Wpisy archiwalne w kategorii
do czytania
Dystans całkowity: | 96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 4314:10 |
Średnia prędkość: | 22.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 164904 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 202907 kcal |
Liczba aktywności: | 1948 |
Średnio na aktywność: | 49.73 km i 2h 13m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 1 października 2020
Kategoria < 50km, do czytania, trening
Wieczorna DDR
Wyszedłem na rower pod wieczór. I... nawet fajnie się jechało. Tak z wiatrem i w ogóle, nastrój jesienny, nawet chłodno było, ale jeszcze nie pachniało polską, jesienną wsią (czyli palonym plastikiem i oponami).
Gdy zabierałem się do prostej pomiędzy Borzęcinem i rondem, stwierdziłem, że wyjeżdżając z oświetlonego terenu sprawdzę, czy świeci mi tylna lampka. I... nie świeciła. Baterie były świeże, a tu taki klops. Uznałem więc, że nie będę kombinował i szukał sklepów, tylko wsiądę na nudną, nierówną, paskudną DDR prowadzacą wzdłuż szosy sochaczewskiej i powlokę się pod wiatr.
Gdy zabierałem się do prostej pomiędzy Borzęcinem i rondem, stwierdziłem, że wyjeżdżając z oświetlonego terenu sprawdzę, czy świeci mi tylna lampka. I... nie świeciła. Baterie były świeże, a tu taki klops. Uznałem więc, że nie będę kombinował i szukał sklepów, tylko wsiądę na nudną, nierówną, paskudną DDR prowadzacą wzdłuż szosy sochaczewskiej i powlokę się pod wiatr.
- DST 30.44km
- Czas 01:11
- VAVG 25.72km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 27 września 2020
Kategoria > 50 km, do czytania, zaliczając gminy
Jesienny wiatr
W sumie to nam się nie chciało. Z tego całego niechcenia się mieliśmy nawet przygotowaną trzydziestokilometrową trasę, ale dość szybko uznaliśmy, że jesteśmy twardymi pluszakami i damy radę.
Cała jazda pod chmurami, w mocnym wietrze, który pomógł tylko na końcówce. Kilka pagórków, ze dwa nawet lekko strome.
Cała jazda pod chmurami, w mocnym wietrze, który pomógł tylko na końcówce. Kilka pagórków, ze dwa nawet lekko strome.
- DST 58.46km
- Czas 02:22
- VAVG 24.70km/h
- VMAX 46.08km/h
- K: 9.0
- Kalorie 1238kcal
- Podjazdy 447m
- Sprzęt Stefan
Piątek, 25 września 2020
Kategoria < 50km, do czytania, zaliczając gminy
Mokre, ruchliwe, śliskie gminy
Było tak, że miało być deszczowo. I było.
Zostawiliśmy auto pod kościołem w Jeziorzanach, założyliśmy błotniki do szos i ruszyliśmy. Prom przez Wisłę wziął nas z zaskoczenia. Potem było tylko gorzej: wąskie, ruchliwe drogi, padający deszcz, dzięki któremu podjazdy pod pagórki były chłodne, a zjazdy wolne i ostrożne i rozpogodzenie w połowie jazdy (co oczywiście nie wysuszyło dróg).
A potem ponownie prom, już po zmroku i powrót na kwaterę.
Zostawiliśmy auto pod kościołem w Jeziorzanach, założyliśmy błotniki do szos i ruszyliśmy. Prom przez Wisłę wziął nas z zaskoczenia. Potem było tylko gorzej: wąskie, ruchliwe drogi, padający deszcz, dzięki któremu podjazdy pod pagórki były chłodne, a zjazdy wolne i ostrożne i rozpogodzenie w połowie jazdy (co oczywiście nie wysuszyło dróg).
A potem ponownie prom, już po zmroku i powrót na kwaterę.
- DST 40.72km
- Czas 01:44
- VAVG 23.49km/h
- VMAX 52.56km/h
- K: 15.0
- Kalorie 771kcal
- Podjazdy 512m
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 22 września 2020
Kategoria < 50km, szypko, do czytania, trening
Testy kółek
Zabrałem Hipci kółka ("te szybsze") i poszedłem sprawdzić, na ile szybsze kółka robią różnicę. Nie zauważyłem wielkiej różnicy (jak to niektórzy piszą, że kółka "niosą"), ale jak na jazdę od niechcenia... wyszło szybciej. Czyli trzeba sobie takie sprawić. Kiedyś.
- DST 30.45km
- Czas 00:58
- VAVG 31.50km/h
- VMAX 43.20km/h
- K: 20.0
- HRmax 177 ( 91%)
- HRavg 159 ( 82%)
- Kalorie 657kcal
- Podjazdy 63m
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 20 września 2020
Kategoria < 25km, do czytania
Klaudyn po raz drugi
Nie, nie wiem dlaczego pokonałem drugi raz dokładnie tę samą trasę co dzień wcześniej. Najwyraźniej nie miałem ku temu żadnego powodu, ale i nie miałem żadnego pomysłu.
- DST 29.59km
- Czas 01:01
- VAVG 29.10km/h
- VMAX 46.08km/h
- K: 15.0
- HRmax 184 ( 95%)
- HRavg 140 ( 72%)
- Kalorie 584kcal
- Podjazdy 67m
- Sprzęt Stefan
Sobota, 19 września 2020
Kategoria < 25km, do czytania
Klaudyn po raz pierwszy
Krótko przez Klaudyn.
- DST 29.44km
- Czas 01:03
- VAVG 28.04km/h
- VMAX 47.52km/h
- K: 19.0
- HRmax 186 ( 96%)
- HRavg 159 ( 82%)
- Kalorie 610kcal
- Podjazdy 76m
- Sprzęt Stefan
Sobota, 25 lipca 2020
Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem
Góralstwo Romantyczne
Tak naprawdę, to wcale nie miałem tu jechać. W planie był Beskidzki Zbój, ale... okazało się, że pandemia pokrzyżowała plany, Zbója nie ma, jest MP, ale za to w Beskidach. Więc: jest okazja pojeździć po górach w podobnym terminie, jak planowaliśmy... Trasa prowadziła pętlą po terenach górskich i podgórskich, dając do dyspozycji przyjemną dawkę przewyższeń i gwarancję, że płaskie odcinki byyyyć mooooże napotkamy jedynie na jakichś mostach i kładkach.
Ciekawostka: pierwsza wersja trasy, którą widziałem kilka miesięcy temu, miała prawie półtora raza więcej przewyższeń... Trochę żałuję, że nie przeszła...
Było to moje pierwsze ultra od ponad roku, po prawie trzech kwartałach najpierw nie- a potem wręcz antytrenowania. Tradycyjnie (nie wiem, z czego to wynika) olbrzymie nagromadzenie pracy w czterech tygodniach poprzedzających wyścig umożliwiło mi "stosowne" (w praktycznie dowolnym znaczeniu tego słowa) przygotowanie się fizyczne do wyścigu, więc jechałem raczej w nastroju "dajcie mi powód, a nie pojawię się na starcie i pójdę spać".
W miejscówce VIP u Rafała, w Ujsołach, pojawiamy się w trójkę (razem z Wujkiem Wojtkiem) już w czwartek, piątek upływa na obserwowaniu kapiącego deszczu, prognoz, męczeniu kota, a także szukaniu jedzenia i powodów do niewystartowania. Niestety: prognoza nie daje złudzeń, bo ma być ładnie, ewentualnie z jakimiś przelotnymi opadami, rower, o dziwo, całkiem przyzwoicie chodzi i jakoś nie chce się zepsuć...
Rano, przed startem, budzę się wyspany, zadowolony z życia, zalewam wodą jakąś obrzydliwą (jak się okazało) owsiankę z Biedronki i męczę ją. W międzyczasie w pokoju pojawia się Wojtek, który sieje ferment, podsyła złe pomysły, ale wynika z nich jedno: jednak jedziemy na start. Deszcz ma być, ale na Podhalu i maksymalnie do późnego popołudnia, wiatr może będzie nawet pomagał... No nie: nie da się, trzeba jechać!
Wskutek niewyjaśnionego dla mnie zbiegu okoliczności trafiłem do ostatniej grupy, gdzie na liście startowej tkwi obowiązkowy koński skład z mottem "zerwiemy z koła w każdym możliwym terenie", czyli Hipcia, WuJek Gie, Rysiu Herc i Rafał Jędrusik. Oprócz mnie startują tu jeszcze Wilk i nieznany mi kolega Roman. Ostatnie odliczanie i ulga w oczach orgów, gdy ostatnia z grup wyrusza w teren...
Spodziewałem się, że Wojtek na zjeździe mocno kopnie w korbę i albo porwiemy się już na wysokości tablicy "Gmina Ujsoły żegna - przyjedź zaś!", albo zrobimy zjazd do Węgierskiej Górki w rekordowym, KOM-owym tempie, tymczasem tempo jest żwawe, ale nadal rozgrzewkowe, więc można i spokojnie napełnić płuca wilgocią okolicznych lasów, i nacieszyć oczy ciemną zielenią porannego świata.
Tuż za Węgierską Górką wjeżdżamy w boczne, wąziutkie drogi, gdzie konina zaczyna się wspinać na stromych podjazdach, Rysiu tylko na to czeka, bo z westchnieniem ulgi rusza do góry i melduje się obok Wojtka. Pokonujemy w grupie fragmencik, na jednej dłuższej grupa zaczyna leciutko przyspieszać, rzucam okiem i nie widzę Hipci: ani przed, ani za sobą. Za mną też jej nie ma na najbliższej, widocznej setce metrów, sporo niżej jedzie tylko Wilk, więc uznaję, że coś się musiało jednak stać i odpuszczam koło. Kawałek dalej... zrywam łańcuch. Nie był najnowszy, ale tez nie był jakoś szczególnie zużyty. Ot - po prostu uznał, że pęka.
Pękł i sobie leży.
W międzyczasie dojechała Hipcia, która zdążyła, dzięki uprzejmości lokalnego kierowcy, zwiedzić przydrożny rów (stąd powód opóźnienia). Szybko składam łańcuch do kupy i ruszamy, już we dwójkę. Co ciekawe, na samym początku trasy rozważaliśmy celowe spóźnienie się na start, by przejechać trasę tylko we dwójkę, a tu, proszę, zwykłe zrządzenie losu...
W pięknej pogodzie pokonujemy dwa pagórki i meldujemy się przy podjeździe za Stryszawą. Ciekawe, że nigdy nie udało mi się go przejechać (w tę stronę) w dzień, zawsze wypadał w nocy, więc w końcu mam okazję zobaczyć, jak on faktycznie wygląda. Potem jeszcze Krowiarki, podjazd, który nigdy się nie nudzi i dłuuuuuugi zjazd do Jabłonki.
W drodze na Krowiarki.
Na drodze do Czarnego Dunajca ruch jest zaskakująco niewielki, w międzyczasie zaczyna lekko kropić, a po chwili dociera nad nas olbrzymia chmura idąca znad Tatr. I to już nie jest "kropienie". Mijamy kolejnych kolarzy bunkrujących się po przystankach i, nie wiadomo dlaczego, zakładających kurtki przeciwdeszczowe. Deszcz przechodzi w ulewę, która po jakimś czasie przechodzi w deszcz, który po chwili znika zupełnie. Na podjeździe pod Ząb krótka sesja fotograficzna ze strony organizatorów: Tomek i Krzysiek stoją uśmiechnięci i łapią każdego przejeżdżającego.
Uśmiechaj się, jesteś w telewizorze! (fot. Koło Ultra)
Zjazd z Zębu jest szybki i mokry, ale już od Poronina wszystki powoli schnie, wspinaczka pod Gliczarów jest już zupełnie na sucho. Tutaj Hipcia o mało co nie łapie kolejnego rowu, tym razem dzięki wplątanej we włosy pszczole.
Stroma ścianka przed Łapszanką zaskakuje nas, więc w połowie robimy sobie krótką przerwę techniczną, w międzyczasie dojeżdża do nas Memorek, którego z kolei mijamy na zjeździe. Za Łapszami koło łapie jeden kolega, który trzyma się do podjazdu pod zamek w Nidzicy, gdzie go urywam, ale łapię kolejnego pasażera, który z kolei wyprzedza nas na zjeździe z Falsztyna... a my z kolei doganiamy go na podjeździe pod Knurowską.
Na samej przełęczy na moim liczniku pęka równiutkie 200 km, znak tego, że trzeba w końcu się zatrzymać. Tak naprawdę powinienem tankować już chwilę temu, myślałem, że zatrzymamy się w Łapszach, ale się za fajnie zjeżdżało i... tak wyszło. Hipcia rozpoczyna zjazd tradycyjnie jako pierwsza, liczyłem na to że (równie tradycyjnie) dojdę ją na zjeździe, ale, niestety, trafił się przede mną kierowca, który jechał tak jakby był po raz pierwszy w górach, więc ani nie było jak za nim jechać, ani wyprzedzić (nie wiedziałem jak zareaguje na kolarza wyprzedzającego go na wąskiej drodze).
Ostatecznie zatrzymujemy się przy jakimś Groszku, kupujemy szybko zapasy picia, kilka batonów i ruszamy dalej. Po dłuuuuuugim zjeździe robimy jeden piękny pagórek za Łąckiem, przebijamy się na Tymbark i zaczyna się sto milionów małych, mniej lub bardziej stromych podjeździków.
Zachód taki, że aż się jechać nie chciało...
W międzyczasie zapada zmrok. Częściej kogoś doganiamy, rzadziej ktoś dogania nas. Hipcia robi szybciej podjazdy, ja przeganiam ją na zjazdach, a na dłuższych prostych lub zjazdach jedziemy w kole. Na jakimś pagóreczku przed Kalwarią Zebrzydowską stajemy się ubrać, spóźniona - z perspektywy moich kolan - interwencja, o czym miałem dowiedzieć się dopiero rankiem. Przed Zatorem jest dłuższy, relatywnie płaski odcinek, gdzie sprawnie zmniejszamy dystans do stacji Moya w Zatorze. Po raz kolejny pluję sobie w brodę, że nie zabrałem bukłaka, bo pewnie przystanek byłby zbędny i te ostatnie 80 km można by było pociągnąć bez przerwy. Niestety, susza w bidonach zmusza do postoju, przeciąga się on trochę, bo kilku kolegów kupuje zapiekanki, a potem muszę przetrwać trzech nawalonych chłopaków kupujących "łyzkiżekadanieszszsza" w wersji jednak zero pięć, a nie zero siedem. Uzupełniamy bidony i ruszamy w dalszą trasę.
Zaczyna powoli świtać. Świat zaczyna wracać do kolorów, dystans do mety zauważalnie skraca się z każdą chwilą. Przed Andrychowem łapiemy Wilka, Żubra i jednego kolegę z Grupetto Warszawa, zaczynamy też razem podjazd pod przełęcz Kocierską, ale Hipcia podpuszcza chłopaków do szybszej jazdy, oni oczywiście co do sztuki czują się w obowiązku utrzymania koła, a sama prowodyrka zjeżdża na koniec grupy i... już jedziemy sobie razem.
Zjazd w stronę Żywca tradycyjnie robię szybciej, Hipcia dogania mnie i jak zwykle przegania na pagórkach przed Żywcem, z których ostatni robię tak wolno, że jest mi wstyd nawet przed sobą. Niestety, kolana stwierdziły, że w tym momencie zaprotestują po całej nocy marznięcia, a ja nie miałem motywacji do tego, żeby na ostatnie 40 km robić im jakąś szczególną krzywdę, przynajmniej dopóki nogi nie zagrzeją się w porannym słońcu.
Spotykamy się w Żywcu; dopada mnie kompletna niechęć do jazdy. W sumie to już blisko, ale jednak pod wiaaaaatr, pod górę i w ogóle niech ktoś po mnie przyjedzie autem. Jadę więc trochę na kole, trochę przed kołem, ale bardziej jednak na kole. Na przejeździe kolejowym w Milówce Hipcia z daleka widzi Wilka, który może być ze dwie minuty przed nami, a skoro jest tak blisko i startował z nami, no to głupio by było nie dogonić i przegrać o kilka minut. Stwierdzam więc, że jednak musi mi się zachcieć, wychodzę na zmianę i jedziemy. Łapiemy go dość szybko i końcówkę dociągamy już we trójkę.
Później pozostaje tylko posiłek na mecie, posiłek w bazie, posiłek w karczmie, drzemka, drugi posiłek w karczmie, a wszystko we wspaniałym towarzystwie i w pięknych okolicznościach przyrody. Polecam, Hipek.
I po wszystkim! (fot. Koło Ultra)
Podsumowując: udało się zejść sporo poniżej 23 godzin, co, jak na wycieczkę przejechaną w myśl zupełnego "niechcemisizmu", brzmi jak dobry wynik. Błędem było niezabranie bukłaka, wiedząc, że z dużym prawdopodobieństwem pojedziemy razem, celując w maksymalnie dwa przystanki w sklepie, a także nieubranie nogawek odpowiednio wcześniej (za co odpokutowałem wczesnym rankiem). Z drugiej strony: przygotowałem się do wyjazdu tak porządnie, że zabrałem zbyt grube, jesienne rękawiczki jako "te cieplejsze", a trasę jakoś uważniej przejrzałem dopiero w wieczór przed startem. Okazuje się więc, że w dalszym ciągu mogę wystartować w maratonie zupełnie na pałę, olać kilka rzeczy, pooglądać sobie widoki, zachód i wschód słońca, a nadal wykręcić przyzwoity czas. To miłe.
Ciekawostka: pierwsza wersja trasy, którą widziałem kilka miesięcy temu, miała prawie półtora raza więcej przewyższeń... Trochę żałuję, że nie przeszła...
Było to moje pierwsze ultra od ponad roku, po prawie trzech kwartałach najpierw nie- a potem wręcz antytrenowania. Tradycyjnie (nie wiem, z czego to wynika) olbrzymie nagromadzenie pracy w czterech tygodniach poprzedzających wyścig umożliwiło mi "stosowne" (w praktycznie dowolnym znaczeniu tego słowa) przygotowanie się fizyczne do wyścigu, więc jechałem raczej w nastroju "dajcie mi powód, a nie pojawię się na starcie i pójdę spać".
W miejscówce VIP u Rafała, w Ujsołach, pojawiamy się w trójkę (razem z Wujkiem Wojtkiem) już w czwartek, piątek upływa na obserwowaniu kapiącego deszczu, prognoz, męczeniu kota, a także szukaniu jedzenia i powodów do niewystartowania. Niestety: prognoza nie daje złudzeń, bo ma być ładnie, ewentualnie z jakimiś przelotnymi opadami, rower, o dziwo, całkiem przyzwoicie chodzi i jakoś nie chce się zepsuć...
Rano, przed startem, budzę się wyspany, zadowolony z życia, zalewam wodą jakąś obrzydliwą (jak się okazało) owsiankę z Biedronki i męczę ją. W międzyczasie w pokoju pojawia się Wojtek, który sieje ferment, podsyła złe pomysły, ale wynika z nich jedno: jednak jedziemy na start. Deszcz ma być, ale na Podhalu i maksymalnie do późnego popołudnia, wiatr może będzie nawet pomagał... No nie: nie da się, trzeba jechać!
Wskutek niewyjaśnionego dla mnie zbiegu okoliczności trafiłem do ostatniej grupy, gdzie na liście startowej tkwi obowiązkowy koński skład z mottem "zerwiemy z koła w każdym możliwym terenie", czyli Hipcia, WuJek Gie, Rysiu Herc i Rafał Jędrusik. Oprócz mnie startują tu jeszcze Wilk i nieznany mi kolega Roman. Ostatnie odliczanie i ulga w oczach orgów, gdy ostatnia z grup wyrusza w teren...
Spodziewałem się, że Wojtek na zjeździe mocno kopnie w korbę i albo porwiemy się już na wysokości tablicy "Gmina Ujsoły żegna - przyjedź zaś!", albo zrobimy zjazd do Węgierskiej Górki w rekordowym, KOM-owym tempie, tymczasem tempo jest żwawe, ale nadal rozgrzewkowe, więc można i spokojnie napełnić płuca wilgocią okolicznych lasów, i nacieszyć oczy ciemną zielenią porannego świata.
Tuż za Węgierską Górką wjeżdżamy w boczne, wąziutkie drogi, gdzie konina zaczyna się wspinać na stromych podjazdach, Rysiu tylko na to czeka, bo z westchnieniem ulgi rusza do góry i melduje się obok Wojtka. Pokonujemy w grupie fragmencik, na jednej dłuższej grupa zaczyna leciutko przyspieszać, rzucam okiem i nie widzę Hipci: ani przed, ani za sobą. Za mną też jej nie ma na najbliższej, widocznej setce metrów, sporo niżej jedzie tylko Wilk, więc uznaję, że coś się musiało jednak stać i odpuszczam koło. Kawałek dalej... zrywam łańcuch. Nie był najnowszy, ale tez nie był jakoś szczególnie zużyty. Ot - po prostu uznał, że pęka.
Pękł i sobie leży.
W międzyczasie dojechała Hipcia, która zdążyła, dzięki uprzejmości lokalnego kierowcy, zwiedzić przydrożny rów (stąd powód opóźnienia). Szybko składam łańcuch do kupy i ruszamy, już we dwójkę. Co ciekawe, na samym początku trasy rozważaliśmy celowe spóźnienie się na start, by przejechać trasę tylko we dwójkę, a tu, proszę, zwykłe zrządzenie losu...
W pięknej pogodzie pokonujemy dwa pagórki i meldujemy się przy podjeździe za Stryszawą. Ciekawe, że nigdy nie udało mi się go przejechać (w tę stronę) w dzień, zawsze wypadał w nocy, więc w końcu mam okazję zobaczyć, jak on faktycznie wygląda. Potem jeszcze Krowiarki, podjazd, który nigdy się nie nudzi i dłuuuuuugi zjazd do Jabłonki.
W drodze na Krowiarki.
Na drodze do Czarnego Dunajca ruch jest zaskakująco niewielki, w międzyczasie zaczyna lekko kropić, a po chwili dociera nad nas olbrzymia chmura idąca znad Tatr. I to już nie jest "kropienie". Mijamy kolejnych kolarzy bunkrujących się po przystankach i, nie wiadomo dlaczego, zakładających kurtki przeciwdeszczowe. Deszcz przechodzi w ulewę, która po jakimś czasie przechodzi w deszcz, który po chwili znika zupełnie. Na podjeździe pod Ząb krótka sesja fotograficzna ze strony organizatorów: Tomek i Krzysiek stoją uśmiechnięci i łapią każdego przejeżdżającego.
Uśmiechaj się, jesteś w telewizorze! (fot. Koło Ultra)
Zjazd z Zębu jest szybki i mokry, ale już od Poronina wszystki powoli schnie, wspinaczka pod Gliczarów jest już zupełnie na sucho. Tutaj Hipcia o mało co nie łapie kolejnego rowu, tym razem dzięki wplątanej we włosy pszczole.
Stroma ścianka przed Łapszanką zaskakuje nas, więc w połowie robimy sobie krótką przerwę techniczną, w międzyczasie dojeżdża do nas Memorek, którego z kolei mijamy na zjeździe. Za Łapszami koło łapie jeden kolega, który trzyma się do podjazdu pod zamek w Nidzicy, gdzie go urywam, ale łapię kolejnego pasażera, który z kolei wyprzedza nas na zjeździe z Falsztyna... a my z kolei doganiamy go na podjeździe pod Knurowską.
Na samej przełęczy na moim liczniku pęka równiutkie 200 km, znak tego, że trzeba w końcu się zatrzymać. Tak naprawdę powinienem tankować już chwilę temu, myślałem, że zatrzymamy się w Łapszach, ale się za fajnie zjeżdżało i... tak wyszło. Hipcia rozpoczyna zjazd tradycyjnie jako pierwsza, liczyłem na to że (równie tradycyjnie) dojdę ją na zjeździe, ale, niestety, trafił się przede mną kierowca, który jechał tak jakby był po raz pierwszy w górach, więc ani nie było jak za nim jechać, ani wyprzedzić (nie wiedziałem jak zareaguje na kolarza wyprzedzającego go na wąskiej drodze).
Ostatecznie zatrzymujemy się przy jakimś Groszku, kupujemy szybko zapasy picia, kilka batonów i ruszamy dalej. Po dłuuuuuugim zjeździe robimy jeden piękny pagórek za Łąckiem, przebijamy się na Tymbark i zaczyna się sto milionów małych, mniej lub bardziej stromych podjeździków.
Zachód taki, że aż się jechać nie chciało...
W międzyczasie zapada zmrok. Częściej kogoś doganiamy, rzadziej ktoś dogania nas. Hipcia robi szybciej podjazdy, ja przeganiam ją na zjazdach, a na dłuższych prostych lub zjazdach jedziemy w kole. Na jakimś pagóreczku przed Kalwarią Zebrzydowską stajemy się ubrać, spóźniona - z perspektywy moich kolan - interwencja, o czym miałem dowiedzieć się dopiero rankiem. Przed Zatorem jest dłuższy, relatywnie płaski odcinek, gdzie sprawnie zmniejszamy dystans do stacji Moya w Zatorze. Po raz kolejny pluję sobie w brodę, że nie zabrałem bukłaka, bo pewnie przystanek byłby zbędny i te ostatnie 80 km można by było pociągnąć bez przerwy. Niestety, susza w bidonach zmusza do postoju, przeciąga się on trochę, bo kilku kolegów kupuje zapiekanki, a potem muszę przetrwać trzech nawalonych chłopaków kupujących "łyzkiżekadanieszszsza" w wersji jednak zero pięć, a nie zero siedem. Uzupełniamy bidony i ruszamy w dalszą trasę.
Zaczyna powoli świtać. Świat zaczyna wracać do kolorów, dystans do mety zauważalnie skraca się z każdą chwilą. Przed Andrychowem łapiemy Wilka, Żubra i jednego kolegę z Grupetto Warszawa, zaczynamy też razem podjazd pod przełęcz Kocierską, ale Hipcia podpuszcza chłopaków do szybszej jazdy, oni oczywiście co do sztuki czują się w obowiązku utrzymania koła, a sama prowodyrka zjeżdża na koniec grupy i... już jedziemy sobie razem.
Zjazd w stronę Żywca tradycyjnie robię szybciej, Hipcia dogania mnie i jak zwykle przegania na pagórkach przed Żywcem, z których ostatni robię tak wolno, że jest mi wstyd nawet przed sobą. Niestety, kolana stwierdziły, że w tym momencie zaprotestują po całej nocy marznięcia, a ja nie miałem motywacji do tego, żeby na ostatnie 40 km robić im jakąś szczególną krzywdę, przynajmniej dopóki nogi nie zagrzeją się w porannym słońcu.
Spotykamy się w Żywcu; dopada mnie kompletna niechęć do jazdy. W sumie to już blisko, ale jednak pod wiaaaaatr, pod górę i w ogóle niech ktoś po mnie przyjedzie autem. Jadę więc trochę na kole, trochę przed kołem, ale bardziej jednak na kole. Na przejeździe kolejowym w Milówce Hipcia z daleka widzi Wilka, który może być ze dwie minuty przed nami, a skoro jest tak blisko i startował z nami, no to głupio by było nie dogonić i przegrać o kilka minut. Stwierdzam więc, że jednak musi mi się zachcieć, wychodzę na zmianę i jedziemy. Łapiemy go dość szybko i końcówkę dociągamy już we trójkę.
Później pozostaje tylko posiłek na mecie, posiłek w bazie, posiłek w karczmie, drzemka, drugi posiłek w karczmie, a wszystko we wspaniałym towarzystwie i w pięknych okolicznościach przyrody. Polecam, Hipek.
I po wszystkim! (fot. Koło Ultra)
Podsumowując: udało się zejść sporo poniżej 23 godzin, co, jak na wycieczkę przejechaną w myśl zupełnego "niechcemisizmu", brzmi jak dobry wynik. Błędem było niezabranie bukłaka, wiedząc, że z dużym prawdopodobieństwem pojedziemy razem, celując w maksymalnie dwa przystanki w sklepie, a także nieubranie nogawek odpowiednio wcześniej (za co odpokutowałem wczesnym rankiem). Z drugiej strony: przygotowałem się do wyjazdu tak porządnie, że zabrałem zbyt grube, jesienne rękawiczki jako "te cieplejsze", a trasę jakoś uważniej przejrzałem dopiero w wieczór przed startem. Okazuje się więc, że w dalszym ciągu mogę wystartować w maratonie zupełnie na pałę, olać kilka rzeczy, pooglądać sobie widoki, zachód i wschód słońca, a nadal wykręcić przyzwoity czas. To miłe.
- DST 498.12km
- Czas 21:39
- VAVG 23.01km/h
- VMAX 68.76km/h
- K: 19.0
- Kalorie 10068kcal
- Podjazdy 7022m
- Sprzęt Czorny
Piątek, 26 czerwca 2020
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Zgubiłem się w Pruszkowie, wylądowałem w Tworkach...
Rozpocząłem trasę tradycyjnie, z Okęcia, pojechałem nawet jednym z ostatnich śladów, ale uznałem, że będzie fajnie, jak pojadę bezpośrednio na Pruszków.
Efektem było wbicie się od jakiejś podejrzanej strony, dojechanie do miejsca, które znam, a później wbicie się w jakieś miejsce, którego nie znam (i nie chcę juz znać), a potem wielka ulga na widok obwodnicy (oczywiście wszędzie, gdzie tylko mogłem, coś popierdzieliłem, albo skręciłem źle, albo wjechałem w drogę rowerowa, która kończyła się na krzakach, przechodząc w błoto...)
Efektem było wbicie się od jakiejś podejrzanej strony, dojechanie do miejsca, które znam, a później wbicie się w jakieś miejsce, którego nie znam (i nie chcę juz znać), a potem wielka ulga na widok obwodnicy (oczywiście wszędzie, gdzie tylko mogłem, coś popierdzieliłem, albo skręciłem źle, albo wjechałem w drogę rowerowa, która kończyła się na krzakach, przechodząc w błoto...)
- DST 55.64km
- Czas 01:51
- VAVG 30.08km/h
- VMAX 52.92km/h
- K: 24.0
- HRmax 177 ( 91%)
- HRavg 148 ( 76%)
- Kalorie 1372kcal
- Podjazdy 281m
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 25 czerwca 2020
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Kampinos
Popołudniowa pętelka do Kampinosu z powrotem przez Gawratową Wolę i z Leszna po swoich śladach. Jakoś tak gorąco, duszno, ale o dziwo bez deszczu. Po jeździe jeszcze musiałem rozruszać przednią przerzutkę, która się obraziła na mnie zaledwie tydzień po poprzednim czyszczeniu i uparcie zrzucała mi z blatu po niektórych zatrzymaniach...
Do Kampinosu było przepięknie, wiatr w plecy był taki, że oby tak zawsze... Z powrotem jednak trzeba było odrobić to, co się dostało darmo.
Do Kampinosu było przepięknie, wiatr w plecy był taki, że oby tak zawsze... Z powrotem jednak trzeba było odrobić to, co się dostało darmo.
- DST 88.16km
- Czas 02:46
- VAVG 31.87km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 23 czerwca 2020
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Jak nie dostać mandatu
Jest sobie takie miejsce w Kaputach, gdzie stoi cud architektury nowoczesnej zwany Villa Campina. Naprzeciwko niego ktoś zbudował przepiękny ciąg pieszo rowerowy zbudowany z modnej kostki Bauma. Ciąg ten wiedzie od ronda w Strzykułach i przez trzy kilometry swojego prowadzenia rowerzystów bezpiecznym terenem, z dala od złych samochodów, przecina jedną drogę, kilka wyjazdów z bram i jedną szykanę przy kapliczce. Ot, taki sobie chodniczek, jakich wiele, taki nie za wąski, nawet równy.
Większość pr0 kolarzy omija go bardzo starannie, szczególnie od kiedy odremonotowano część jezdni obok i okazało się, że na jezdni jest po pierwsze równiej, a po drugie mniej tłoczno. Jakoś mam awersję do unikania ciągów rowerowych wtedy, kiedy są nawet sensowne, a ja nie mam wyraźnej potrzeby ich unikania (tj. np. gdy wiem doskonale dokąd nimi dojadę), więc zawsze tam sobie jeżdżę. Wspomniana dróżka kończy się wyjazdem na skrzyżowanie, ale ja zwykle zjeżdżam nieco wcześniej, by swoim dojechaniem do drogi kierowców nie straszyć (serio, głupie miejsce na zjazd).
Zjechałem sobie na jezdnię i zauważyłem, że w oddali miga niebieska szklanka, a przy drodze stoi wóz straży pożarnej. Faktycznie, ostatnie ulewy musiały się tu mocno udzielić, a właściciele okolicznych domów prawdopodobnie nie planowali basenów, a jeśli tak, to nie w tej formie (chyba że to spełnienie wyborczej obietnicy w ramach akcji Oczko+).
Skrzyżowanie zablokowane pachołkami, obok stoi wóz straży gminnej. Widzę, że pan akurat wyszedł i idzie w moją stronę, więc zwalniam, by zapytać, czy rowerem przemknę się obok tych wozów i węży odpompowujących wodę, a ten, zupełnie zaskakująco, strzela do mnie pytaniem: dlaczego pan nie jedzie drogą rowerową?
Zgłupiałem.
Zacząłem tłumaczyć, ze dopiero co zjechałem z DDPiR, ale okazało się, że pan widział jeno stan końcowy, czyli to gdzie się pojawiłem, a nie skąd tam nadjechałem. Po krótkiej rozmowie, podczas której tłumaczyłem, że "ja serio tylko ten kawałek", a on mówił, że widział tylko, że jadę, zapytałem wprost: czy zmierzamy do ukarania mnie. Pan odpowiedział, że jeszcze nie wie... Wobec tego streściłem raz jeszcze, cierpliwie, całą moją historię jazdy, opisując dokładnie kiedy zjeżdżam i dlaczego nie jadę do końca. Pan strażnik uśmiechnął się, powiedział, że to tłumaczenie go przekonuje i puścił mnie dalej, prosząc jedynie, żebym przeniósł rower nad wężami, a nie jeździł po nich.
Z tego, co powiedział mi wcześniej, ktoś już został ukarany. Być może nie był przekonujący, a być może poszedł w złą argumentację rodem z dyskusji w internetach. Tak to już jest, jak zaczynamy grzecznie, to może skończy się i bez pouczenia...
Większość pr0 kolarzy omija go bardzo starannie, szczególnie od kiedy odremonotowano część jezdni obok i okazało się, że na jezdni jest po pierwsze równiej, a po drugie mniej tłoczno. Jakoś mam awersję do unikania ciągów rowerowych wtedy, kiedy są nawet sensowne, a ja nie mam wyraźnej potrzeby ich unikania (tj. np. gdy wiem doskonale dokąd nimi dojadę), więc zawsze tam sobie jeżdżę. Wspomniana dróżka kończy się wyjazdem na skrzyżowanie, ale ja zwykle zjeżdżam nieco wcześniej, by swoim dojechaniem do drogi kierowców nie straszyć (serio, głupie miejsce na zjazd).
Zjechałem sobie na jezdnię i zauważyłem, że w oddali miga niebieska szklanka, a przy drodze stoi wóz straży pożarnej. Faktycznie, ostatnie ulewy musiały się tu mocno udzielić, a właściciele okolicznych domów prawdopodobnie nie planowali basenów, a jeśli tak, to nie w tej formie (chyba że to spełnienie wyborczej obietnicy w ramach akcji Oczko+).
Skrzyżowanie zablokowane pachołkami, obok stoi wóz straży gminnej. Widzę, że pan akurat wyszedł i idzie w moją stronę, więc zwalniam, by zapytać, czy rowerem przemknę się obok tych wozów i węży odpompowujących wodę, a ten, zupełnie zaskakująco, strzela do mnie pytaniem: dlaczego pan nie jedzie drogą rowerową?
Zgłupiałem.
Zacząłem tłumaczyć, ze dopiero co zjechałem z DDPiR, ale okazało się, że pan widział jeno stan końcowy, czyli to gdzie się pojawiłem, a nie skąd tam nadjechałem. Po krótkiej rozmowie, podczas której tłumaczyłem, że "ja serio tylko ten kawałek", a on mówił, że widział tylko, że jadę, zapytałem wprost: czy zmierzamy do ukarania mnie. Pan odpowiedział, że jeszcze nie wie... Wobec tego streściłem raz jeszcze, cierpliwie, całą moją historię jazdy, opisując dokładnie kiedy zjeżdżam i dlaczego nie jadę do końca. Pan strażnik uśmiechnął się, powiedział, że to tłumaczenie go przekonuje i puścił mnie dalej, prosząc jedynie, żebym przeniósł rower nad wężami, a nie jeździł po nich.
Z tego, co powiedział mi wcześniej, ktoś już został ukarany. Być może nie był przekonujący, a być może poszedł w złą argumentację rodem z dyskusji w internetach. Tak to już jest, jak zaczynamy grzecznie, to może skończy się i bez pouczenia...
- DST 53.83km
- Czas 01:44
- VAVG 31.06km/h
- Sprzęt Stefan