Wpisy archiwalne w kategorii
do czytania
Dystans całkowity: | 96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 4314:10 |
Średnia prędkość: | 22.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 164904 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 202907 kcal |
Liczba aktywności: | 1948 |
Średnio na aktywność: | 49.73 km i 2h 13m |
Więcej statystyk |
Środa, 5 czerwca 2019
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Sauna
Cieplutko było, no co?
Dawno nie jeździłem przez Truskawkę (a w końcu sezon, prawda?) i źle oszacowałem: byłem przekonany, że to wychodzi 2,5 h, gdy jedzie się spokojnie. Otóż nie. Dwie i pół wychodzą wtedy, gdy jedzie się dynamicznie.
A przy okazji - wow - synchro BS-a ze Stravą jest super! I do tego wypluwa tyyyle dodatkowych informacji!
Dawno nie jeździłem przez Truskawkę (a w końcu sezon, prawda?) i źle oszacowałem: byłem przekonany, że to wychodzi 2,5 h, gdy jedzie się spokojnie. Otóż nie. Dwie i pół wychodzą wtedy, gdy jedzie się dynamicznie.
A przy okazji - wow - synchro BS-a ze Stravą jest super! I do tego wypluwa tyyyle dodatkowych informacji!
- DST 79.69km
- Czas 02:30
- VAVG 31.88km/h
- VMAX 44.64km/h
- K: 26.0
- HRmax 172 ( 89%)
- HRavg 149 ( 77%)
- Kalorie 1803kcal
- Podjazdy 139m
- Sprzęt Stefan
Sobota, 18 maja 2019
Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, solo
Tour de Silesia
Wstałem kilkanaście minut przed pobudką, bo jasno było już tak długo, że zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie przespaliśmy odpowiedniej godziny. Wszystko było w porządku, budzik jednak zadzwonił o umówionej porze.
Poranek przed startem był taki, jak zwykle: jakieś podłe - bo zjedzone bez apetytu, jak zawsze rankiem - śniadanie, zebranie rzeczy, ostatnie sprawdzenie, czy wszystko jest spakowane, zapakowanie rowerów na dach i spokojna jazda w kierunku Godowa. Do startu pozostało lekko poniżej godziny.
Na miejscu panuje już pełen rozgardiasz, zawodnicy i kibice kręcą się dookoła, przeplatają ze sobą, różnobarwne koszulki, nazwy klubów kolarskich, sponsorów i loga tworzą rozmaite wzory, jak w kalejdoskopie. Pierwsze grupy zawodników już startują. Parking zapchany samochodami, przy większości ktoś stoi, ktoś rozmawia, ktoś pompuje koła w ostatniej chwili...
Spacerujemy sobie spokojnie na miejsce startu. Zdajemy przepaki, za chwilę podbija Rafał Górnik i jest nas już sanatoryjna trójka. W pewnym momencie - oczywiście, w ostatniej chwili - zdaję sobie sprawę z tego, że nie zabrałem rękawiczek z samochodu. A w końcu miałem pojechać w krótkich rękawiczkach pierwszy raz w tym roku; nie można przegapić takiej okazji!
Startujemy w ostatniej grupie solistów dystansu 500. Mijają ostatnie chwile i wskakujemy na rowery. Jeszcze w Godowie pojawia się pierwsza próba ucieczki i formuje się coś w rodzaju peletonu, który na kilku kolejnych kilometrach rozwinie się do przepisowych, stumetrowych odstępów. Tymczasem zajmuję miejsce gdzieś pośrodku i ruszam sobie swoim tempem.
Praktycznie od razu wjeżdżamy do Czech. Za pierwszym skrzyżowaniem sytuacja nieco się wyjaśnia: kilka osób (w tym: Rysiek Herc, Kosma Szafraniak i Paweł Sojecki) wiszą kilkaset metrów przede mną, a powoli doganiam jakiegoś zawodnika - chyba jeszcze z poprzedniej grupy startowej.
