Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

do czytania

Dystans całkowity:96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:4314:10
Średnia prędkość:22.38 km/h
Maksymalna prędkość:4401.00 km/h
Suma podjazdów:164904 m
Maks. tętno maksymalne:194 (100 %)
Maks. tętno średnie:169 (87 %)
Suma kalorii:202907 kcal
Liczba aktywności:1948
Średnio na aktywność:49.73 km i 2h 13m
Więcej statystyk
Czwartek, 3 września 2015 Kategoria do czytania, transport

Praca

Już mnie coraz bardziej drażni Jaszczur. A w zasadzie nie sam rower, a stan jego napędu.

Trzeba go poprawić natychmiast po powrocie z wyprawy.
  • DST 21.69km
  • Czas 01:00
  • VAVG 21.69km/h
  • Sprzęt Jaszczur
Środa, 2 września 2015 Kategoria do czytania, transport

Praca

Zostawiłem Hipcię wtuloną w garść pluszaków i ruszyłem na tułaczkę, sam...
  • DST 18.71km
  • Czas 00:52
  • VAVG 21.59km/h
  • Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 1 września 2015 Kategoria transport, do czytania

Praca

  • DST 16.53km
  • Czas 00:47
  • VAVG 21.10km/h
  • Sprzęt Jaszczur
Poniedziałek, 31 sierpnia 2015 Kategoria do czytania, transport

Praca, na prostej kierownicy

Brakuje mi baranka, dziwnie jakoś. Zenon zbiera jednak siły przed wyprawą.
  • DST 12.85km
  • Czas 00:39
  • VAVG 19.77km/h
  • Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 30 sierpnia 2015 Kategoria < 50km, do czytania

Po mieście

Odebrałem medale z GRMDP!
  • DST 26.45km
  • Czas 01:17
  • VAVG 20.61km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 28 sierpnia 2015 Kategoria do czytania, transport

Praca

Zbiorówka. Pogubiłem się ostatnio. To chyba środa wieczór + czwartek+piątek.
  • DST 54.96km
  • Czas 02:45
  • VAVG 19.99km/h
  • Sprzęt Zenon
Środa, 26 sierpnia 2015 Kategoria < 25km, do czytania

Z dworca do domu

Bez pampersa siodełko było zaskakująco twarde.
  • DST 7.10km
  • Czas 00:21
  • VAVG 20.29km/h
  • Sprzęt Stefan
Środa, 26 sierpnia 2015 Kategoria do czytania, transport

Do rana...


Odnosząc się do piosenki...

"Robimy ten bum bum bum bum bum sound najlepiej jak nam wychodzi."
No staramy się.

"Jak te basy i bębny tu dudnią."
Szumi las, dudni bas, no nie da się inaczej.

"Jedziemy z tym na harpagana"
Harpa nie ma, ale też jest zajebiście.

"Bebzanie do rana!"
Różne rzeczy się wciągało po drodze...

"Raggamuffin do rana"
I żeby to do jednego rana.

"Będziemy napierdalać, aż opadnie ci japa."
No nie ma innego wyjścia.

"Klepnij tego co zaspany stoi pod ścianą nastukany".
Nie spać, jechać.

Kurna, że ja to przeżyłem... Nigdy się tak nie upodliłem. I nigdy nie miałem takiej satysfakcji z tego, że dojechałem do mety.
Ja chcę jeszcze raz!
  • DST 7.98km
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 24 sierpnia 2015 Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy

Weekend w górach. Wszystkich, po kolei. Cz. 3 - wakacje

Jeśli czasy są dobre, to wódka jest zdrowa

Wchodzimy do budynku. Wita się z nami Mistrz Przemielony, który teraz jak nigdy pasuje do swojej ksywki i z bólem wstaje z krzesła. Po takiej dawce wiatru w uszy echo budynku i brak szumu działa strasznie destabilizująco, momentalnie wchodzę w tryb „cztery promile”. Normalnie tak: „Generalnie nie ogarniam 3D i notorycznie wpadam na ściany, chodzę w kółko”.

Zostajemy przekierowani do stołówki, gdzie czeka na nas makaron, Agnieszka robi nam herbatę, która jest jednak za gorąca, trzeba poczekać. Zjadamy po dwie porcie – i mięsnego, i bezmięsnego, herbata jest nadal za ciepła, więc wracamy ustalić, gdzie jest najbliższy sklep. Niestety, wszystko jest pozamykane, więc postanawiamy najpierw pójść do hotelu, a potem błądzić po mieście. A skoro tak, to podbiegłem jeszcze i dopiłem herbatę, która w końcu zrobiła się nieco chłodniejsza.

Teraz hotel. Kolega z punktu namierzył nam ulicę, ale ona była w innym miejscu niż zapamiętała to Hipcia. Po dwustu metrach spaceru w górę uznałem, że czas się wspomóc elektroniką (ta, zaznaczyłem sobie na GPS-ie podjazdy, nie zaznaczyłem hotelu…). Przełączyłem telefon z trybu „zawodnik” do trybu „kibic”, czyli, po prostu, przęłożyłem kartę SIM z Solida do smartfona i okazało się, że Hipcia dobrze zapamiętała: mieliśmy jeszcze pół kilometra spaceru.

Dotarliśmy. Pokój na nas czekał, dobrze, że zastrzegliśmy, że możemy być późno. Z hotelem trafiliśmy idealnie: mimo relatywnie niewysokiej ceny (zresztą, umówmy się, na noclegu na mecie, tak jak i na noclegu na starcie, nie miałem zamiaru oszczędzać) był nowiutki, wybudowany w 2013 (jeszcze wisiały plakietki o współfinansowaniu przez Złą Unię). Pokój jeszcze pachniał nowością i miał wszystko, czego potrzebowaliśmy: duże, ciepłe łóżko.

Rowery wylądowały w bagażowni, błędem było niezabranie mapki z bagażu, przez co nie wiedzieliśmy, gdzie są wszystkie punkty kontrolne, co bardzo utrudniało kibicowanie, w międzyczasie ściągnąłem aplikację MRDP (świetny patent!) i wyruszyliśmy na poszukiwanie Orlenu. Nie startowało się aż tak przyjemnie, bo ktoś zamknął drzwi wejściowe z hotelu, dobrze, że obok leżał klucz, który sobie przywłaszczyliśmy.

W tempie emerytów, bo w końcu nam się nie spieszyło, zeszliśmy na dół, ja część z tego spędziłem z nosem w telefonie, czytając Hipci kogo co spotkało i kto dokąd zajechał.

Docieramy do Orlenu. Tam, ku mojemu rozczarowaniu, nie ma czerwonej kanapy (Szwagry sobie spały na takiej w Krościenku). Parówek też nie ma, kupujemy więc colę, trochę innego dobra, zdechłe kanapki i gorącą czekoladę, które to (dwie ostatnie pozycje) postanawiamy zjeść na miejscu. Nie ma gdzie usiąść, Hipcia nie chce siadać na zewnątrz, bo wieje, więc postanawiam usiąść na glebie.

Gdy zjedliśmy, znalazłem dziurę w moim planie. Siadanie było proste. Wstaję jak zupełnie nawalony człowiek, na czterech kopytach, bardzo powoli, ale bardzo do pionu. Udało się. Teraz tylko niespiesznym spacerkiem do domu. Bardzo ciepła kąpiel i wreszcie możliwość zakopania się w ciepłym łóżku. Zasłużyliśmy na to!

Zdążyłem zasnąć, gdy Hipcia jeszcze się moczyła pod prysznicem. Gdy wyszła, wpadła na pomysł wypicia piwa. Czemu nie? – odrzekłem. Podała mi puszkę piwa, której sama nie mogła otworzyć spuchniętymi palcami. Najpierw przyjrzałem się jej uważnie i zasnąłem. Obudziła mnie. Pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie. Obróciłem puszkę w rękach i zasnąłem. Obudziła mnie. Ponownie pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie – w końcu skutecznie. Otworzyłem to piwo! Przy tym zwycięstwie, fakt, że przejechałem GMRDP, to pryszcz!

Niewiele z tej puszki upiłem. Hipcia zresztą też nie. Zasnąwszy wywróciła puszkę, która spadła na podłogę. Zbudziła mnie, żebym pomógł to ścierać. Pomogłem, na swój sposób. Mój zaspany mózg uznał, że mam magiczne moce i wystarczy, że dotknę palcem którejś z kropli, a cała zawartość na podłodze zamieni się w srebrzysty pył, który rano się zmiecie. Przechyliłem się z łóżka, zanurzyłem palec w pierwszej kropli i zadowolony z siebie i swojej pomocności, poszedłem spać.

Jesteśmy na wczasach, w tych góralskich lasach…

Pierwszy skurwiel zadzwonił o siódmej. Nie wyłączyłem go – dzwonił dwa razy na trasie, wtedy go wyłączałem doraźnie, potem o nim zapomniałem. Gdy zwlokłem się z łóżka i wyłączyłem go, zorientowałem się, że ze spania za dużo już nie będzie. Wziąłem telefon i przez pół godziny czytałem relacje. Później zasnąłem na jakieś dwadzieścia minut, akurat wstała Hipcia i poszliśmy na śniadanie.
Hipcia została tam lokalną atrakcją, wynosząc talerzami świeżo nałożone ciasto. Ja napchałem się wszystkim po kolei, co nie było słodkie, zapiłem to kawą, potem mogliśmy udać się do pokoju i iść na zaplanowany relaks.

Najpierw jednak, uprzednio planując powrót taksówką na pociąg (głównie dlatego, że nie byliśmy w stanie oszacować, jak długo będziemy się skrobać na górę z plecakami – gminy i tak mieliśmy zaliczone), załatwiłem od kolegi trochę numerów, przekazałem numer Tomkowi, który zabrał się z jednym taksówkarzem do Jeleniej na wcześniejszy pociąg. Czyli mieliśmy już kogoś sprawdzonego.

Teraz relaks! Rezerwując nocleg zupełnie przypadkowo trafiliśmy na hotel z jacuzzi (czekaliśmy na to od połowy trasy). Zanim tam się udaliśmy, spędziliśmy jeszcze kilka chwil z piwem, a później z kawą na wygodnych, miękkich pufach. Było tak przyjemnie, że żałowałem, że nie wzięliśmy tutaj całego tygodnia urlopu…

W końcu piwo się skończyło, inni goście na basen się nie wybierali, więc mieliśmy i samo jacuzzi, i basen zupełnie dla siebie. Moczyliśmy się i masowaliśmy prawie trzy godziny, w końcu jednak przyzwoitość (i kończąca się doba hotelowa) nakazały nam wrócić do pokoju.

W pokoju przytuliliśmy się i przymknęliśmy oczy… i już była 16:00, przespaliśmy godzinę, a dokładnie o 16:00 mieliśmy właśnie zniknąć! Spakowaliśmy się sprawnie, zabraliśmy plecaki, rowery i zadowoleni udaliśmy się do bazy. Tam bardzo szybko znalazł się chętny do wspólnego transportu Marcin Nalazek, zastanowić miał się Gavek. Chwilę pogawędziliśmy z towarzystwem i poszliśmy na miasto.

Wciągnęliśmy pizzę, zamówiliśmy taksówkę, już wracając spotkaliśmy Ryśka Herca, który opowiedział nam, jak go Tomek na finiszu nami straszył (pomogło? pomogło!). Szkoda było się żegnać, bo nie zdążyliśmy pogadać nawet pięciu minut, ale taksówka już prawie dojeżdżała, więc musieliśmy się szybko zwijać. Ja pobiegłem… potruchtałem… no, poszedłem do bazy, Hipcia poszła do sklepu z misją kupienia żarcia na drogę i zamówionych browarów dla Olka.

Gdy wbiegłem do bazy, akurat przyjechała taksówka. Zdjąłem niepotrzebne rzeczy z rowerów, wyniosłem je, spakowaliśmy rowery. Chwilę gadaliśmy z bardzo sympatycznym taksówkarzem, w międzyczasie dotarła Hipcia. Czasu już było mało, więc tylko podbiegła po statuetkę, odebrała ją, zdjęcia nie chciały wyjść, bo młody z obsługi nie potrafił włączyć lampy. Wsiedliśmy, ruszyliśmy.

Jeszcze na zjeździe minęliśmy dwie osoby z naszego wyścigu, potem już bez przygód dotarliśmy na dworzec w Szklarskiej Porębie.
I co, na tym koniec przygód? Ta, jasne!

Chattanooga choo choo - Won't you choo-choo me home?

Punkt pierwszy: gdzie jest, do ciężkiej, mój GPS?! I gdzie są kaski?! Szybki telefon do Gavka – są, zostawiłem je na krześle. Obiecał, że zorganizuje jakiś transport dla nich (i zorganizował, wielkie dzięki!).

Kasy nie ma, trzeba kupić u konduktora. Konduktor okazuje się być bardzo mrukliwy i z miejsca opiernicza nas za to, że do miasta bez pieniędzy (gotówki) przyjechaliśmy i chcieliśmy, jak barbarzyńcy, zapłacić kartą. Po dłuższych próbach nie udaje się zmusić pinpada do współpracy, umawiamy się na ponowne spotkanie w Jeleniej, gdzie się dosiądzie inny kolega, może ów będzie w stanie zmusić niepokorną maszynerię do współpracy.

Udajemy się do swojego wagonu, Marcin, który jest świeżo w wyścigowym ciągu, zalega na glebie i po chwili już go nie ma. My z Hipcią podziwiamy widoki, czytamy relacje… generalnie: luz, relaks, wakacje.

Godzinę później jesteśmy już w Jeleniej. Podchodzę do konduktora, ale zamiast mi sprzedać bilety, pyta, czy nie mogę sobie kupić w kasie, bo mamy 30 minut postoju. W sumie…

Czekam w kasie, kupuję bilety i już w trójkę jedziemy legalnie. Marcin co prawda o tym nie wie, bo w charakterze manekina pilnuje rowerów, które w międzyczasie spiąłem blokadami (miał taki sen, że pewnie chcący mógłby go wynieść całego razem z karimatą).
Siedzimy, czekamy, gadamy. Wysyłam co jakiś czas SMS-y wsparcia dla tych, którzy na trasie i tych, którzy z trasy wrócili. W międzyczasie rozpoczyna się szybka akcja ratowania Kota, która miała kryzys w związku z awarią i rozważała rezygnację: razem z kilkudziesięcioma (?) innymi osobami zaspamowaliśmy jej skrzynkę SMS-ową. Z racji mojego kiepskiego położenia mogłem ograniczyć się tylko do wrzucenia posta na forum, ale reszta kibiców spisała się na medal, zorganizowana naprędce pomoc, która miała być jeszcze na rano, dotarła już trzy godziny później i o północy Kot mogła już zasuwać przed siebie z nową linką hamulcową.

W okolicach 23:30 mieliśmy być we Wrocławiu. Kolejne pół godziny postoju. Idealne, żeby skoczyć po KFC, na które nas naszło. Wrocław jest. Forsa – jest. Wio!

Biją zegary, sekunda goni się z sekundą na okrągło

Szybkim marszem dotarłem do KFC, uprzednio sprawdzając, z którego peronu odjeżdżam. Staję sobie w kolejce i wtedy pisze do mnie Hipcia. A pisze informując, że pociąg odjeżdża za 9 minut. Co? Czyżbyśmy dotarli spóźnieni?

Złożyłem zamówienie i wtedy coś mnie tknęło. Że to trochę może potrwać. Proszę kobitkę o pospieszenie się. Patrzę na zegarek. Jeszcze pięć minut. Jeszcze cztery.

Dziewczyna na kuchni dwoi się i troi. Wrzuca mi żarcie do torby, łapię, wybiegam. Mam jakieś dwie minuty, przy założeniu, że mój zegarek chodzi dobrze względem dworcowego. Wbiegam w pierwszy korytarz – ups!, to nie ten. Wbiegam w drugi: jest. Peronczwartyperonczwartyperonczwarty! (Jak to dobrze, że zapamiętałem!)

Która jest godzina?! Niestety, Wrocław jest miastem prosportowym, pochowali wszystkie dworcowe zegary i dopóki nie dobiegnę, nie będę wiedział, czy jestem w czasie, czy pod czasem. Wybiegam na peron. Jest pociąg! Podbiegnę bezpośrednio do naszego wagonu? Nie, jeszcze odjedzie! Wbijam do najbliższego! Wpadam, patrzę na tabliczkę. Urrrrrwał! Gdańsk! Wysiadam! Patrzę w prawo – jest, druga część naszego pociągu (był tu rozdzielany). 200 metrów. Sprint. Wbiegam, wsiadam, sapię. To musi być ten. Po przepchnięciu się przez jeden wagon dociera do mnie, że, kurde, nie widziałem żadnej tabliczki i nie wiem, czy jestem we właściwym. Potwierdzam z pierwszym człowiekiem: tak, to TLK Karkonosze. Uff…

I do południa budzikom śmierć!

Docieram do właściwego wagonu. W tym czasie orientuję się, że mamy w przedziale współpasażerów, idziemy więc zjeść pod rowerami, żeby wszystko wszystkim nie pachniało kurczakiem. W międzyczasie powstrzymuję konduktora od budzenia Marcina, w końcu ja mam wszystkie bilety.

Wracamy do przedziału. Usiłuję spać, ale nie jest zbyt wygodnie, do tego pieką mnie oparzone stopy, a dla bezpieczeństwa współpasażerów wolę nie zdejmować butów. Zabieram folię NRC i idę się położyć na glebie pod rowerami. Rozkładam ją sobie, nogi na ścianę, wysoko, dwóch starszych dresów komentuje to „O, patrz, rozłoży sobie taki złotko i idzie spać”. Po chwili rozłożyłem sobie folię wygodnie, zakopałem się jak w spiwór i zasnąłem.

Runaway train, never going back, wrong way on a one-way track

Nie pospałem za długo. We Wrocławiu bowiem dosiadła się też grupa podpitej młodzieży, z których jedna dziewczynka miała solidne problemy egzystencjalne. Stwierdziła, że nie jedzie z nimi gdzieś tam do Lublina, ona wysiada. I co stację ganiała się z dwoma idiotami po wagonie, bo ona „chciała” uciec, a oni jej nie pozwalali.

Do tego dochodziły monologi, wyznania i inne formy wyrażenia swej duszy w formie mowy, wśród których najbardziej w ucho wpadł mi monolog pt. „Bez sensu”:

„To jest bez sensu... Życie jest bez sensu... Jędrzej jest bez sensu… Wszystko jest bez sensu… Pociąg jest bez sensu… Ty też jesteś bez sensu… To jest wszystko, wszystko bez sensu… Stacja też jest bez sensu…”.

Z największą przyjemnością bym ich poprosił o ciszę, ale panowie Dresy najwyraźniej się z nimi skumplowali (przynajmniej z tymi z nich, którzy akurat nie ganiali zagubionej nastolatki po pociągu), a nad nimi przewagi liczebnej niestety nie miałem. Panowie raczej byli spokojni, ale na przykład na głos rozważali fizyczną pomoc dla Marcina, żeby ów przestał chrapać – najpierw tłukli ręką w podłogę, później podzielili się ze światem swoimi wątpliwościami („Bo, mnie,kurwa, wkurwia, jak ktoś chrapie.”).

Zbliżaliśmy się do Katowic. Panowie Dresy akurat tu wysiadali, a dziewczynka znowu przebiegła mi korytarzem tuż obok głowy. A zaraz za nią bohater, ratujący. Moja przewaga liczebna znacząco wzrosła (byłem sam na jakąś czwórkę lub szóstkę dzieciaków) i uznałem, że jeszcze jeden galop nad moją głową spowoduje, że w końcu się ruszę i albo sam tę dziewczynkę wysadzę z pociągu, albo zrobi się wreszcie cicho.

I co ja robię tu?

Nie musiałem na szczęście wstawać. W końcu dziewczynka się wybiegała i zaraz za Katowicami zasnęła w objęciach jednego z bohaterów. Ciekawszym było to, co wydarzyło się za chwilę. Drugi z bohaterów otrzeźwiał na tyle, że wróciła mu zdolność w miarę logicznego myślenia. Wstał i w te ozwał się słowa „Ej, czemu my siedzimy tu na ziemi, jak na biletach mamy miejscówki?”.

Zasnąłem. Gdy się obudziłem, nie było ich już w wagonie. Wreszcie mogłem się położyć i w miarę spokojnie sobie pospać.

Dlaczego pukasz do okien - Gdy zasnąć nie mogę - Ciężkim powolnym krokiem budzisz - Budzisz skrzypiącą podłogę

Zjawcia przyszła tuż za Katowicami. Obudziłem się, stała nade mną. Jakaś taka smutna była.

Do przedziału załadowała się grupa ludzi i teraz już tam była siódemka. I nie było czym oddychać. Zjawcia poszła po jakieś rzeczy, ja rozłożyłem drugą folię NRC i na tak przygotowanym łożu zalegliśmy spać. Mi było miękko, ona narzekała, ale w końcu też zasnęła.
Pobudka nastąpiła po szóstej. Powoli zebrałem wszystkie rzeczy, zbudziłem Zjawcię. Spakowaliśmy, co trzeba, zbudziłem Marcina, który też błyskawicznie się spakował. On wysiadał na Centralnej, my na Zachodniej.

Chwilę później już nastąpiły dwa ostatnie wyzwania tego wyjazdu (nie wywalić się wychodząc z wagonu i nie wywalić się na schodach), a potem trzeba było tylko posadzić obolały tyłek na wyjątkowo twardym siodełku i dowlec się do domu.

Powiedzcie mi ludzie, powiedzcie ludzie – czyli podsumowanie

Biznesowo
Zdobyliśmy co najmniej 61 gmin, pozostałe dwie muszę potwierdzić na Geoportalu.

Organizacyjnie
Pierwotnie spodziewałem się, że ten maraton będzie tak naprawdę niezorganizowany: weźcie sobie i jedźcie, tyle. I zastanawiałem się, po co w ogóle w takim wypadku wpisowe. Cofam te myśli. Organizacja była naprawdę świetna. Lokalizator GPS okazał się być małym, poręcznym pudełeczkiem, niczym w porównaniu z kobyłą, którą trzyma się na BBT. Przygotowana została bardzo wyraźna (przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie nawigowałem się przy jej pomocy) mapa, dodatkowo testowana wytrzymałościowo pod prysznicem. Do tego jeszcze Daniel załatwił blokadę drogi na czas startu honorowego i cały początek startu ostrego.

Na kibiców czekała relacja SMS-owa, którą znamy z Maratonu Podróżnika i bardzo fajna aplikacja na smartfona, która bardzo ułatwiała śledzenie przebiegu. Na temat mapy się nie wypowiadam – sam ją odpaliłem ze dwa razy, ale nie zauważyłem przeważających pozytywnych wypowiedzi na jej temat.

Na mecie czekała bardzo miła obsługa (no, tylko Młody żył w swoim świecie), a do tego makaron i ciepła herbata, czyli to, czego po solidnej wycieczce potrzeba najbardziej.

Do tego dochodzą naprawdę ładnie wykonane medale i robiąca wrażenie statuetka, którą dostała Hipcia.

Sportowo
Wszystko zostało przejechane w 57 godzin z groszami. Nieco dłużej, niż pierwotnie szacowaliśmy, ale tak trudnej trasy nie sposób oszacować. Czas postojów z całej trasy 2h 38 min. I z jednego, i z drugiego jesteśmy bardzo zadowoleni.

Gdyby nie kontuzja Hipci, pewnie moglibyśmy liczyć na lepszy czas. Ale w obecnych warunkach lepiej być nie mogło.

Fizycznie
No… tutaj już nie było tak różowo.

Ostatnie 300 km przejechałem z solidnym bólem (odparzeniami i odgnieceniami) obu stóp, zmuszony do zatrzymywania się raz na jakiś czas na kilka sekund, żeby noga odetchnęła. Po drodze kilkanaście razy wlewałem sobie w buty wodę z bidonu, żeby choć na chwilę ulżyć. Po maratonie mam potężne siniaki na stopach i przechodzące podrażnienia nerwów w stopach i dłoniach.

Po raz pierwszy korzystałem z "usług" plastrów rehabilitacyjnych. Pomijając efekty uboczne (czyli konieczność ogolenia tyłu łydek), wszystko spisało się na medal: lewy achilles, który zwykle mnie pobolewał już po czterystu kilometrach, nie odezwał się aż do końca trasy.

Hipcia z kolei pierwsze 300 km przejechała praktycznie nie jedząc, z potężnym bólem brzucha (pierwszy „posiłek” – czyli żela – zjadła w Ustrzykach Dolnych i aż do północy praktycznie głodowała). W zasadzie od setnego kilometra mierzyła się z bólem kolana, który wymuszał robienie wszystkich podjazdów bardzo delikatnie, bo mocniejsze kopnięcie w pedał było niemożliwe. Od dwusetnego kilometra walczyła z kontuzją stóp i kostki, która, już po fakcie, skończyła się tygodniowym zwolnieniem. Odparzenia pominę, bo tego to chyba każdy się dorobił.

Warto podkreślić to, co jej nie bolało: po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, przez cały czas wyścigu nie odezwały się (zaplastrowane) solidnie rozmasowywane przed wyścigiem plecy.

Kłaniam się nisko, starym Mistrzom

…bo to od nich zaczęło się wszystko!

Zaczniemy od podziękowań dla ultramaratonowej, forumowej awangardy: Transatlantyk, Wax, Wilk. Ich relacje czytałem, gdy w 2012 przyniosłem do domu pomysł na BBT, ich relacje czytałem, gdy ukończyli MRDP (w czasie samego wyścigu byłem na kursie taternickim), wreszcie ich relacje czytałem przed kolejnymi wyścigami, w tym przed debiutem w BBT, jak również przygotowując się do GRMDP.

Dziękuję Andrzejowi za towarzystwo w okolicy Stryszawy.

Pierwszy raz podczas wyścigu miałem okazję odbierać dopingujące SMS-y, bardzo to było miłe. Dziękuję Aardowi, Elizium, Kasi i jeszcze dwóm osobom, których nie udało mi się namierzyć na podstawie numeru.

Dziękuję wszystkim zaangażowanym zarówno w samą organizację maratonu, jak i kibicującym przed monitorami komputerów.

Oczywiście nie mógłbym zapomnieć o Hipci. Ale szczegółowe podziękowania pozwolę sobie już przekazać prywatnie, poza tym tekstem.

Na koniec dziękuję Tobie, Czytelniku, że dobrnąłeś aż tutaj. Na tym kończymy – ostatni wyścig tego sezonu stał się właśnie historią!
Niedziela, 23 sierpnia 2015 Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy

Weekend w górach. Wszystkich, po kolei. Cz. 2 - finisz

To jest ulica siedmiu złodziei

Złodziejem zostałem na wyjeździe z Głuszycy. Od dłuższej chwili było ciepło. Za ciepło. Nie chciałem marnować wody, którą wiozłem w bidonie, więc rozglądałem się czujnie. Tak samo czujnie rozglądałem się np. na tegorocznym MP, ale dopiero teraz dopisało mi szczęście. Ogródek. Otwarty ogródek. Z kwiatami. A w nim…

Zsiadam z roweru. W dwa susy podbiegam. Dla przyzwoitości krzyczę: Dzień dobry! Żadnej reakcji. A skoro nie ma reakcji to… połowa zawartości pięciolitrowego baniaka przygotowanego do podlania kwiatków ląduje na mojej głowie.

Teraz dopiero sobie skojarzyłem, że w tym mógł być jakiś nawóz. Mam nadzieję, że nikt tego nie policzy jako doping…

Wracam na trasę i gonię Hipcię. Odjechała mi bestia solidnie i musiałem się naprawdę spiąć, żeby ją dognać.

Droga prowadzi niewielkimi pagórkami. Samopoczucie oboje mamy raczej kiepskie, ja co chwilę, wzorem Hipci, wypinam stopy. Już wiemy, że czasowo stoimy dobrze – kawałek za Głuszycą mijamy oznaczenie „Jeszcze 100”. Hipcia wykorzystując jedno, nadające się miejsce, wyskakuje i ignorując znak „Teren prywatny” idzie wejść w butach do strumyka.

Teraz już wiemy, że choćby nas kroili, to dojedziemy i to w dobrym czasie. Już nie będzie przystanków. Zapas jedzenia niewielki, ale jest, picie jest, niczego nam nie potrzeba. Stówę jeszcze, to zrobimy na głodnego i bez picia.

Slonce, piasek, woda. Zatrudnie do pracy przy betoniarce.


Nadeszła Lubawka (PK16: 17:21). I wspinaczka na Przełęcz Kowarską.

Pierwszy pik przed przełęczą poszedł jak marzenie. Sama przełęcz też pękła. Podjazd był niepokojąco łagodny. Końcówka śladu oznaczająca metę przybliżała się w oczach.

A teraz zjazd. Długi, solidny. Na jednym z zakrętów mijam flagę oznaczającą “jeszcze 50”. Zwątpień już nie było. Na wszystkich jednak zjazdach, zamiast dokręcać, oboje wentylujemy stopy tak, jak się tylko da, żeby przygotować się do momentów, gdy trzeba będzie pedałować.

Wolno się toczy koło roweru, sztuczne słoneczko na jego szprychach

Wolno, za wolno. Słoneczko, wcale nie sztuczne, zachodzi powoli. My też jedziemy powoli, bo wiatr, menda jedna, właśnie się obudził i bardzo przeszkadza przepałować tę końcówkę. Do tego jest to końcówka, a, jak wiadomo, końcówki zawsze idą najwolniej. A żeby nie było za fajnie, to pękają mi na tyłku spodenki BBT.

Robię się głodny, wyżeram wszystkie zapasy jakie miałem. Czyli na sam koniec dostanę jeszcze irytujący mnie pusty żołądek. Ale to już chyba przeżyję.

W końcu udaje się nam przebić do Szklarskiej Poręby. Zaczynamy ostatni podjazd. Teraz już, mimo że boli, to nic nie boli. Teraz już ostatnie metry. „Dajesz, kurwa, płasko jest!”, „Bierz tę, kurwa, kurę!”. Te dwa okrzyki, jedyne motywujące na tej trasie, miałem zaplanowane jeszcze w domu. Czekałem, całą drogę czekałem, żeby to z siebie wyrzucić.

Powoli, spokojnie, metr za metrem. Wyjeżdżamy na główną. Robimy Zakręt Śmierci. Hipcia nie wiedziała, kiedy go minęliśmy i jeszcze za nim, na tym cholernym płaskim kawałku, czekała, aż w końcu nastąpi.

A płaski kawałek był cholerny i ohydny. Zaprojektowany przez sadystę. Strzałka na nawigacji w ogóle się nie przesuwa. A ja jadę. A ona się nie przesuwa. W końcu, po jakichś pięciu latach jazdy udało się dotrzeć do zjazdu. Teraz równie irytujący fragment, ale prowadzący w dół. Powoli zbliżamy się do mety…

Skręcamy i… Co? Pusto. Nikogo nie ma. Sprawdzam na GPS-ie – jesteśmy na miejscu. Jakaś szkoła, w środku jakieś rowery , to chyba tutaj. Wychodzi do mnie jakiś facet, pyta, czego ja tu chcę. No jak to czego, meta tu jest! Zadzwonił do znajomej. Ustalił, że to kawałek dalej. Kurde, jak to?!

Wracamy, skręcamy. Jedziemy. Szukamy właściwego miejsca. Ktoś krzyczy. Do nas? Tak, do nas. Ruszam – ja jadę, Hipcia nie zmieniła sobie przełożenia i końcówkę robi honorowo, na piechotę. Brawa biją nam Agnieszka i Mistrz Tomasz.

Meta: 21:08

Dalsza część opowieści

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl