Wpisy archiwalne w kategorii
do czytania
Dystans całkowity: | 96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 4314:10 |
Średnia prędkość: | 22.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 164904 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 202907 kcal |
Liczba aktywności: | 1948 |
Średnio na aktywność: | 49.73 km i 2h 13m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 22 maja 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, szypko
Ślisko jak nie wiem co
Tuż po deszczu, po okolicy. Moje opony, do których nawet na sucho nie mam zaufania, na wodzie tańczyły jak dwie baletnice, w związku z czym każdy ostrzejszy zakręt równał się mocnemu zwolnieniu.
- DST 61.35km
- Czas 02:01
- VAVG 30.42km/h
- Sprzęt Stefan
Poniedziałek, 21 maja 2018
Kategoria do czytania, transport
Truskawki
W ramach akcji "w poniedziałki luźną nogą" przejechałem się przez Pole Mokotowskie na Halę Banacha zobaczyć czy są (i po ile są) truskawki. Były. I w dobrej cenie. Zapakowawszy je do sakwy ruszyłem - bardzo luźną nogą i bardzo omijając nierówności (żeby nie przywieźć kompotu) - do domu.
Po pracy szwędałem się po mieście samochodem (kilometraż nie jest wliczony) i z ciekawości włączyłem Stravę. Nie publikując, oczywiście, jazdy, sprawdziłem, na ilu segmentach - jadąc samochodem - miałbym KOM-a. Okazuje się, że wcale nie byłoby tak łatwo i jadąc autem (jak zwykle, zgodnie z ograniczeniami) udałoby mi się to zrobić tylko... w jednym przypadku na około osiem. Reszta najlepszych wyników na segmentach jest mocniejsza niż ograniczenie prędkości na tych odcinkach.
Aż wierzyć się nie chce, że były one zrobione - w warunkach miejskich, przypomnę - inaczej, niż za autobusem lub ciężarówką.
Po pracy szwędałem się po mieście samochodem (kilometraż nie jest wliczony) i z ciekawości włączyłem Stravę. Nie publikując, oczywiście, jazdy, sprawdziłem, na ilu segmentach - jadąc samochodem - miałbym KOM-a. Okazuje się, że wcale nie byłoby tak łatwo i jadąc autem (jak zwykle, zgodnie z ograniczeniami) udałoby mi się to zrobić tylko... w jednym przypadku na około osiem. Reszta najlepszych wyników na segmentach jest mocniejsza niż ograniczenie prędkości na tych odcinkach.
Aż wierzyć się nie chce, że były one zrobione - w warunkach miejskich, przypomnę - inaczej, niż za autobusem lub ciężarówką.
- DST 26.62km
- Czas 01:30
- VAVG 17.75km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 20 maja 2018
Kategoria > 100km, do czytania, ze zdjęciem
Zezlotowo
Po całym dniu wypoczynku, relaksu, rozmów i spacerów, przyszedł czas na powrót do domu. Opuściliśmy gościnną bazę dość późno, bo ze dwie godziny po tym, jak z naszego domku wyjechali nasi współlokatorzy, którzy mieli ambitny plan strzelenia sobie trasy do Radomia. W międzyczasie wymieniłem linkę, zjadłem śniadanie i wypiłem dwie kawy. Planowałem jedną, ale okazało się, że mamy sporo czasu, więc jest czas na i drugą.
No i spoko.
Wyskrobawszy się do asfaltu, rzucilismy się prawie od razu na pierwszy podjazd. 150 metrów w górę, skategoryzowany przez Stravę jako podjazd czwartej kategorii. Było miło, ale milej było po drugiej stronie - dwa mocne zjazdy z jednym "ząbkiem" pośrodku, na których wyciągnąłem odpowiednio 71 km/h i 69 km/h.
Po przejechaniu zaledwie 14 km uznaliśmy, że robimy postój w Przemyślu. Kawa się sama nie wypije, a my mamy czas.
Przeprawa przez Przemyśl nie należała do przyjemnych, ale potem już było przyjemniej: krótka prosta w stronę Medyki, remontowany most zaraz za nią i, spowodowane przez ten remont, 10 km kompletnego luzu od samochodów.
Po chwili, zaliczywszy jedną, oporną gminę, wjechaliśmy na Green Velo. Takie coś betonowo-gruntowo-asfaltowo-żwirowe. W pewnym momencie z naprzeciwka nadjeżdżał sakwiarz. Powiedziałem, że pewnie ktoś od nas i faktycznie - był to forumowicz wracający ze zlotu. Zatrzymaliśmy się zamienić dwa słowa i wtedy usłyszałem syk z okolic tylnego koła.
Techniczny postój potrwał nieco dłużej, wymieniłem dętkę i pożegnaliśmy się. Kolega ruszył na zachód, my - na wschód.
Dalsza podróż do Jarosławia to jeszcze jeden minięty forumowicz, pagórki, przyjemne podjazdy, mały ruch, jeszcze jedna kawa na Orlenie i postój na pizzy w Jarosławiu. Gdy właśnie wychylałem kufel piwa podjechał... tak, zgadliście.