Pierwszym i jednocześnie najpoważniejszym wyzwaniem całego wyścigu był podjazd pod Łysą Horę. Sam podjazd - licząc od ostatniego istotnego zjazdu - miał prawie 20 km, z czego kluczowe było ostatnie 8. Pierwsze 12 km po lekko wznoszącym się terenie, można było potraktować jako swoistą rozgrzewkę przed tym, co miało wkrótce nadejść.
O ile jeszcze do tego momentu doganiałem zawodników raczej sporadycznie, to na podjeździe pod sam szczyt było już bardzo wiele osób. Większość jechała, ale kilka osób już przeszło na "bikewalking". Moje zdumienie wzbudził jeden z kolegów walczący przy kadencji poniżej 20, z korbą przystosowaną raczej do odcinków płaskich, a nie podjazdów regularnie przekraczających 12%. Z drugiej strony: sporo osób zjeżdżało w kurtkach. Czyżby na górze było aż tak zimno?
Na szczycie okazuje się, że jest raczej ciepło. Podaję swój numer koledze odhaczającemu kolejnych zdobywców, dopinam koszulkę i ruszam w dół, na 15 km zjazdu. W pierwszym punkcie żywieniowym uzupełniam tylko bidony, rezygnuję z drożdżówki, bo nie chcę sobie pokleić kierownicy. I tak na Pustevnym czeka na mnie obiad i mój przepak z resztą rzeczy na drogę.
Pogoda dopisuje. Noga też sobie radzi, podjazdy wchodzą, niewielki, ale sztywny podjazd pod zbiornik zaporowy Šance funduje mi miłe widoki i kolejnych miniętych rowerzystów. Na horyzoncie pojawia się krótki odcinek, który mamy pokonać na terenie Słowacji - podjazd pod przełęcz Bumbálka to drugi z istotnych podjazdów na mapie tegorocznego Tour de Silesia. Praktycznie cały przez las, w cieniu, z przyjemnym, dochodzącym do 7% nachyleniem, robi się go bardzo miło. Za przełęczą pojawia się zjazd, który trwa... i trwa... i trwa... 13 kilometrów zjazdu zostaje przerwane kolejną wspinaczką, tym razem pod zbocze Soláňa.
Podjazd jak podjazd. Nogi ruszają się tak, jak zwykle, na przemian, czasu jest dużo, widoki ładne, ale często zasłaniane przez drzewa, to, pomyślałem sobie, zerknę na telefon. Bo w sumie co mi szkodzi, może kto pisał?
Niepokój mój wzbudza nieodebrane połączenie i SMS od Rafała zaczynający się od "Skoro Hipcia DNF, to...". Dość szybko udaje mi się ustalić, co się stało: karbonowe koło poszło w drzazgi, udało się dojechać do PK1, stamtąd ma zapewniony transport do mety. No dobrze, więc jest nieźle, to, co najważniejsze - czyli transport - jest załatwione. Odechciało mi się, co prawda, uciekać (bo jak mam uciekać, skoro nikt nie goni), ale w końcu jadę dalej. W międzyczasie zauważam jeszcze SMS-a od Rafała, który pisze mi coś o afirmacji piękna Czech. Czyli przestało mu się chcieć walczyć o wynik i jedzie sobie na spokojnie... też dobrze.
Na samej przełęczy trochę zamarudziłem (rozmawianie przez telefon na zjeździe klasyfikuję raczej pośród średnich pomysłów), więc na zjeździe mija mnie jeden z zawodników, którego uprzednio wyprzedziłem. Jadę sobie widząc go w oddali na podjeździe pod Pustevny. Podjazd jest też z gatunku tych długich, ale bez wielu odcinków zbliżająych się do 10%.
Na szczycie jest bardzo wielu turystów, korzystam z tego, że trochę podgoniłem, a kolega, który był przede mną, toruje drogą okrzykami "POZOR, POZOR!".
Na miejscu dostaję talerz pełen makaronu z warzywami i mięsa, pomiędzy kolejnymi gryzami uzupełniam bidon, pakuję do kieszeni jedzenie z przepaku (póki co planowanie wyszło mi idealnie - z pierwszej części został mi dokładnie jeden żel) i... i niefrasobliwie piszę sobie SMS-y. Dowiaduję się, że Hipcia niedługo będzie zjeżdżała do bazy, a tymczasem Rafał... jest od niej 30 km! Okazuje się, że "afirmowanie piękna Czech" znaczyło ni mniej, ni więcej, tylko to, że nasz dzielny bohater skręcił sobie gdzieś ze śladu i pojechał do bazy. Chwilę później w komplecie z nieodebranym połączeniem dostaję wiadomość, która zmieniła cały dzień: "Planowałem namówić Cię do DNF i do grilla u mnie". I tu zaczęło się myślenie.
Z jednej strony mamy trasę: piękną, bardzo dobrze przygotowaną, dobrą pogodę, dobrą i relatywnie świeżą nogę - aż szkoda tego nie wykorzystać. Ale z drugiej strony: walczyć o miejsca nie walczę, co najwyżej o zadowolenie z trasy i zwiedzony kawałek świata. Te decyzje zajmują mi zdecydowanie za dużo czasu - na szczycie spędzam prawie 45 minut (a gotowy do jazdy byłem po maksymalnie kwadransie), ale koniec końców zdaję sobie sprawę z tego, że i tak nawet gdybym teraz pojechał do bazy, to będę wieczorem, ale w samej bazie. Pakowanie się do samochodu i jazda gdziekolwiek łączy się z tym, że grilla zrobimy, owszem, ale po północy.
Puszczam się w zjazd. Jest długi i byłby przyjemny, gdyby nie mnogość turystów na hulajnogach, przy których trzeba było solidnie zwalniać, a raz prawie się zatrzymać. Dopiero w Trojanowicach zaczyna się normalny ruch i można jechać bez obawy o potrącenie kogoś.
Mijam Frenštát pod Radhoštěm, zatrzymuję się w mieście i rzucam okiem na telefon. Okazuje się, że pozornie rozwiązana już sprawa zyskała jedną, nową zmienną: jeśli skręcę na Frydek-Mistek, to Rafał zabierze mnie autem, podjedziemy do bazy i... i już. Samo wycofanie się z wyścigu tylko dlatego, że mogę, a nie dlatego, że muszę, brzmi jak coś nowego i bardzo kuszącego, ale tego akurat nie biorę pod uwagę przy decyzji. Jest ciężko, bo z jednej strony mamy super trasę, z drugiej - fakt tego, że swoje już dziś przejechałem, a Śląsk zjeździłem ostatnio na majówce. Decyzja jest trudna, ale zostaje podjęta: skręcam na północ, na Frydek-Mistek, podaję Rafałowi trasę, którą będę jechał i ruszam. Po kilkudziesięciu minutach stoję już na stacji Shella, pakuję rower do samochodu i jedziemy w stronę Godowa.
Na miejscu Tata Pawła załatwia specjalnie dla nas obiad (który miał być wydawany na mecie, ale od 22:00). Faktycznie, jedzenie konkretne i bardzo smaczne!
Koło Hipci robiło wrażenie. Rozwalona obręcz została zabezpieczona… opakowaniem po żelu i taśmą izolacyjną. To rozwiązanie pozwoliło jej w miarę bezpiecznie (choć tylny hamulec został wykręcony) zjechać z Łysej Hory, bez wybijającej na zewnątrz dętki i łapania kolejnych gum. Nigdy w życiu nie miała okazji tyle razy ściągać opony aby zmieniać bądź łatać dętkę – i to wszystko bez specjalistycznych szkoleń, które, jak głoszą plotki i sprawdzone pogłoski, można, za drobną opłatą, przejść w niektórych miejscach w Polsce.
Zostawiamy rowery u Rafała, pakujemy się w swój samochód i po kilkudziesięciu kilometrach relaksujemy się już na Zamku w Ujsołach, patrząc leniwym wzrokiem jak przesuwają się chorągiewki na mapie.
Gdy zbudziło nas poranne słońce i piliśmy na tarasie pierwszą kawę, niektórzy z zawodników byli zaledwie kilkanaście kilometrów od nas (i 90 przed metą) - w Węgierskiej Górce. My tymczasem zakończyliśmy ten udany weekend spacerem w góry i piwem w schronisku...
