Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

do czytania

Dystans całkowity:96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:4314:10
Średnia prędkość:22.38 km/h
Maksymalna prędkość:4401.00 km/h
Suma podjazdów:164904 m
Maks. tętno maksymalne:194 (100 %)
Maks. tętno średnie:169 (87 %)
Suma kalorii:202907 kcal
Liczba aktywności:1948
Średnio na aktywność:49.73 km i 2h 13m
Więcej statystyk
Niedziela, 14 stycznia 2018 Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Tour de WOŚP

Pomysł na przeprowadzony zimą maraton połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy pojawił się jeszcze podczas październikowej wyprawy do Kutna. To wówczas, jeszcze podczas jazdy, ale już pod wpływem adrenaliny związanej z grozą tamtej wycieczki, zaczęliśmy poszukiwanie innych jeszcze ekstremów na okazję WOŚP.

Aukcji rowerowych do tej pory było sporo, wystawiano się już m.in. na aukcje typu "złotówka za kilometr", ale chcieliśmy poszukać czegoś ciekawszego, co pozwoli nie tylko zebrać kasę, ale zrobić to z odpowiednim przytupem. A skoro potrafimy w znośnym stopniu jeździć na rowerach, to czemu nie maraton?

Dalej poszło łatwiej. Zapytałem Pana Prezesa KBR-u, czy, wzorem poprzednich lat, nie chcieliby czegoś zorganizować, może czegoś w rodzaju dłuższego maratonu... Koledzy z Kórnickiego Bractwa Rowerowego podłapali pomysł i szybko wyklarowała się idea jazdy do Warszawy, na sam finał. Większość ciężaru organizacyjnego wziął na siebie Kórnik. Kontakty ze sztabami, dogrywanie jedzenia, załatwianie sponsorów - wszystko było robione w takim tempie, że budziło i budzi mój niekłamany podziw.

Założenia maratonu były bardzo proste. Startujemy o szóstej rano z Kórnika, by, odwiedzając po drodze 4 punkty żywieniowe, o 22:00 stawić się w Warszawie pod Pałacem Kultury i Nauki. Sam kierunek zdawał się być idealnym: w końcu w Polsce najczęściej wieją wiatry właśnie z (ogólnie mówiąc) zachodu. Towarzyszą nam dwie "trupiarki", które dbają o oprawę medialną, zbierają z trasy ludzi, pomagają z awariami i pilnują, żeby cała historia dobrze się skończyła.

Przygodę zaczęliśmy od rozgrzewki, stawiając się - w czwórkę, w zestawie Sanatorium + Ricardo - o 10 z minutami w Kaliszu, w sobotę. Stamtąd ruszyliśmy do Kórnika - z wiatrem. Tak, ponieważ od tygodnia wiał mocny, wschodni wiatr i wszystkie prognozy wskazywały na to, że utrzyma się również w dniu maratonu. No ale czymże jest wiatr wobec czterdziestu gorących, otwartych, jadących na rowerach serc? A, tego akurat mieliśmy dowiedzieć się nazajutrz.

Fragment trasy pokonujemy z Tomkiem i Ricardo, rozdzielamy się dopiero gdy chłopaki jadą zaliczyć gminę Jarocin, a my ruszamy po okolicznych drogach zaliczyć kilka, których akurat nie mieliśmy w kolekcji. W momencie rozstania my ruszamy na wschód, oni - na zachód. My wbijamy się pod ten wiatr i urabiamy jakieś pięćdziesiąt metrów. Gdy wtedy obejrzałem się przez ramię, chłopaki byli jakieś trzysta metrów dalej i dynamicznie się od nas oddalali.

I wtedy zrozumiałem, że jutro naprawdę będziemy mieli przechlapane.

Gdy znaleźliśmy na jakiejś niewielkiej wiosce Orlen, czuliśmy się jak Indiana Jones, który przeprawił się przez cztery pustynie i przepłynął wpław ze dwa oceany, by dotrzeć do niewielkiej wysepki, na której znalazł jaskinię pełną skarbów. Tutaj skarbem była kawa. Duża i ciepła. Na stacji spędziliśmy jakieś pół godziny. Coś do jedzenia, coś do picia, chwila przerwy - w końcu dzisiaj nigdzie nam się nie spieszy. Dłuższy fragment pokonany pod wiatr zmotywował mnie też do przygotowania planu awaryjnego. Przygotowałem i korzystając z przerwy podzieliłem się. I kilka godzin później zostałem kolektywnie zrąbany za to, że nie myślę pozytywnie i z góry zakładam, że się wycofamy.

Dalsza część trasy była łatwiejsza, głównie dlatego, że jechaliśmy jednak z wiatrem - ale ciągle oszczędzając się przed tym, co miało czekać nazajutrz.

Do Kórnika wjeżdżamy od strony Bnina, mijamy zamek, promenadę i ruszamy pod górę na... podjazd. Tak! Jakieś kilkaset metrów długości, nawet stromy i trzymający. Biorąc od uwagę tutejsze standardy, można go określić jako "rzeźnicką ściankę".

Na końcu podjazdu ktoś wybudował szkołę. Znalezienie wejścia do niej nie należało do najłatwiejszych, ale w końcu udało się nam dotrzeć do kartki ze strzałką i napisem "baza maratonu". Po znalezieniu jednej znaleźliśmy i drugą. I tak w kilku krokach dotarliśmy do drzwi.



Na sali siedzieli już Tomek z Ryśkiem, którzy zdążyli w międzyczasie być na pizzy. Zajęliśmy sobie materace, przygotowaliśmy wszystko i zawinęliśmy się na pizzę i na zakupy. A potem, już na sali, rozpoczęliśmy długie, przedmaratonowe Polaków rozmowy. Powoli żegnali się z nami kolejni koledzy aż... zostałem sam. Wszyscy już dzielnie pochrapywali, gdy snułem się bez celu po pustych korytarzach szkoły, mijając zawodników, którzy jeszcze gdzieś się grzebali, szperałem po necie, by nie kłaść się spać i zaraz zrywać ponownie. Do tego głodny, bo kolacja, którą sobie zakupiłem w Lidlu zniknęła była w niewyjaśnionych (albo: spodziewanych) okolicznościach, zeżarta przez jakiegoś nienażartego Potwora...

W końcu jednak wróciłem do materaca, wbiłem się w śpiwór i lekko zdrzemnąłem zanim, kilka minut później, wyrwał mnie ze snu telefon. Trzeba się więc wykopać ze śpiwora, wpuścić wędrowca i zrobić mu krótkie wprowadzenie. Ale to nie koniec atrakcji na tę noc - awaryjnie załatwiona drukarnia (zamiast jednej, która, grzecznie mówiąc, wystawiła nas do wiatru) miała drukować kamizelki i dostarczyć je tak szybko, jak to możliwe - ale w nocy. Drugi telefon wyrywa mnie ze snu tuż przed pierwszą. Teraz zadanie jest nieco trudniejsze, bo trzeba się ubrać i iść pobiegać na zewnątrz. Gdy w końcu wracam na salę i wpełzam do śpiwora, jest prawie równo pierwsza w nocy. Mam trzy i pół godziny, by się wyspać. Wychylam prawie pół butelki wody, by burczenie w brzuchu nie zagłuszało chrapania i znikam. Czasu mało. "Mania, śpij prędko."

Świat uderza mnie z zaskoczenia prosto w twarz. Nagle otwieram oczy i zdaję sobie sprawę, że na sali panuje kompletny rozgardiasz, którego rozpoczęcie najwyraźniej zupełnie przegapiłem. Jest jeszcze kilka zdrowych minut przed budzikiem, który ustawiłem sobie - i tak na wyrost - na 4:30. Normalnie wstałbym o 5:00, ale o 4:50 miała do nas dotrzeć pani ze śniadaniem, którą miałem wpuścić na obiekt. Tymczasem niektórzy potrzebowali wstać aż o czwartej!