Na tym przygoda się nie skończyła. Jechaliśmy z przesiadką, a tak się zdarzyło, że nasz pociąg się spóźnił. Drugi, którym mieliśmy dalej jechać, postanowił na nas nie czekać (centrala nie zgodziła się na skomunikowanie) i wskazano nam inny pociąg. Super: zamiast być o 23, będziemy (jeśli planowo) o drugiej. Po przymusowym, godzinnym postoju w Krakowie, cudem udało się nam wyszarpać miejsca siedzące i powiesić rowery na hakach (żeby było ciekawiej: wsiedliśmy w pociąg, który jechał z... Przemyśla. A odrzuciliśmy go, bo wg strony PKP nie przewozi rowerów). Do tego na miejscu okazało się, że konduktor z poprzedniego pociągu nie dopełnił formalności i delikatnie dano mi do zrozumienia, że formalnie, to ja jadę bez biletu. PKP - obsługa klienta na miarę XIX wieku.
W Warszawie byliśmy tylko z kwadransem opóźnienia. Pozostało tylko dojechać do domu...
No i spoko.
Wyskrobawszy się do asfaltu, rzucilismy się prawie od razu na pierwszy podjazd. 150 metrów w górę, skategoryzowany przez Stravę jako podjazd czwartej kategorii. Było miło, ale milej było po drugiej stronie - dwa mocne zjazdy z jednym "ząbkiem" pośrodku, na których wyciągnąłem odpowiednio 71 km/h i 69 km/h.
Po przejechaniu zaledwie 14 km uznaliśmy, że robimy postój w Przemyślu. Kawa się sama nie wypije, a my mamy czas.
Przeprawa przez Przemyśl nie należała do przyjemnych, ale potem już było przyjemniej: krótka prosta w stronę Medyki, remontowany most zaraz za nią i, spowodowane przez ten remont, 10 km kompletnego luzu od samochodów.
Po chwili, zaliczywszy jedną, oporną gminę, wjechaliśmy na Green Velo. Takie coś betonowo-gruntowo-asfaltowo-żwirowe. W pewnym momencie z naprzeciwka nadjeżdżał sakwiarz. Powiedziałem, że pewnie ktoś od nas i faktycznie - był to forumowicz wracający ze zlotu. Zatrzymaliśmy się zamienić dwa słowa i wtedy usłyszałem syk z okolic tylnego koła.
Techniczny postój potrwał nieco dłużej, wymieniłem dętkę i pożegnaliśmy się. Kolega ruszył na zachód, my - na wschód.
Dalsza podróż do Jarosławia to jeszcze jeden minięty forumowicz, pagórki, przyjemne podjazdy, mały ruch, jeszcze jedna kawa na Orlenie i postój na pizzy w Jarosławiu. Gdy właśnie wychylałem kufel piwa podjechał... tak, zgadliście.
Na tym przygoda się nie skończyła. Jechaliśmy z przesiadką, a tak się zdarzyło, że nasz pociąg się spóźnił. Drugi, którym mieliśmy dalej jechać, postanowił na nas nie czekać (centrala nie zgodziła się na skomunikowanie) i wskazano nam inny pociąg. Super: zamiast być o 23, będziemy (jeśli planowo) o drugiej. Po przymusowym, godzinnym postoju w Krakowie, cudem udało się nam wyszarpać miejsca siedzące i powiesić rowery na hakach (żeby było ciekawiej: wsiedliśmy w pociąg, który jechał z... Przemyśla. A odrzuciliśmy go, bo wg strony PKP nie przewozi rowerów). Do tego na miejscu okazało się, że konduktor z poprzedniego pociągu nie dopełnił formalności i delikatnie dano mi do zrozumienia, że formalnie, to ja jadę bez biletu. PKP - obsługa klienta na miarę XIX wieku.
W Warszawie byliśmy tylko z kwadransem opóźnienia. Pozostało tylko dojechać do domu...
- DST 111.63km
- Czas 04:24
- VAVG 25.37km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 18 maja 2018
Kategoria do czytania, transport
Transportowo-pracowo-dworcowo-nazlotowo
O piątej rano miasto takie puste...
- DST 10.40km
- Czas 00:36
- VAVG 17.33km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 18 maja 2018
Kategoria > 100km, do czytania
Nazlotowo
Jak co roku o tej porze miał miejsce zlot forum podrozerowerowe.info. Wybraną w drodze głosowania miejscówką został maleńki ośrodek nad Sanem, 10 km od Przemyśla. Ponieważ w tych okolicach na naszej gminnej mapie ziała biała plama, uznaliśmy, że można połączyć przyjemne z pożytecznym i, wzorem zeszłego roku, zaliczyć kilka gmin.
Dla odmiany nie planowaliśmy startować o północy, jak poprzednio. Plan miał być bezpieczny i zakładać dotarcie na miejsce najpóźniej o trzeciej nad ranem. Po drodze planowane były jeszcze kolacja, kawa i zakupy na Orlenie, bo ośrodek nie gwarantował żadnego zaplecza gastronomiczno-sklepowego.
Przygoda zaczęła się od dotarcia na dworzec. Bez większych przygód, chociaż parking pod pracą nie chciał mnie wypuścić na zewnątrz i, by opuścić pracę, musiałem biegać z rowerem przez bramki i jeździć z nim windą. Na Zachodniej długie oczekiwanie na pociąg i... niespodzianka. Jedziemy bez wagonu rowerowego, więc rowery lądują na końcu składu. Wagon jest solidnie zapchany, więc zamiast walczyć o swoje miejsce z miejscówki (już zajęte) i tłoczyć się w osiem osób w przedziale, zostajemy przy rowerach, gdzie jest więcej powietrza, więcej miejsca i, dziwnym trafem, zawsze podróżuje ktoś z dużą torbą, pijący browarka.
W przedziale siadamy dopiero po dwóch godzinach jazdy, gdy pociąg wyludnia się na tyle, że w niektórych przedziałach zostają po dwie osoby. Liczę na to, że z Płaszowa do Rzeszowa dojedziemy w lepszych warunkach i tu akurat udaje się: jest wagon rowerowy, jest sporo miejsca i, na szczęście, jest również WARS, gdzie można napić się kawy przed wyruszeniem w trasę.
W końcu: Rzeszów. Sprawnie opuszczamy miasto (od czasów, gdy tam jeździłem, zauważalnie wzrosła liczba porządnych dróg rowerowych; przez całą Rejtana jedziemy wygodną, równą asfaltową dróżką). W Białej wsiadamy na asfalt i już z niego nie zejdziemy.
Początek to dwa większe podjazdy w okolicach Straszydla, jedzie się przyjemnie, po zjechaniu, w Tyczynie, z drogi wojewódzkiej, ruch jest na tyle minimalny, że praktycznie cały czas jedziemy obok siebie. Dwa podjazdy wchodzą przyjemnie, przy czym ostatni z nich robimy już po ciemku. Na szczycie tegoż ślad prowadzi nas w lewo w... błoto. W zasadzie to w polną, błotnistą obecnie dróżkę. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i jedziemy naokoło, ale asfaltem. I jest przyjemnie. Długi zjazd, żadnych samochodów, można jechać obok siebie tylko... na środku drogi coś leży. Coś dużego, na tyle dużego, że spodziewam się, że ktoś ustrzelił sarnę. Nie sarna to jednak a chłopak. Leży sobie, radośnie, na samej osi jezdni i śpi, otulony oparami alkoholu. Gdy zakrzyknąłem mu nad uchem, obudził się i od razu zaczął... zaciągać spodnie. Z przodu owe zasłaniały mu to i owo, ale, jak się okazało, z tyłu leżał na asfalcie gołym zadkiem. Odprowadziłem delikwenta na krawężnik (nie chciał siedzieć pod krzaczkiem), upewniłem się, że z grubsza wie, gdzie jest, i ruszyliśmy dalej.
Samochody nadal nie przeszkadzały. Minęliśmy syty podjazd za Błażową (trzecie tego dnia serpentyny), trochę mniejszy, ale również trzymający, przed Szklarami, po czym przecięliśmy Dynów i udaliśmy się na, dla odmiany, płaskie kilometry. Ucieszyło mnie to, bo moje klamki mają nieprzyjemną umiejętność niszczenia linek od przerzutki i właśnie okazało się, że linka już kończy przygodę ze mną - w związku z tym zanim zerwała się całkowicie, zostawiłem ją na środku kasety, jednocześnie zostawiając sobie do dyspozycji jedynie dwa przełożenia z przodu.
Miało nie padać. Taka była ogólna prognoza i jej trzymaliśmy się pakując rzeczy, zabierając tylko cienkie wiatrówki zamiast pełnego, deszczowego zestawu. Niestety, pogoda prawdopodobnie o tym nie wiedziała i zafundowała nam pół godziny solidnego deszczu. Nie było morderczo zimno, więc jechaliśmy bez wyciągania wiatrówek, ale przyjemność z jazdy znacząco się obniżyła. Teraz przystanek i kolacja miały coraz większe znaczenie, ale, na szczęście, powoli przybliżał się Orlen, czekający na 116 km, a my byliśmy coraz bardziej głodni. A dzięki deszczowi przyjemny fragment prowadzący wzdłuż rzeki stał się zauważalnie mniej przyjemnym.
Powoli zabieraliśmy się za ostatni tego dnia większy podjazd, który miał zacząć się tuż za Tyrawą Solną. Z niego mieliśmy zjechać i wbić prościutko na Orlen. Najpier trzeba było przeprawić się przez rzekę.
Most nad Sanem był zrobiony z dużych, betonowych płyt. Jechałem sobie środkiem jednego z rzędów, gdy usłyszałem za sobą hałas. Przyhamowałem, obejrzałem się i zjechałem z linii, wskutek czego rower nagle zapadł się pode mną. Dzięki temu, że prędkość była bardzo niewielka, po prostu się zatrzymałem. Koło wpadło po widelec między płyty. Kawałek za mną pod swoim rowerem leżała Hipcia, która wpadłszy w dziurę między płytami wywinęła półpiruet i chwilowo leżała przednim kołem w kierunku, z którego dopiero co przyjechaliśmy.
Podliczywszy straty doszliśmy do wniosku, że Hipcia zrobiła sobie kilka nowych pamiątek (zagoi się) i dziurę w oponie (nie zagoi się). Przeczłapaliśmy za most, rozbiliśmy tam tymczasowe obozowisko i przystąpiliśmy do naprawy, założywszy uprzednio wiatrówki, bo temperatura nagle zaczęła robić na nas wrażenie. Przestudiowałem uważnie oponę i uznałem, że dziura musiała się przywydzieć, może była to jakaś trawka, wyrwana gdzieś spomiędzy płyt w momencie upadku. Założyłem więc dętkę, napompowałem koło i... wtedy zauważyliśmy, którędy dętka wychodzi na zewnątrz. Dwa solidne rozcięcia: jedno z boku, drugie tuż nad drutem.
Jak wygląda sytuacja? Jesteśmy w środku jakiegoś Nigdzie, nie mając perspektywy noclegu, lekko przemoczeni i właśnie mamy dziurę w oponie. A, i jest północ. Na szczęście w pakiecie ratunkowym mamy łatki do opon. Użyłem pogryzionej, którą Hipcia, w akcie desperacji, na MRDP próbowała łatać którąś z kolei pękniętą dętkę. Napompowałem koło i... trzyma. Nie wyłazi, trzyma. No dobrze, to spróbujmy pojechać.
Cała akcja z kołem zajęła nam prawie godzinę. Do tego początek jazdy był bardzo wolny, bo pierwsze nierówności pokonywaliśmy bardzo ostrożnie, patrząc, czy pęknięta opona się nie rozlezie... Trzymała.
Wyjechaliśmy więc na drogę krajową. A tam było... pusto. Minęły nas może dwa samochody, jechaliśmy więc obok siebie, miejscami środkiem pasa. Właściwie to pasów: ja środkiem lewego, Hipcia - prawego. Brak ruchu na drodze wzbudził w nas niewielki niepokój, bo skoro nikt nie jeździ, to po co trzymać otwartą stację? Niestety, okazało się, że obawy są słuszne: Orlen był zamknięty. Do pokonania mieliśmy zaledwie 40 km, więc ruszyliśmy wolniutko przed siebie, w akcie desperacji pożywiając się jakimś białkiem jedzonym prosto z saszetki. Nic nie jeździło, powoli robiło się coraz jaśniej...
W Krzywczy zjechaliśmy na Green Velo, prowadzące urokliwą dróżką wzdłuż Sanu. Żadnego ruchu. Powoli rozpoczynający się dzień. Zieleń. I piłujące dzioby ptaszyska. Prze-pię-knie.
Po prawie 10 km przecięliśmy San i znalazłszy ośrodek dotarliśmy pod nasz domek. Była 4:30. Ta część, mimo awarii, była łatwiejsza. Teraz czeka nas trudniejsza: trzeba obudzić trzech, śpiących zapewnie snem sprawiedliwego mieszkańców. Mogło to być trudne, bo już przed domem unosił się zapach, który wskazywał na spożywanie jednej, konkretnej substancji, którą zazwyczaj przyjmuje się doustnie, w formie płynu. Na szczęście dobijanie się trwa tylko chwileczkę, Krzysiek wstaje i wpuszcza nas.
Teraz trzeba tylko wciągnąć na ganek rowery, wnieść bagaże i, zapijając głód wodą, położyć się spać, licząc na jutro.
Dla odmiany nie planowaliśmy startować o północy, jak poprzednio. Plan miał być bezpieczny i zakładać dotarcie na miejsce najpóźniej o trzeciej nad ranem. Po drodze planowane były jeszcze kolacja, kawa i zakupy na Orlenie, bo ośrodek nie gwarantował żadnego zaplecza gastronomiczno-sklepowego.
Przygoda zaczęła się od dotarcia na dworzec. Bez większych przygód, chociaż parking pod pracą nie chciał mnie wypuścić na zewnątrz i, by opuścić pracę, musiałem biegać z rowerem przez bramki i jeździć z nim windą. Na Zachodniej długie oczekiwanie na pociąg i... niespodzianka. Jedziemy bez wagonu rowerowego, więc rowery lądują na końcu składu. Wagon jest solidnie zapchany, więc zamiast walczyć o swoje miejsce z miejscówki (już zajęte) i tłoczyć się w osiem osób w przedziale, zostajemy przy rowerach, gdzie jest więcej powietrza, więcej miejsca i, dziwnym trafem, zawsze podróżuje ktoś z dużą torbą, pijący browarka.
W przedziale siadamy dopiero po dwóch godzinach jazdy, gdy pociąg wyludnia się na tyle, że w niektórych przedziałach zostają po dwie osoby. Liczę na to, że z Płaszowa do Rzeszowa dojedziemy w lepszych warunkach i tu akurat udaje się: jest wagon rowerowy, jest sporo miejsca i, na szczęście, jest również WARS, gdzie można napić się kawy przed wyruszeniem w trasę.
W końcu: Rzeszów. Sprawnie opuszczamy miasto (od czasów, gdy tam jeździłem, zauważalnie wzrosła liczba porządnych dróg rowerowych; przez całą Rejtana jedziemy wygodną, równą asfaltową dróżką). W Białej wsiadamy na asfalt i już z niego nie zejdziemy.
Początek to dwa większe podjazdy w okolicach Straszydla, jedzie się przyjemnie, po zjechaniu, w Tyczynie, z drogi wojewódzkiej, ruch jest na tyle minimalny, że praktycznie cały czas jedziemy obok siebie. Dwa podjazdy wchodzą przyjemnie, przy czym ostatni z nich robimy już po ciemku. Na szczycie tegoż ślad prowadzi nas w lewo w... błoto. W zasadzie to w polną, błotnistą obecnie dróżkę. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i jedziemy naokoło, ale asfaltem. I jest przyjemnie. Długi zjazd, żadnych samochodów, można jechać obok siebie tylko... na środku drogi coś leży. Coś dużego, na tyle dużego, że spodziewam się, że ktoś ustrzelił sarnę. Nie sarna to jednak a chłopak. Leży sobie, radośnie, na samej osi jezdni i śpi, otulony oparami alkoholu. Gdy zakrzyknąłem mu nad uchem, obudził się i od razu zaczął... zaciągać spodnie. Z przodu owe zasłaniały mu to i owo, ale, jak się okazało, z tyłu leżał na asfalcie gołym zadkiem. Odprowadziłem delikwenta na krawężnik (nie chciał siedzieć pod krzaczkiem), upewniłem się, że z grubsza wie, gdzie jest, i ruszyliśmy dalej.
Samochody nadal nie przeszkadzały. Minęliśmy syty podjazd za Błażową (trzecie tego dnia serpentyny), trochę mniejszy, ale również trzymający, przed Szklarami, po czym przecięliśmy Dynów i udaliśmy się na, dla odmiany, płaskie kilometry. Ucieszyło mnie to, bo moje klamki mają nieprzyjemną umiejętność niszczenia linek od przerzutki i właśnie okazało się, że linka już kończy przygodę ze mną - w związku z tym zanim zerwała się całkowicie, zostawiłem ją na środku kasety, jednocześnie zostawiając sobie do dyspozycji jedynie dwa przełożenia z przodu.
Miało nie padać. Taka była ogólna prognoza i jej trzymaliśmy się pakując rzeczy, zabierając tylko cienkie wiatrówki zamiast pełnego, deszczowego zestawu. Niestety, pogoda prawdopodobnie o tym nie wiedziała i zafundowała nam pół godziny solidnego deszczu. Nie było morderczo zimno, więc jechaliśmy bez wyciągania wiatrówek, ale przyjemność z jazdy znacząco się obniżyła. Teraz przystanek i kolacja miały coraz większe znaczenie, ale, na szczęście, powoli przybliżał się Orlen, czekający na 116 km, a my byliśmy coraz bardziej głodni. A dzięki deszczowi przyjemny fragment prowadzący wzdłuż rzeki stał się zauważalnie mniej przyjemnym.
Powoli zabieraliśmy się za ostatni tego dnia większy podjazd, który miał zacząć się tuż za Tyrawą Solną. Z niego mieliśmy zjechać i wbić prościutko na Orlen. Najpier trzeba było przeprawić się przez rzekę.
Most nad Sanem był zrobiony z dużych, betonowych płyt. Jechałem sobie środkiem jednego z rzędów, gdy usłyszałem za sobą hałas. Przyhamowałem, obejrzałem się i zjechałem z linii, wskutek czego rower nagle zapadł się pode mną. Dzięki temu, że prędkość była bardzo niewielka, po prostu się zatrzymałem. Koło wpadło po widelec między płyty. Kawałek za mną pod swoim rowerem leżała Hipcia, która wpadłszy w dziurę między płytami wywinęła półpiruet i chwilowo leżała przednim kołem w kierunku, z którego dopiero co przyjechaliśmy.
Podliczywszy straty doszliśmy do wniosku, że Hipcia zrobiła sobie kilka nowych pamiątek (zagoi się) i dziurę w oponie (nie zagoi się). Przeczłapaliśmy za most, rozbiliśmy tam tymczasowe obozowisko i przystąpiliśmy do naprawy, założywszy uprzednio wiatrówki, bo temperatura nagle zaczęła robić na nas wrażenie. Przestudiowałem uważnie oponę i uznałem, że dziura musiała się przywydzieć, może była to jakaś trawka, wyrwana gdzieś spomiędzy płyt w momencie upadku. Założyłem więc dętkę, napompowałem koło i... wtedy zauważyliśmy, którędy dętka wychodzi na zewnątrz. Dwa solidne rozcięcia: jedno z boku, drugie tuż nad drutem.
Jak wygląda sytuacja? Jesteśmy w środku jakiegoś Nigdzie, nie mając perspektywy noclegu, lekko przemoczeni i właśnie mamy dziurę w oponie. A, i jest północ. Na szczęście w pakiecie ratunkowym mamy łatki do opon. Użyłem pogryzionej, którą Hipcia, w akcie desperacji, na MRDP próbowała łatać którąś z kolei pękniętą dętkę. Napompowałem koło i... trzyma. Nie wyłazi, trzyma. No dobrze, to spróbujmy pojechać.
Cała akcja z kołem zajęła nam prawie godzinę. Do tego początek jazdy był bardzo wolny, bo pierwsze nierówności pokonywaliśmy bardzo ostrożnie, patrząc, czy pęknięta opona się nie rozlezie... Trzymała.
Wyjechaliśmy więc na drogę krajową. A tam było... pusto. Minęły nas może dwa samochody, jechaliśmy więc obok siebie, miejscami środkiem pasa. Właściwie to pasów: ja środkiem lewego, Hipcia - prawego. Brak ruchu na drodze wzbudził w nas niewielki niepokój, bo skoro nikt nie jeździ, to po co trzymać otwartą stację? Niestety, okazało się, że obawy są słuszne: Orlen był zamknięty. Do pokonania mieliśmy zaledwie 40 km, więc ruszyliśmy wolniutko przed siebie, w akcie desperacji pożywiając się jakimś białkiem jedzonym prosto z saszetki. Nic nie jeździło, powoli robiło się coraz jaśniej...
W Krzywczy zjechaliśmy na Green Velo, prowadzące urokliwą dróżką wzdłuż Sanu. Żadnego ruchu. Powoli rozpoczynający się dzień. Zieleń. I piłujące dzioby ptaszyska. Prze-pię-knie.
Po prawie 10 km przecięliśmy San i znalazłszy ośrodek dotarliśmy pod nasz domek. Była 4:30. Ta część, mimo awarii, była łatwiejsza. Teraz czeka nas trudniejsza: trzeba obudzić trzech, śpiących zapewnie snem sprawiedliwego mieszkańców. Mogło to być trudne, bo już przed domem unosił się zapach, który wskazywał na spożywanie jednej, konkretnej substancji, którą zazwyczaj przyjmuje się doustnie, w formie płynu. Na szczęście dobijanie się trwa tylko chwileczkę, Krzysiek wstaje i wpuszcza nas.
Teraz trzeba tylko wciągnąć na ganek rowery, wnieść bagaże i, zapijając głód wodą, położyć się spać, licząc na jutro.
- DST 160.55km
- Czas 07:12
- VAVG 22.30km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 17 maja 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening
Nie złapałem deszczu, a i tak zmokłem
Wiedziałem, że ma być jeszcze jedna zlewa, ale czasu mało, a na rower trzeba iść; do wyboru miałem trenażer (ble) albo perspektywę zmoknięcia (mniej ble). Czarne chmury szalały sobie gdzieś tam daleko na południu, więc uznałem, że jest szansa, że się z nimi nie spotkam. Po czym pojechałem... na pocztę. Jak człowiek XX wieku wrzuciłem list do skrzynki na listy i ruszyłem przed siebie.
Już nad S8 zauważyłem, że jest mokro. Chwilę później wjechałem na tereny, nad którymi przed chwilą przeleciała burza. I przestało się robić sucho (bo błotnika, oczywiście, nie zabrałem).
Nie miałem jakiegoś konkretnego pomysłu, za to miałem ciśnienie, by - z okazji tego, że planowałem jedynie półtorej godziny - przejechać się po terenach, po których jeżdżę rzadko. I nie tylko ja jeżdżę tam rzadko, bo na jednym z segmentów zdobyłem szósty czas ze średnią zaledwie 31 km/h! W okolicy jest jednak sporo ukrytych "segmentowych pętli", o których nikt nie wie i dowiaduje się dopiero wtedy, gdy po nich, jakimś dziwnym trafem, przejedzie. Czasem zresztą grzebię po przeglądarce segmentów, znalazłem już jedną pętlę Leszno-Wąsy i drugą, w Izabelinie. Pierwszą nie zdarzyło mi się jechać nigdy, drugą - ze dwa razy, w tym pierwszym razem czystym przypadkiem.
Powrót przez ulicę Piwną, przedłużony obok Flyspota przy Poznańskiej. W tym miejscu już byłem, piłem kawę na Lotosie i szukałem rezerwacji sali w pobliskim hotelu, ale na rowerze jechałem tamtędy może czwarty raz.
Na technicznej wzdłuż eski zrobiło się sucho i dzięki temu dojechałem do domu suchym (choć upiaszczonym) rowerem.
Peregrynacje drogowo-dróżkowe (widać zresztą na mapie, jak się kręciłem) uznaję za sukces. Było ciekawie, przyjemnie, a byłoby jeszcze milej, gdyby nie było mokro (każdy skręt o 90 stopni łączył się z drastycznym, irytującym zwolnieniem, bo asfalt jest twardy i boli, lepiej nie ryzykować).
Już nad S8 zauważyłem, że jest mokro. Chwilę później wjechałem na tereny, nad którymi przed chwilą przeleciała burza. I przestało się robić sucho (bo błotnika, oczywiście, nie zabrałem).
Nie miałem jakiegoś konkretnego pomysłu, za to miałem ciśnienie, by - z okazji tego, że planowałem jedynie półtorej godziny - przejechać się po terenach, po których jeżdżę rzadko. I nie tylko ja jeżdżę tam rzadko, bo na jednym z segmentów zdobyłem szósty czas ze średnią zaledwie 31 km/h! W okolicy jest jednak sporo ukrytych "segmentowych pętli", o których nikt nie wie i dowiaduje się dopiero wtedy, gdy po nich, jakimś dziwnym trafem, przejedzie. Czasem zresztą grzebię po przeglądarce segmentów, znalazłem już jedną pętlę Leszno-Wąsy i drugą, w Izabelinie. Pierwszą nie zdarzyło mi się jechać nigdy, drugą - ze dwa razy, w tym pierwszym razem czystym przypadkiem.
Powrót przez ulicę Piwną, przedłużony obok Flyspota przy Poznańskiej. W tym miejscu już byłem, piłem kawę na Lotosie i szukałem rezerwacji sali w pobliskim hotelu, ale na rowerze jechałem tamtędy może czwarty raz.
Na technicznej wzdłuż eski zrobiło się sucho i dzięki temu dojechałem do domu suchym (choć upiaszczonym) rowerem.
Peregrynacje drogowo-dróżkowe (widać zresztą na mapie, jak się kręciłem) uznaję za sukces. Było ciekawie, przyjemnie, a byłoby jeszcze milej, gdyby nie było mokro (każdy skręt o 90 stopni łączył się z drastycznym, irytującym zwolnieniem, bo asfalt jest twardy i boli, lepiej nie ryzykować).
- DST 41.62km
- Czas 01:30
- VAVG 27.75km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 16 maja 2018
Kategoria do czytania, transport
Ludzie dzielą się na dwie grupy
Bo zawsze można podzielić ludzi na jakieś dwie grupy. Ja dziś należałem do tej z nich, która sprawdziła rano temperaturę, ale nie spojrzała na prognozę.
I było mi miło, dopóki nie postanowiłem sprawdzić, co będzie działo się wieczorem. A potem za oknem zrobiło się mokro.
I byłoby wszystko w porządku, gdyby nie to, że miałem tylko krótki komplet rowerowy. Który, chwilę po ruszeniu, był już cały mokry, bo deszcz rozpędził się z mocnego w potężną ulewę. I, jakieś dwa kilometry po ruszeniu już było mi wszystko jedno.
I było mi miło, dopóki nie postanowiłem sprawdzić, co będzie działo się wieczorem. A potem za oknem zrobiło się mokro.
I byłoby wszystko w porządku, gdyby nie to, że miałem tylko krótki komplet rowerowy. Który, chwilę po ruszeniu, był już cały mokry, bo deszcz rozpędził się z mocnego w potężną ulewę. I, jakieś dwa kilometry po ruszeniu już było mi wszystko jedno.
- DST 7.37km
- Czas 00:25
- VAVG 17.69km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 16 maja 2018
Kategoria do czytania, transport
Warszawa to nie wieś, żeby po niej samochodem jeździć
Jeśli ktoś nie zna, to tytuł jest parafrazą jednej ze złotych myśli umieszczonych na stronie Warszawskiej MK.
Wybieraliśmy się po pracy na piwo, a jako że nie jestem szczególnym zwolennikiem kierowania pojazdami pod wpływem alkoholu, uznałem, że wybiorę alternatywną opcję. Zaplanowałem wypożyczenie roweru miejskiego i dotarcie na miejsce spotkania. W pierwszej wersji było to raptem 3,5 km. Później jednak okazało się, że chciałby przejechać się ze mną kolega, którego przepełnia jednak irracjonalny, ale paraliżujący strach przed jazdą po jezdni, więc przedłużyliśmy trasę do 6,5 km, żeby dotrzeć na miejsce zbiórki tylko drogami rowerowymi.
Przed wyjściem okazało się jednak, że kolega zrezygnował z opcji jazdy rowerem, gdy tylko dowiedział się, że ktoś może go zabrać autem. Też miałem taką opcję, ale... uznałem, jak w tytule notki. Po to mamy rowery miejskie, żeby z nich korzystać, a nie siedzieć w pudełkach i gnieść się w korku. Po co mam stać i się turlać, skoro mogę jechać?
Zaparkowałem pod Biblioteką Narodową, zrobiłem sobie spacer, do domu wróciłem autobusem, a rano wskoczyłem na innego mieszczucha i doturlałem się do pracy.
Wybieraliśmy się po pracy na piwo, a jako że nie jestem szczególnym zwolennikiem kierowania pojazdami pod wpływem alkoholu, uznałem, że wybiorę alternatywną opcję. Zaplanowałem wypożyczenie roweru miejskiego i dotarcie na miejsce spotkania. W pierwszej wersji było to raptem 3,5 km. Później jednak okazało się, że chciałby przejechać się ze mną kolega, którego przepełnia jednak irracjonalny, ale paraliżujący strach przed jazdą po jezdni, więc przedłużyliśmy trasę do 6,5 km, żeby dotrzeć na miejsce zbiórki tylko drogami rowerowymi.
Przed wyjściem okazało się jednak, że kolega zrezygnował z opcji jazdy rowerem, gdy tylko dowiedział się, że ktoś może go zabrać autem. Też miałem taką opcję, ale... uznałem, jak w tytule notki. Po to mamy rowery miejskie, żeby z nich korzystać, a nie siedzieć w pudełkach i gnieść się w korku. Po co mam stać i się turlać, skoro mogę jechać?
Zaparkowałem pod Biblioteką Narodową, zrobiłem sobie spacer, do domu wróciłem autobusem, a rano wskoczyłem na innego mieszczucha i doturlałem się do pracy.
- DST 10.42km
- Czas 00:44
- VAVG 14.21km/h
- Sprzęt Cuś innego
Wtorek, 15 maja 2018
Kategoria do czytania, transport
W końcu załatwione
Nie z tej strony, to z drugiej - pojechałem przed pracą. Pani siedziała w okienku i... sprawa załatwiona.
- DST 12.72km
- Czas 00:41
- VAVG 18.61km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 14 maja 2018
Kategoria do czytania, transport
Luźną nogą po mieście
Rano ruszyłem w kierunku pracy, tradycyjnie, najkrótszą trasą. Ale po pracy musiałem znowu odwiedzić urząd. Poniedziałek, wiecie, ten dzień, kiedy urząd jest czynny dłużej, tak dla obywateli. No cóż, poniedziałek poniedziałkiem, ale pani akurat dziś wyszła wcześniej. Zdarza się. Przecież mogłem zadzwonić, mówiła "pan dzwoni, tak od czwartku". Szkoda, że nie wspomniała, że nie zamierza odbierać.
Szlag mnie trafił, ale tylko troszeczkę.
Postanowiłem polecieć do domu z nadzieją na przechwycenie Hipci na znanym nam skrzyżowaniu. Najpierw jednak przeciąłem Park Szczęśliwicki. Głupia sprawa: tyle lat pracowałem tuż obok, a przejeżdżałem przezeń ze dwa razy, nigdy nie będąc nawet w bezpośredniej bliskości górki. Nadrobiłem to i najpierw się nań wyskrobałem, a potem pozwoliłem się ściągnąć grawitacji po paskudnej trylince.
Po drodze na miejsce przejęcia maleńka awanturka z mięśniakiem z jakiegoś pierdzikółka, któremu zapukałem do samochodu. A zapukałem - bo mogłem. A mogłem, bo, wiadomo, był aż tak blisko. Skończyliśmy na wymianie dwóch zdań. Po co więcej gadać? Głupiemu nie wytłumaczy, a bić się nie lubię.
Na miejscu okazało się, że Hipcia pewnie już przemknęła. W sumie to i tak musiałem liczyć na farta: nie wiedziała o moich planach, bo byla już w drodze. A skoro się nie spotkaliśmy, to zakręciłem dawno nieodwiedzaną Aleją Czerwca. I już.
Szlag mnie trafił, ale tylko troszeczkę.
Postanowiłem polecieć do domu z nadzieją na przechwycenie Hipci na znanym nam skrzyżowaniu. Najpierw jednak przeciąłem Park Szczęśliwicki. Głupia sprawa: tyle lat pracowałem tuż obok, a przejeżdżałem przezeń ze dwa razy, nigdy nie będąc nawet w bezpośredniej bliskości górki. Nadrobiłem to i najpierw się nań wyskrobałem, a potem pozwoliłem się ściągnąć grawitacji po paskudnej trylince.
Po drodze na miejsce przejęcia maleńka awanturka z mięśniakiem z jakiegoś pierdzikółka, któremu zapukałem do samochodu. A zapukałem - bo mogłem. A mogłem, bo, wiadomo, był aż tak blisko. Skończyliśmy na wymianie dwóch zdań. Po co więcej gadać? Głupiemu nie wytłumaczy, a bić się nie lubię.
Na miejscu okazało się, że Hipcia pewnie już przemknęła. W sumie to i tak musiałem liczyć na farta: nie wiedziała o moich planach, bo byla już w drodze. A skoro się nie spotkaliśmy, to zakręciłem dawno nieodwiedzaną Aleją Czerwca. I już.
- DST 24.99km
- Czas 01:22
- VAVG 18.29km/h
- Sprzęt Zenon