Nie dane było mi przejechać całej trasy, ale organizację samego maratonu - począwszy od przygotowania trasy aż do obsługi na niej - oceniam bardzo wysoko. Paweł i Sebastian, a także wszystkie inne wspierające maraton osoby stanęły zdecydowanie na wysokości zadania i zorganizowały super wyścig, z gatunku tych, na które chce się wracać. Podobno było dużo wycofów, ale po tym, co widziałem i na Łysej, i na kolejnych podjazdach, wnioskuję, że to nie kwestia samej trasy, tylko zawodników (miałem wrażenie, że niektórzy po raz pierwszy w życiu jechali w górach). Mam nadzieję, że organizatorzy nie odejdą w stronę ułatwiania trasy i że w przyszłym roku uda mi się przejechać Tour de Silesia w całości, po tak samo srogiej trasie!
Foty na fejsie.
Poranek przed startem był taki, jak zwykle: jakieś podłe - bo zjedzone bez apetytu, jak zawsze rankiem - śniadanie, zebranie rzeczy, ostatnie sprawdzenie, czy wszystko jest spakowane, zapakowanie rowerów na dach i spokojna jazda w kierunku Godowa. Do startu pozostało lekko poniżej godziny.
Na miejscu panuje już pełen rozgardiasz, zawodnicy i kibice kręcą się dookoła, przeplatają ze sobą, różnobarwne koszulki, nazwy klubów kolarskich, sponsorów i loga tworzą rozmaite wzory, jak w kalejdoskopie. Pierwsze grupy zawodników już startują. Parking zapchany samochodami, przy większości ktoś stoi, ktoś rozmawia, ktoś pompuje koła w ostatniej chwili...
Spacerujemy sobie spokojnie na miejsce startu. Zdajemy przepaki, za chwilę podbija Rafał Górnik i jest nas już sanatoryjna trójka. W pewnym momencie - oczywiście, w ostatniej chwili - zdaję sobie sprawę z tego, że nie zabrałem rękawiczek z samochodu. A w końcu miałem pojechać w krótkich rękawiczkach pierwszy raz w tym roku; nie można przegapić takiej okazji!
Startujemy w ostatniej grupie solistów dystansu 500. Mijają ostatnie chwile i wskakujemy na rowery. Jeszcze w Godowie pojawia się pierwsza próba ucieczki i formuje się coś w rodzaju peletonu, który na kilku kolejnych kilometrach rozwinie się do przepisowych, stumetrowych odstępów. Tymczasem zajmuję miejsce gdzieś pośrodku i ruszam sobie swoim tempem.
Praktycznie od razu wjeżdżamy do Czech. Za pierwszym skrzyżowaniem sytuacja nieco się wyjaśnia: kilka osób (w tym: Rysiek Herc, Kosma Szafraniak i Paweł Sojecki) wiszą kilkaset metrów przede mną, a powoli doganiam jakiegoś zawodnika - chyba jeszcze z poprzedniej grupy startowej.
Pierwszym i jednocześnie najpoważniejszym wyzwaniem całego wyścigu był podjazd pod Łysą Horę. Sam podjazd - licząc od ostatniego istotnego zjazdu - miał prawie 20 km, z czego kluczowe było ostatnie 8. Pierwsze 12 km po lekko wznoszącym się terenie, można było potraktować jako swoistą rozgrzewkę przed tym, co miało wkrótce nadejść.
O ile jeszcze do tego momentu doganiałem zawodników raczej sporadycznie, to na podjeździe pod sam szczyt było już bardzo wiele osób. Większość jechała, ale kilka osób już przeszło na "bikewalking". Moje zdumienie wzbudził jeden z kolegów walczący przy kadencji poniżej 20, z korbą przystosowaną raczej do odcinków płaskich, a nie podjazdów regularnie przekraczających 12%. Z drugiej strony: sporo osób zjeżdżało w kurtkach. Czyżby na górze było aż tak zimno?
Na szczycie okazuje się, że jest raczej ciepło. Podaję swój numer koledze odhaczającemu kolejnych zdobywców, dopinam koszulkę i ruszam w dół, na 15 km zjazdu. W pierwszym punkcie żywieniowym uzupełniam tylko bidony, rezygnuję z drożdżówki, bo nie chcę sobie pokleić kierownicy. I tak na Pustevnym czeka na mnie obiad i mój przepak z resztą rzeczy na drogę.
Pogoda dopisuje. Noga też sobie radzi, podjazdy wchodzą, niewielki, ale sztywny podjazd pod zbiornik zaporowy Šance funduje mi miłe widoki i kolejnych miniętych rowerzystów. Na horyzoncie pojawia się krótki odcinek, który mamy pokonać na terenie Słowacji - podjazd pod przełęcz Bumbálka to drugi z istotnych podjazdów na mapie tegorocznego Tour de Silesia. Praktycznie cały przez las, w cieniu, z przyjemnym, dochodzącym do 7% nachyleniem, robi się go bardzo miło. Za przełęczą pojawia się zjazd, który trwa... i trwa... i trwa... 13 kilometrów zjazdu zostaje przerwane kolejną wspinaczką, tym razem pod zbocze Soláňa.
Podjazd jak podjazd. Nogi ruszają się tak, jak zwykle, na przemian, czasu jest dużo, widoki ładne, ale często zasłaniane przez drzewa, to, pomyślałem sobie, zerknę na telefon. Bo w sumie co mi szkodzi, może kto pisał?
Niepokój mój wzbudza nieodebrane połączenie i SMS od Rafała zaczynający się od "Skoro Hipcia DNF, to...". Dość szybko udaje mi się ustalić, co się stało: karbonowe koło poszło w drzazgi, udało się dojechać do PK1, stamtąd ma zapewniony transport do mety. No dobrze, więc jest nieźle, to, co najważniejsze - czyli transport - jest załatwione. Odechciało mi się, co prawda, uciekać (bo jak mam uciekać, skoro nikt nie goni), ale w końcu jadę dalej. W międzyczasie zauważam jeszcze SMS-a od Rafała, który pisze mi coś o afirmacji piękna Czech. Czyli przestało mu się chcieć walczyć o wynik i jedzie sobie na spokojnie... też dobrze.
Na samej przełęczy trochę zamarudziłem (rozmawianie przez telefon na zjeździe klasyfikuję raczej pośród średnich pomysłów), więc na zjeździe mija mnie jeden z zawodników, którego uprzednio wyprzedziłem. Jadę sobie widząc go w oddali na podjeździe pod Pustevny. Podjazd jest też z gatunku tych długich, ale bez wielu odcinków zbliżająych się do 10%.
Na szczycie jest bardzo wielu turystów, korzystam z tego, że trochę podgoniłem, a kolega, który był przede mną, toruje drogą okrzykami "POZOR, POZOR!".
Na miejscu dostaję talerz pełen makaronu z warzywami i mięsa, pomiędzy kolejnymi gryzami uzupełniam bidon, pakuję do kieszeni jedzenie z przepaku (póki co planowanie wyszło mi idealnie - z pierwszej części został mi dokładnie jeden żel) i... i niefrasobliwie piszę sobie SMS-y. Dowiaduję się, że Hipcia niedługo będzie zjeżdżała do bazy, a tymczasem Rafał... jest od niej 30 km! Okazuje się, że "afirmowanie piękna Czech" znaczyło ni mniej, ni więcej, tylko to, że nasz dzielny bohater skręcił sobie gdzieś ze śladu i pojechał do bazy. Chwilę później w komplecie z nieodebranym połączeniem dostaję wiadomość, która zmieniła cały dzień: "Planowałem namówić Cię do DNF i do grilla u mnie". I tu zaczęło się myślenie.
Z jednej strony mamy trasę: piękną, bardzo dobrze przygotowaną, dobrą pogodę, dobrą i relatywnie świeżą nogę - aż szkoda tego nie wykorzystać. Ale z drugiej strony: walczyć o miejsca nie walczę, co najwyżej o zadowolenie z trasy i zwiedzony kawałek świata. Te decyzje zajmują mi zdecydowanie za dużo czasu - na szczycie spędzam prawie 45 minut (a gotowy do jazdy byłem po maksymalnie kwadransie), ale koniec końców zdaję sobie sprawę z tego, że i tak nawet gdybym teraz pojechał do bazy, to będę wieczorem, ale w samej bazie. Pakowanie się do samochodu i jazda gdziekolwiek łączy się z tym, że grilla zrobimy, owszem, ale po północy.
Puszczam się w zjazd. Jest długi i byłby przyjemny, gdyby nie mnogość turystów na hulajnogach, przy których trzeba było solidnie zwalniać, a raz prawie się zatrzymać. Dopiero w Trojanowicach zaczyna się normalny ruch i można jechać bez obawy o potrącenie kogoś.
Mijam Frenštát pod Radhoštěm, zatrzymuję się w mieście i rzucam okiem na telefon. Okazuje się, że pozornie rozwiązana już sprawa zyskała jedną, nową zmienną: jeśli skręcę na Frydek-Mistek, to Rafał zabierze mnie autem, podjedziemy do bazy i... i już. Samo wycofanie się z wyścigu tylko dlatego, że mogę, a nie dlatego, że muszę, brzmi jak coś nowego i bardzo kuszącego, ale tego akurat nie biorę pod uwagę przy decyzji. Jest ciężko, bo z jednej strony mamy super trasę, z drugiej - fakt tego, że swoje już dziś przejechałem, a Śląsk zjeździłem ostatnio na majówce. Decyzja jest trudna, ale zostaje podjęta: skręcam na północ, na Frydek-Mistek, podaję Rafałowi trasę, którą będę jechał i ruszam. Po kilkudziesięciu minutach stoję już na stacji Shella, pakuję rower do samochodu i jedziemy w stronę Godowa.
Na miejscu Tata Pawła załatwia specjalnie dla nas obiad (który miał być wydawany na mecie, ale od 22:00). Faktycznie, jedzenie konkretne i bardzo smaczne!
Koło Hipci robiło wrażenie. Rozwalona obręcz została zabezpieczona… opakowaniem po żelu i taśmą izolacyjną. To rozwiązanie pozwoliło jej w miarę bezpiecznie (choć tylny hamulec został wykręcony) zjechać z Łysej Hory, bez wybijającej na zewnątrz dętki i łapania kolejnych gum. Nigdy w życiu nie miała okazji tyle razy ściągać opony aby zmieniać bądź łatać dętkę – i to wszystko bez specjalistycznych szkoleń, które, jak głoszą plotki i sprawdzone pogłoski, można, za drobną opłatą, przejść w niektórych miejscach w Polsce.
Zostawiamy rowery u Rafała, pakujemy się w swój samochód i po kilkudziesięciu kilometrach relaksujemy się już na Zamku w Ujsołach, patrząc leniwym wzrokiem jak przesuwają się chorągiewki na mapie.
Gdy zbudziło nas poranne słońce i piliśmy na tarasie pierwszą kawę, niektórzy z zawodników byli zaledwie kilkanaście kilometrów od nas (i 90 przed metą) - w Węgierskiej Górce. My tymczasem zakończyliśmy ten udany weekend spacerem w góry i piwem w schronisku...
Nie dane było mi przejechać całej trasy, ale organizację samego maratonu - począwszy od przygotowania trasy aż do obsługi na niej - oceniam bardzo wysoko. Paweł i Sebastian, a także wszystkie inne wspierające maraton osoby stanęły zdecydowanie na wysokości zadania i zorganizowały super wyścig, z gatunku tych, na które chce się wracać. Podobno było dużo wycofów, ale po tym, co widziałem i na Łysej, i na kolejnych podjazdach, wnioskuję, że to nie kwestia samej trasy, tylko zawodników (miałem wrażenie, że niektórzy po raz pierwszy w życiu jechali w górach). Mam nadzieję, że organizatorzy nie odejdą w stronę ułatwiania trasy i że w przyszłym roku uda mi się przejechać Tour de Silesia w całości, po tak samo srogiej trasie!
Foty na fejsie.
- DST 204.59km
- Czas 07:58
- VAVG 25.68km/h
- VMAX 66.60km/h
- K: 20.0
- HRmax 177 ( 91%)
- HRavg 150 ( 77%)
- Kalorie 5533kcal
- Podjazdy 3444m
- Sprzęt Czorny
Czwartek, 9 maja 2019
Kategoria > 50 km, do czytania, trening
Sanatoryjne (na) coffee ride ☕
Wspólna wycieczka z TurboMichałem na kilkanaście dni przed jego wylotem do USA.
- DST 65.32km
- Czas 02:13
- VAVG 29.47km/h
- VMAX 45.00km/h
- K: 12.0
- Kalorie 1570kcal
- Podjazdy 129m
- Sprzęt Stefan
Poniedziałek, 15 kwietnia 2019
Kategoria do czytania, transport
To się zdecydujmy!
Rano jeden stopień i jadę ubrany na ciepło, po pracy stopni 15 i nagle nie wiadomo co ze sobą zrobić...
- DST 15.71km
- Czas 00:55
- VAVG 17.14km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 14 kwietnia 2019
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Wiało jak nie wiem co
A rzadko wieje tak fajnie, że bez pedałowania jedzie się miejscami pod 37 km/h... A z pedałowaniem to już w ogóle inaczej (i lepiej) szło - kilka PR-ów wpadło.
Standardowo przez Witki, kawałek za Leszno i tradycyjny powrót stroną "od puszczy".
Standardowo przez Witki, kawałek za Leszno i tradycyjny powrót stroną "od puszczy".
- DST 64.41km
- Czas 02:03
- VAVG 31.42km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 13 kwietnia 2019
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Odrobinkę deszczowo
Czekałem, aż zrobi się sucho, ale zostałem wygoniony z domu. Pierwsze kilometry przeleciały po wilgotnym asfalcie, ale potem się, niestety, rozpadało - a i tak dobrze, że był to deszcz, a nie śnieg, jak rano.
Oczywiście całą drogę zrobiłem na mokro, a w Lipkowie... wyjechałem na suchy asfalt.
Oczywiście całą drogę zrobiłem na mokro, a w Lipkowie... wyjechałem na suchy asfalt.
- DST 84.82km
- Czas 02:47
- VAVG 30.47km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 9 kwietnia 2019
Kategoria > 50 km, do czytania, trening
Pętla eS-Ośm
Zakręciłem się trzy razy po Pętli S8, a potem wyrzeźbiłem na mapie takie nie wiadomo co.
Pierwszy raz zdarzyło mi się zawracać na Bolimowskiej, by zrobić jeszcze kawał trasy (zwykle Bolimowska = koniec zasadniczej części treningu).
Pierwszy raz zdarzyło mi się zawracać na Bolimowskiej, by zrobić jeszcze kawał trasy (zwykle Bolimowska = koniec zasadniczej części treningu).
- DST 59.68km
- Czas 02:05
- VAVG 28.65km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 30 marca 2019
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Bieniewice
Tradycyjnie: do Bieniewic mocny wiatr, powrót z Leszna z wiatrem.
- DST 75.70km
- Czas 02:31
- VAVG 30.08km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 26 marca 2019
Kategoria do czytania, transport
Tuż po śnieżycy
Wczoraj wskutek tejże (trwała 20 minut) zginęło 8 osób.
- DST 18.79km
- Czas 01:03
- VAVG 17.90km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 24 marca 2019
Kategoria trening, do czytania, > 50 km
Pierwszy Szopen
Wiatr z północnego zachodu tak mocnym był, że miejscami jechałem po 22 km/h. Na szczęście zrobiło się nieco lepiej kawałek za ŻW, dojechałem do Mokasa w inny sposób (bezpośrednio z Żelazowej) i wróciłem już elegancko, z wiatrem. Tuż pod blokiem chciałem dokręcić do równego 100,00, przekręciłem ze 200 m po podwórku, ale brakło mniej niż 10 metrów. Taki pech.
Chociaż Garmin wskazuje 100,00...
Chociaż Garmin wskazuje 100,00...
- DST 99.99km
- Czas 03:30
- VAVG 28.57km/h
- Sprzęt Zenon