Czując się jak wymięta zjawa (to, czego najbardziej, najbardziej na świecie nie lubię, to wczesne pobudki), idę w kierunku toalety, gdzie udaje mi się urwać jeszcze kilka minut snu. Gdy w końcu wychodzę, świat jest już z powrotem na miejscu. Gdy inni chodzą już zakutani po uszy i kumulują ciepło, zakładam na siebie tylko połowę planowanej odzieży (żeby się niepotrzebnie nie zgrzać) i idę w kierunku stołówki, gdzie próbuję pochłonąć morderczo suchą bułę. Udaje mi się na czas zmęczyć tylko jej połowę, bo trzeba się zbierać do Oazy, skąd wyruszymy. Zakładam na siebie resztę ubrań, wyrzucam przepaki na kupkę worków i razem z Hipcią (ubraną jak bałwanek) idziemy na miejsce startu.

Kamizelka KBR-u jest w rozmiarze XXL, więc bardzo przydają się zabrane z domu agrafki, którymi udaje się je "dopasować" do wymiaru ciała. Chwilę później na salę wpada mój osobisty Jezus Chrystus. Ten oryginalny zmieniał wodę w wino, ten mój - zmienił wodę w kawę. Wczoraj, gdy próbowałem zebrać się do spania, poprosiłem Krzyśka, żeby załatwił mi na start kawę. I przywiózł mi z domu pełniutki ciepłej kawy kubeczek!

Po kawie dzień od razu zrobił się weselszy i piękniejszy. Jak to napisał pan Lem: bądź dobrej myśli - bo po co być złej?

Usiłuję zrobić coś na kształt odprawy technicznej. Dostaję megafon, ale kończę mówić bardzo szybko, bo praktycznie i tak nikt nie słucha. Zakładam więc, że każdy już zdążył zapoznać się z tekstem odprawy, który wrzuciliśmy kilka dni wcześniej do netu i zwijam się do swojego roweru.

Startuje grupa Alpha. W zasadzie to nawet nie zauważam, kiedy ruszyli, ale pięć minut później ruszamy i my. Bravo. Pięć minut za nami poleci "Charlie". Każda grupa ma lidera i garść koniny, pozostaje mieć nadzieję, że każda grupa się uporządkuje i pojedzie równo, dbając o wszystkich. Ale, jak to pisze Eli, cytując swojego kolegę Jarka, cytującego Wołoszańskiego: nie uprzedzajmy faktów.

Na starcie puszczamy się w szaleńczy zjazd mokrymi ulicami Kórnika, po czym zbieramy się w jedną z grubsza zbitą gromadkę i suniemy przed siebie. Początek jest nudny. Widzę tylko rower jadącego przede mną kolegi i powoli, cierpliwie, przebieram nogami. Szybko atakuje mnie spanie, więc z radością przyjmuję moment, gdy okazuje się, że to właśnie moja zmiana. Nie dolatuję daleko, a już pojawia się przy mnie Tomek, mówiący, że z tyłu to nudno i zimno i żeby nie pozasypiać, to robimy zmiany po minucie. I od tej pory, przez najbliższą godzinę, Tomek co minutę pokrzykuje "zmiana!". Kończy, gdy grupa zaczyna sama się pilnować.

Gdy zaczyna się rozjaśniać, Rysiek proponuje zmianę szyku i od tej pory jedziemy już dwójkami. Zmiany robią się sprawnie, grupa dość szybko dociera się, każdy daje tyle, ile może. Ja tylko pilnuję, żeby wychodzący na zmianę nie zaczynał od sprintu i nie rwał grupy i by prowadzący nie brykali zanadto na podjazdach. I po jakimś czasie już coraz rzadziej muszę się odzywać, bo wszyscy powoli zaczynają się pilnować i grupa jedzie równo.



Niedaleko przed pierwszym punktem postojowym jakieś 500 m z tyłu zauważam grupę Charlie, która odrobiła do nas kilka minut i teraz wisi jakąś minutę z tyłu. Na postój wjeżdżamy prawie w tym samym momencie. Okazuje się, że mimo całej walki z czołowym wiatrem jesteśmy praktycznie w czasie - mamy ledwo sześć minut straty.

Postój przebiega bardzo sprawnie. Każdy, kto chce bierze jakieś żarcie, uzupełniają się bidony i sprawnie zbieramy się na trasę. Mamy przed sobą jakieś 70 km do Turku. Po drodze mijamy kilka wiosek, gdzie przed kościołami i sklepami stoją wolontariusze i zbierają kasę do puszek. W porównaniu z ich robotą nasza jest strasznie przyjemna. Jedziemy ciepło ubrani, cały czas coś się zmienia, mamy za sobą samochody z ciepłym żarciem i piciem, podczas gdy oni sterczą w jednym miejscu, na mrozie i wietrze.

Pojawia się problem z piciem. W bidonie mam już lód. Coś tam spod niego wycieka. Po chwili przechodzę na opcję jedzeniową i wysypuję sobie lód do ust. I ta metoda "picia" pozostanie mi aż do końca wycieczki.

W połowie drogi robimy przerwę na siku. Rozwleka się to niemożebnie, bo niektórzy zamiast po prostu siknąć przy drodze, to muszą poleźć gdzieś w głębokie krzaczory (co było dość problematyczne, bo stanęliśmy przy łące). Hipcia z Tomkiem dyskretnie i powoli, niby że chcą tylko zobaczyć, czy napęd działa, niby, że tylko żeby nie stracić równowagi, ale, powiedzmy to wprost: zaczynają uciekać. Gdy większość grupy już jest gotowa do startu, mają nad nami dobre 500 m przewagi. Ruszam więc w pogoń, by zneutralizować tę ucieczkę. Mimo położenia się na kierownicy, utrzymanie prędkości w okolicach 30 km/h na dystansie tych kilku kilometrów mojej pogoni, było solidnym wyzwaniem, a nie dogoniłbym ich tak szybko, gdyby nie ujrzeli mojego machania łapą i łaskawie się nie zatrzymali.

Do Turku wjeżdżamy całą grupą (rannych nie zostawiamy, jadą z nami chyba wszyscy, którzy wystartowali). Jesteśmy na miejscu - zależnie od zeznań - między dwoma a ośmioma minutami przed czasem! Czyli równa praca na zmianach zaprocentowała!



Postój przy Orlenie jest dłuższy. Spotykamy grupę Alfa, kilka osób, które podwiozły się samochodem i Vukiego, który zrobił sobie solidną rozgrzewkę, jadąc do nas 150 km pod wiatr. Pierwsze, co robię, jeszcze przed zjedzeniem zupy, to wycieczka po picie. Łącznie na jeden raz pochłaniam prawie litr napojów. Potem wciągam bardzo smaczny gulasz i zaczynam rozglądać się za czasem wyjazdu, ale wtedy właśnie podbija do mnie Fanky i nakazuje poczekanie na niedobitków z grupy Charlie, która rozsypała się i, na tyle, ile może, gna w naszą stronę. Trzęsący się jak osika Tomek stwierdza, że on w takim razie jedzie i po chwili znika z wyjeżdżającymi właśnie z punktu kolegami z grupy Alpha.



Udajemy się więc na Orlen, na kawę. Siadamy. Czekamy. Po chwili nadjeżdża Eli ciągnąc na kole dwóch kolegów. Mimo że byliśmy gotowi do wyruszenia w trasę, dajemy chłopakom sporo czasu na przygotowanie się, ale mimo tego i tak na dwóch ociągających się trzeba czekać - już na rowerach, dobre kilka minut. W końcu ruszamy.



Z Turku do Łodzi mamy prawie prosty odcinek i prawie równo pod wiatr. Część osób już nie chce pracować na zmianach, co jest zrozumiałe, bo ten fragment jest naprawdę upierdliwy, ale nadal każdy, jeśli może, to chce współpracować.

Fragment trasy pokonujemy kostkową, na wpół zarośniętą dróżką rowerową. Na jednej z dziur wypada mi bidon. Zawracam. I dowiaduję się, że właśnie straciłem koszyk, który był pękł. Grupa akurat czeka na włączenie się do ruchu na końcu DDR, więc udaje mi się ich łatwo złapać, bidon zgadza się dla mnie przewieźć Krzysiek. Zresztą i tak pożytku z tego picia nie będzie. Ze dwa razy jeszcze złapię gryza, ale tylko symbolicznie.

Niedaleko przed Aleksandrowem prowadzących grupę zaskakuje stojący na środku samochód oczekujący na skręt w lewo i robi się nam gwałtowne hamowanie. Równocześnie słyszę z tyłu pisk opon, ale bez dźwięku uderzenia. Po chwili okazuje się, że musimy się zatrzymać. Ktoś się zbiera z ziemi, sprawdzanie, czy koła się kręcą, czy wszystko OK. Po chwili możemy ruszać.

Druga, tym razem przerażająca, sytuacja, ma miejsce kilka kilometrów dalej. Ktoś ucieka przed solidną wyrwą w asfalcie, odskakuje gwałtownie i prawie wpada w kogoś jadącego obok. Tuż przed moimi oczami dwóch kolegów się zderza lub sczepia kierownicami. Po długiej, bardzo długiej sekundzie jeden zjeżdża wgłąb peletonu, na prawo, a drugi... przecina lewy pas ruchu i ląduje na lewym poboczu. Przed oczami pojawia mi się tylko obraz tego, co by się wydarzyło, gdyby z naprzeciwka jechał samochód. Mam nadzieję, że ta ucieczka była celowa, bo poprzedzona sprawdzeniem, że nic nie jedzie, bo jeśli była niezależna od kolegi, którego po prostu zrzuciło na przeciwległy pas ruchu, to... wolę nie myśleć, włos sam się jeży.

Przed Łodzią dołącza do nas jeszcze jeden kolega, a na jednym ze skrzyżowań dalej czeka na nas Gavek. Mamy spotkać się całą grupą na BP po lewej stronie dużej, trzypasmowej drogi. W dość... kurierski (tak, to dobre słowo) sposób przeskakujemy na lewą stronę, gdzie juz czeka pierwsza z grup, wypoczywająca na stacji. Wybiegam, żeby kupić jakieś picie, biorę dwie butelki, idę do Hipci po kartę i w tym momencie Fanky oznajmia, że czas jechać. Ze smutkiem odkładam butelki na miejsce, na zewnątrz biorę jeszcze tylko gryz picia z bidonu przy rowerze Krzyśka i wracam do roweru.

Jesteśmy po niewłaściwej stronie drogi. Trzeba by było zawrócić. Powoli, siejąc panikę wśród kierowców, zajmujemy lewy pas i wszystko zmierza do szczęśliwego końca i zawrotki na światłach, ale Gavek ma inny plan. Zawracamy przez pas zieleni. Na trzypasmowej, głównej drodze. Kurierka w jej najlepszym wydaniu.

Dojazd do Manufaktury jest niezbyt szczęsliwy - trafiamy na sporo świateł, a gdy dojeżdżamy na miejsce, trzeba jeszcze poczekać na ludzi ze sztabu, którzy mają nam wskazać, gdzie mamy usiąść i zostawić rowery, w międzyczasie jeszcze Prezes zostaje gwiazdą, udzielając wywiadu dla TVN.



Gdy w końcu docieramy do wskazanej salki (na raty, winda mieści jedynie 13 osób), jesteśmy już godzinę w plecy względem planu. Podczas gdy część osób je - bardzo smaczny, swoją drogą - makaron, my ustalamy, co robimy dalej. Do Warszawy na 22:00 już nie zdążymy, więc trzeba szukać alternatyw. I, proszę Was, zgadnijcie, który plan został wykorzystany? Tak, ten sam, o którym wspominałem wyżej, za który dostałem opiernicz. Nie ma za co.

Wypracowany plan brzmi tak: dzielimy się na trzy grupy. Jedna deklaruje się dotrzeć na kołach do Łowicza, druga będzie chętna na wystartowanie, ale później chętnie wskoczy do busa i trzecia, która chce dotrzeć do Łowicza od razu busem z Łodzi.

Pierwotny plan zakładał, że wypoczniemy aż do 17:00, ale później skracamy ten czas do 16:15. Na wszelki wypadek.

Bierzemy rowery i ruszamy dalej. Na wylocie z Łodzi prowadzi Gavek. Jadą może i spokojnie, ale na każdym zakręcie robi się dziura i trzeba spawać w okolicy trzydziestki, co wcale nie jest przyjemne. Podjeżdżam i proszę o zmniejszenie dynamiki po manewrach, ale akurat to jest moment, gdy wyjeżdżamy z Łodzi i... się zaczyna.

Ciemno. Dziurawo. A ponieważ mamy z górki, to czoło grupy jedzie szybko. Za szybko jak na tak dużą grupę i za szybko jak na kompletny brak komunikacji. O dziurze dowiaduję się gdy ją cudem mijam lub gdy w nią wpadam. Gdy po raz kolejny przelatuję nad kolejnymi nierównościami, w głowie zaczyna mi kiełkować myśl o wyłączeniu się z grupy i dojechaniu samodzielnie do Łowicza. W końcu to jest ledwo jakieś 50 km, nie brzmi to jak niewykonalna misja, gdy ma się do dyspozycji trzy godziny... Zacznę jechać sam, po drodze zbiorę kilka osób, które prędzej czy później odpadną z tej grupy i tak się dociągniemy na miejsce.

I kilka chwil później ktoś złapał gumę. Prędzej czy później musiało się to tak skończyć. Zjeżdżamy na stację benzynową, gdzie ustalamy, że kolegą zajmie się trupiarka, a my mamy jechać dalej. Akurat przed naszym nosem przejeżdża czworka zawodników. Wylewamy się na jezdnię i prawie momentalnie zaczyna się polka-galopka. Bardzo, bardzo szybko puszczam koło i pozwalam liderującej grupie się oddalić. Grupa w składzie, m.in. świeży Gavek i mniej świeży, ale wierzgający Hipcia z Tomkiem, rwie do przodu jak kucysie wypuszczone na bezkresną łąkę. Jak ktoś od nas będzie chciał szybciej, to sobie poleci. Jak nie - to pojedzie moim tempem. O dziwo, nikt nie wyprzedza. Jakoś nikomu nie chce się pędzić. Zmieniamy szyk z chaotycznego na dwójki i ruszamy dalej. Po chwili zaczyna się przyjemne pobocze, które zajmujemy, jednocześnie obserwując, jak ucieczka elegancko wachlarzem zajmuje caluteńki pas ruchu tworząc kilkukilometrowy korek. A prosiłem, żeby tego nie robić...

Większość tej trasy prowadzimy razem z Darkiem Urbańczykiem, trzymając bardzo spokojne tempo, czekając na zagubionych i robiąc dwie przerwy techniczne. Wszyscy razem docieramy na dworzec w Łowiczu prawie na godzinę przed pociągiem.

Dzielimy się tutaj na dwie grupy: Sanatorium + KBR jadą do Warszawy busem, pozostali - pociągiem. Pakując rowery do busa spotykam resztę ekipy, która właśnie wraca ze sklepu. Z resztą zawodników spotykamy się pod Pałacem, gdzie przebieramy się w mniej ciepłe rzeczy i wskakujemy do studia. Prawie od razu - w końcu została nie mniej ważna dekoracja medalowa!



Samo studio robi wrażenie. Muzyka gra cały czas, ciągle coś się dzieje i... jest darmowa kawa dla wolontariuszy! Jedyny minus to taki, że nasze wejście na żywo ma mieć miejsce około 23:40... co oznacza, że mamy jeszcze półtorej godziny i że zdążylibyśmy spokojnie dojechać na kołach! Trudno. Trzeba poczekać. Do końca zostaje jakieś piętnaście osób. Po długim, długim oczekiwaniu mamy swoje kilkanaście sekund na wizji i... można wracać do domu.

Koledzy z KBR podrzucają nas prawie pod sam dom, skąd spacerkiem, spokojnie, wracamy do domu.

Wydaje mi się, że całość udało się zorganizować wzorowo. Łącznie cała inicjatywa (wliczając kórnicki finał) zebrała nieco ponad 4000 zł i 12 €. Radości z całej zabawy, organizowania, działania na rzecz Orkiestry i wszystkich innych miłych słów, których nie można wypisać, ale i nie można zapomnieć, do tej kwoty nie doliczamy.

Teraz trzeba zacząć planowanie - kolejny finał WOŚP już za niecały rok!

Zdjęcia: KBR, Mariobiker i moje.
  • DST 244.00km
  • Czas 11:22
  • VAVG 21.47km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 13 stycznia 2018 Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy

Tour de WOŚP - rozgrzewka

Krótki wypad po gminy z Kalisza do Kórnika. 

Dokładniejszy opis pojawi się w relacji z całego TdWOŚP.
  • DST 133.32km
  • Czas 05:05
  • VAVG 26.23km/h
  • Sprzęt Stefan
Wtorek, 9 stycznia 2018 Kategoria do czytania

Atak zimy

Chyba tak należy nazwać konsekwentnie utrzymujące się już trzeci dzień temperatury w okolicy zera.

Poranek do tego w masce, bo nocą na miasto wylazły smoki i straszliwie nakopciły. A do szesnastej wszystko opadło.
  • DST 14.48km
  • Czas 00:51
  • VAVG 17.04km/h
  • Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 9 stycznia 2018 Kategoria < 50km, do czytania, trening

Lodowe Wioski

Niewiele z lodem miały wspólnego... no, może poza tym, że na drodze było sporo zamarzniętych kałuż i sporo luźnego lodu, co dodawało nieco czujności przy niektórych zakrętach.

Pod sam koniec przejechałem się końcówką trasy nadchodzącego Tour de WOŚP. Nic się nie zmieniło od ostatniego przejazdu, ale jeśli w niedzielę będzie tak wiało w paszczę jak dzisiaj, to my na te pieniądze dla Jurka solidnie zapracujemy.
  • DST 41.59km
  • Czas 01:39
  • VAVG 25.21km/h
  • Sprzęt Stefan
Poniedziałek, 8 stycznia 2018 Kategoria do czytania, transport

Czyżby nadchodziła zima?

  • DST 14.48km
  • Czas 00:52
  • VAVG 16.71km/h
  • Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 7 stycznia 2018 Kategoria > 50 km, do czytania, trening

Chłodniejsze wioski (-2)

  • DST 56.21km
  • Czas 02:07
  • VAVG 26.56km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 6 stycznia 2018 Kategoria > 50 km, do czytania, trening

Ciepłe wioski (4 stopnie)

  • DST 57.40km
  • Czas 02:03
  • VAVG 28.00km/h
  • Sprzęt Stefan
Piątek, 5 stycznia 2018 Kategoria do czytania, transport

Ankieta wolontariusza

Dojazd do pracy odrobinę przedłużony. Byliśmy najpierw wypełnić ankiety wolontariuszy - już za tydzień powinniśmy odebrać identyfikatory. Na miejscu minęliśmy się z Tomkiem, który przyjechał w tym samym celu (ale jak zwierzę, samochodem)...
  • DST 24.38km
  • Czas 01:27
  • VAVG 16.81km/h
  • Sprzęt Jaszczur
Czwartek, 4 stycznia 2018 Kategoria do czytania, transport

Sanatoryjna siłownia

Pobudka przed piątą, cała trójka spotyka się o szóstej rano - a potem tradycyjna kawka przed wyjściem do roboty.
  • DST 26.62km
  • Czas 01:31
  • VAVG 17.55km/h
  • Sprzęt Zenon
Środa, 3 stycznia 2018 Kategoria do czytania, transport

2018 otwieramy... transportówką do pracy

  • DST 14.48km
  • Czas 00:51
  • VAVG 17.04km/h
  • Sprzęt Jaszczur

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl