Wpisy archiwalne w kategorii
do czytania
Dystans całkowity: | 96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 4314:10 |
Średnia prędkość: | 22.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 164904 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 202907 kcal |
Liczba aktywności: | 1948 |
Średnio na aktywność: | 49.73 km i 2h 13m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 25 maja 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, szypko
A tak, do Szopena
Najpierw ukatowałem się pod wiatr wiejący z zachodu. Ale było nawet fajnie; pierwotnie nie zakładałem, że w półtorej godziny dojadę do ŻW, ale potem okazało się, że może jednak...
No to dojechałem.
A potem liczyłem na relaksacyjny i przyjemny powrót z wiatrem i... przeliczyłem się. Wiatr uznał, że wyrobił normę wiania z zachodu i najwyraźniej przestawiał się na ustawienie północne, przez co musiałem skrócić trasę i pojechać przez Umiastów zamiast przez Mariew.
No to dojechałem.
A potem liczyłem na relaksacyjny i przyjemny powrót z wiatrem i... przeliczyłem się. Wiatr uznał, że wyrobił normę wiania z zachodu i najwyraźniej przestawiał się na ustawienie północne, przez co musiałem skrócić trasę i pojechać przez Umiastów zamiast przez Mariew.
- DST 96.45km
- Czas 03:03
- VAVG 31.62km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 25 maja 2017
Kategoria do czytania, transport
Szklana nawierzchnia vol 2
Kurczaki, przybyło tego szkła!
- DST 14.02km
- Czas 00:45
- VAVG 18.69km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 24 maja 2017
Kategoria do czytania, szukając dziury w całym, transport
Szklana nawierzchnia
Kompletnie tego nie rozumiem, ale najwyraźniej ostatnio trwa jakiś trend na rozbijanie butelek na drogach rowerowych. I, co najgorsze, nikt tego nie sprząta.
Ostatnio były dwa miejsca, z potłuczonym szkłem, teraz, po drodze do pracy, mam ich około siedmiu.
Gdzieś, kiedyś, była jakaś apka do zgłaszania takich rzeczy, ale nawet nie pamiętam, czy dotyczyło to szkła i czy jest sens się w ogóle tym bawić.
Ostatnio były dwa miejsca, z potłuczonym szkłem, teraz, po drodze do pracy, mam ich około siedmiu.
Gdzieś, kiedyś, była jakaś apka do zgłaszania takich rzeczy, ale nawet nie pamiętam, czy dotyczyło to szkła i czy jest sens się w ogóle tym bawić.
- DST 14.05km
- Czas 00:47
- VAVG 17.94km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 23 maja 2017
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania
Okolica
Znowu zajechałem do Leszna. I bardzo mnie ciekawi, kogo minąłem jadącego w stroju BBT...
- DST 61.71km
- Czas 01:59
- VAVG 31.11km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 20 maja 2017
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem, Hipek poleca
Zlot forum w Krzętowie
Na zlot forum podrozerowerowe.info wybierałem się już od dłuższej chwili. Najpierw nie mogłem pojechać, a potem, przez dwa lata, orientowałem się trochę za późno. Konkretnie wtedy, gdy na forum pojawiał się wątek "po zlocie". W tym roku w końcu się udało.
Na zlot fajnie by było dojechać rowerem. No i też w dobrym guście byłoby zaliczenie kilku gmin. Hipcia ułożyła trasę - z Radomia, około 200 km. No i tu zaczęły się problemy. 200 km to jakieś osiem godzin jazdy. Jak to pogodzić? W piątek z przyczyn technicznych (nie mieliśmy jeszcze na czym jechać) można było wyjechać dopiero późnym popołudniem, czyli na miejscu bylibyśmy w środku nocy. No i teraz weź szukaj swojego miejsca, budź ludzi... Z kolei jak ruszać wczesnym rankiem... najpierw trzeba by było zarwać noc i wstać o czwartej na pociąg, a potem jechać i być na miejscu po południu, co też jest bez sensu, tak to w ogóle nie ma po co się ruszać z domu. No i co tu począć?
Na szczęście jest taki czas, który większość z nas spędza kompletnie bezproduktywnie na leżeniu bez ruchu. Noc!
Wróciliśmy z pracy, dokończyłem pracę nad rowerami i pojechaliśmy na dworzec. Co prawda już na miejscu, na zlocie, wyjaśniono mi, że łączenie ze sobą trzech rzeczy: 1) jazdy nocną linią do Radomia, 2) wysiadanie w Radomiu, 3) o północy, niekoniecznie może być najciekawszym i najmądrzejszym połączeniem, ale odkryłem to już po drodze, gdy jeszcze w Warszawie konduktorka rozmawiając ze mną, gdy wsiadałem, wspominała o "tej linii" i to bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu. Po drodze zresztą pojawiały się i dziwne typy, i najwyraźniej potężnie naćpany dresik, i całkiem wstawiony koleżka, któremu w miarę zmian stężenia alkoholu we krwi powoli włączał się agresor i który na szczęście wysiadł zanim wpadł na jakiś kreatywniejszy sposób spożycia swojej energii niż wyżywanie się na kupionych przez siebie zakupach.
Na szczęście obyło się bez przygód, chociaż naprawdę kilka razy się obawiałem nad możliwymi wariantami najbliższej przyszłości. Wysiedliśmy na dworcu o 00:40. Wypakowaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Po chwili okazało się, że jedna z baterii jednak postanowiła się z nami pożegnać, więc natychmiast robimy przystanek na Orlenie. Na szczęście mają właśnie takie, jakich potrzebujemy.
Ruszamy dalej. Po chwili kończy się upierdliwa DDR i zjeżdżamy na jezdnię. Kilka sekund później przejeżdża obok nas czarny golf, a dżentelmen wewnątrz krzyczy "ścieżka!". No taaaaak.
Pierwszy punkt planu, jest taki jak zawsze: opuścić duże miasto. Udaje się to zrobić całkiem sprawnie. Pomaga wiejący w plecy wiatr, więc zasuwamy jak szalone jeże przez las. No ale to, co dobre, szybko się kończy. Wiatr nadal wieje w plecy, ale pojawiają się paskudne dziury i prędkość spada. Pobawiliśmy się godzinę i rumakowanie właśnie się skończyło. Teraz czas na... hmm... przełaj? Tak, to dobra nazwa.
Dodatkowo, w całej okolicy panuje moda na puszczanie psów luzem. Kilkanaście burków goni nas na drodze, praktycznie po jednym w każdej wsi.
W końcu świat zaczyna wyglądać lepiej! Wyjeżdżamy na drogę wojewódzką na Przysuchę. Ładny - bo świeżo po remoncie - aslfat!
Przez dwa kilometry.
Potem zaczyna się kilka kilometrów wymienianego asfaltu, czyli jazda po gruntówce usianą drobnymi kamykami. Teraz to już na pewno przydałaby się przełajówka, a nie cienkie, szosowe koła. Do tego robi się chłodno; chyba za bardzo uwierzyliśmy w zapowiedzi, że w nocy będzie co najmniej 10 stopni. Tutaj jest ich siedem i tylko w bluzie zaczynam się czuć niekomfortowo. Hipci lepiej nie komentować.
W Przysusze mimo pierwszych planów jechania do kolejnej stacji, postanawiamy zatrzymać się na kawę. I to nie był dobry pomysł. To był bardzo dobry pomysł. Od razu rozjaśnia się umysł, a do tego zakładamy na siebie zabrane z domu wiatrówki. I już robi się cieplej.
Po chwili horyzont, który jeszcze przed chwilą nieśmiało i tylko trochę jaśniał, rozbrzmiewa mocniejszym blaskiem. Gdy zaczynamy pierwszy i najwyższy podjazd całego wyjazdu (najwyższy punkt to całe 379 m, jest to, jeśli wierzyć nazwie segmentu na Stravie, Góra Romanów) jest już jasno. Podjazd jest miły i przyjemny. Jedziemy razem, a tuż przed szczytem Hipcia, najwyraźniej znudzona tempem mojego podjazdu, lekko staje sobie na pedały i omija mnie, bez problemu łojąc najostrzejszą końcówkę. Skojarzyło mi się to z tym, jak Rafał Majka wygrał ostatnio drugi etap Tour de California, tak niby bez problemu utrzymując się na kole, a potem po prostu omijajac rywala i lecąc do mety, więc od tej pory, do samego końca wyjazdu, przy takich sytuacjach (a było tak przy każdym podjeździe...), krzyczałem "No, lecisz, Majeczka".
(Oglądać od ósmej minuty)
Z grubsza podjazdy kończyłem o tak:
Na końcu długiej prostej, tuż przed wyjazdem na krajówkę, musimy się zatrzymać. Sto metrów od nas obie strony drogi są zajęte przez trzy lochy i gromadę warchlaków. Hipcia oczywiście wpada na pomysł, że walimy przed siebie, na pewno się przestraszą, a jak nie, to przemkniemy pośrodku, ale czuję się jakoś nieprzekonany. Stoimy chwilę, ale nie zauważają nas. Postanawiamy się lekko zbliżyć - jakieś pięć metrów. I w tym momencie zauważamy, że w podobnej odległości stoi sobie resztka stada, w tym dwa olbrzymie samce. No jakoś trzeba było dać im znać, więc kopnąłem blokiem w pedał. Nietypowy dla lasu głuchy dźwięk wybrzmiał i dziczki leniwie potruchtały w kierunku lasu. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś się zaplątał, miejsce, w którym stały, przebyliśmy dość szybko.
Do pokonania pozostały jeszcze dwa większe podjazdy. Po drodze robimy przystanek na... a w sumie to nie pamiętam, po co się zatrzymaliśmy, ale przy okazji okazało się, że nie zapiąłem podsiodłówki pod Orlenem i od Przysuchy radośnie jadę sobie z torbą spiętą tylko poprzeczną taśmą. Nic na szczęście nie wypadło.
Słońce wychodzi i oświetla wszystko. Temperatura powolutku rośnie i robi się naprawdę ładnie. Na krajówce z numerem 74 mamy do pokonania prawie trzydzieści kilometrów. Tutaj sen odzywa się po swoje i przez chwilę muszę walczyć z chęcią kimnięcia sobie na rowerze. Kilka razy spadam z koła. Na szczęście po drodze napatoczył się Huzar (którego miałem zanotowanego już wcześniej). Robimy tam przerwę na wczesne śniadanie w postaci rogalików, popite energetykiem. Przy okazji ściągamy wiatrówki. Dla mnie był to już najwyższy czas, bo zrobiło się pod spodem wilgotno, więc korzystając z przerwy wystawiam się do słońca, próbując dosuszyć.
Ruszamy. Natychmiast okazuje się, że zdjęcie wiatrówek było obdarzone solidną dawką optymizmu. Na szczęście po chwili kończą się lasy, przez które jechaliśmy i wyjeżdżamy na łąki. Tam robi się lekko cieplej.
Zygzakiem docieramy do miniętej przed chwilą krajówki z numerem 42, a potem, oczywiście, zjeżdżamy z niej by zaliczyć jakąś gminę. Z całkiem szerokiej drogi zjeżdżamy w węższą. A potem GPS wskazuje mi kolejny skręt. Ale w łąkach nie widzę którędy mamy jechać. I... wtedy okazuje się. Bez tego wyjazd gminny byłby niezaliczony. Gruntowa, dziurawa droga. Która, po chwili, przechodzi w drogę przez las oznaczoną napisem "wjazd bez zezwolenia zabroniony". Robi się jeszcze bardziej dziurawo i kamieniście. Z niecierpliwością czekam na piasek, bo tylko tego nam brakuje.
W końcu pojawia się asfalt. Dość szybko stajemy, bo muszę zdjąć z siebie bluzę i spodnie, mimo wczesnej godziny mamy już siedemnaście stopni.
Skoro wyjazd był tak dziurawy, to nie mógł inaczej się skońćzyć. Trafiamy na kolejną drogę, która bardziej pasowałaby do zawodów MTB. Za Przedbórzem trafiamy na kawałek przyzwoitej drogi, do tego wiatr, który był kapryśny, na ten akurat kawałek postanowił wiać nam w plecy. Po chwili trzeba było oddać zaciągnięty kredyt. Nie dość, że pod wiatr, to jeszcze po dziurach.
Ale za to widoki były takie, że nie żałowałem, że po drodze, o czym nie wspomniałem, wybraliśmy jedną z dłuższych opcji dojazdu, nie najprostszą, dwustukilometrową. Przeciwnie, zastanawiałem się, czy na pewno nie poświęcić całego dnia na jeżdżenie po tej okolicy.
W końcu dojechaliśmy w najbliższą okolicę, ostatnia prosta... Najpierw spotykamy Mikiego, który, niestety, musi nagle opuścić zlot. Później Turystę, który akurat jedzie na wycieczkę. A potem, gdy zastanawiamy się, jak dotrzeć do celu (bo znacznik na mapie jest bardzo nieprecyzyjny), widzimy całą grupę rowerzystów wyjeżdającą na poranną rundkę. Jedziemy w przeciwnym kierunku i docieramy do celu.
Na miejscu akurat spotykamy kilka grup oczekujących na wyjazd na kajaki. Dowiaduję się jednej smutnej rzeczy: że na miejscu nie można kupić piwa, a naprawdę, naprawdę o tym marzyłem; przy powitaniu słowo "piwo" powtórzyłem chyba najczęściej z wszystkich.
Ruszamy na poszukiwanie domku, w końcu znajdujemy wolny i się wprowadzamy. A dalej... a dalej to trzeba było być. Opowieści koniec!
Na zlot fajnie by było dojechać rowerem. No i też w dobrym guście byłoby zaliczenie kilku gmin. Hipcia ułożyła trasę - z Radomia, około 200 km. No i tu zaczęły się problemy. 200 km to jakieś osiem godzin jazdy. Jak to pogodzić? W piątek z przyczyn technicznych (nie mieliśmy jeszcze na czym jechać) można było wyjechać dopiero późnym popołudniem, czyli na miejscu bylibyśmy w środku nocy. No i teraz weź szukaj swojego miejsca, budź ludzi... Z kolei jak ruszać wczesnym rankiem... najpierw trzeba by było zarwać noc i wstać o czwartej na pociąg, a potem jechać i być na miejscu po południu, co też jest bez sensu, tak to w ogóle nie ma po co się ruszać z domu. No i co tu począć?
Na szczęście jest taki czas, który większość z nas spędza kompletnie bezproduktywnie na leżeniu bez ruchu. Noc!
Wróciliśmy z pracy, dokończyłem pracę nad rowerami i pojechaliśmy na dworzec. Co prawda już na miejscu, na zlocie, wyjaśniono mi, że łączenie ze sobą trzech rzeczy: 1) jazdy nocną linią do Radomia, 2) wysiadanie w Radomiu, 3) o północy, niekoniecznie może być najciekawszym i najmądrzejszym połączeniem, ale odkryłem to już po drodze, gdy jeszcze w Warszawie konduktorka rozmawiając ze mną, gdy wsiadałem, wspominała o "tej linii" i to bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu. Po drodze zresztą pojawiały się i dziwne typy, i najwyraźniej potężnie naćpany dresik, i całkiem wstawiony koleżka, któremu w miarę zmian stężenia alkoholu we krwi powoli włączał się agresor i który na szczęście wysiadł zanim wpadł na jakiś kreatywniejszy sposób spożycia swojej energii niż wyżywanie się na kupionych przez siebie zakupach.
Na szczęście obyło się bez przygód, chociaż naprawdę kilka razy się obawiałem nad możliwymi wariantami najbliższej przyszłości. Wysiedliśmy na dworcu o 00:40. Wypakowaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Po chwili okazało się, że jedna z baterii jednak postanowiła się z nami pożegnać, więc natychmiast robimy przystanek na Orlenie. Na szczęście mają właśnie takie, jakich potrzebujemy.
Ruszamy dalej. Po chwili kończy się upierdliwa DDR i zjeżdżamy na jezdnię. Kilka sekund później przejeżdża obok nas czarny golf, a dżentelmen wewnątrz krzyczy "ścieżka!". No taaaaak.
Pierwszy punkt planu, jest taki jak zawsze: opuścić duże miasto. Udaje się to zrobić całkiem sprawnie. Pomaga wiejący w plecy wiatr, więc zasuwamy jak szalone jeże przez las. No ale to, co dobre, szybko się kończy. Wiatr nadal wieje w plecy, ale pojawiają się paskudne dziury i prędkość spada. Pobawiliśmy się godzinę i rumakowanie właśnie się skończyło. Teraz czas na... hmm... przełaj? Tak, to dobra nazwa.
Dodatkowo, w całej okolicy panuje moda na puszczanie psów luzem. Kilkanaście burków goni nas na drodze, praktycznie po jednym w każdej wsi.
W końcu świat zaczyna wyglądać lepiej! Wyjeżdżamy na drogę wojewódzką na Przysuchę. Ładny - bo świeżo po remoncie - aslfat!
Przez dwa kilometry.
Potem zaczyna się kilka kilometrów wymienianego asfaltu, czyli jazda po gruntówce usianą drobnymi kamykami. Teraz to już na pewno przydałaby się przełajówka, a nie cienkie, szosowe koła. Do tego robi się chłodno; chyba za bardzo uwierzyliśmy w zapowiedzi, że w nocy będzie co najmniej 10 stopni. Tutaj jest ich siedem i tylko w bluzie zaczynam się czuć niekomfortowo. Hipci lepiej nie komentować.
W Przysusze mimo pierwszych planów jechania do kolejnej stacji, postanawiamy zatrzymać się na kawę. I to nie był dobry pomysł. To był bardzo dobry pomysł. Od razu rozjaśnia się umysł, a do tego zakładamy na siebie zabrane z domu wiatrówki. I już robi się cieplej.
Po chwili horyzont, który jeszcze przed chwilą nieśmiało i tylko trochę jaśniał, rozbrzmiewa mocniejszym blaskiem. Gdy zaczynamy pierwszy i najwyższy podjazd całego wyjazdu (najwyższy punkt to całe 379 m, jest to, jeśli wierzyć nazwie segmentu na Stravie, Góra Romanów) jest już jasno. Podjazd jest miły i przyjemny. Jedziemy razem, a tuż przed szczytem Hipcia, najwyraźniej znudzona tempem mojego podjazdu, lekko staje sobie na pedały i omija mnie, bez problemu łojąc najostrzejszą końcówkę. Skojarzyło mi się to z tym, jak Rafał Majka wygrał ostatnio drugi etap Tour de California, tak niby bez problemu utrzymując się na kole, a potem po prostu omijajac rywala i lecąc do mety, więc od tej pory, do samego końca wyjazdu, przy takich sytuacjach (a było tak przy każdym podjeździe...), krzyczałem "No, lecisz, Majeczka".
(Oglądać od ósmej minuty)
Z grubsza podjazdy kończyłem o tak:
Na końcu długiej prostej, tuż przed wyjazdem na krajówkę, musimy się zatrzymać. Sto metrów od nas obie strony drogi są zajęte przez trzy lochy i gromadę warchlaków. Hipcia oczywiście wpada na pomysł, że walimy przed siebie, na pewno się przestraszą, a jak nie, to przemkniemy pośrodku, ale czuję się jakoś nieprzekonany. Stoimy chwilę, ale nie zauważają nas. Postanawiamy się lekko zbliżyć - jakieś pięć metrów. I w tym momencie zauważamy, że w podobnej odległości stoi sobie resztka stada, w tym dwa olbrzymie samce. No jakoś trzeba było dać im znać, więc kopnąłem blokiem w pedał. Nietypowy dla lasu głuchy dźwięk wybrzmiał i dziczki leniwie potruchtały w kierunku lasu. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś się zaplątał, miejsce, w którym stały, przebyliśmy dość szybko.
Do pokonania pozostały jeszcze dwa większe podjazdy. Po drodze robimy przystanek na... a w sumie to nie pamiętam, po co się zatrzymaliśmy, ale przy okazji okazało się, że nie zapiąłem podsiodłówki pod Orlenem i od Przysuchy radośnie jadę sobie z torbą spiętą tylko poprzeczną taśmą. Nic na szczęście nie wypadło.
Słońce wychodzi i oświetla wszystko. Temperatura powolutku rośnie i robi się naprawdę ładnie. Na krajówce z numerem 74 mamy do pokonania prawie trzydzieści kilometrów. Tutaj sen odzywa się po swoje i przez chwilę muszę walczyć z chęcią kimnięcia sobie na rowerze. Kilka razy spadam z koła. Na szczęście po drodze napatoczył się Huzar (którego miałem zanotowanego już wcześniej). Robimy tam przerwę na wczesne śniadanie w postaci rogalików, popite energetykiem. Przy okazji ściągamy wiatrówki. Dla mnie był to już najwyższy czas, bo zrobiło się pod spodem wilgotno, więc korzystając z przerwy wystawiam się do słońca, próbując dosuszyć.
Ruszamy. Natychmiast okazuje się, że zdjęcie wiatrówek było obdarzone solidną dawką optymizmu. Na szczęście po chwili kończą się lasy, przez które jechaliśmy i wyjeżdżamy na łąki. Tam robi się lekko cieplej.
Zygzakiem docieramy do miniętej przed chwilą krajówki z numerem 42, a potem, oczywiście, zjeżdżamy z niej by zaliczyć jakąś gminę. Z całkiem szerokiej drogi zjeżdżamy w węższą. A potem GPS wskazuje mi kolejny skręt. Ale w łąkach nie widzę którędy mamy jechać. I... wtedy okazuje się. Bez tego wyjazd gminny byłby niezaliczony. Gruntowa, dziurawa droga. Która, po chwili, przechodzi w drogę przez las oznaczoną napisem "wjazd bez zezwolenia zabroniony". Robi się jeszcze bardziej dziurawo i kamieniście. Z niecierpliwością czekam na piasek, bo tylko tego nam brakuje.
W końcu pojawia się asfalt. Dość szybko stajemy, bo muszę zdjąć z siebie bluzę i spodnie, mimo wczesnej godziny mamy już siedemnaście stopni.
Skoro wyjazd był tak dziurawy, to nie mógł inaczej się skońćzyć. Trafiamy na kolejną drogę, która bardziej pasowałaby do zawodów MTB. Za Przedbórzem trafiamy na kawałek przyzwoitej drogi, do tego wiatr, który był kapryśny, na ten akurat kawałek postanowił wiać nam w plecy. Po chwili trzeba było oddać zaciągnięty kredyt. Nie dość, że pod wiatr, to jeszcze po dziurach.
Ale za to widoki były takie, że nie żałowałem, że po drodze, o czym nie wspomniałem, wybraliśmy jedną z dłuższych opcji dojazdu, nie najprostszą, dwustukilometrową. Przeciwnie, zastanawiałem się, czy na pewno nie poświęcić całego dnia na jeżdżenie po tej okolicy.
W końcu dojechaliśmy w najbliższą okolicę, ostatnia prosta... Najpierw spotykamy Mikiego, który, niestety, musi nagle opuścić zlot. Później Turystę, który akurat jedzie na wycieczkę. A potem, gdy zastanawiamy się, jak dotrzeć do celu (bo znacznik na mapie jest bardzo nieprecyzyjny), widzimy całą grupę rowerzystów wyjeżdającą na poranną rundkę. Jedziemy w przeciwnym kierunku i docieramy do celu.
Na miejscu akurat spotykamy kilka grup oczekujących na wyjazd na kajaki. Dowiaduję się jednej smutnej rzeczy: że na miejscu nie można kupić piwa, a naprawdę, naprawdę o tym marzyłem; przy powitaniu słowo "piwo" powtórzyłem chyba najczęściej z wszystkich.
Ruszamy na poszukiwanie domku, w końcu znajdujemy wolny i się wprowadzamy. A dalej... a dalej to trzeba było być. Opowieści koniec!
- DST 243.37km
- Czas 09:08
- VAVG 26.65km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 6 maja 2017
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania
Okoliczna okolica
No i się zaczyna! Temperatura powyżej 20°C i od razu czuję się jak wyżęta ścierka.
Przyjemnie się jechało, południowy wiatr wcale nie przeszkadzał. Zapuściłem się aż do Leszna, chociaż w planie miałem szybszą zawrotkę.
Przyjemnie się jechało, południowy wiatr wcale nie przeszkadzał. Zapuściłem się aż do Leszna, chociaż w planie miałem szybszą zawrotkę.
- DST 63.57km
- Czas 01:58
- VAVG 32.32km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 5 maja 2017
Kategoria do czytania, transport
Nagroda i kara
Tak mi się coś ostatnio coraz gorzej jeździło do pracy. Jakoś taki opór i w ogóle. Ale człowiek zarobiony, w książce akcja wartko się toczy, więc nawet nie zastanawiałem się. Aż ostatnio w końcu mnie tknęło i sprawdziłem... A może ja bym sobie koła dopompował?!
Gdy zabrałem się za pompowanie, to aż mnie wstyd wziął... w każdym kole turlało się około... 1 bara. Wyrównałem i rano od razu lepiej się jechało. O wiele lepiej.
Ale kara za tak niegodne zaniedbanie musiała być. Wychodzę z pracy i co? I flak.
Takie miałem wieczorem podejrzenia, coś mi z wentylem nie pasowało. Ale uznałem, że co tam, przejadę. Pomyślałem też o zabraniu zapasu, ale późno było i nie chciało mi się już pakować.
No i dzięki temu z powrotem dawałem z buta.
Gdy zabrałem się za pompowanie, to aż mnie wstyd wziął... w każdym kole turlało się około... 1 bara. Wyrównałem i rano od razu lepiej się jechało. O wiele lepiej.
Ale kara za tak niegodne zaniedbanie musiała być. Wychodzę z pracy i co? I flak.
Takie miałem wieczorem podejrzenia, coś mi z wentylem nie pasowało. Ale uznałem, że co tam, przejadę. Pomyślałem też o zabraniu zapasu, ale późno było i nie chciało mi się już pakować.
No i dzięki temu z powrotem dawałem z buta.
- DST 7.10km
- Czas 00:24
- VAVG 17.75km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 4 maja 2017
Kategoria do czytania, transport
Miasto
No niby jakoś miało padać. Rano za oknem brzmiało to jak bębny pochodów orków z Mordoru... a jak wyszedłem, to tak tylko pierdnęło. No i o.
- DST 15.57km
- Czas 00:57
- VAVG 16.39km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 2 maja 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, zaliczając gminy
Po trzy gminy
Po wyścigu okazało się, że jednak przeziębienie nie odpuściło. I dogięło mnie tuż po zakończeniu. Zaciągnięty kredyt trzeba spłacić...
Mimo wszystko wybraliśmy się z Nałęczowa na krótką wycieczkę w celu zaliczenia trzech okolicznych gmin. I tym sposobem mamy już 60% Polski zaliczone!
Mimo wszystko wybraliśmy się z Nałęczowa na krótką wycieczkę w celu zaliczenia trzech okolicznych gmin. I tym sposobem mamy już 60% Polski zaliczone!
- DST 66.87km
- Czas 02:14
- VAVG 29.94km/h
- Sprzęt Czorny
Sobota, 29 kwietnia 2017
Kategoria > 400 km, do czytania, solo, zaliczając gminy, Hipek poleca
Piękny Wschód
Piękny Wschód po raz drugi otwiera nasz sezon ultramaratonowy. Tradycyjnie pod koniec kwietnia, tradycyjnie zapowiadała się ciekawa, bo mokra pogoda.
Również tradycyjnie nie mogłem stanąć na starcie po prostu gotowy. Dobry plan musiał się zesrać i uczynił tak już tydzień wcześniej. Hipcia zachorowała w piątek w tygodniu poprzedzającym wyścig, cały tydzień była na zwolnieniu, a ja liczyłem na to, że to ja ją zaraziłem i że wcale, wcale, wcale mnie nie dopadnie. I udało się... aż do czwartku, gdy mnie zmogło tak, że kolana stęknęły. W piątek na szczęście poczułem się lepiej, więc uznałem, że być może nie będzie powtórki z MP 2016, gdzie startowałem z gorączką.
W Parczewie stawiliśmy się w wieczór poprzedzający start. Ruszyliśmy inaczej niż rok wcześniej (gdy wraz z kórnicką ekipą utknęliśmy w korkach wyjazdowych późnym po południem) - tym razem wczesnym popołudniem, dzięki czemu udało się prawie nie stanąć w korkach i zameldować w bazie tuż po zmroku. Odebraliśmy pokaźny, robiący wrażenie pakiet startowy, numerki na plecy i zamieniając tylko kilka słów z Gavkiem zawinęliśmy się do hotelu.
Pierwotne plany noclegu najpierw na polu namiotowym, (potem przerobione na noleg na sali (tak jak rok temu)) zostały zweryfikowane częściowo z powodu wygody, a częściowo z powodów praktycznych. Nasze numery startowe zaczynały się od cyfry "2", co znaczyło, że lecimy solo. I że startujemy na samym końcu - pierwsze grupy miały wylecieć około siódmej rano, nasz start był zaplanowany na 8:15. Hotel gwarantował nam więc komfortowy sen do samego rana... i jeszcze dodatkową godzinę, niezakłócaną przez pierwszych, pakujących się już zawodników.
Gdy ogarnęliśmy wszystko, co trzeba było zrobić przed startem, okazało się, że nie ma już co wybierać się na integrację, bo czasu starczyłoby tylko na przybicie piątki i już trzeba by było spadać z powrotem. Za to - w tematach organizacyjnych - okazało się, że agrafki do przypięcia numerów startowych nie były załączone do zestawów, tylko trzeba było je zabrać sobie z biurka...
No to dobranoc! Od pewnej chwili mam zmienione godziny pracy i wstaję nie, jak do tej pory, między siódmą, a ósmą piętnaście (zależnie od potrzeby), a punktualnie 6:40. To był dodatkowy plus, bo zwykle wczesne, maratonowe pobudki są dla mnie udręką, a tym razem musiałem wstać ledwo dziesięć minut wcześniej niż zwykle.
Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy rowery do wyjazdu (pozostało tylko pompowanie) i opuściliśmy hotel. Już po stu metrach zorientowałem się, że zapomniałem zabrać okularów, ale postanowiłem już to olać i ruszyć bez. Zakładałem, że i tak się zachlapią, a potem będą tylko przeszkadzać.
Asfalt był mokry. Połowa poprzedniego dnia była deszczowa, rano coś jeszcze popadało (pierwsze grupy załapały się na zlewkę), ale na nas, poza pojedynczymi kropelkami, nic nie spadło.
Na starcie czasu starczyło tylko na zamienienie kilku słów, przypięcie numerów startowych i już trzeba było stawać na linii startu. Nawet rozważałem założenie dodatkowych spodni (które wiozłem w podsiodłówce), bo poranek był dość chłodny i mglisty, ale postanowiłem to odwlec w czasie (zresztą: bardzo słusznie, bo gdybym to zrobił, dowiedziałbym się, że Hipcia spakowała mi... swoje spodnie).
Na trzy minuty przed ruszeniem okazało się, że Hipcia wcisnęła w Garminie coś, o czym nie wiedziałem, że można wciskać i zablokowała ekran... A oczywiście nie wiedzieliśmy, jak to odblokować. Robiliśmy więc dynamiczny (bardzo dynamiczny) restart z licznikiem uparcie liczącym od trzech minut w dół.
Udało się. Kilkanaście sekund przed startem z kolei ja, po włączeniu mp3, w panice naciągałem rękawiczki, a potem już ruszyliśmy.
Nasza grupa była pięcioosobowa: my, Kurier, kolega Paul (niby ze Szczecina, ale po polsku chyba nie mówił, więc założyłem, że był Niemcem) i nieznany mi (chyba) kolega Piotr. Tuż za Parczewem grupa odrobinę się rozciągnęła - pierwszy leci Kurier, potem Hipcia, obaj koledzy i na końcu ja. Po chwili Kurier przyspiesza i rozpoczyna długi, samotny finisz; obaj koledzy też nie wytrzymują i przyspieszają - zostajemy my oboje. Wiszę za Hipcią jakieś 200-300 m i tak sobie jedziemy. Po chwili Hipcia odchodzi mi na jakieś 500-1000 m i co chwilę znika na zakrętach. Widzę ją tylko co jakiś czas, na prostych albo wyraźnych zakrętach.
Powoli też zaczynamy doganiać pierwszych zawodników kategorii Open. Pojawiają się pojedyncze grupy, ale w większości są to samotni zawodnicy.
Przy skręcie z DK 82 wyprzedzam Hipcię.
Tuż przed Żółkiewką z kolei mijam kolarza robiącego pit stop. Okazuje się być nim Wąski, który rusza razem za mną i też razem wbijamy na pierwszy punkt kontrolny.
Mam pełen zapas jedzenia i picia, więc nawet się nie rozglądam, tylko podbijam pieczątkę, biorę rower i ruszam dalej, mijając Hipcię, która akurat zawijała na punkt. Za mną najdłuższy odcinek pomiędzy punktami kontrolnymi, teraz trochę krótszy - około 75 km. Musiałem się pilnować na PK i za każdym razem patrzeć na rozpiskę przy okazji podbijania pieczątki, bo oczywiście przebieg trasy znałem tylko z grubsza.
Profil też znałem z grubsza, ale gdy zobaczyłem znaki kierujące mnie na Szczebrzeszyn, to wiedziałem, że zaraz będzie trzeba się powspinać. Jedzie się dobrze, więc przepinam się z muzyki na audiobooka. Na tym fragmencie doganiam jakiegoś kolegę ubranego na niebiesko. Jedziemy równo, po czym zdarzało mi się go wyprzedzić na płaskim, a on mnie po chwili przeganiał na podjeździe, mocno na nim pracując. Za Szczebrzeszynem odchodzi mi znacznie na najwyższym podjeździe tego wyścigu (zresztą trzy lata temu robiliśmy go w drugą stronę - na pierwszym Maratonie Podróżnika). Zjeżdżam ze łzami w oczach (jak raz przydałyby się okulary). A potem już nie wiem, co się stało z tym kolegą - czy ja go gdzieś wyprzedziłem: na punkcie czy na trasie? - nie kojarzę.
Na punkcie w Józefowie planuję uzupełnić zapasy. Na miejscu już są Dodoelk i Mxdanish, którzy po chwili ruszają, gdy ja przelewam wodę do bidonów. W zestawie na punkcie są woda i izotonik, do tego biorę do kieszeni banana i batonika białkowego.
Kolejny punkt to Horyniec-Zdrój. Do niego jest blisko - 70 km. Za to wiatr, który do tej pory wiejąc z boków raczej przeszkadzał, niż pomagał, w końcu wieje w większości w plecy; dlatego też z tego fragmentu miałem najlepszą średnią. W jednym miejscu kusi mnie szeroka, elegancka droga rowerowa. W ten sposób, nietypowo, bo z prawej strony, wyprzedzam obu chłopaków, którzy zwiali mi w Józefowie.
Przed Horyńcem dopada mnie senność. Do punktu zostaje tylko 10 km, więc, ponieważ jeszcze nie spadam z roweru, postanawiam dociągnąć na punkt i rozbudzić się chodząc tam po obiekcie.
Punkt umieszczony jest na pierwszym piętrze w restauracji. Pierwotnie założyłem, że nie będę tankował, dlatego też musiałem gnać na dwa razy - drugi raz po bidony. Zatankowałem do pełna, niestety, to, co dostałem, było najprawdopodobniej zwykłą kranówą, a nie mineralką. I też mi się wydaje, że picie tego mnie nieco odwodniło. Muszę sobie na takie okazje zabierać coś do rozpuszczenia w bidonie.
Za Horyńcem robi się zielono i ładnie. A nawet cieplej niż być powinno i od chwili rozważam rozpięcie kurtki. Na podjeździe zauważam za sobą ciemną figurkę, ale okazuje się być to grupa pościgowa, a nie Hipcia. Gdy staję na szybki pit stop, objeżdżają mnie i odchodzą.
Jedzie sie przyjemnie. Licznik podpowiada mi, że za chwilę dobiję do trzystu kilometrów, więc czas na spięcie zadka na mocny, dwustukilometrowy finisz, dlatego też przełączam się na System Of A Down. Zmotywowanie tą drogą jakoś nie wychodzi, silnik nie przyspiesza... ale też jest przyjemnie.
Trochę obawiałem się Tomaszowa Lubelskiego, który od chwili już straszył mnie na horyzoncie. Okazało się, że było czego: sporo świateł i dużych skrzyżowań, ale miałem szczęście (które wspomogłem dwoma sprintami) i przejechałem całość na zielonej linii. Tuż za miastem zaczyna mi się chcieć spać i to do tego stopnia, że robię postój na szybką kofeinę.
Planowałem już nie zatrzymywać się aż do punktu, ale po chwili musiałem napluć sobie w brodę, bo zorientowałem się, że zmrok zapadnie szybciej niż ja mogę jechać i przystanek okaże się nieodzowny. Na świetle dojeżdżam do punktu w Tyszowcach.
Jako że coś zaczyna mi harować po żołądku (stawiam na izotonik), za pazuchę wkładam bułkę, w kieszeń banana, a drożdżówkę biorę do ręki i zjadam praktycznie po ruszeniu z punktu, kolejna zostaje zjedzona bułka. I od razu robi się przyjemnie.
Jest już ciemno. Ze dwa razy goni mnie jakiś pies (albo mi się tak już wydaje, bo nie rozglądałem się, czy Burek siedzi za czy przed ogrodzeniem). Tak mi się coś wydawało, że tędy szła trasa zeszłorocznego Wschodu i faktycznie, punktu nie muszę szukać (wystarczy że rok wcześniej musieliśmy kręcić się tam i z powrotem). Wbijam do środka. Kilku zawodników je coś ciepłego. Podbijam pieczątkę i słysząc, że tutaj to nic sobie nie zabiorę, ruszam od razu. W końcu do mety już jakieś 150 km, to już prawie jak z pracy do domu... razy dwadzieścia. Czyli że już w ogródku i z gąską się witam.
Początek trasy nie wygląda jakoś znajomo, ale gdy widzę skręt na Uchanie, to od razu robi się przyjemniej, bo wiem, że po chwili będą Wojsławice, które to za sprawą Wędrowycza kojarzą mi się bardzo, bardzo przyjemnie. Wojsławice mijają, a ja wpadam na niezbyt dobry pomysł i puszczam sobie Korna. Ciemność, fragment oświetlony lampką i psychodeliczny metal tworzą ciekawe połączenie, szczególnie, gdy kawałki się zaczynają lub kończą i w tle lecą jakieś dziwne dźwięki... i w sumie nie wiem, czy to pies szczeka, czy to w rowerze mi klekocze, czy to w słuchawkach...
Wiedziałem, że w okolicy jest Chełm. Nawet, że jadę w jego kierunku. Miałem cichą nadzieję, że ślad mnie tamtędy nie poprowadzi... a jednak. Uroczy, niekończący się pasaż zakazów dla rowerów olałem, bo w okolicy północy ruch samochodowy był bardzo niewielki. Zresztą, wyskrobawszy się na górkę leciałem obwodnicą pod 40 km/h, chyba nikomu nie przeszkadzałem...
Na wylotowym rondzie wyłącza mi się Garmin. Chwila konsternacji (dobrze, że wiedziałem, że mam skręcić w lewo na rondzie) i na szczęście dziad się włącza. A już miałem przed oczami szukanie trasy na telefonie i jazda ze smartfonem w łapie.
Dojeżdżam do Wierzbicy. Punkt jest na niewielkiej stacji benzynowej. Zabieram fanty, w sumie nie do końca wiedząc, po co, przelewam wodę i izotonika do bidonu i ruszam na ostatni zryw - zostało coś około 70 km. Przez cały czas mam cichą nadzieję, że po pierwsze: Kurier zaległ gdzieś na którejś stacji i teraz to on mnie goni, a nie ja jego, a po drugie, że dwa pagórki za mną nie wisi ktoś z grupy pościgowej, który w ostatecznym rozrachunku mnie wyprzedzi.
Po chwili szwędania się boczną drogą wyjeżdżam na krajowkę na Włodawę; tam korzystając z równego asfaltu postanawiam zjeść ciastka. Jest ich cztery w paczce, gdy zjadam półtora ciastka okazuje się, że w opakowaniu nie ma już nic... Wszystkie zgubiłem!
No nic, w końcu przed nami skręt na Parczeeeeewwwwwwrwrwrwrwrwwwwwwrrrrrwa jego mać! Patataj, patataj, łup, łup, baradong, badarong! Jeszcze bruku tylko brakowało i bylby komplet. Korzystając z późnej pory fragment do Sosnowicy robię każdą stroną drogi, byle było równiej. Ale, bądźmy szczerzy, nigdzie nie jest równiej.
Końcówka na caaaałe szczęście jest już po równym. Ostatnie kilometry... wjeżdżam do Parczewa. Dojazd pod bazę i wpadam do środka, w samą porę by... złożyć Zwycięzcy życzenia urodzinowe. Kurier wiedział, że go gonię, i do tego wiedział, że na którymś PK odrobiłem troche czasu, samą końcówkę więc pojechał bardzo mocno i przyjechał 23 minuty przede mną.
Pozostają do załatwienia kwestie formalne, a potem, dowiedziawszy się, że Hipcia już jest prawie na mecie, postanawiam na nią poczekać. Rozmawiam chwilę z Gavkiem i Bogdanem, potem też z Tomkiem, gdy już wstał. Potem pojawia się Hipcia, ale... nie zabieramy się tak szybko do hotelu, jeszcze siedzimy chwilę i dopiero, gdy słońce wzniosło się lekko ponad horyzont, znikamy w kierunku ciepłego łóżka. Na miejscu dostajemy jeszcze bardzo wczesne śniadanie i zalegamy na krótką drzemkę.
Po wszystkim pozostaje tylko spakować się i ruszyć dalej - teraz czas na odpoczynkową część majówki.
No i czas na podsumowanie.
Organizacyjnie maraton na bardzo wysokim poziomie: zarówno jeśli chodzi o wyposażenie punktów, jak i o zestaw startowy. Na punktach pilnowane było, żeby pierwsi zawodnicy nie wyjedli wszystkiego pozostałym, zestaw na drogę był też przemyślany.
Pogoda... nie padało, więc jak dla mnie było idealnie. Niestety, jest to ostatni maraton w tym roku z rozsądną pogodą (no, może jeszcze MPP się obroni).
Jeśli chodzi o miejsce, to niby to ładnie brzmi, że drugie i w ogóle, ale trzeba być obiektywnym: grupa śmierci pojechała w kategorii open. Dlatego też to akurat traktuję tylko jako ciekawostkę przyrodniczą. To, co istotne to fakt, że byłem 10 w klasyfikacji generalnej - na 88 zawodników, którzy ukończyli wyścig. I to uznaję za dobry wynik. Chyba.
No i, bądźmy uczciwi, liczy się fakt, że w ogóle dojechałem do mety, to też jest bardzo miła odmiana...
Również tradycyjnie nie mogłem stanąć na starcie po prostu gotowy. Dobry plan musiał się zesrać i uczynił tak już tydzień wcześniej. Hipcia zachorowała w piątek w tygodniu poprzedzającym wyścig, cały tydzień była na zwolnieniu, a ja liczyłem na to, że to ja ją zaraziłem i że wcale, wcale, wcale mnie nie dopadnie. I udało się... aż do czwartku, gdy mnie zmogło tak, że kolana stęknęły. W piątek na szczęście poczułem się lepiej, więc uznałem, że być może nie będzie powtórki z MP 2016, gdzie startowałem z gorączką.
W Parczewie stawiliśmy się w wieczór poprzedzający start. Ruszyliśmy inaczej niż rok wcześniej (gdy wraz z kórnicką ekipą utknęliśmy w korkach wyjazdowych późnym po południem) - tym razem wczesnym popołudniem, dzięki czemu udało się prawie nie stanąć w korkach i zameldować w bazie tuż po zmroku. Odebraliśmy pokaźny, robiący wrażenie pakiet startowy, numerki na plecy i zamieniając tylko kilka słów z Gavkiem zawinęliśmy się do hotelu.
Pierwotne plany noclegu najpierw na polu namiotowym, (potem przerobione na noleg na sali (tak jak rok temu)) zostały zweryfikowane częściowo z powodu wygody, a częściowo z powodów praktycznych. Nasze numery startowe zaczynały się od cyfry "2", co znaczyło, że lecimy solo. I że startujemy na samym końcu - pierwsze grupy miały wylecieć około siódmej rano, nasz start był zaplanowany na 8:15. Hotel gwarantował nam więc komfortowy sen do samego rana... i jeszcze dodatkową godzinę, niezakłócaną przez pierwszych, pakujących się już zawodników.
Gdy ogarnęliśmy wszystko, co trzeba było zrobić przed startem, okazało się, że nie ma już co wybierać się na integrację, bo czasu starczyłoby tylko na przybicie piątki i już trzeba by było spadać z powrotem. Za to - w tematach organizacyjnych - okazało się, że agrafki do przypięcia numerów startowych nie były załączone do zestawów, tylko trzeba było je zabrać sobie z biurka...
No to dobranoc! Od pewnej chwili mam zmienione godziny pracy i wstaję nie, jak do tej pory, między siódmą, a ósmą piętnaście (zależnie od potrzeby), a punktualnie 6:40. To był dodatkowy plus, bo zwykle wczesne, maratonowe pobudki są dla mnie udręką, a tym razem musiałem wstać ledwo dziesięć minut wcześniej niż zwykle.
Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy rowery do wyjazdu (pozostało tylko pompowanie) i opuściliśmy hotel. Już po stu metrach zorientowałem się, że zapomniałem zabrać okularów, ale postanowiłem już to olać i ruszyć bez. Zakładałem, że i tak się zachlapią, a potem będą tylko przeszkadzać.
Asfalt był mokry. Połowa poprzedniego dnia była deszczowa, rano coś jeszcze popadało (pierwsze grupy załapały się na zlewkę), ale na nas, poza pojedynczymi kropelkami, nic nie spadło.
Na starcie czasu starczyło tylko na zamienienie kilku słów, przypięcie numerów startowych i już trzeba było stawać na linii startu. Nawet rozważałem założenie dodatkowych spodni (które wiozłem w podsiodłówce), bo poranek był dość chłodny i mglisty, ale postanowiłem to odwlec w czasie (zresztą: bardzo słusznie, bo gdybym to zrobił, dowiedziałbym się, że Hipcia spakowała mi... swoje spodnie).
Na trzy minuty przed ruszeniem okazało się, że Hipcia wcisnęła w Garminie coś, o czym nie wiedziałem, że można wciskać i zablokowała ekran... A oczywiście nie wiedzieliśmy, jak to odblokować. Robiliśmy więc dynamiczny (bardzo dynamiczny) restart z licznikiem uparcie liczącym od trzech minut w dół.
Udało się. Kilkanaście sekund przed startem z kolei ja, po włączeniu mp3, w panice naciągałem rękawiczki, a potem już ruszyliśmy.
Nasza grupa była pięcioosobowa: my, Kurier, kolega Paul (niby ze Szczecina, ale po polsku chyba nie mówił, więc założyłem, że był Niemcem) i nieznany mi (chyba) kolega Piotr. Tuż za Parczewem grupa odrobinę się rozciągnęła - pierwszy leci Kurier, potem Hipcia, obaj koledzy i na końcu ja. Po chwili Kurier przyspiesza i rozpoczyna długi, samotny finisz; obaj koledzy też nie wytrzymują i przyspieszają - zostajemy my oboje. Wiszę za Hipcią jakieś 200-300 m i tak sobie jedziemy. Po chwili Hipcia odchodzi mi na jakieś 500-1000 m i co chwilę znika na zakrętach. Widzę ją tylko co jakiś czas, na prostych albo wyraźnych zakrętach.
Powoli też zaczynamy doganiać pierwszych zawodników kategorii Open. Pojawiają się pojedyncze grupy, ale w większości są to samotni zawodnicy.
Przy skręcie z DK 82 wyprzedzam Hipcię.
Tuż przed Żółkiewką z kolei mijam kolarza robiącego pit stop. Okazuje się być nim Wąski, który rusza razem za mną i też razem wbijamy na pierwszy punkt kontrolny.
Mam pełen zapas jedzenia i picia, więc nawet się nie rozglądam, tylko podbijam pieczątkę, biorę rower i ruszam dalej, mijając Hipcię, która akurat zawijała na punkt. Za mną najdłuższy odcinek pomiędzy punktami kontrolnymi, teraz trochę krótszy - około 75 km. Musiałem się pilnować na PK i za każdym razem patrzeć na rozpiskę przy okazji podbijania pieczątki, bo oczywiście przebieg trasy znałem tylko z grubsza.
Profil też znałem z grubsza, ale gdy zobaczyłem znaki kierujące mnie na Szczebrzeszyn, to wiedziałem, że zaraz będzie trzeba się powspinać. Jedzie się dobrze, więc przepinam się z muzyki na audiobooka. Na tym fragmencie doganiam jakiegoś kolegę ubranego na niebiesko. Jedziemy równo, po czym zdarzało mi się go wyprzedzić na płaskim, a on mnie po chwili przeganiał na podjeździe, mocno na nim pracując. Za Szczebrzeszynem odchodzi mi znacznie na najwyższym podjeździe tego wyścigu (zresztą trzy lata temu robiliśmy go w drugą stronę - na pierwszym Maratonie Podróżnika). Zjeżdżam ze łzami w oczach (jak raz przydałyby się okulary). A potem już nie wiem, co się stało z tym kolegą - czy ja go gdzieś wyprzedziłem: na punkcie czy na trasie? - nie kojarzę.
Na punkcie w Józefowie planuję uzupełnić zapasy. Na miejscu już są Dodoelk i Mxdanish, którzy po chwili ruszają, gdy ja przelewam wodę do bidonów. W zestawie na punkcie są woda i izotonik, do tego biorę do kieszeni banana i batonika białkowego.
Kolejny punkt to Horyniec-Zdrój. Do niego jest blisko - 70 km. Za to wiatr, który do tej pory wiejąc z boków raczej przeszkadzał, niż pomagał, w końcu wieje w większości w plecy; dlatego też z tego fragmentu miałem najlepszą średnią. W jednym miejscu kusi mnie szeroka, elegancka droga rowerowa. W ten sposób, nietypowo, bo z prawej strony, wyprzedzam obu chłopaków, którzy zwiali mi w Józefowie.
Przed Horyńcem dopada mnie senność. Do punktu zostaje tylko 10 km, więc, ponieważ jeszcze nie spadam z roweru, postanawiam dociągnąć na punkt i rozbudzić się chodząc tam po obiekcie.
Punkt umieszczony jest na pierwszym piętrze w restauracji. Pierwotnie założyłem, że nie będę tankował, dlatego też musiałem gnać na dwa razy - drugi raz po bidony. Zatankowałem do pełna, niestety, to, co dostałem, było najprawdopodobniej zwykłą kranówą, a nie mineralką. I też mi się wydaje, że picie tego mnie nieco odwodniło. Muszę sobie na takie okazje zabierać coś do rozpuszczenia w bidonie.
Za Horyńcem robi się zielono i ładnie. A nawet cieplej niż być powinno i od chwili rozważam rozpięcie kurtki. Na podjeździe zauważam za sobą ciemną figurkę, ale okazuje się być to grupa pościgowa, a nie Hipcia. Gdy staję na szybki pit stop, objeżdżają mnie i odchodzą.
Jedzie sie przyjemnie. Licznik podpowiada mi, że za chwilę dobiję do trzystu kilometrów, więc czas na spięcie zadka na mocny, dwustukilometrowy finisz, dlatego też przełączam się na System Of A Down. Zmotywowanie tą drogą jakoś nie wychodzi, silnik nie przyspiesza... ale też jest przyjemnie.
Trochę obawiałem się Tomaszowa Lubelskiego, który od chwili już straszył mnie na horyzoncie. Okazało się, że było czego: sporo świateł i dużych skrzyżowań, ale miałem szczęście (które wspomogłem dwoma sprintami) i przejechałem całość na zielonej linii. Tuż za miastem zaczyna mi się chcieć spać i to do tego stopnia, że robię postój na szybką kofeinę.
Planowałem już nie zatrzymywać się aż do punktu, ale po chwili musiałem napluć sobie w brodę, bo zorientowałem się, że zmrok zapadnie szybciej niż ja mogę jechać i przystanek okaże się nieodzowny. Na świetle dojeżdżam do punktu w Tyszowcach.
Jako że coś zaczyna mi harować po żołądku (stawiam na izotonik), za pazuchę wkładam bułkę, w kieszeń banana, a drożdżówkę biorę do ręki i zjadam praktycznie po ruszeniu z punktu, kolejna zostaje zjedzona bułka. I od razu robi się przyjemnie.
Jest już ciemno. Ze dwa razy goni mnie jakiś pies (albo mi się tak już wydaje, bo nie rozglądałem się, czy Burek siedzi za czy przed ogrodzeniem). Tak mi się coś wydawało, że tędy szła trasa zeszłorocznego Wschodu i faktycznie, punktu nie muszę szukać (wystarczy że rok wcześniej musieliśmy kręcić się tam i z powrotem). Wbijam do środka. Kilku zawodników je coś ciepłego. Podbijam pieczątkę i słysząc, że tutaj to nic sobie nie zabiorę, ruszam od razu. W końcu do mety już jakieś 150 km, to już prawie jak z pracy do domu... razy dwadzieścia. Czyli że już w ogródku i z gąską się witam.
Początek trasy nie wygląda jakoś znajomo, ale gdy widzę skręt na Uchanie, to od razu robi się przyjemniej, bo wiem, że po chwili będą Wojsławice, które to za sprawą Wędrowycza kojarzą mi się bardzo, bardzo przyjemnie. Wojsławice mijają, a ja wpadam na niezbyt dobry pomysł i puszczam sobie Korna. Ciemność, fragment oświetlony lampką i psychodeliczny metal tworzą ciekawe połączenie, szczególnie, gdy kawałki się zaczynają lub kończą i w tle lecą jakieś dziwne dźwięki... i w sumie nie wiem, czy to pies szczeka, czy to w rowerze mi klekocze, czy to w słuchawkach...
Wiedziałem, że w okolicy jest Chełm. Nawet, że jadę w jego kierunku. Miałem cichą nadzieję, że ślad mnie tamtędy nie poprowadzi... a jednak. Uroczy, niekończący się pasaż zakazów dla rowerów olałem, bo w okolicy północy ruch samochodowy był bardzo niewielki. Zresztą, wyskrobawszy się na górkę leciałem obwodnicą pod 40 km/h, chyba nikomu nie przeszkadzałem...
Na wylotowym rondzie wyłącza mi się Garmin. Chwila konsternacji (dobrze, że wiedziałem, że mam skręcić w lewo na rondzie) i na szczęście dziad się włącza. A już miałem przed oczami szukanie trasy na telefonie i jazda ze smartfonem w łapie.
Dojeżdżam do Wierzbicy. Punkt jest na niewielkiej stacji benzynowej. Zabieram fanty, w sumie nie do końca wiedząc, po co, przelewam wodę i izotonika do bidonu i ruszam na ostatni zryw - zostało coś około 70 km. Przez cały czas mam cichą nadzieję, że po pierwsze: Kurier zaległ gdzieś na którejś stacji i teraz to on mnie goni, a nie ja jego, a po drugie, że dwa pagórki za mną nie wisi ktoś z grupy pościgowej, który w ostatecznym rozrachunku mnie wyprzedzi.
Po chwili szwędania się boczną drogą wyjeżdżam na krajowkę na Włodawę; tam korzystając z równego asfaltu postanawiam zjeść ciastka. Jest ich cztery w paczce, gdy zjadam półtora ciastka okazuje się, że w opakowaniu nie ma już nic... Wszystkie zgubiłem!
No nic, w końcu przed nami skręt na Parczeeeeewwwwwwrwrwrwrwrwwwwwwrrrrrwa jego mać! Patataj, patataj, łup, łup, baradong, badarong! Jeszcze bruku tylko brakowało i bylby komplet. Korzystając z późnej pory fragment do Sosnowicy robię każdą stroną drogi, byle było równiej. Ale, bądźmy szczerzy, nigdzie nie jest równiej.
Końcówka na caaaałe szczęście jest już po równym. Ostatnie kilometry... wjeżdżam do Parczewa. Dojazd pod bazę i wpadam do środka, w samą porę by... złożyć Zwycięzcy życzenia urodzinowe. Kurier wiedział, że go gonię, i do tego wiedział, że na którymś PK odrobiłem troche czasu, samą końcówkę więc pojechał bardzo mocno i przyjechał 23 minuty przede mną.
Pozostają do załatwienia kwestie formalne, a potem, dowiedziawszy się, że Hipcia już jest prawie na mecie, postanawiam na nią poczekać. Rozmawiam chwilę z Gavkiem i Bogdanem, potem też z Tomkiem, gdy już wstał. Potem pojawia się Hipcia, ale... nie zabieramy się tak szybko do hotelu, jeszcze siedzimy chwilę i dopiero, gdy słońce wzniosło się lekko ponad horyzont, znikamy w kierunku ciepłego łóżka. Na miejscu dostajemy jeszcze bardzo wczesne śniadanie i zalegamy na krótką drzemkę.
Po wszystkim pozostaje tylko spakować się i ruszyć dalej - teraz czas na odpoczynkową część majówki.
No i czas na podsumowanie.
Organizacyjnie maraton na bardzo wysokim poziomie: zarówno jeśli chodzi o wyposażenie punktów, jak i o zestaw startowy. Na punktach pilnowane było, żeby pierwsi zawodnicy nie wyjedli wszystkiego pozostałym, zestaw na drogę był też przemyślany.
Pogoda... nie padało, więc jak dla mnie było idealnie. Niestety, jest to ostatni maraton w tym roku z rozsądną pogodą (no, może jeszcze MPP się obroni).
Jeśli chodzi o miejsce, to niby to ładnie brzmi, że drugie i w ogóle, ale trzeba być obiektywnym: grupa śmierci pojechała w kategorii open. Dlatego też to akurat traktuję tylko jako ciekawostkę przyrodniczą. To, co istotne to fakt, że byłem 10 w klasyfikacji generalnej - na 88 zawodników, którzy ukończyli wyścig. I to uznaję za dobry wynik. Chyba.
No i, bądźmy uczciwi, liczy się fakt, że w ogóle dojechałem do mety, to też jest bardzo miła odmiana...
- DST 513.68km
- Czas 18:33
- VAVG 27.69km/h
- Sprzęt Czorny