, tylko zamknąłem sakwę i tak oto dostaliśmy dodatkowy cel w dotarciu do Havøysund: piwo!

Rozpoczął się drugi podjazd, wiatr wcale nie przestał, cisnął mocno w twarz i przeszkadzał na stromych kawałkach. W końcu minęliśmy szczyt i pojechaliśmy w dół, od pewnego momentu odliczając kilometry pozostałe do celu.

Havøysund okazało się być dużym miastem, położonym częściowo na wyspie. Zajeżdżając pod sklep przekroczyliśmy sto kilometrów tego dnia; nie chciało się nam wracać, mając świadomość tego, że pozostało czterdzieści kilometrów po górkach, ale cóż, samo się przecież nie pojedzie. Przejechaliśmy przez most i... zaczęło się nawet znośnie jechać. Wiatr w plecy ułatwiał życie, w zasadzie bez naszego zainteresowania pedałowaniem wyjechaliśmy na pierwszy podjazd. Potem tylko spory zjazd w dół, z myślą o tym, żeby zasiąść na upatrzonej wcześniej miejscówce... ale nie! Ktoś tam już był. Przejechaliśmy kawałek dalej i zeszliśmy niżej między skały, tam zasłoniliśmy się od wiatru i zasiedliśmy w oślepiającym słońcu.

Nagła cisza i ciepło uspokajały i zniechęcały do aktywnośći. Dwukrotnie zdarzyło mi się już zdrzemnąć, podniesienie się stanowiło wielkie wyzwanie. Jechać jednak trzeba, teraz przed nami była wycieczka dookoła fiordu i podróż drugim, wyższym podjazdem. Tutaj również wszystko poszło zaskakująco szybko, na zjeździe do samej Sandbukty na którymś z zakrętów, gdy leciałem środkiem drogi 60 km/h dostałem mocnym podmuchem w bok. Nie było to miejsce, w którym chciałem się kłaść, bo było rozsypane trochę żwiru, ale alternatywa była jeszcze mniej zachęcająca, więc przytuliłem się do asfaltu i z ulgą wyszedłem z zakrętu.

Pod koniec zjazdu zauważyliśmy daleko chmurę, która nie wyglądała na przyjazną. Pędziła w naszą stronę dość szybko, więc gdy się już wypłaszczyło, założyliśmy szybko rzeczy przeciwdeszczowe (Hipcia pytała na początku, po co je braliśmy) i ruszyliśmy. Kilometr z hakiem, który mieliśmy pokonać do miejsca, gdzie leżał bagaż, pokonaliśmy dość wolno: z chmurą i ulewą przyszedł mocny wiatr, który uniemożliwiał osiągnięcie znośnej prędkości. Gdy zajechaliśmy w końcu pod niewielki budyneczek stojący tuż obok wejścia w ląd, schowaliśmy się na kwadrans pod dachem. Nie zanosiło się na rozpogodzenie, więc ruszyłem pod górę po sakwy, czekały mnie dwa transporty. Po pierwszym z nich zauważyłem już z dołu, że chmura przechodzi. Gdy wracałem z resztką bagażu, właśnie przestało padać. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy; w nagrodę po deszczu zobaczyliśmy tuż obok nas wielką tęczę.

Musieliśmy pokonać przynajmniej odcinek do Lillefjordu, żeby na kolejny dzień nocować w rozsądnej odległości od lotniska, więc jadąc dyskutowaliśmy o planie na kolejny dzień. Pierwszą przymiarką do noclegu był cypel przy drodze, równy, ale wietrzny i widoczny z daleka. Zrezygnowaliśmy, zaraz minęliśmy Lillefjord, gdzie na postoju rozłożyły się już dwie przyczepy kempingowe. Miejscówka spalona. Ruszyliśmy dalej, pod niewielkie wzniesienie. Tam weszliśmy między skały: jak jest sucho - to nierówno, jak równo, to z daleka widać, że woda po kostki. Paskudne było to, że wejście w każde tereny łączyło się ze stromym podejściem, które po dzisiejszych podjazdach było jakoś niepokojąco irytujące.

W końcu udało się wyszperać płaskie miejsce na skale z widokiem na fiord. Komary zainteresowały się nami, ale dały żyć. Na kolację zjedliśmy zupki chińskie i usnęliśmy uśpieni szumem wiejącego coraz mocniej wiatru i odgłosem padającego na namiot deszczu.
  • DST 156.46km
  • Czas 10:49
  • VAVG 14.46km/h
  • VMAX 64.91km/h
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 13 czerwca 2013 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (15)

Rozdział 15: Poziome i pionowe kreski na ośmioprocentowym zjeździe

Noc była taka, jak się zapowiadała: niespokojna. Mimo że namiot był porządnie zabezpieczony, mocniejsze podmuchy przeszkadzały spać, kilka razy zrywałem się, mając wrażenie, że tropik zerwał się z zabezpieczenia. Kładąc się spać wieczorem nie chciało mi się przebierać, wskutek czego zaległem w kurtce, bluzie i koszulce. Rano, zmarznięty nieco, zdałem sobie sprawę z tego, że noc byłaby cieplejsza, gdybym jednak zamienił bluzę z koszulką na ciepłą bieliznę.

Było nam chłodno, więc nie chciało się w ogóle wyściubiać nosa na zewnątrz. Hipcia nie dała się nabrać na sztuczkę pt. "Zdobyliśmy Nordkapp, zasłużyliśmy na odpoczynek" i zarządziła pobudkę. Przegadaliśmy temat Knivskjellodden i ustaliliśmy, że będzie to sześć godzin marszu, w paskudnych butach (moje bloki się już nie odkręcają), po górskim terenie i ubraniu nieprzygotowanym do marszu w takiej pogodzie (przy tym obuwiu nie dalibyśmy rady utrzymać tempa, które trzymamy w normalnych butach do wędrówek). Te akurat argumenty nie były ważkie. Mocnym był tylko pierwszy: sześć godzin straty na spacer, tylko po to, żeby wyleźć kilkanaście metrów dalej, niż byliśmy wczoraj. A sześć godzin to jednak spory kawałek do przejechania na rowerze i więcej odwiedzonych miejsc, niż jedno z jednostajnym widokiem na morze. Zatem nie idziemy, ruszamy w dół; gdybyśmy przegadali to wczoraj, mielibyśmy nocleg niżej, bez wiatru i nad jeziorkiem... ale co to za nocleg? W końcu cztery kilometry od Nordkapp to coś, co brzmi lepiej niż "zjechaliśmy sobie na dół po wszystkim".

Zebraliśmy się sprawnie, wypchnęliśmy się na drogę nieco mniej sprawnie i ruszyliśmy, w wietrze i deszczu. Na zjeździe jest jeszcze paskudniej, deszcz pada głównie poziomo i zacina w twarz, odcinając możliwość pełnego widzenia. Ruchu na szczęście nie było i mogliśmy walić sobie środkiem jezdni nie przejmując się zbytnio niczym poza tym, żeby trafić rowerem między skały a barierkę. Wiatr zadania nie ułatwiał, odpychał od prawej krawędzi i spychał do środka. Gdy zrobiło się już spokojnie, minęliśmy dwójkę sakwiarzy, która właśnie pchała się do góry, czekał nas jeszcze kawałek zjazdu i już byliśmy całkiem niedaleko Honningsvåg.

Jechało się zupełnie inaczej niż do tej pory. Świadomość, że to już po wszystkim, że teraz już tylko droga na lotnisko, odbierała motywację i zachęcała do tego, żeby położyć się gdzieś na boku, zamiast odwalać rzemieślniczo kolejne kilometry.

W Honningsvåg zrobiliśmy kolejne zakupy, tym razem na dwa i pół dnia, chcieliśmy bowiem wyskoczyć na drogę 889, korzystając z jednego nadrobionego dnia. Pytam ludzi o to, jak ona prowadzi, mylę nawet Francuzów z Norwegami, nikt nic nie wie. Dwójka sakwiarzy, z którymi zagadaliśmy, też niewiele wiedziała; właśnie przylecieli i jechali autobusem na Nordkapp, zaczynając stamtąd. Zaczynać z samej góry? Trochę oszustwo...

Za miastem deszcz pada coraz mniej, od dłuższej już chwili dla odmiany padając pionowo. Chwilę potem musieliśmy jeszcze przebrnąć przez ostatni nieprzyjemny dziś moment: tunel prowadzący z powrotem na kontynent. Kilka dni wcześniej dyskutowaliśmy o tym, czy różnica między dziewięcio a dziesięcioprocentowym podjazdem jest odczuwalna. Okazało się, że jest. W tę stronę jechało się przyjemniej.

W końcu następują momenty, gdy można było śmiało zdjąć z siebie nieco rzeczy i jechać bez czapki. Zrobiło się jakby ludniej: więcej camperów, namiot rowerzysty rozwalony na samym środku placyku przy postoju, jeszcze wczoraj tak nie było. Do tej pory też nikt nie przystawał z aparatem robić nam fotki, coś dziwnego się stało - wielkie święto, że dojechaliśmy i wszyscy jadą nam pogratulować?!

Deszcz przeszedł w mżawkę, asfalt zaczynał robić się suchy. Hipcia wyszperała fajne miejsce na jednym z zakrętów, schowane za głazami od drogi. Zrobiliśmy tylko 109 km, nie mogłem oprzeć się i musiałem jej podokuczać, że powoli już wymięka. Rozbiliśmy się porządnie na mchu i zapakowaliśmy do środka. Zapowiadała się ciepła noc.
  • DST 109.63km
  • Czas 08:22
  • VAVG 13.10km/h
  • VMAX 62.18km/h
  • Sprzęt Zenon
Środa, 12 czerwca 2013 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (14)

Rozdział 14: Na końcu Europy

Poranek był bardziej wietrzny niż wieczór. Bez zbędnej zwłoki spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy w dół, zielonego, widzianego wczoraj namiotu już nie było. Droga prowadziła brzegiem, miejscami wyciosana w skale, po prawej mieliśmy barierkę i spory spad prosto do wody. Wiatr nie przeszkadzał, wiał z boku. Po płaskim kawałku droga wskoczyła w ląd i dostaliśmy kilka dłuższych podjazdów i okazję do obserwowania wielu reniferów. Gdy dojechaliśmy do wyższych szczytów, droga zawinęła dookoła małej zatoczki i schowała się pod ziemię. Nordkapptunellen. Siedem kilometrów i ponad dwieście metrów pod wodą, tak nisko jeszcze nie byliśmy. Po drodze ostrzegali również przed mgłą, ale takowej nie było. Na dzień dobry - trzy kilometry dziewięcioprocentowego zjazdu, kawałek po płaskim i do góry - wspinaczka pod, jak się okazało, 10%. Trzy kilometry takiego pchania się pod górę potrafi nieźle rozgrzać, więc ze dwa czy trzy razy stawaliśmy na chwilę odsapnięcia i schłodzenia się.

Gdy już, po dłuższej chwili, wychynęliśmy po drugiej stronie, przywitała nas postojówka, na której udało mi się ustalić, że jedyny sklep na tej drodze jest w Honningsvåg. W ubikacji po raz pierwszy od promu na Lofoty widzę się w lustrze - dopiero po tygodniu widać, ile włosów na paszczy przybywa w siedem dni.

Ciągle jest raczej chłodno i pochmurno. Minąwszy kilku sakwiarzy ładujemy się do Honningsvåg; brzydkiego miasteczka położonego tuż nad wodą. Olbrzymia REMA1000 stała tuż przy drodze, więc zjechaliśmy sobie na większe zakupy i coś w rodzaju obiadu. Pchnęliśmy się dalej. Od czasu do czasu kropił deszcz, droga prowadziła w głąb lądu. Na napotkanym kempingu pytam o szlak na Knivskjellodden, dowiaduję się, że start i cały szlak są przyzwoicie oznaczone, ale rowerem tam nie dojedziemy. Ciekawe, czy uda się go tam dopchać?

Po chwili czeka na nas ośmioprocentowy podjazd. Mijają nas kampery, a my powoli pchamy się w górę, im wyżej, tym silniej wiało, przy niewielkim toi-toi ubieramy się (rękawiczki, ochraniacze na buty) schowani przed wiatrem. Po chwili, decydujemy się też założyć na twarz dodatkowe Buffy; przy skrzyżowaniu za sporym, jak się okazało zjazdem, mijamy dwójkę sakwiarzy życzących nam powodzenia. Z tego miejsca zaczynamy się drapać na 300 m. Nie wiedziałem, jak wygląda ukształtowanie terenu, a czytałem sporo o sakruckim podjeździe pod Nordkapp, bałem się więc, że z tego paskudztwa zjedziemy gdzieś w dół i będziemy musieli się drapać jeszcze raz. Wyprzedzeni przez jednego sakwiarza, który mknął, jakby zostawił włączone żelazko, w końcu docieramy na sam szczyt, nieco zdziwieni, że to już, to właśnie był ten podjazd-legenda, niszczyciel morale.

Po chwili widzimy szlak na Knivskjellodden. Zaczyna padać, na razie lekko. W oddali widać już kulisty kształt, gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że było to chyba jakieś obserwatorium, położone na pobliskim wzniesieniu. Kilkaset metrów przed końcem drogi zatrzymuje się przy nas auto wypełnione czwórką starszych Duńczyków. Życzą nam powodzenia, mówiąc, że cztery lata sami pokonali tę trasę.

Pod bramki wjazdowe dojeżdżamy równocześnie z nimi. Oni płacą, my, mimo że wiemy, że mamy wjazd za darmo (dodatkowo potwierdzili nam to Duńczycy), podchodzimy dla porządku do bramki. "Wy nie płacicie." - usłyszeliśmy "Podróżujecie pewnie już dość długo, zasłużyliście! Zapraszam!".

Po takiej zachęcie pchnęliśmy się dalej, objechaliśmy dookoła niewielki budyneczek i zajechaliśmy prosto pod globusik. Akurat deszcz się rozpędzał, więc popatrzyliśmy sobie trochę na wodę, strzeliliśmy kilka fotek (przy okazji ktoś zrobił nam wspólne zdjęcie) i zrelaksowani, z poczuciem dobrze wykonanej roboty, zabunkrowaliśmy się z tyłu cokolu, pijąc piwo, jedyną słuszną markę: Arctic Beer. No co? Rzadko ma się okazję opróżnić puszkę w takim miejscu!

Z tyłu zrobiło się gwarno. Nadciągnęło kilka motorów, a gdzieś niewysoko nad naszymi głowami rozległ się język przypominający nieustannie wypowiedzenie wojny. Oho, przyjechali Niemcy. Podnieśliśmy się i zabraliśmy rowery. Akurat przestało padać, wyglądnęło słońce, zrobiliśmy jeszcze kilka fotek i zmyliśmy się czym prędzej, bo z budyneczku restauracji wyleciała na oko stuosobowa pielgrzymka podróżników czekających na pogodę i rozpoczął się szał na fotki pod globusikiem. A nam udało się być tam prawie zupełnie bez towarzystwa!

Przeszliśmy się jeszcze zobaczyć pobliską rzeźbę, po czym minęliśmy kasy (według kasjera nie wepchniemy rowerów na Knivskjellodden) i zauważając jeszcze trzy namioty rozbite tuż pod parkingiem pełnym camperów, ruszyliśmy z powrotem. Pozostało otwarte pytanie, które do tej pory wydawało się całkiem jasne: czy pchamy się na to K-cośtamcośtam (w codziennej mowie "Ka-dupasrupa", w moich notatkach "Knik_________" z długą krechą na końcu, nie da się ani tego wymówić, ani spisać)? Nie byliśmy już tak pewni, jak wczesniej: przylądek widzieliśmy, spacer to sześć godzin, które można przeznaczyć na jazdę... Postanowiliśmy w końcu zostać w miejscu i zastanowić się rano, kilometr przed wejściem na szlak zeszliśmy z drogi między dwa jeziora i w porywistym wietrze obadaliśmy sobie względnie schowaną od wiatru miejscówkę.

Deszcz, który do tej pory był przelotny (momentami był to deszcz ze śniegiem), teraz rozpędzał się coraz bardziej, a razem z nim wiatr. Skoro juz jednak wepchnęliśmy rowery, postanowiliśmy się rozbić. Rozbicie było najtrudniejszym, z jakim miałem do czynienia. Postawienie sypialni pod tropikiem było względnie proste, ale zaraz zmieniła się ona w wielki żagiel, nad którym nijak nie szło zapanować, do tego śledzie nie pozwalały na umieszczenie ich na tyle głęboko, żeby trzymały wszystko w kupie, w przypływie bezsilności chciałem już się zbierać; wiatr wiał na tyle silnie, że zsuwając namiot wygiął mi jedną z rurek stelaża. Po chwili pracy śledzie zostały umocnione kamieniami i w tunelu pojawiło się światełko nadziei, po kolejnej chwili już postawiony namiot był wzmacniany z narażonej na wiatr strony rządkiem możliwie dużych głazów. Odciągi, mimo że śledzie tkwiły nieźle, też dostały kamienne wzmocnienie. Po kolejnej chwili siedzieliśmy już w środku. Zapowiadała się głośna noc, bo wiatr ani myślał się uspokoić.
  • DST 113.71km
  • Czas 09:55
  • VAVG 11.47km/h
  • VMAX 61.00km/h
  • Sprzęt Zenon
Wtorek, 11 czerwca 2013 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (13)

Rozdział 13: Potyczki na płaskowyżu

Noc do suchych nie należała, ale poranek już zapowiadał, że przynajmniej uda się spokojnie złożyć doschnięty miejscami już po nocnych opadach namiot. Hipcia z rana marudziła, że mogliśmy jeszcze wczoraj jechać, marudzenie wzmogło się po tym, jak dojrzała na jezdni sakwiarza, który już jechał, podczas gdy my jeszcze sie grzebaliśmy. Pogoda z kolei tylko czekała, aż się złożymy, bo po chwili zaczęło ostro padać, schowaliśmy się na moment pod drzewem, ale skoro nie przestało padać przez pięć minut, to znaczyło, że nie przestanie. Albo przestanie, ale już nam się nie chciało bezczynnie czekać.

Założywszy płaszcze na kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy i po chwili minęliśmy znak obwieszczający nam pięciokilometrowy podjazd z Rafsbotn na samą górę. Rozpoczęła się wspinaczka, o tyle przyjemna, że było dość chłodno dzięki deszczowi i nie udało się nam za bardzo zgrzać. Pierwsza przełęcz miała 230 m, po płaskim kawałku, na którym stały budy lokalnych handlarzy pamiątkami z reniferów, rozpoczął się zjazd. Mijała właśnie pierwsza godzina jazdy, a deszcz ani myślał przestać. Na zjeździe zrobiło się chłodno; Hipcia miała ciepłe rękawiczki, ale ja miałem najchłodniejsze z moich długich, było na tyle chłodno, że kierownica zaczęła mi powoli odmrażać łapy. Co do diaska?! Stuknąłem w licznik, termometr pokazał dwa stopnie z kawałkiem. Jeśli do tego dodamy zjazd i deszcz, tłumaczyło to temperaturę odczuwaną na dłoniach. Po zjeździe, na który minęliśmy uśmiechniętą od ucha do ucha sakwiarkę, za jeziorem zatrzymaliśmy się, zmieniłem rękawiczki, po czym ruszyliśmy w górę. Czekało nas kolejne wzniesienie, tym razem trzysta metrów.

Deszczowi się znudziło, za to wiatr bawił się w najlepsze. Postanowiliśmy stanąć na śniadanie, na które rano, ze względu na pogodę, nie starczyło czasu. Zamelinowaliśmy się za bandą przy drodze i susząc się w słońcu, pochłonęliśmy żarcie, robiąc przy okazji pierwszą fotkę tego dnia. Wiatr wiedział, że najedzeni będziemy mieli siłę, więc wcale nie przestawał.

Z całego płaskowyżu najlepiej pamiętam widok mojego przedniego koła, tudzież tylnego koła Hipci. Wiało tak paskudnie, że w innych pozycjach niż zapartym mocno o kierownicę, nie jechało się najlepiej, do tego przejeżdżające TIRy pomagały naszym rowerom zatańczyć wskutek gwałtownych podmuchów. Widoki zresztą nie zachwycały, ot, takie jak to na płaskowyżu: pustka, jak okiem sięgnąć, pagórki, żadnych drzewek. W sumie, można było powiedzieć, że oto wreszcie jesteśmy na północy: droga puszczona pośrodku niczego, sama natura i pustka, wypełniona tylko tymi roślinami, które dają radę przeżyć w takich warunkach. Reniferom wiatr jakoś nie przeszkadzał, spotkaliśmy niewielkie stadko, które jak gdyby nigdy nic pasło się opodal drogi. Czujne były diabelstwa: póki staliśmy na asfalcie, jakieś sto metrów od nich, leżały sobie leniwie, wystarczyło jednak zrobić dwa kroki w ich stronę, a już wszystkie się podniosły i powoli zaczęły zmykać.

Po przekroczeniu szczytowego miejsca, zaczęliśmy powoli zjeżdżać w stronę Skaidi. Wiatr nieco odpuścił, więc z górki jechało się znośnie, o tyle, że momentami mogliśmy nawet nie pedałować i utrzymywać prędkość w okolicy 20 km/h. Droga tym razem wiodła w okolicy sporego potoku, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę obiadową.

Skaidi wyrastało na zboczu góry. Z daleka widoczne było mrowie domków i tkwiący między nimi, nijak do tego nie pasujący, wielki hotel. Minęliśmy skręt na Hammerfest i ruszyliśmy nieco zaskoczeni w górę; na naszej mapie nie było, jak się okazało, ostatniego podjazdu, znowu na dwieście metrów z hakiem. Gdy uporaliśmy się z tą przeszkodą, ruszyliśmy w dół szerokiej doliny, mijając kilku sporo starszych od nas sakwiarzy i jednego kampera, którego spotkaliśmy już dwukrotnie na tej trasie. Po jakichś dwudziestu kilometrach drogi prowadzącej zjazdami i podjazdami zajechaliśmy do Olderfjordu. Spodziewaliśmy się, że miejscowość umieszczona w tak strategicznym miejscu, na skrzyżowaniu dwóch bardzo uczęszczanych dróg, będzie duża i wyposażona w jakiś sklep. Mignęło nam coś z boku, ale wyglądało na zamknięte; jedynym sporym miejscem były okolice dużego kempingu rozwalonego nad jeziorem, tam dowiedziałem się, że najbliższy sklep będzie w Honningsvåg, za 100 km.

Brak sklepu nie był dla nas ciosem, mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, ruszyliśmy więc drogą E69 w kierunku celu naszej podróży. Jeszcze zanim wyjechaliśmy, zobaczyliśmy renifera z potężnym porożem, pasącego się przy czyimś domu. Zupełnie sie nie wzruszył, gdy stojąc kilka metrów od niego robiłem mu zdjęcia; widocznie był przyzwyczajony do dziwnych zachowań ludzi w tej okolicy.

Droga zrobiła się płaska, więc chcąc nadrobić zaległości ze średnią, ruszyliśmy z kopyta. Dobrze byłoby po całym dniu nakręcić coś w okolicach założonego planu, więc mijając całkiem niezłe miejscówki, pałowaliśmy przed siebie, ciesząc się z dobrych warunków do jazdy. Słowo "dobre" dotyczyło tylko nachylenia terenu, ponieważ asfalt był paskudny, zupełnie jakby nie była to droga przygotowana na bycie przemierzaną przez tysiące camperów rocznie. Minąwszy spory tunel zjechaliśmy sobie nad wąską odnogę fiordu, wrzynającą się głęboko w ląd. Na samym zakręcie był sobie postój, na którym stał już jeden samochód. Zwiedziliśmy teren: w krzakach nad potokiem biwakowały już dwa rowerowe namioty, wyszliśmy wyżej, pod skały, tam panował spokój, więc wróciwszy po rowery wypchnęliśmy się wysoko i na miękkim mchu rozbiliśmy się, mając przez jedno wejście widok na zatokę, z drugiej - na spory wodospad spływający ze skały. Przed snem załatwiłem jeszcze kolejne smarowanie łańcuchów. Zaczęło padać... w zasadzie sypać. Niewielkie, maleńkie okruszki gradu.

Kupiony wcześniej kartusz miał służyć tylko na wszelki wypadek, gdyby zrobiło się na tyle paskudnie, że potrzebowalibyśmy napić się herbaty. Spodziewaliśmy się, że nie będzie tak, a na pewno nie tyle, żeby go miało braknąć, więc postanowiliśmy go poużywać tyle, ile możemy, żeby nie było szkoda wydanych pieniędzy (a przy okazji, żeby nie mówić, że nie przydała się nam targana menażka). Ponieważ na zewnątrz wiało nieco, a nie mieliśmy do tej pory okazji ani konieczności, stwierdziliśmy, że zobaczymy, jak wygląda temat z gotowaniem wewnątrz. Doświadczenie powiodło się, po chwili już machaliśmy dzielnie łyżkami nad pełną menażką.
  • DST 121.90km
  • Czas 09:49
  • VAVG 12.42km/h
  • VMAX 43.67km/h
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 10 czerwca 2013 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (12)

Rozdział 12: Kto zaczyna pracę wcześnie, ten robi nadgodziny

W nocy padał deszcz. Jakoś nieszczególnie nam to przeszkadzało. Rano odezwała się pobudka, wstałem i zacząłem się zbierać. W pewnym momencie, gdy już miałem przejść z ubierania do pakowania śpiworów, coś mnie podkusiło i zerknąłem na zegarek. Szósta. Szósta! Wymamrotałem coś na temat tego, co myślę o wstawaniu o tej godzinie, ale skoro już byłem na nogach, to bez sensu było się jeszcze kłaść. Wypełzłem z namiotu i korzystając z tego, że już tylko mżyło, sprawnie go spakowałem. Na asfalcie byliśmy o 7:30, temperatura - uczciwe okolice 7-8 stopni. Podczas pierwszego fragmentu drogi, prowadzącego dookoła fiordu, obiecano mi, że skoro jesteśmy tak wcześnie na kołach, to pewnie się wcześniej rozbijemy. Tak, jasne, już wtedy wiedziałem, że to niemożliwe, mimo że precyzyjne obliczenia wykazywały, że dobrze byłoby rozbić się po 130 km, przed Altą, bo rozsądnie patrząc, kolejny możliwy obóz, byłby możliwy po jakichś 20-30 km, przy założeniu, że Alta okaże się większym miastem.

Objechawszy fiord, zaczęliśmy wspinać się w górę. Wiatr w twarz, długi podjazd, na najwyższą wysokość tej wycieczki (400 m); na podjeździe widzieliśmy kolejne, od dawna nie widziane już reniferki, na szczycie zrobiło się chłodno, więc czym prędzej zjechaliśmy w dół. Na dole zrobiliśmy zakupy, kupując dwa chleby w ICA, z których połowa pierwszego od razu zniknęła w brzuchach. Tym razem kolejny podjazd i wjazd do Finnmarku. Od razu niemalże powitała nas postojówka z kibelkiem, którego od wielu kilometrów ze świecą było szukać. Zrobiło się mniej ludno, po zjeździe mijaliśmy pojedyncze domki, jadąc brzegiem fiordu. Powoli wyszło słońce, a wiatr zapewne przez pomyłkę, zawiał nam w plecy. Po drodze dużo kamperów, przystanki z miejscami, gdzie można kupić regionalne pamiątki, np. wyprawioną skórę renifera. Zrobiwszy przystanek z widokiem na Altafjord ruszamy dalej: mimo podjazdów i zjazdów wiatr pozwala trzymać prędkość ok. 18 km/h.

Alta powoli wyszła w zasięg wzroku, wyglądała jak małe miasteczko wybudowane na cyplu. Ruszyliśmy dalej drogą, mając plan na rozbicie się przed nią, ale akurat na drodze były, jeśli nie miejscowość i tereny rolnicze, to budowa przy tunelach, które przecinając górę na wyspie (wyspach?) skrócą drogę o 10 km. Póki co skrótu nie było, musieliśmy pchnąć się w głąb lądu, gdzie zaraz dowiedzieliśmy się, dlaczego tunele są budowane: powitał nas ośmioprocentowy podjazd. Gdy wygramoliliśmy się na górę i zjechaliśmy kawałek, przy niewielkim jeziorze zaczęliśmy szukać miejsca... niestety, było nierówno, a jedyny fragment równej, wygodnej trawy okazał się być... polem golfowym. Chcąc nie chcąc ruszyliśmy po zrytym śladami ciężkich maszyn asfalcie (jeśli w ogóle był!) w kierunku Alty, po drodze wyprzedzając nasz plan o jeden pełny dzień.

Do Alty wjechaliśmy równo o dziesiątej i zaczęliśmy poszukiwać sklepu. Było ich sporo, ale już nieczynnych, wbiliśmy więc na szlak rowerowy i drogą rowerową przez puste ulice powoli przesuwaliśmy się w kierunku końca miasta. Zaskoczyło nas: wyglądało na małe, a ciągnęło się kilometrami, miało nawet kościół, przypominający nam rzeszowską katedrę. Zrobiwszy zakupy w napotkanym jedynym czynnym sklepie (pomijając stacje benzynowe, na jednej z nich dokupiłem kartusz i dowiedziałem się, gdzie jest najbliższy sklep: dopiero w Skaidi), po dłuższej chwili opuściliśmy Altę, mając na liczniku już ponad 150 km. Miejsc nie było, jedno, paskudne, przy jakimś kempingu w ogóle nie wchodziło w grę. Jechało się jednak dobrze, więc po co było szukać czegoś na siłę?

Gdzieś w okolicach Rafsbotn, gdy wiedzieliśmy, że zaraz droga wyskoczy w górę i popchnie nas w długi podjazd na płaskowyż, rozejrzeliśmy się dokładniej: w niewielkiej kępce drzew, ukryte z drogi, czekało na nas miejsce. Trzeba było tylko odgarnąć zwalone gałęzie, udeptać nieco wysoką trawę i po chwili już, zrobiwszy niemalże 180 km (nasz norweski rekord) siedzieliśmy w namiocie i zbieraliśmy się do snu.
  • DST 179.92km
  • Czas 13:04
  • VAVG 13.77km/h
  • VMAX 56.68km/h
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 9 czerwca 2013 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (11)

Rozdział 11: Na dzikiej i bezludnej północy

Coś mamy szczęście do słonecznych pobudek. Gdy już się wykopaliśmy z gorącego nagle namiotu, okazało się, że na zewnątrz jest nieco wietrznie. Rozwieszone na odciągach rzeczy już wyschły, można było się spakować i o 8:40 wrócić do kręcenia. Objechaliśmy szeroką pętlą przyległy do wody zalesiony fragment, minęliśmy skręt do granicy z Finlandią (byliśmy chyba najbliżej Finlandii podczas całej podróży - około czterdziestu kilometrów) i ruszyliśmy w kierunku Skibotn.

Skibotn z kolei umożliwiło nam wczucie się w klimat polskich, nadmorskich miejscowości: wypisz, wymaluj Dźwirzyno. Długa miejscowość, szeroka droga, chodnik po obu stronach, piasek przy niewysokich, siatkowych ogrodzeniach... brakowało tylko setek spacerowiczów z dmuchanymi zabawkami udających się na plażę.

Jedziemy ciągle dookoła fiordu. Wiatr uparcie wieje w dziób, jest na co popatrzeć, zbocze gór co fragment przecinają spore i długie wodospady. Dojeżdżamy do zakrętu, gdzie na czterdziestu kilomerach objeżdżać będziemy odnogę fiordu. Droga jest pusta, mijamy pojedyncze osoby i campery; po drodze trafiają się dwa tunele z zakazem (nie mieliśmy ich na mapie), ale rowery puszczone są starą częścią drogi, tuż nad fiordem. Po dłuższej jeździe i zakupach w Kåfjordbotn (gdzie Hipcia nie może przeboleć, że kupiliśmy za dużo zapasów, które teraz trzeba będzie tachać), trafiamy do przystani, na którą dotarlibyśmy promem z drogi 868. Chwilę później, gdy robiliśmy zdjęcia, tuż obok zatrzymał się samochód na niemieckich blachach z ciekawą rejestracją "PI:RD". Tego "pierda" mieliśmy jeszcze potem spotkać dwukrotnie pod sam koniec podróży. Gdzieś w tych okolicach spotkaliśmy jeszcze dwójkę motocyklistów, którzy zarówno kilka dni temu równocześnie z nami szukali noclegu, a potem płynęli z nami do Jektvik.

Tuż za przystanią, w wysokiej trawie, robimy sobie chwilę przerwy. Jest nieco chłodno, mimo że słońce cały czas pracuje w górze. Po chwili, gdy omijaliśmy wyspę Uløya, wpychając się w głąb lądu, przywitał nas wiatr naprawdę spory i, oczywiście, w twarz. Podczas gramolenia się na niewysoką (200 m) przełęcz, do listy zwierzaków dopisaliśmy liska, który wyszedł sobie dostojnie na środek drogi, po czym, gdy nas dojrzał, zmykał, aż się kurzyło.

Po zjeździe napotkaliśmy sporą miejscowość (Sørkjosen). Ciągnęła się bardzo długo, ludzi na ulicach było co niemiara, mieli sporo otwartych w niedzielę sklepów. Tu do listy zwierzaków dopisaliśmy dwóch strongmanów, którzy przed jakimś magazynem ćwiczyli właśnie spacery z obciążeniem.

Dalej musieliśmy jeszcze przekopać przez kolejne miasteczko, po czym przeprawiliśmy się przez ląd do sąsiedniej odnogi fiordu. Tu zaczęło mżyć. Obejrzeliśmy jedną miejscówkę, pchnęliśmy się pięć kilometrów dalej, po czym, mając świadomość, że następnego dnia jest szansa na nocleg przed Altą (mieliśmy tam 140-150 km), zjechaliśmy w okolice czyjegoś domku letniskowego, minęliśmy go i na brzegu plaży, nieopodal ogrodzenia, rozbiliśmy namiot. Hipcia była niezwykle niezadowolona z jakości miejscówki, chociaż nie było na co narzekać: był widok i na wodę, i na góry, a ze środka nie było widać sąsiednich zabudowań.
  • DST 136.26km
  • Czas 09:50
  • VAVG 13.86km/h
  • VMAX 54.94km/h
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 8 czerwca 2013 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (10)

Rozdział 10: Ludzka suszarka

Nad ranem deszczowi się znudziło i poszedł sobie. Cisza w namiocie, po całej nocy kapania, brzmiała jak zapowiedź spokojnego dnia. Ale czy taki miał być?

Przede wszystkim rzeczy: nie zdarzyło nam się do tej pory kłaść się spać w takiej sytuacji, nawet poprzedni deszcz tej wyprawy skończył na tyle wcześnie, że rozbijaliśmy obóz już na sucho, zresztą tamten miał niewiele wspólnego z wczorajszą ulewą. Patent z suszeniem rzeczy na sobie poznaliśmy dopiero przed wyprawą, czytając książkę o zimowym biwakowaniu; pomysł na wkładanie wszystkiego do środka, żeby było ciepłe, stosowaliśmy już od kilku dni. Bez zaskoczenia więc odkryliśmy skuteczność naszych suszarek: i śpiwory, i rzeczy były suche. Pozostała kwestia dołu, bo on leżał mokry obok, w czymś kapiącym nie chcieliśmy się kłaść. Założyliśmy co mokre na siebie i wyleźliśmy na zewnątrz. Nie padało, albo lekko jeszcze kropiło, ciężko było to odróżnić od kropel spadających sporadycznie z rozpostartych nad nami drzew. Komarów też było jakby mniej. Pakowanie odbyło się więc w spokojniejszej atmosferze niż rozpakowywanie, a po chwili brnęliśmy przez wysoką trawę w kierunku asfaltu.

Droga prowadziła pagórkami. Miejscami już zaczynała wysychać. Ruch nie zmniejszył się, a z naprzeciwka nacierało jeszcze więcej wojskowych transportów niż dzień wcześniej. Tym razem jechał jakiś ciężki sprzęt, po tym, jak zażartowaliśmy, że jeszcze czołgów nie było, przejechały na naczepie dwa czołgi, stanowiąc doskonałe uzupełnienie do dwóch helikopterów, które przeleciały nad nami, gdy zwijaliśmy obozowisko. W miejscu, w którym zrobiliśmy sobie przystanek, w leśną drogę skręcił samochód z przyczepką i antenami, wysiadła z niego dziewczyna z karabinem, kierowca tymczasem schował "radiostację" w krzakach.

Pogoda była raczej znośna, ale nie napawała optymizmem. Trochę postraszyło deszczem, cieżkie chmury nadal przesuwały się po niebie, ale po chwili mogliśmy już spokojnie rozwiesić to, co było mokre, na rowerach. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, po lewej stronie oznaczona czerwonymi strzałkami, znaczącymi chyba teren poligonu. Dojechaliśmy do sporej miejscowości, w której znajdowała się chyba szkoła wojskowa, pytam napotkanych chłopaków o kolejny sklep.

W międzyczasie suszyłem rękawiczki. Po godzinie suche były moje cienkie, potem hipciowe grube (zabrała mi jeszcze lekko wilgotne, bo że niby je rozciągnę...), potem pozostało wyzwanie najtrudniejsze - moje grube zimowe. Zrezygnowałem po dwóch godzinach, to nie miało sensu. Jak się potem okazało, te rękawiczki dosychały jeszcze dwa dni.

W końcu zaczęło się wypogadzać, jeszcze trochę kropiło, po czym zaczęło się rozchmurzać, a z góry zerknęło słońce. Zatrzymaliśmy się przy sporym centrum handlowym w Andselv (mieli duży market i kilka sklepów ubraniowych), gdzie zrobiliśmy zakupy na dwa dni. Przy okazji zerknąłem z ciekawości, widząc ich pierwszą otwartą monopolkę. Znalazłem nawet polską wódkę, nieznanego mi wytwórcy, w cenie 100 zł za 0,5l.

Dalej droga pchnęła nas na podjazd pod przełęcz na 234 m (Heia). Na podjeździe pierwszy polski akcent - flaga na motocyklu, który to zresztą motocyklista, jako jedyny z grupy, pozdrowił nas. Na przełęczy chwila przerwy na jedzenie, po czym droga w dół. Niestety, zjazd nie był idealny, nie szło sobie po prostu zjechać, cały czas w górę i w dół. W końcu, na zjeździe do fiordu mijamy wysypisko śmieci, kryte siatką (w której tkwiło na wieki kilka zbyt ambitnych ptaków). Przed fiordem wybieramy rowerówkę, ale tylko na chwilę; potem jezdnią dojeżdżamy do Nordkjosbotn. Tam mijamy się z kolejnym już sakwiarzem, po czym następuje kolejna chwila przerwy: chcemy podpytać, czy warto pchać się w drogę 868 i czekać na prom (i, w ogóle, czy kursuje on w niedziele). Taka opcja dałaby nam możliwość przejazdu drogą oznaczoną na naszej mapie jako widokowa, ale i zabrałaby 40 km z dystansu. Niestety, nie mogę spotkać nikogo, kto by coś wiedział, więc skręcamy w E06 na Altę. Od razu zrobiło się spokojnie, widocznie cały ruch leciał E08 do Tromsø.

Na samym początku pytam najpierw dwóch robotników, potem chłopaka o ten prom. Pierwsi mówią, że pływa, co dwie godziny, drugi - że wskutek burzy nie ma internetu, więc mi nie sprawdzi.

Co do pierwszych wymienionych, sytuacja wyglądała tak: podchodzę w kierunku dwóch facetów, którzy wyglądają na typowych mieszkańców tutejszej wsi. Akurat przerwałem im pracę przy przeciąganiu jakiegoś węża. Podchodzę i pytam... wita mnie płynna angielszczyzna. Po chwili podchodzi bliżej drugi z nich, z wyglądu typowy rolnik, któremu piwko od czasu do czas nie jest obce, natomiast nożyczki do wąsów to i owszem. On również włącza się po angielsku do dyskusji. A teraz wyobraźmy sobie taki obrazek w Polsce... Niestety, musimy jeszcze trochę pogonić Norwegię.

Droga jest bardzo ładna, prowadzi doliną między wysokimi, łagodymi zboczami, przez tereny rolnicze. Słońce grzeje sobie w najlepsze, akurat na tyle, żeby grzać, ale nie irytować. Po łagodnej wspinaczce następuje zjazd...i już stoimy przy skrzyżowaniu, tuż obok dwóch autostopowiczek. Najpierw kierujemy się w stronę drogi 868, ale w końcu decydujemy się trzymać pierwotnego planu i wracamy na szóstkę.

Po wycieczce brzegiem fiordu rozbijamy się przy niewielkiej odnodze, w miejscu, które aż prosi się o nocleg, zresztą, patrząc po ilości śladów po ogniskach, było to grillowe centrum okolicy. Na początku mijamy dwóch MTBowców, a potem już nie ma nikogo i możemy się spokojnie rozbić. Chmara komarów zdaje się mieć coś przeciwko, ale jesteśmy uparci: namiot udaje się porządnie odciągnąć i już po chwili, psiknąwszy offem na moskitierę (wtedy dziady trzymają się z daleka, gdy ktoś wychodzi z namiotu) siedzieliśmy w środku z widokiem na wodę. W okolicy północy widzieliśmy słońce chowające się za skałę. Pięć minut później zmieniło zdanie i wyszło już idąc w górę, z drugiej jej strony.
  • DST 125.18km
  • Czas 09:19
  • VAVG 13.44km/h
  • VMAX 46.63km/h
  • Sprzęt Zenon

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl