Wpisy archiwalne w kategorii
> 100km
Dystans całkowity: | 21568.63 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1129:10 |
Średnia prędkość: | 19.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 96075 m |
Maks. tętno maksymalne: | 192 (99 %) |
Maks. tętno średnie: | 156 (80 %) |
Suma kalorii: | 61075 kcal |
Liczba aktywności: | 157 |
Średnio na aktywność: | 137.38 km i 7h 11m |
Więcej statystyk |
Piątek, 14 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (16)
Rozdział 16: Na ciepło, na lekko, na długo
Pobudka była już o szóstej. O siódmej z minutami już jechaliśmy w stronę Olderfjordu, zostało nam tam kilkanaście kilometrów. Tereny miały być płaskie, więc szło idealnie. Poranek to idealny czas na gimnastykę, wiedziały o tym renifery, które wyłaziły gromadnie na asfalt, a potem uciekały przed nami, nieporadnie przebierając ślizgającymi się po jezdni kopytkami.
Dotarliśmy do skrzyżowania i odbiliśmy w prawo w 889. Tereny byłyby raczej kiepskie do szukania miejscówki na nocleg poprzedniego wieczoru, a na pewno nie było żadnej mogącej konkurować z tą ostatnią. Droga prowadziła nieco pod górę, po czym mieliśmy długi zjazd i tuż przed skrętem na Kokelv stała się Drogą Narodową. Wiatr trzymał się generalnie z tyłu pomagając nam jechać; droga wydrążona między skałami ujawniała coraz to bardziej bajeczne formy utworzone przez wychłostane wiatrem skały. W jednym z ciekawszych miejsc, z widokiem na zatokę, robimy sobie przerwę śniadaniową.
Na jednej z pętli mijamy Lillefjord, przy postoju Hipcia wyśledza trzy buszujące w krzakach renifery; dopisujemy to miejsce jako miejscówkę na nocleg, bo za jakiś czas będziemy musieli wrócić. Pozostaje tylko pytanie: kiedy zawracamy?
Droga wrzyna się w ląd i po niewielkim wzniesieniu wyrzuca nas w miasteczku Sandbukta. Zanim rozpoczęliśmy zjazd, zobaczyliśmy, że droga dalej prowadzi wysoko, prosto w góry. Zastanowiłem się nad tym, czy na pewno się nam chce i uderzyłem się w czoło, po czym zadałem sobie pytanie: po co nam sakwy? Do tego miejsca były jeszcze potrzebne, bo w każdym miejscu jeszcze teoretycznie mogliśmy mieć nocleg, ale to już była granica: dalej w stronę Havøysund już nie zabiwakujemy, bo zostanie nam do pokonania ze 150 km na ostatni dzień. Zdjęliśmy sakwy i zabierając ze sobą tylko to, co nam potrzebne do jazdy (i to, co potrzebne do wrócenia do Polski na wypadek, gdyby nastąpiło niemożliwe i ktoś zaopiekował się naszymi rzeczami), przeprawiłem się przez niewielkie upstrzone kępkami suchej trawy bajorko, po czym schowalem wszystko w zagłębieniu za sporą, charakterystyczną skałką.
Teraz, mając Havøysund czterdzieści kilometrów od siebie (drogowskaz wskazywał 37), mogliśmy pokusić się o dojechanie do samego końca. Od razu jechało się inaczej. Co prawda odciążona od przednich sakw kierownica latała mi jak głupia, ale wystarczyło kilka minut jazdy i wszystko się uspokoiło. Minęliśmy Sandbuktę, gdzie pod domami pasło się sporo reniferów. Do słońca było 19 stopni, ale chłodny wiatr nieco obniżał temperaturę.
Pierwszy podjazd jest długi, dający piękny widok na zatokę; na górzę następuje fragment wypłaszczenia, na którym dostajemy solidnie wiatrem w dziób. Nawet na zjeździe, mimo że nie należy do łagodnych, musimy pedałować, by prędkość pozostała powyżej 20 km/h, jest zdecydowanie mocniejszy niż ten, który nas żegnał przy zjeździe z okolic Nordkappu. Obserwując rozświetlone słońcem skały zjechaliśy do kolejnej zatoczki i minąwszy malutką wioskę ruszyliśmy brzegiem. Moment później spotkaliśmy ponownie dwójkę, która przedwczoraj życzyła nam powodzenia przed ostatnim podjazdem, oni sobie odpoczywali na trawie, my jechaliśmy. Asfalt się skończył, wjechaliśmy znowu w zakres robót drogowych, zrobiło się kamieniście. W końcu jednak na podjeździe wydostaliśmy się z tego miejsca i kolejnym zjazdem dotarliśmy do ładnej zatoczki, gdzie chcieliśmy zrobić przerwę. Puszka była. Pusta. Pełna została w sakwie kawałek stąd: widząc znajomy kształt nie sprawdzałem, tylko zamknąłem sakwę i tak oto dostaliśmy dodatkowy cel w dotarciu do Havøysund: piwo!
Rozpoczął się drugi podjazd, wiatr wcale nie przestał, cisnął mocno w twarz i przeszkadzał na stromych kawałkach. W końcu minęliśmy szczyt i pojechaliśmy w dół, od pewnego momentu odliczając kilometry pozostałe do celu.
Havøysund okazało się być dużym miastem, położonym częściowo na wyspie. Zajeżdżając pod sklep przekroczyliśmy sto kilometrów tego dnia; nie chciało się nam wracać, mając świadomość tego, że pozostało czterdzieści kilometrów po górkach, ale cóż, samo się przecież nie pojedzie. Przejechaliśmy przez most i... zaczęło się nawet znośnie jechać. Wiatr w plecy ułatwiał życie, w zasadzie bez naszego zainteresowania pedałowaniem wyjechaliśmy na pierwszy podjazd. Potem tylko spory zjazd w dół, z myślą o tym, żeby zasiąść na upatrzonej wcześniej miejscówce... ale nie! Ktoś tam już był. Przejechaliśmy kawałek dalej i zeszliśmy niżej między skały, tam zasłoniliśmy się od wiatru i zasiedliśmy w oślepiającym słońcu.
Nagła cisza i ciepło uspokajały i zniechęcały do aktywnośći. Dwukrotnie zdarzyło mi się już zdrzemnąć, podniesienie się stanowiło wielkie wyzwanie. Jechać jednak trzeba, teraz przed nami była wycieczka dookoła fiordu i podróż drugim, wyższym podjazdem. Tutaj również wszystko poszło zaskakująco szybko, na zjeździe do samej Sandbukty na którymś z zakrętów, gdy leciałem środkiem drogi 60 km/h dostałem mocnym podmuchem w bok. Nie było to miejsce, w którym chciałem się kłaść, bo było rozsypane trochę żwiru, ale alternatywa była jeszcze mniej zachęcająca, więc przytuliłem się do asfaltu i z ulgą wyszedłem z zakrętu.
Pod koniec zjazdu zauważyliśmy daleko chmurę, która nie wyglądała na przyjazną. Pędziła w naszą stronę dość szybko, więc gdy się już wypłaszczyło, założyliśmy szybko rzeczy przeciwdeszczowe (Hipcia pytała na początku, po co je braliśmy) i ruszyliśmy. Kilometr z hakiem, który mieliśmy pokonać do miejsca, gdzie leżał bagaż, pokonaliśmy dość wolno: z chmurą i ulewą przyszedł mocny wiatr, który uniemożliwiał osiągnięcie znośnej prędkości. Gdy zajechaliśmy w końcu pod niewielki budyneczek stojący tuż obok wejścia w ląd, schowaliśmy się na kwadrans pod dachem. Nie zanosiło się na rozpogodzenie, więc ruszyłem pod górę po sakwy, czekały mnie dwa transporty. Po pierwszym z nich zauważyłem już z dołu, że chmura przechodzi. Gdy wracałem z resztką bagażu, właśnie przestało padać. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy; w nagrodę po deszczu zobaczyliśmy tuż obok nas wielką tęczę.
Musieliśmy pokonać przynajmniej odcinek do Lillefjordu, żeby na kolejny dzień nocować w rozsądnej odległości od lotniska, więc jadąc dyskutowaliśmy o planie na kolejny dzień. Pierwszą przymiarką do noclegu był cypel przy drodze, równy, ale wietrzny i widoczny z daleka. Zrezygnowaliśmy, zaraz minęliśmy Lillefjord, gdzie na postoju rozłożyły się już dwie przyczepy kempingowe. Miejscówka spalona. Ruszyliśmy dalej, pod niewielkie wzniesienie. Tam weszliśmy między skały: jak jest sucho - to nierówno, jak równo, to z daleka widać, że woda po kostki. Paskudne było to, że wejście w każde tereny łączyło się ze stromym podejściem, które po dzisiejszych podjazdach było jakoś niepokojąco irytujące.
W końcu udało się wyszperać płaskie miejsce na skale z widokiem na fiord. Komary zainteresowały się nami, ale dały żyć. Na kolację zjedliśmy zupki chińskie i usnęliśmy uśpieni szumem wiejącego coraz mocniej wiatru i odgłosem padającego na namiot deszczu.
Pobudka była już o szóstej. O siódmej z minutami już jechaliśmy w stronę Olderfjordu, zostało nam tam kilkanaście kilometrów. Tereny miały być płaskie, więc szło idealnie. Poranek to idealny czas na gimnastykę, wiedziały o tym renifery, które wyłaziły gromadnie na asfalt, a potem uciekały przed nami, nieporadnie przebierając ślizgającymi się po jezdni kopytkami.
Dotarliśmy do skrzyżowania i odbiliśmy w prawo w 889. Tereny byłyby raczej kiepskie do szukania miejscówki na nocleg poprzedniego wieczoru, a na pewno nie było żadnej mogącej konkurować z tą ostatnią. Droga prowadziła nieco pod górę, po czym mieliśmy długi zjazd i tuż przed skrętem na Kokelv stała się Drogą Narodową. Wiatr trzymał się generalnie z tyłu pomagając nam jechać; droga wydrążona między skałami ujawniała coraz to bardziej bajeczne formy utworzone przez wychłostane wiatrem skały. W jednym z ciekawszych miejsc, z widokiem na zatokę, robimy sobie przerwę śniadaniową.
Na jednej z pętli mijamy Lillefjord, przy postoju Hipcia wyśledza trzy buszujące w krzakach renifery; dopisujemy to miejsce jako miejscówkę na nocleg, bo za jakiś czas będziemy musieli wrócić. Pozostaje tylko pytanie: kiedy zawracamy?
Droga wrzyna się w ląd i po niewielkim wzniesieniu wyrzuca nas w miasteczku Sandbukta. Zanim rozpoczęliśmy zjazd, zobaczyliśmy, że droga dalej prowadzi wysoko, prosto w góry. Zastanowiłem się nad tym, czy na pewno się nam chce i uderzyłem się w czoło, po czym zadałem sobie pytanie: po co nam sakwy? Do tego miejsca były jeszcze potrzebne, bo w każdym miejscu jeszcze teoretycznie mogliśmy mieć nocleg, ale to już była granica: dalej w stronę Havøysund już nie zabiwakujemy, bo zostanie nam do pokonania ze 150 km na ostatni dzień. Zdjęliśmy sakwy i zabierając ze sobą tylko to, co nam potrzebne do jazdy (i to, co potrzebne do wrócenia do Polski na wypadek, gdyby nastąpiło niemożliwe i ktoś zaopiekował się naszymi rzeczami), przeprawiłem się przez niewielkie upstrzone kępkami suchej trawy bajorko, po czym schowalem wszystko w zagłębieniu za sporą, charakterystyczną skałką.
Teraz, mając Havøysund czterdzieści kilometrów od siebie (drogowskaz wskazywał 37), mogliśmy pokusić się o dojechanie do samego końca. Od razu jechało się inaczej. Co prawda odciążona od przednich sakw kierownica latała mi jak głupia, ale wystarczyło kilka minut jazdy i wszystko się uspokoiło. Minęliśmy Sandbuktę, gdzie pod domami pasło się sporo reniferów. Do słońca było 19 stopni, ale chłodny wiatr nieco obniżał temperaturę.
Pierwszy podjazd jest długi, dający piękny widok na zatokę; na górzę następuje fragment wypłaszczenia, na którym dostajemy solidnie wiatrem w dziób. Nawet na zjeździe, mimo że nie należy do łagodnych, musimy pedałować, by prędkość pozostała powyżej 20 km/h, jest zdecydowanie mocniejszy niż ten, który nas żegnał przy zjeździe z okolic Nordkappu. Obserwując rozświetlone słońcem skały zjechaliśy do kolejnej zatoczki i minąwszy malutką wioskę ruszyliśmy brzegiem. Moment później spotkaliśmy ponownie dwójkę, która przedwczoraj życzyła nam powodzenia przed ostatnim podjazdem, oni sobie odpoczywali na trawie, my jechaliśmy. Asfalt się skończył, wjechaliśmy znowu w zakres robót drogowych, zrobiło się kamieniście. W końcu jednak na podjeździe wydostaliśmy się z tego miejsca i kolejnym zjazdem dotarliśmy do ładnej zatoczki, gdzie chcieliśmy zrobić przerwę. Puszka była. Pusta. Pełna została w sakwie kawałek stąd: widząc znajomy kształt nie sprawdzałem, tylko zamknąłem sakwę i tak oto dostaliśmy dodatkowy cel w dotarciu do Havøysund: piwo!
Rozpoczął się drugi podjazd, wiatr wcale nie przestał, cisnął mocno w twarz i przeszkadzał na stromych kawałkach. W końcu minęliśmy szczyt i pojechaliśmy w dół, od pewnego momentu odliczając kilometry pozostałe do celu.
Havøysund okazało się być dużym miastem, położonym częściowo na wyspie. Zajeżdżając pod sklep przekroczyliśmy sto kilometrów tego dnia; nie chciało się nam wracać, mając świadomość tego, że pozostało czterdzieści kilometrów po górkach, ale cóż, samo się przecież nie pojedzie. Przejechaliśmy przez most i... zaczęło się nawet znośnie jechać. Wiatr w plecy ułatwiał życie, w zasadzie bez naszego zainteresowania pedałowaniem wyjechaliśmy na pierwszy podjazd. Potem tylko spory zjazd w dół, z myślą o tym, żeby zasiąść na upatrzonej wcześniej miejscówce... ale nie! Ktoś tam już był. Przejechaliśmy kawałek dalej i zeszliśmy niżej między skały, tam zasłoniliśmy się od wiatru i zasiedliśmy w oślepiającym słońcu.
Nagła cisza i ciepło uspokajały i zniechęcały do aktywnośći. Dwukrotnie zdarzyło mi się już zdrzemnąć, podniesienie się stanowiło wielkie wyzwanie. Jechać jednak trzeba, teraz przed nami była wycieczka dookoła fiordu i podróż drugim, wyższym podjazdem. Tutaj również wszystko poszło zaskakująco szybko, na zjeździe do samej Sandbukty na którymś z zakrętów, gdy leciałem środkiem drogi 60 km/h dostałem mocnym podmuchem w bok. Nie było to miejsce, w którym chciałem się kłaść, bo było rozsypane trochę żwiru, ale alternatywa była jeszcze mniej zachęcająca, więc przytuliłem się do asfaltu i z ulgą wyszedłem z zakrętu.
Pod koniec zjazdu zauważyliśmy daleko chmurę, która nie wyglądała na przyjazną. Pędziła w naszą stronę dość szybko, więc gdy się już wypłaszczyło, założyliśmy szybko rzeczy przeciwdeszczowe (Hipcia pytała na początku, po co je braliśmy) i ruszyliśmy. Kilometr z hakiem, który mieliśmy pokonać do miejsca, gdzie leżał bagaż, pokonaliśmy dość wolno: z chmurą i ulewą przyszedł mocny wiatr, który uniemożliwiał osiągnięcie znośnej prędkości. Gdy zajechaliśmy w końcu pod niewielki budyneczek stojący tuż obok wejścia w ląd, schowaliśmy się na kwadrans pod dachem. Nie zanosiło się na rozpogodzenie, więc ruszyłem pod górę po sakwy, czekały mnie dwa transporty. Po pierwszym z nich zauważyłem już z dołu, że chmura przechodzi. Gdy wracałem z resztką bagażu, właśnie przestało padać. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy; w nagrodę po deszczu zobaczyliśmy tuż obok nas wielką tęczę.
Musieliśmy pokonać przynajmniej odcinek do Lillefjordu, żeby na kolejny dzień nocować w rozsądnej odległości od lotniska, więc jadąc dyskutowaliśmy o planie na kolejny dzień. Pierwszą przymiarką do noclegu był cypel przy drodze, równy, ale wietrzny i widoczny z daleka. Zrezygnowaliśmy, zaraz minęliśmy Lillefjord, gdzie na postoju rozłożyły się już dwie przyczepy kempingowe. Miejscówka spalona. Ruszyliśmy dalej, pod niewielkie wzniesienie. Tam weszliśmy między skały: jak jest sucho - to nierówno, jak równo, to z daleka widać, że woda po kostki. Paskudne było to, że wejście w każde tereny łączyło się ze stromym podejściem, które po dzisiejszych podjazdach było jakoś niepokojąco irytujące.
W końcu udało się wyszperać płaskie miejsce na skale z widokiem na fiord. Komary zainteresowały się nami, ale dały żyć. Na kolację zjedliśmy zupki chińskie i usnęliśmy uśpieni szumem wiejącego coraz mocniej wiatru i odgłosem padającego na namiot deszczu.
- DST 156.46km
- Czas 10:49
- VAVG 14.46km/h
- VMAX 64.91km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 13 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (15)
Rozdział 15: Poziome i pionowe kreski na ośmioprocentowym zjeździe
Noc była taka, jak się zapowiadała: niespokojna. Mimo że namiot był porządnie zabezpieczony, mocniejsze podmuchy przeszkadzały spać, kilka razy zrywałem się, mając wrażenie, że tropik zerwał się z zabezpieczenia. Kładąc się spać wieczorem nie chciało mi się przebierać, wskutek czego zaległem w kurtce, bluzie i koszulce. Rano, zmarznięty nieco, zdałem sobie sprawę z tego, że noc byłaby cieplejsza, gdybym jednak zamienił bluzę z koszulką na ciepłą bieliznę.
Było nam chłodno, więc nie chciało się w ogóle wyściubiać nosa na zewnątrz. Hipcia nie dała się nabrać na sztuczkę pt. "Zdobyliśmy Nordkapp, zasłużyliśmy na odpoczynek" i zarządziła pobudkę. Przegadaliśmy temat Knivskjellodden i ustaliliśmy, że będzie to sześć godzin marszu, w paskudnych butach (moje bloki się już nie odkręcają), po górskim terenie i ubraniu nieprzygotowanym do marszu w takiej pogodzie (przy tym obuwiu nie dalibyśmy rady utrzymać tempa, które trzymamy w normalnych butach do wędrówek). Te akurat argumenty nie były ważkie. Mocnym był tylko pierwszy: sześć godzin straty na spacer, tylko po to, żeby wyleźć kilkanaście metrów dalej, niż byliśmy wczoraj. A sześć godzin to jednak spory kawałek do przejechania na rowerze i więcej odwiedzonych miejsc, niż jedno z jednostajnym widokiem na morze. Zatem nie idziemy, ruszamy w dół; gdybyśmy przegadali to wczoraj, mielibyśmy nocleg niżej, bez wiatru i nad jeziorkiem... ale co to za nocleg? W końcu cztery kilometry od Nordkapp to coś, co brzmi lepiej niż "zjechaliśmy sobie na dół po wszystkim".
Zebraliśmy się sprawnie, wypchnęliśmy się na drogę nieco mniej sprawnie i ruszyliśmy, w wietrze i deszczu. Na zjeździe jest jeszcze paskudniej, deszcz pada głównie poziomo i zacina w twarz, odcinając możliwość pełnego widzenia. Ruchu na szczęście nie było i mogliśmy walić sobie środkiem jezdni nie przejmując się zbytnio niczym poza tym, żeby trafić rowerem między skały a barierkę. Wiatr zadania nie ułatwiał, odpychał od prawej krawędzi i spychał do środka. Gdy zrobiło się już spokojnie, minęliśmy dwójkę sakwiarzy, która właśnie pchała się do góry, czekał nas jeszcze kawałek zjazdu i już byliśmy całkiem niedaleko Honningsvåg.
Jechało się zupełnie inaczej niż do tej pory. Świadomość, że to już po wszystkim, że teraz już tylko droga na lotnisko, odbierała motywację i zachęcała do tego, żeby położyć się gdzieś na boku, zamiast odwalać rzemieślniczo kolejne kilometry.
W Honningsvåg zrobiliśmy kolejne zakupy, tym razem na dwa i pół dnia, chcieliśmy bowiem wyskoczyć na drogę 889, korzystając z jednego nadrobionego dnia. Pytam ludzi o to, jak ona prowadzi, mylę nawet Francuzów z Norwegami, nikt nic nie wie. Dwójka sakwiarzy, z którymi zagadaliśmy, też niewiele wiedziała; właśnie przylecieli i jechali autobusem na Nordkapp, zaczynając stamtąd. Zaczynać z samej góry? Trochę oszustwo...
Za miastem deszcz pada coraz mniej, od dłuższej już chwili dla odmiany padając pionowo. Chwilę potem musieliśmy jeszcze przebrnąć przez ostatni nieprzyjemny dziś moment: tunel prowadzący z powrotem na kontynent. Kilka dni wcześniej dyskutowaliśmy o tym, czy różnica między dziewięcio a dziesięcioprocentowym podjazdem jest odczuwalna. Okazało się, że jest. W tę stronę jechało się przyjemniej.
W końcu następują momenty, gdy można było śmiało zdjąć z siebie nieco rzeczy i jechać bez czapki. Zrobiło się jakby ludniej: więcej camperów, namiot rowerzysty rozwalony na samym środku placyku przy postoju, jeszcze wczoraj tak nie było. Do tej pory też nikt nie przystawał z aparatem robić nam fotki, coś dziwnego się stało - wielkie święto, że dojechaliśmy i wszyscy jadą nam pogratulować?!
Deszcz przeszedł w mżawkę, asfalt zaczynał robić się suchy. Hipcia wyszperała fajne miejsce na jednym z zakrętów, schowane za głazami od drogi. Zrobiliśmy tylko 109 km, nie mogłem oprzeć się i musiałem jej podokuczać, że powoli już wymięka. Rozbiliśmy się porządnie na mchu i zapakowaliśmy do środka. Zapowiadała się ciepła noc.
Noc była taka, jak się zapowiadała: niespokojna. Mimo że namiot był porządnie zabezpieczony, mocniejsze podmuchy przeszkadzały spać, kilka razy zrywałem się, mając wrażenie, że tropik zerwał się z zabezpieczenia. Kładąc się spać wieczorem nie chciało mi się przebierać, wskutek czego zaległem w kurtce, bluzie i koszulce. Rano, zmarznięty nieco, zdałem sobie sprawę z tego, że noc byłaby cieplejsza, gdybym jednak zamienił bluzę z koszulką na ciepłą bieliznę.
Było nam chłodno, więc nie chciało się w ogóle wyściubiać nosa na zewnątrz. Hipcia nie dała się nabrać na sztuczkę pt. "Zdobyliśmy Nordkapp, zasłużyliśmy na odpoczynek" i zarządziła pobudkę. Przegadaliśmy temat Knivskjellodden i ustaliliśmy, że będzie to sześć godzin marszu, w paskudnych butach (moje bloki się już nie odkręcają), po górskim terenie i ubraniu nieprzygotowanym do marszu w takiej pogodzie (przy tym obuwiu nie dalibyśmy rady utrzymać tempa, które trzymamy w normalnych butach do wędrówek). Te akurat argumenty nie były ważkie. Mocnym był tylko pierwszy: sześć godzin straty na spacer, tylko po to, żeby wyleźć kilkanaście metrów dalej, niż byliśmy wczoraj. A sześć godzin to jednak spory kawałek do przejechania na rowerze i więcej odwiedzonych miejsc, niż jedno z jednostajnym widokiem na morze. Zatem nie idziemy, ruszamy w dół; gdybyśmy przegadali to wczoraj, mielibyśmy nocleg niżej, bez wiatru i nad jeziorkiem... ale co to za nocleg? W końcu cztery kilometry od Nordkapp to coś, co brzmi lepiej niż "zjechaliśmy sobie na dół po wszystkim".
Zebraliśmy się sprawnie, wypchnęliśmy się na drogę nieco mniej sprawnie i ruszyliśmy, w wietrze i deszczu. Na zjeździe jest jeszcze paskudniej, deszcz pada głównie poziomo i zacina w twarz, odcinając możliwość pełnego widzenia. Ruchu na szczęście nie było i mogliśmy walić sobie środkiem jezdni nie przejmując się zbytnio niczym poza tym, żeby trafić rowerem między skały a barierkę. Wiatr zadania nie ułatwiał, odpychał od prawej krawędzi i spychał do środka. Gdy zrobiło się już spokojnie, minęliśmy dwójkę sakwiarzy, która właśnie pchała się do góry, czekał nas jeszcze kawałek zjazdu i już byliśmy całkiem niedaleko Honningsvåg.
Jechało się zupełnie inaczej niż do tej pory. Świadomość, że to już po wszystkim, że teraz już tylko droga na lotnisko, odbierała motywację i zachęcała do tego, żeby położyć się gdzieś na boku, zamiast odwalać rzemieślniczo kolejne kilometry.
W Honningsvåg zrobiliśmy kolejne zakupy, tym razem na dwa i pół dnia, chcieliśmy bowiem wyskoczyć na drogę 889, korzystając z jednego nadrobionego dnia. Pytam ludzi o to, jak ona prowadzi, mylę nawet Francuzów z Norwegami, nikt nic nie wie. Dwójka sakwiarzy, z którymi zagadaliśmy, też niewiele wiedziała; właśnie przylecieli i jechali autobusem na Nordkapp, zaczynając stamtąd. Zaczynać z samej góry? Trochę oszustwo...
Za miastem deszcz pada coraz mniej, od dłuższej już chwili dla odmiany padając pionowo. Chwilę potem musieliśmy jeszcze przebrnąć przez ostatni nieprzyjemny dziś moment: tunel prowadzący z powrotem na kontynent. Kilka dni wcześniej dyskutowaliśmy o tym, czy różnica między dziewięcio a dziesięcioprocentowym podjazdem jest odczuwalna. Okazało się, że jest. W tę stronę jechało się przyjemniej.
W końcu następują momenty, gdy można było śmiało zdjąć z siebie nieco rzeczy i jechać bez czapki. Zrobiło się jakby ludniej: więcej camperów, namiot rowerzysty rozwalony na samym środku placyku przy postoju, jeszcze wczoraj tak nie było. Do tej pory też nikt nie przystawał z aparatem robić nam fotki, coś dziwnego się stało - wielkie święto, że dojechaliśmy i wszyscy jadą nam pogratulować?!
Deszcz przeszedł w mżawkę, asfalt zaczynał robić się suchy. Hipcia wyszperała fajne miejsce na jednym z zakrętów, schowane za głazami od drogi. Zrobiliśmy tylko 109 km, nie mogłem oprzeć się i musiałem jej podokuczać, że powoli już wymięka. Rozbiliśmy się porządnie na mchu i zapakowaliśmy do środka. Zapowiadała się ciepła noc.
- DST 109.63km
- Czas 08:22
- VAVG 13.10km/h
- VMAX 62.18km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 12 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (14)
Rozdział 14: Na końcu Europy
Poranek był bardziej wietrzny niż wieczór. Bez zbędnej zwłoki spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy w dół, zielonego, widzianego wczoraj namiotu już nie było. Droga prowadziła brzegiem, miejscami wyciosana w skale, po prawej mieliśmy barierkę i spory spad prosto do wody. Wiatr nie przeszkadzał, wiał z boku. Po płaskim kawałku droga wskoczyła w ląd i dostaliśmy kilka dłuższych podjazdów i okazję do obserwowania wielu reniferów. Gdy dojechaliśmy do wyższych szczytów, droga zawinęła dookoła małej zatoczki i schowała się pod ziemię. Nordkapptunellen. Siedem kilometrów i ponad dwieście metrów pod wodą, tak nisko jeszcze nie byliśmy. Po drodze ostrzegali również przed mgłą, ale takowej nie było. Na dzień dobry - trzy kilometry dziewięcioprocentowego zjazdu, kawałek po płaskim i do góry - wspinaczka pod, jak się okazało, 10%. Trzy kilometry takiego pchania się pod górę potrafi nieźle rozgrzać, więc ze dwa czy trzy razy stawaliśmy na chwilę odsapnięcia i schłodzenia się.
Gdy już, po dłuższej chwili, wychynęliśmy po drugiej stronie, przywitała nas postojówka, na której udało mi się ustalić, że jedyny sklep na tej drodze jest w Honningsvåg. W ubikacji po raz pierwszy od promu na Lofoty widzę się w lustrze - dopiero po tygodniu widać, ile włosów na paszczy przybywa w siedem dni.
Ciągle jest raczej chłodno i pochmurno. Minąwszy kilku sakwiarzy ładujemy się do Honningsvåg; brzydkiego miasteczka położonego tuż nad wodą. Olbrzymia REMA1000 stała tuż przy drodze, więc zjechaliśmy sobie na większe zakupy i coś w rodzaju obiadu. Pchnęliśmy się dalej. Od czasu do czasu kropił deszcz, droga prowadziła w głąb lądu. Na napotkanym kempingu pytam o szlak na Knivskjellodden, dowiaduję się, że start i cały szlak są przyzwoicie oznaczone, ale rowerem tam nie dojedziemy. Ciekawe, czy uda się go tam dopchać?
Po chwili czeka na nas ośmioprocentowy podjazd. Mijają nas kampery, a my powoli pchamy się w górę, im wyżej, tym silniej wiało, przy niewielkim toi-toi ubieramy się (rękawiczki, ochraniacze na buty) schowani przed wiatrem. Po chwili, decydujemy się też założyć na twarz dodatkowe Buffy; przy skrzyżowaniu za sporym, jak się okazało zjazdem, mijamy dwójkę sakwiarzy życzących nam powodzenia. Z tego miejsca zaczynamy się drapać na 300 m. Nie wiedziałem, jak wygląda ukształtowanie terenu, a czytałem sporo o sakruckim podjeździe pod Nordkapp, bałem się więc, że z tego paskudztwa zjedziemy gdzieś w dół i będziemy musieli się drapać jeszcze raz. Wyprzedzeni przez jednego sakwiarza, który mknął, jakby zostawił włączone żelazko, w końcu docieramy na sam szczyt, nieco zdziwieni, że to już, to właśnie był ten podjazd-legenda, niszczyciel morale.
Po chwili widzimy szlak na Knivskjellodden. Zaczyna padać, na razie lekko. W oddali widać już kulisty kształt, gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że było to chyba jakieś obserwatorium, położone na pobliskim wzniesieniu. Kilkaset metrów przed końcem drogi zatrzymuje się przy nas auto wypełnione czwórką starszych Duńczyków. Życzą nam powodzenia, mówiąc, że cztery lata sami pokonali tę trasę.
Pod bramki wjazdowe dojeżdżamy równocześnie z nimi. Oni płacą, my, mimo że wiemy, że mamy wjazd za darmo (dodatkowo potwierdzili nam to Duńczycy), podchodzimy dla porządku do bramki. "Wy nie płacicie." - usłyszeliśmy "Podróżujecie pewnie już dość długo, zasłużyliście! Zapraszam!".
Po takiej zachęcie pchnęliśmy się dalej, objechaliśmy dookoła niewielki budyneczek i zajechaliśmy prosto pod globusik. Akurat deszcz się rozpędzał, więc popatrzyliśmy sobie trochę na wodę, strzeliliśmy kilka fotek (przy okazji ktoś zrobił nam wspólne zdjęcie) i zrelaksowani, z poczuciem dobrze wykonanej roboty, zabunkrowaliśmy się z tyłu cokolu, pijąc piwo, jedyną słuszną markę: Arctic Beer. No co? Rzadko ma się okazję opróżnić puszkę w takim miejscu!
Z tyłu zrobiło się gwarno. Nadciągnęło kilka motorów, a gdzieś niewysoko nad naszymi głowami rozległ się język przypominający nieustannie wypowiedzenie wojny. Oho, przyjechali Niemcy. Podnieśliśmy się i zabraliśmy rowery. Akurat przestało padać, wyglądnęło słońce, zrobiliśmy jeszcze kilka fotek i zmyliśmy się czym prędzej, bo z budyneczku restauracji wyleciała na oko stuosobowa pielgrzymka podróżników czekających na pogodę i rozpoczął się szał na fotki pod globusikiem. A nam udało się być tam prawie zupełnie bez towarzystwa!
Przeszliśmy się jeszcze zobaczyć pobliską rzeźbę, po czym minęliśmy kasy (według kasjera nie wepchniemy rowerów na Knivskjellodden) i zauważając jeszcze trzy namioty rozbite tuż pod parkingiem pełnym camperów, ruszyliśmy z powrotem. Pozostało otwarte pytanie, które do tej pory wydawało się całkiem jasne: czy pchamy się na to K-cośtamcośtam (w codziennej mowie "Ka-dupasrupa", w moich notatkach "Knik_________" z długą krechą na końcu, nie da się ani tego wymówić, ani spisać)? Nie byliśmy już tak pewni, jak wczesniej: przylądek widzieliśmy, spacer to sześć godzin, które można przeznaczyć na jazdę... Postanowiliśmy w końcu zostać w miejscu i zastanowić się rano, kilometr przed wejściem na szlak zeszliśmy z drogi między dwa jeziora i w porywistym wietrze obadaliśmy sobie względnie schowaną od wiatru miejscówkę.
Deszcz, który do tej pory był przelotny (momentami był to deszcz ze śniegiem), teraz rozpędzał się coraz bardziej, a razem z nim wiatr. Skoro juz jednak wepchnęliśmy rowery, postanowiliśmy się rozbić. Rozbicie było najtrudniejszym, z jakim miałem do czynienia. Postawienie sypialni pod tropikiem było względnie proste, ale zaraz zmieniła się ona w wielki żagiel, nad którym nijak nie szło zapanować, do tego śledzie nie pozwalały na umieszczenie ich na tyle głęboko, żeby trzymały wszystko w kupie, w przypływie bezsilności chciałem już się zbierać; wiatr wiał na tyle silnie, że zsuwając namiot wygiął mi jedną z rurek stelaża. Po chwili pracy śledzie zostały umocnione kamieniami i w tunelu pojawiło się światełko nadziei, po kolejnej chwili już postawiony namiot był wzmacniany z narażonej na wiatr strony rządkiem możliwie dużych głazów. Odciągi, mimo że śledzie tkwiły nieźle, też dostały kamienne wzmocnienie. Po kolejnej chwili siedzieliśmy już w środku. Zapowiadała się głośna noc, bo wiatr ani myślał się uspokoić.
Poranek był bardziej wietrzny niż wieczór. Bez zbędnej zwłoki spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy w dół, zielonego, widzianego wczoraj namiotu już nie było. Droga prowadziła brzegiem, miejscami wyciosana w skale, po prawej mieliśmy barierkę i spory spad prosto do wody. Wiatr nie przeszkadzał, wiał z boku. Po płaskim kawałku droga wskoczyła w ląd i dostaliśmy kilka dłuższych podjazdów i okazję do obserwowania wielu reniferów. Gdy dojechaliśmy do wyższych szczytów, droga zawinęła dookoła małej zatoczki i schowała się pod ziemię. Nordkapptunellen. Siedem kilometrów i ponad dwieście metrów pod wodą, tak nisko jeszcze nie byliśmy. Po drodze ostrzegali również przed mgłą, ale takowej nie było. Na dzień dobry - trzy kilometry dziewięcioprocentowego zjazdu, kawałek po płaskim i do góry - wspinaczka pod, jak się okazało, 10%. Trzy kilometry takiego pchania się pod górę potrafi nieźle rozgrzać, więc ze dwa czy trzy razy stawaliśmy na chwilę odsapnięcia i schłodzenia się.
Gdy już, po dłuższej chwili, wychynęliśmy po drugiej stronie, przywitała nas postojówka, na której udało mi się ustalić, że jedyny sklep na tej drodze jest w Honningsvåg. W ubikacji po raz pierwszy od promu na Lofoty widzę się w lustrze - dopiero po tygodniu widać, ile włosów na paszczy przybywa w siedem dni.
Ciągle jest raczej chłodno i pochmurno. Minąwszy kilku sakwiarzy ładujemy się do Honningsvåg; brzydkiego miasteczka położonego tuż nad wodą. Olbrzymia REMA1000 stała tuż przy drodze, więc zjechaliśmy sobie na większe zakupy i coś w rodzaju obiadu. Pchnęliśmy się dalej. Od czasu do czasu kropił deszcz, droga prowadziła w głąb lądu. Na napotkanym kempingu pytam o szlak na Knivskjellodden, dowiaduję się, że start i cały szlak są przyzwoicie oznaczone, ale rowerem tam nie dojedziemy. Ciekawe, czy uda się go tam dopchać?
Po chwili czeka na nas ośmioprocentowy podjazd. Mijają nas kampery, a my powoli pchamy się w górę, im wyżej, tym silniej wiało, przy niewielkim toi-toi ubieramy się (rękawiczki, ochraniacze na buty) schowani przed wiatrem. Po chwili, decydujemy się też założyć na twarz dodatkowe Buffy; przy skrzyżowaniu za sporym, jak się okazało zjazdem, mijamy dwójkę sakwiarzy życzących nam powodzenia. Z tego miejsca zaczynamy się drapać na 300 m. Nie wiedziałem, jak wygląda ukształtowanie terenu, a czytałem sporo o sakruckim podjeździe pod Nordkapp, bałem się więc, że z tego paskudztwa zjedziemy gdzieś w dół i będziemy musieli się drapać jeszcze raz. Wyprzedzeni przez jednego sakwiarza, który mknął, jakby zostawił włączone żelazko, w końcu docieramy na sam szczyt, nieco zdziwieni, że to już, to właśnie był ten podjazd-legenda, niszczyciel morale.
Po chwili widzimy szlak na Knivskjellodden. Zaczyna padać, na razie lekko. W oddali widać już kulisty kształt, gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że było to chyba jakieś obserwatorium, położone na pobliskim wzniesieniu. Kilkaset metrów przed końcem drogi zatrzymuje się przy nas auto wypełnione czwórką starszych Duńczyków. Życzą nam powodzenia, mówiąc, że cztery lata sami pokonali tę trasę.
Pod bramki wjazdowe dojeżdżamy równocześnie z nimi. Oni płacą, my, mimo że wiemy, że mamy wjazd za darmo (dodatkowo potwierdzili nam to Duńczycy), podchodzimy dla porządku do bramki. "Wy nie płacicie." - usłyszeliśmy "Podróżujecie pewnie już dość długo, zasłużyliście! Zapraszam!".
Po takiej zachęcie pchnęliśmy się dalej, objechaliśmy dookoła niewielki budyneczek i zajechaliśmy prosto pod globusik. Akurat deszcz się rozpędzał, więc popatrzyliśmy sobie trochę na wodę, strzeliliśmy kilka fotek (przy okazji ktoś zrobił nam wspólne zdjęcie) i zrelaksowani, z poczuciem dobrze wykonanej roboty, zabunkrowaliśmy się z tyłu cokolu, pijąc piwo, jedyną słuszną markę: Arctic Beer. No co? Rzadko ma się okazję opróżnić puszkę w takim miejscu!
Z tyłu zrobiło się gwarno. Nadciągnęło kilka motorów, a gdzieś niewysoko nad naszymi głowami rozległ się język przypominający nieustannie wypowiedzenie wojny. Oho, przyjechali Niemcy. Podnieśliśmy się i zabraliśmy rowery. Akurat przestało padać, wyglądnęło słońce, zrobiliśmy jeszcze kilka fotek i zmyliśmy się czym prędzej, bo z budyneczku restauracji wyleciała na oko stuosobowa pielgrzymka podróżników czekających na pogodę i rozpoczął się szał na fotki pod globusikiem. A nam udało się być tam prawie zupełnie bez towarzystwa!
Przeszliśmy się jeszcze zobaczyć pobliską rzeźbę, po czym minęliśmy kasy (według kasjera nie wepchniemy rowerów na Knivskjellodden) i zauważając jeszcze trzy namioty rozbite tuż pod parkingiem pełnym camperów, ruszyliśmy z powrotem. Pozostało otwarte pytanie, które do tej pory wydawało się całkiem jasne: czy pchamy się na to K-cośtamcośtam (w codziennej mowie "Ka-dupasrupa", w moich notatkach "Knik_________" z długą krechą na końcu, nie da się ani tego wymówić, ani spisać)? Nie byliśmy już tak pewni, jak wczesniej: przylądek widzieliśmy, spacer to sześć godzin, które można przeznaczyć na jazdę... Postanowiliśmy w końcu zostać w miejscu i zastanowić się rano, kilometr przed wejściem na szlak zeszliśmy z drogi między dwa jeziora i w porywistym wietrze obadaliśmy sobie względnie schowaną od wiatru miejscówkę.
Deszcz, który do tej pory był przelotny (momentami był to deszcz ze śniegiem), teraz rozpędzał się coraz bardziej, a razem z nim wiatr. Skoro juz jednak wepchnęliśmy rowery, postanowiliśmy się rozbić. Rozbicie było najtrudniejszym, z jakim miałem do czynienia. Postawienie sypialni pod tropikiem było względnie proste, ale zaraz zmieniła się ona w wielki żagiel, nad którym nijak nie szło zapanować, do tego śledzie nie pozwalały na umieszczenie ich na tyle głęboko, żeby trzymały wszystko w kupie, w przypływie bezsilności chciałem już się zbierać; wiatr wiał na tyle silnie, że zsuwając namiot wygiął mi jedną z rurek stelaża. Po chwili pracy śledzie zostały umocnione kamieniami i w tunelu pojawiło się światełko nadziei, po kolejnej chwili już postawiony namiot był wzmacniany z narażonej na wiatr strony rządkiem możliwie dużych głazów. Odciągi, mimo że śledzie tkwiły nieźle, też dostały kamienne wzmocnienie. Po kolejnej chwili siedzieliśmy już w środku. Zapowiadała się głośna noc, bo wiatr ani myślał się uspokoić.
- DST 113.71km
- Czas 09:55
- VAVG 11.47km/h
- VMAX 61.00km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 11 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (13)
Rozdział 13: Potyczki na płaskowyżu
Noc do suchych nie należała, ale poranek już zapowiadał, że przynajmniej uda się spokojnie złożyć doschnięty miejscami już po nocnych opadach namiot. Hipcia z rana marudziła, że mogliśmy jeszcze wczoraj jechać, marudzenie wzmogło się po tym, jak dojrzała na jezdni sakwiarza, który już jechał, podczas gdy my jeszcze sie grzebaliśmy. Pogoda z kolei tylko czekała, aż się złożymy, bo po chwili zaczęło ostro padać, schowaliśmy się na moment pod drzewem, ale skoro nie przestało padać przez pięć minut, to znaczyło, że nie przestanie. Albo przestanie, ale już nam się nie chciało bezczynnie czekać.
Założywszy płaszcze na kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy i po chwili minęliśmy znak obwieszczający nam pięciokilometrowy podjazd z Rafsbotn na samą górę. Rozpoczęła się wspinaczka, o tyle przyjemna, że było dość chłodno dzięki deszczowi i nie udało się nam za bardzo zgrzać. Pierwsza przełęcz miała 230 m, po płaskim kawałku, na którym stały budy lokalnych handlarzy pamiątkami z reniferów, rozpoczął się zjazd. Mijała właśnie pierwsza godzina jazdy, a deszcz ani myślał przestać. Na zjeździe zrobiło się chłodno; Hipcia miała ciepłe rękawiczki, ale ja miałem najchłodniejsze z moich długich, było na tyle chłodno, że kierownica zaczęła mi powoli odmrażać łapy. Co do diaska?! Stuknąłem w licznik, termometr pokazał dwa stopnie z kawałkiem. Jeśli do tego dodamy zjazd i deszcz, tłumaczyło to temperaturę odczuwaną na dłoniach. Po zjeździe, na który minęliśmy uśmiechniętą od ucha do ucha sakwiarkę, za jeziorem zatrzymaliśmy się, zmieniłem rękawiczki, po czym ruszyliśmy w górę. Czekało nas kolejne wzniesienie, tym razem trzysta metrów.
Deszczowi się znudziło, za to wiatr bawił się w najlepsze. Postanowiliśmy stanąć na śniadanie, na które rano, ze względu na pogodę, nie starczyło czasu. Zamelinowaliśmy się za bandą przy drodze i susząc się w słońcu, pochłonęliśmy żarcie, robiąc przy okazji pierwszą fotkę tego dnia. Wiatr wiedział, że najedzeni będziemy mieli siłę, więc wcale nie przestawał.
Z całego płaskowyżu najlepiej pamiętam widok mojego przedniego koła, tudzież tylnego koła Hipci. Wiało tak paskudnie, że w innych pozycjach niż zapartym mocno o kierownicę, nie jechało się najlepiej, do tego przejeżdżające TIRy pomagały naszym rowerom zatańczyć wskutek gwałtownych podmuchów. Widoki zresztą nie zachwycały, ot, takie jak to na płaskowyżu: pustka, jak okiem sięgnąć, pagórki, żadnych drzewek. W sumie, można było powiedzieć, że oto wreszcie jesteśmy na północy: droga puszczona pośrodku niczego, sama natura i pustka, wypełniona tylko tymi roślinami, które dają radę przeżyć w takich warunkach. Reniferom wiatr jakoś nie przeszkadzał, spotkaliśmy niewielkie stadko, które jak gdyby nigdy nic pasło się opodal drogi. Czujne były diabelstwa: póki staliśmy na asfalcie, jakieś sto metrów od nich, leżały sobie leniwie, wystarczyło jednak zrobić dwa kroki w ich stronę, a już wszystkie się podniosły i powoli zaczęły zmykać.
Po przekroczeniu szczytowego miejsca, zaczęliśmy powoli zjeżdżać w stronę Skaidi. Wiatr nieco odpuścił, więc z górki jechało się znośnie, o tyle, że momentami mogliśmy nawet nie pedałować i utrzymywać prędkość w okolicy 20 km/h. Droga tym razem wiodła w okolicy sporego potoku, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę obiadową.
Skaidi wyrastało na zboczu góry. Z daleka widoczne było mrowie domków i tkwiący między nimi, nijak do tego nie pasujący, wielki hotel. Minęliśmy skręt na Hammerfest i ruszyliśmy nieco zaskoczeni w górę; na naszej mapie nie było, jak się okazało, ostatniego podjazdu, znowu na dwieście metrów z hakiem. Gdy uporaliśmy się z tą przeszkodą, ruszyliśmy w dół szerokiej doliny, mijając kilku sporo starszych od nas sakwiarzy i jednego kampera, którego spotkaliśmy już dwukrotnie na tej trasie. Po jakichś dwudziestu kilometrach drogi prowadzącej zjazdami i podjazdami zajechaliśmy do Olderfjordu. Spodziewaliśmy się, że miejscowość umieszczona w tak strategicznym miejscu, na skrzyżowaniu dwóch bardzo uczęszczanych dróg, będzie duża i wyposażona w jakiś sklep. Mignęło nam coś z boku, ale wyglądało na zamknięte; jedynym sporym miejscem były okolice dużego kempingu rozwalonego nad jeziorem, tam dowiedziałem się, że najbliższy sklep będzie w Honningsvåg, za 100 km.
Brak sklepu nie był dla nas ciosem, mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, ruszyliśmy więc drogą E69 w kierunku celu naszej podróży. Jeszcze zanim wyjechaliśmy, zobaczyliśmy renifera z potężnym porożem, pasącego się przy czyimś domu. Zupełnie sie nie wzruszył, gdy stojąc kilka metrów od niego robiłem mu zdjęcia; widocznie był przyzwyczajony do dziwnych zachowań ludzi w tej okolicy.
Droga zrobiła się płaska, więc chcąc nadrobić zaległości ze średnią, ruszyliśmy z kopyta. Dobrze byłoby po całym dniu nakręcić coś w okolicach założonego planu, więc mijając całkiem niezłe miejscówki, pałowaliśmy przed siebie, ciesząc się z dobrych warunków do jazdy. Słowo "dobre" dotyczyło tylko nachylenia terenu, ponieważ asfalt był paskudny, zupełnie jakby nie była to droga przygotowana na bycie przemierzaną przez tysiące camperów rocznie. Minąwszy spory tunel zjechaliśmy sobie nad wąską odnogę fiordu, wrzynającą się głęboko w ląd. Na samym zakręcie był sobie postój, na którym stał już jeden samochód. Zwiedziliśmy teren: w krzakach nad potokiem biwakowały już dwa rowerowe namioty, wyszliśmy wyżej, pod skały, tam panował spokój, więc wróciwszy po rowery wypchnęliśmy się wysoko i na miękkim mchu rozbiliśmy się, mając przez jedno wejście widok na zatokę, z drugiej - na spory wodospad spływający ze skały. Przed snem załatwiłem jeszcze kolejne smarowanie łańcuchów. Zaczęło padać... w zasadzie sypać. Niewielkie, maleńkie okruszki gradu.
Kupiony wcześniej kartusz miał służyć tylko na wszelki wypadek, gdyby zrobiło się na tyle paskudnie, że potrzebowalibyśmy napić się herbaty. Spodziewaliśmy się, że nie będzie tak, a na pewno nie tyle, żeby go miało braknąć, więc postanowiliśmy go poużywać tyle, ile możemy, żeby nie było szkoda wydanych pieniędzy (a przy okazji, żeby nie mówić, że nie przydała się nam targana menażka). Ponieważ na zewnątrz wiało nieco, a nie mieliśmy do tej pory okazji ani konieczności, stwierdziliśmy, że zobaczymy, jak wygląda temat z gotowaniem wewnątrz. Doświadczenie powiodło się, po chwili już machaliśmy dzielnie łyżkami nad pełną menażką.
Noc do suchych nie należała, ale poranek już zapowiadał, że przynajmniej uda się spokojnie złożyć doschnięty miejscami już po nocnych opadach namiot. Hipcia z rana marudziła, że mogliśmy jeszcze wczoraj jechać, marudzenie wzmogło się po tym, jak dojrzała na jezdni sakwiarza, który już jechał, podczas gdy my jeszcze sie grzebaliśmy. Pogoda z kolei tylko czekała, aż się złożymy, bo po chwili zaczęło ostro padać, schowaliśmy się na moment pod drzewem, ale skoro nie przestało padać przez pięć minut, to znaczyło, że nie przestanie. Albo przestanie, ale już nam się nie chciało bezczynnie czekać.
Założywszy płaszcze na kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy i po chwili minęliśmy znak obwieszczający nam pięciokilometrowy podjazd z Rafsbotn na samą górę. Rozpoczęła się wspinaczka, o tyle przyjemna, że było dość chłodno dzięki deszczowi i nie udało się nam za bardzo zgrzać. Pierwsza przełęcz miała 230 m, po płaskim kawałku, na którym stały budy lokalnych handlarzy pamiątkami z reniferów, rozpoczął się zjazd. Mijała właśnie pierwsza godzina jazdy, a deszcz ani myślał przestać. Na zjeździe zrobiło się chłodno; Hipcia miała ciepłe rękawiczki, ale ja miałem najchłodniejsze z moich długich, było na tyle chłodno, że kierownica zaczęła mi powoli odmrażać łapy. Co do diaska?! Stuknąłem w licznik, termometr pokazał dwa stopnie z kawałkiem. Jeśli do tego dodamy zjazd i deszcz, tłumaczyło to temperaturę odczuwaną na dłoniach. Po zjeździe, na który minęliśmy uśmiechniętą od ucha do ucha sakwiarkę, za jeziorem zatrzymaliśmy się, zmieniłem rękawiczki, po czym ruszyliśmy w górę. Czekało nas kolejne wzniesienie, tym razem trzysta metrów.
Deszczowi się znudziło, za to wiatr bawił się w najlepsze. Postanowiliśmy stanąć na śniadanie, na które rano, ze względu na pogodę, nie starczyło czasu. Zamelinowaliśmy się za bandą przy drodze i susząc się w słońcu, pochłonęliśmy żarcie, robiąc przy okazji pierwszą fotkę tego dnia. Wiatr wiedział, że najedzeni będziemy mieli siłę, więc wcale nie przestawał.
Z całego płaskowyżu najlepiej pamiętam widok mojego przedniego koła, tudzież tylnego koła Hipci. Wiało tak paskudnie, że w innych pozycjach niż zapartym mocno o kierownicę, nie jechało się najlepiej, do tego przejeżdżające TIRy pomagały naszym rowerom zatańczyć wskutek gwałtownych podmuchów. Widoki zresztą nie zachwycały, ot, takie jak to na płaskowyżu: pustka, jak okiem sięgnąć, pagórki, żadnych drzewek. W sumie, można było powiedzieć, że oto wreszcie jesteśmy na północy: droga puszczona pośrodku niczego, sama natura i pustka, wypełniona tylko tymi roślinami, które dają radę przeżyć w takich warunkach. Reniferom wiatr jakoś nie przeszkadzał, spotkaliśmy niewielkie stadko, które jak gdyby nigdy nic pasło się opodal drogi. Czujne były diabelstwa: póki staliśmy na asfalcie, jakieś sto metrów od nich, leżały sobie leniwie, wystarczyło jednak zrobić dwa kroki w ich stronę, a już wszystkie się podniosły i powoli zaczęły zmykać.
Po przekroczeniu szczytowego miejsca, zaczęliśmy powoli zjeżdżać w stronę Skaidi. Wiatr nieco odpuścił, więc z górki jechało się znośnie, o tyle, że momentami mogliśmy nawet nie pedałować i utrzymywać prędkość w okolicy 20 km/h. Droga tym razem wiodła w okolicy sporego potoku, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę obiadową.
Skaidi wyrastało na zboczu góry. Z daleka widoczne było mrowie domków i tkwiący między nimi, nijak do tego nie pasujący, wielki hotel. Minęliśmy skręt na Hammerfest i ruszyliśmy nieco zaskoczeni w górę; na naszej mapie nie było, jak się okazało, ostatniego podjazdu, znowu na dwieście metrów z hakiem. Gdy uporaliśmy się z tą przeszkodą, ruszyliśmy w dół szerokiej doliny, mijając kilku sporo starszych od nas sakwiarzy i jednego kampera, którego spotkaliśmy już dwukrotnie na tej trasie. Po jakichś dwudziestu kilometrach drogi prowadzącej zjazdami i podjazdami zajechaliśmy do Olderfjordu. Spodziewaliśmy się, że miejscowość umieszczona w tak strategicznym miejscu, na skrzyżowaniu dwóch bardzo uczęszczanych dróg, będzie duża i wyposażona w jakiś sklep. Mignęło nam coś z boku, ale wyglądało na zamknięte; jedynym sporym miejscem były okolice dużego kempingu rozwalonego nad jeziorem, tam dowiedziałem się, że najbliższy sklep będzie w Honningsvåg, za 100 km.
Brak sklepu nie był dla nas ciosem, mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, ruszyliśmy więc drogą E69 w kierunku celu naszej podróży. Jeszcze zanim wyjechaliśmy, zobaczyliśmy renifera z potężnym porożem, pasącego się przy czyimś domu. Zupełnie sie nie wzruszył, gdy stojąc kilka metrów od niego robiłem mu zdjęcia; widocznie był przyzwyczajony do dziwnych zachowań ludzi w tej okolicy.
Droga zrobiła się płaska, więc chcąc nadrobić zaległości ze średnią, ruszyliśmy z kopyta. Dobrze byłoby po całym dniu nakręcić coś w okolicach założonego planu, więc mijając całkiem niezłe miejscówki, pałowaliśmy przed siebie, ciesząc się z dobrych warunków do jazdy. Słowo "dobre" dotyczyło tylko nachylenia terenu, ponieważ asfalt był paskudny, zupełnie jakby nie była to droga przygotowana na bycie przemierzaną przez tysiące camperów rocznie. Minąwszy spory tunel zjechaliśmy sobie nad wąską odnogę fiordu, wrzynającą się głęboko w ląd. Na samym zakręcie był sobie postój, na którym stał już jeden samochód. Zwiedziliśmy teren: w krzakach nad potokiem biwakowały już dwa rowerowe namioty, wyszliśmy wyżej, pod skały, tam panował spokój, więc wróciwszy po rowery wypchnęliśmy się wysoko i na miękkim mchu rozbiliśmy się, mając przez jedno wejście widok na zatokę, z drugiej - na spory wodospad spływający ze skały. Przed snem załatwiłem jeszcze kolejne smarowanie łańcuchów. Zaczęło padać... w zasadzie sypać. Niewielkie, maleńkie okruszki gradu.
Kupiony wcześniej kartusz miał służyć tylko na wszelki wypadek, gdyby zrobiło się na tyle paskudnie, że potrzebowalibyśmy napić się herbaty. Spodziewaliśmy się, że nie będzie tak, a na pewno nie tyle, żeby go miało braknąć, więc postanowiliśmy go poużywać tyle, ile możemy, żeby nie było szkoda wydanych pieniędzy (a przy okazji, żeby nie mówić, że nie przydała się nam targana menażka). Ponieważ na zewnątrz wiało nieco, a nie mieliśmy do tej pory okazji ani konieczności, stwierdziliśmy, że zobaczymy, jak wygląda temat z gotowaniem wewnątrz. Doświadczenie powiodło się, po chwili już machaliśmy dzielnie łyżkami nad pełną menażką.
- DST 121.90km
- Czas 09:49
- VAVG 12.42km/h
- VMAX 43.67km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 10 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (12)
Rozdział 12: Kto zaczyna pracę wcześnie, ten robi nadgodziny
W nocy padał deszcz. Jakoś nieszczególnie nam to przeszkadzało. Rano odezwała się pobudka, wstałem i zacząłem się zbierać. W pewnym momencie, gdy już miałem przejść z ubierania do pakowania śpiworów, coś mnie podkusiło i zerknąłem na zegarek. Szósta. Szósta! Wymamrotałem coś na temat tego, co myślę o wstawaniu o tej godzinie, ale skoro już byłem na nogach, to bez sensu było się jeszcze kłaść. Wypełzłem z namiotu i korzystając z tego, że już tylko mżyło, sprawnie go spakowałem. Na asfalcie byliśmy o 7:30, temperatura - uczciwe okolice 7-8 stopni. Podczas pierwszego fragmentu drogi, prowadzącego dookoła fiordu, obiecano mi, że skoro jesteśmy tak wcześnie na kołach, to pewnie się wcześniej rozbijemy. Tak, jasne, już wtedy wiedziałem, że to niemożliwe, mimo że precyzyjne obliczenia wykazywały, że dobrze byłoby rozbić się po 130 km, przed Altą, bo rozsądnie patrząc, kolejny możliwy obóz, byłby możliwy po jakichś 20-30 km, przy założeniu, że Alta okaże się większym miastem.
Objechawszy fiord, zaczęliśmy wspinać się w górę. Wiatr w twarz, długi podjazd, na najwyższą wysokość tej wycieczki (400 m); na podjeździe widzieliśmy kolejne, od dawna nie widziane już reniferki, na szczycie zrobiło się chłodno, więc czym prędzej zjechaliśmy w dół. Na dole zrobiliśmy zakupy, kupując dwa chleby w ICA, z których połowa pierwszego od razu zniknęła w brzuchach. Tym razem kolejny podjazd i wjazd do Finnmarku. Od razu niemalże powitała nas postojówka z kibelkiem, którego od wielu kilometrów ze świecą było szukać. Zrobiło się mniej ludno, po zjeździe mijaliśmy pojedyncze domki, jadąc brzegiem fiordu. Powoli wyszło słońce, a wiatr zapewne przez pomyłkę, zawiał nam w plecy. Po drodze dużo kamperów, przystanki z miejscami, gdzie można kupić regionalne pamiątki, np. wyprawioną skórę renifera. Zrobiwszy przystanek z widokiem na Altafjord ruszamy dalej: mimo podjazdów i zjazdów wiatr pozwala trzymać prędkość ok. 18 km/h.
Alta powoli wyszła w zasięg wzroku, wyglądała jak małe miasteczko wybudowane na cyplu. Ruszyliśmy dalej drogą, mając plan na rozbicie się przed nią, ale akurat na drodze były, jeśli nie miejscowość i tereny rolnicze, to budowa przy tunelach, które przecinając górę na wyspie (wyspach?) skrócą drogę o 10 km. Póki co skrótu nie było, musieliśmy pchnąć się w głąb lądu, gdzie zaraz dowiedzieliśmy się, dlaczego tunele są budowane: powitał nas ośmioprocentowy podjazd. Gdy wygramoliliśmy się na górę i zjechaliśmy kawałek, przy niewielkim jeziorze zaczęliśmy szukać miejsca... niestety, było nierówno, a jedyny fragment równej, wygodnej trawy okazał się być... polem golfowym. Chcąc nie chcąc ruszyliśmy po zrytym śladami ciężkich maszyn asfalcie (jeśli w ogóle był!) w kierunku Alty, po drodze wyprzedzając nasz plan o jeden pełny dzień.
Do Alty wjechaliśmy równo o dziesiątej i zaczęliśmy poszukiwać sklepu. Było ich sporo, ale już nieczynnych, wbiliśmy więc na szlak rowerowy i drogą rowerową przez puste ulice powoli przesuwaliśmy się w kierunku końca miasta. Zaskoczyło nas: wyglądało na małe, a ciągnęło się kilometrami, miało nawet kościół, przypominający nam rzeszowską katedrę. Zrobiwszy zakupy w napotkanym jedynym czynnym sklepie (pomijając stacje benzynowe, na jednej z nich dokupiłem kartusz i dowiedziałem się, gdzie jest najbliższy sklep: dopiero w Skaidi), po dłuższej chwili opuściliśmy Altę, mając na liczniku już ponad 150 km. Miejsc nie było, jedno, paskudne, przy jakimś kempingu w ogóle nie wchodziło w grę. Jechało się jednak dobrze, więc po co było szukać czegoś na siłę?
Gdzieś w okolicach Rafsbotn, gdy wiedzieliśmy, że zaraz droga wyskoczy w górę i popchnie nas w długi podjazd na płaskowyż, rozejrzeliśmy się dokładniej: w niewielkiej kępce drzew, ukryte z drogi, czekało na nas miejsce. Trzeba było tylko odgarnąć zwalone gałęzie, udeptać nieco wysoką trawę i po chwili już, zrobiwszy niemalże 180 km (nasz norweski rekord) siedzieliśmy w namiocie i zbieraliśmy się do snu.
W nocy padał deszcz. Jakoś nieszczególnie nam to przeszkadzało. Rano odezwała się pobudka, wstałem i zacząłem się zbierać. W pewnym momencie, gdy już miałem przejść z ubierania do pakowania śpiworów, coś mnie podkusiło i zerknąłem na zegarek. Szósta. Szósta! Wymamrotałem coś na temat tego, co myślę o wstawaniu o tej godzinie, ale skoro już byłem na nogach, to bez sensu było się jeszcze kłaść. Wypełzłem z namiotu i korzystając z tego, że już tylko mżyło, sprawnie go spakowałem. Na asfalcie byliśmy o 7:30, temperatura - uczciwe okolice 7-8 stopni. Podczas pierwszego fragmentu drogi, prowadzącego dookoła fiordu, obiecano mi, że skoro jesteśmy tak wcześnie na kołach, to pewnie się wcześniej rozbijemy. Tak, jasne, już wtedy wiedziałem, że to niemożliwe, mimo że precyzyjne obliczenia wykazywały, że dobrze byłoby rozbić się po 130 km, przed Altą, bo rozsądnie patrząc, kolejny możliwy obóz, byłby możliwy po jakichś 20-30 km, przy założeniu, że Alta okaże się większym miastem.
Objechawszy fiord, zaczęliśmy wspinać się w górę. Wiatr w twarz, długi podjazd, na najwyższą wysokość tej wycieczki (400 m); na podjeździe widzieliśmy kolejne, od dawna nie widziane już reniferki, na szczycie zrobiło się chłodno, więc czym prędzej zjechaliśmy w dół. Na dole zrobiliśmy zakupy, kupując dwa chleby w ICA, z których połowa pierwszego od razu zniknęła w brzuchach. Tym razem kolejny podjazd i wjazd do Finnmarku. Od razu niemalże powitała nas postojówka z kibelkiem, którego od wielu kilometrów ze świecą było szukać. Zrobiło się mniej ludno, po zjeździe mijaliśmy pojedyncze domki, jadąc brzegiem fiordu. Powoli wyszło słońce, a wiatr zapewne przez pomyłkę, zawiał nam w plecy. Po drodze dużo kamperów, przystanki z miejscami, gdzie można kupić regionalne pamiątki, np. wyprawioną skórę renifera. Zrobiwszy przystanek z widokiem na Altafjord ruszamy dalej: mimo podjazdów i zjazdów wiatr pozwala trzymać prędkość ok. 18 km/h.
Alta powoli wyszła w zasięg wzroku, wyglądała jak małe miasteczko wybudowane na cyplu. Ruszyliśmy dalej drogą, mając plan na rozbicie się przed nią, ale akurat na drodze były, jeśli nie miejscowość i tereny rolnicze, to budowa przy tunelach, które przecinając górę na wyspie (wyspach?) skrócą drogę o 10 km. Póki co skrótu nie było, musieliśmy pchnąć się w głąb lądu, gdzie zaraz dowiedzieliśmy się, dlaczego tunele są budowane: powitał nas ośmioprocentowy podjazd. Gdy wygramoliliśmy się na górę i zjechaliśmy kawałek, przy niewielkim jeziorze zaczęliśmy szukać miejsca... niestety, było nierówno, a jedyny fragment równej, wygodnej trawy okazał się być... polem golfowym. Chcąc nie chcąc ruszyliśmy po zrytym śladami ciężkich maszyn asfalcie (jeśli w ogóle był!) w kierunku Alty, po drodze wyprzedzając nasz plan o jeden pełny dzień.
Do Alty wjechaliśmy równo o dziesiątej i zaczęliśmy poszukiwać sklepu. Było ich sporo, ale już nieczynnych, wbiliśmy więc na szlak rowerowy i drogą rowerową przez puste ulice powoli przesuwaliśmy się w kierunku końca miasta. Zaskoczyło nas: wyglądało na małe, a ciągnęło się kilometrami, miało nawet kościół, przypominający nam rzeszowską katedrę. Zrobiwszy zakupy w napotkanym jedynym czynnym sklepie (pomijając stacje benzynowe, na jednej z nich dokupiłem kartusz i dowiedziałem się, gdzie jest najbliższy sklep: dopiero w Skaidi), po dłuższej chwili opuściliśmy Altę, mając na liczniku już ponad 150 km. Miejsc nie było, jedno, paskudne, przy jakimś kempingu w ogóle nie wchodziło w grę. Jechało się jednak dobrze, więc po co było szukać czegoś na siłę?
Gdzieś w okolicach Rafsbotn, gdy wiedzieliśmy, że zaraz droga wyskoczy w górę i popchnie nas w długi podjazd na płaskowyż, rozejrzeliśmy się dokładniej: w niewielkiej kępce drzew, ukryte z drogi, czekało na nas miejsce. Trzeba było tylko odgarnąć zwalone gałęzie, udeptać nieco wysoką trawę i po chwili już, zrobiwszy niemalże 180 km (nasz norweski rekord) siedzieliśmy w namiocie i zbieraliśmy się do snu.
- DST 179.92km
- Czas 13:04
- VAVG 13.77km/h
- VMAX 56.68km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 9 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (11)
Rozdział 11: Na dzikiej i bezludnej północy
Coś mamy szczęście do słonecznych pobudek. Gdy już się wykopaliśmy z gorącego nagle namiotu, okazało się, że na zewnątrz jest nieco wietrznie. Rozwieszone na odciągach rzeczy już wyschły, można było się spakować i o 8:40 wrócić do kręcenia. Objechaliśmy szeroką pętlą przyległy do wody zalesiony fragment, minęliśmy skręt do granicy z Finlandią (byliśmy chyba najbliżej Finlandii podczas całej podróży - około czterdziestu kilometrów) i ruszyliśmy w kierunku Skibotn.
Skibotn z kolei umożliwiło nam wczucie się w klimat polskich, nadmorskich miejscowości: wypisz, wymaluj Dźwirzyno. Długa miejscowość, szeroka droga, chodnik po obu stronach, piasek przy niewysokich, siatkowych ogrodzeniach... brakowało tylko setek spacerowiczów z dmuchanymi zabawkami udających się na plażę.
Jedziemy ciągle dookoła fiordu. Wiatr uparcie wieje w dziób, jest na co popatrzeć, zbocze gór co fragment przecinają spore i długie wodospady. Dojeżdżamy do zakrętu, gdzie na czterdziestu kilomerach objeżdżać będziemy odnogę fiordu. Droga jest pusta, mijamy pojedyncze osoby i campery; po drodze trafiają się dwa tunele z zakazem (nie mieliśmy ich na mapie), ale rowery puszczone są starą częścią drogi, tuż nad fiordem. Po dłuższej jeździe i zakupach w Kåfjordbotn (gdzie Hipcia nie może przeboleć, że kupiliśmy za dużo zapasów, które teraz trzeba będzie tachać), trafiamy do przystani, na którą dotarlibyśmy promem z drogi 868. Chwilę później, gdy robiliśmy zdjęcia, tuż obok zatrzymał się samochód na niemieckich blachach z ciekawą rejestracją "PI:RD". Tego "pierda" mieliśmy jeszcze potem spotkać dwukrotnie pod sam koniec podróży. Gdzieś w tych okolicach spotkaliśmy jeszcze dwójkę motocyklistów, którzy zarówno kilka dni temu równocześnie z nami szukali noclegu, a potem płynęli z nami do Jektvik.
Tuż za przystanią, w wysokiej trawie, robimy sobie chwilę przerwy. Jest nieco chłodno, mimo że słońce cały czas pracuje w górze. Po chwili, gdy omijaliśmy wyspę Uløya, wpychając się w głąb lądu, przywitał nas wiatr naprawdę spory i, oczywiście, w twarz. Podczas gramolenia się na niewysoką (200 m) przełęcz, do listy zwierzaków dopisaliśmy liska, który wyszedł sobie dostojnie na środek drogi, po czym, gdy nas dojrzał, zmykał, aż się kurzyło.
Po zjeździe napotkaliśmy sporą miejscowość (Sørkjosen). Ciągnęła się bardzo długo, ludzi na ulicach było co niemiara, mieli sporo otwartych w niedzielę sklepów. Tu do listy zwierzaków dopisaliśmy dwóch strongmanów, którzy przed jakimś magazynem ćwiczyli właśnie spacery z obciążeniem.
Dalej musieliśmy jeszcze przekopać przez kolejne miasteczko, po czym przeprawiliśmy się przez ląd do sąsiedniej odnogi fiordu. Tu zaczęło mżyć. Obejrzeliśmy jedną miejscówkę, pchnęliśmy się pięć kilometrów dalej, po czym, mając świadomość, że następnego dnia jest szansa na nocleg przed Altą (mieliśmy tam 140-150 km), zjechaliśmy w okolice czyjegoś domku letniskowego, minęliśmy go i na brzegu plaży, nieopodal ogrodzenia, rozbiliśmy namiot. Hipcia była niezwykle niezadowolona z jakości miejscówki, chociaż nie było na co narzekać: był widok i na wodę, i na góry, a ze środka nie było widać sąsiednich zabudowań.
Coś mamy szczęście do słonecznych pobudek. Gdy już się wykopaliśmy z gorącego nagle namiotu, okazało się, że na zewnątrz jest nieco wietrznie. Rozwieszone na odciągach rzeczy już wyschły, można było się spakować i o 8:40 wrócić do kręcenia. Objechaliśmy szeroką pętlą przyległy do wody zalesiony fragment, minęliśmy skręt do granicy z Finlandią (byliśmy chyba najbliżej Finlandii podczas całej podróży - około czterdziestu kilometrów) i ruszyliśmy w kierunku Skibotn.
Skibotn z kolei umożliwiło nam wczucie się w klimat polskich, nadmorskich miejscowości: wypisz, wymaluj Dźwirzyno. Długa miejscowość, szeroka droga, chodnik po obu stronach, piasek przy niewysokich, siatkowych ogrodzeniach... brakowało tylko setek spacerowiczów z dmuchanymi zabawkami udających się na plażę.
Jedziemy ciągle dookoła fiordu. Wiatr uparcie wieje w dziób, jest na co popatrzeć, zbocze gór co fragment przecinają spore i długie wodospady. Dojeżdżamy do zakrętu, gdzie na czterdziestu kilomerach objeżdżać będziemy odnogę fiordu. Droga jest pusta, mijamy pojedyncze osoby i campery; po drodze trafiają się dwa tunele z zakazem (nie mieliśmy ich na mapie), ale rowery puszczone są starą częścią drogi, tuż nad fiordem. Po dłuższej jeździe i zakupach w Kåfjordbotn (gdzie Hipcia nie może przeboleć, że kupiliśmy za dużo zapasów, które teraz trzeba będzie tachać), trafiamy do przystani, na którą dotarlibyśmy promem z drogi 868. Chwilę później, gdy robiliśmy zdjęcia, tuż obok zatrzymał się samochód na niemieckich blachach z ciekawą rejestracją "PI:RD". Tego "pierda" mieliśmy jeszcze potem spotkać dwukrotnie pod sam koniec podróży. Gdzieś w tych okolicach spotkaliśmy jeszcze dwójkę motocyklistów, którzy zarówno kilka dni temu równocześnie z nami szukali noclegu, a potem płynęli z nami do Jektvik.
Tuż za przystanią, w wysokiej trawie, robimy sobie chwilę przerwy. Jest nieco chłodno, mimo że słońce cały czas pracuje w górze. Po chwili, gdy omijaliśmy wyspę Uløya, wpychając się w głąb lądu, przywitał nas wiatr naprawdę spory i, oczywiście, w twarz. Podczas gramolenia się na niewysoką (200 m) przełęcz, do listy zwierzaków dopisaliśmy liska, który wyszedł sobie dostojnie na środek drogi, po czym, gdy nas dojrzał, zmykał, aż się kurzyło.
Po zjeździe napotkaliśmy sporą miejscowość (Sørkjosen). Ciągnęła się bardzo długo, ludzi na ulicach było co niemiara, mieli sporo otwartych w niedzielę sklepów. Tu do listy zwierzaków dopisaliśmy dwóch strongmanów, którzy przed jakimś magazynem ćwiczyli właśnie spacery z obciążeniem.
Dalej musieliśmy jeszcze przekopać przez kolejne miasteczko, po czym przeprawiliśmy się przez ląd do sąsiedniej odnogi fiordu. Tu zaczęło mżyć. Obejrzeliśmy jedną miejscówkę, pchnęliśmy się pięć kilometrów dalej, po czym, mając świadomość, że następnego dnia jest szansa na nocleg przed Altą (mieliśmy tam 140-150 km), zjechaliśmy w okolice czyjegoś domku letniskowego, minęliśmy go i na brzegu plaży, nieopodal ogrodzenia, rozbiliśmy namiot. Hipcia była niezwykle niezadowolona z jakości miejscówki, chociaż nie było na co narzekać: był widok i na wodę, i na góry, a ze środka nie było widać sąsiednich zabudowań.
- DST 136.26km
- Czas 09:50
- VAVG 13.86km/h
- VMAX 54.94km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 8 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (10)
Rozdział 10: Ludzka suszarka
Nad ranem deszczowi się znudziło i poszedł sobie. Cisza w namiocie, po całej nocy kapania, brzmiała jak zapowiedź spokojnego dnia. Ale czy taki miał być?
Przede wszystkim rzeczy: nie zdarzyło nam się do tej pory kłaść się spać w takiej sytuacji, nawet poprzedni deszcz tej wyprawy skończył na tyle wcześnie, że rozbijaliśmy obóz już na sucho, zresztą tamten miał niewiele wspólnego z wczorajszą ulewą. Patent z suszeniem rzeczy na sobie poznaliśmy dopiero przed wyprawą, czytając książkę o zimowym biwakowaniu; pomysł na wkładanie wszystkiego do środka, żeby było ciepłe, stosowaliśmy już od kilku dni. Bez zaskoczenia więc odkryliśmy skuteczność naszych suszarek: i śpiwory, i rzeczy były suche. Pozostała kwestia dołu, bo on leżał mokry obok, w czymś kapiącym nie chcieliśmy się kłaść. Założyliśmy co mokre na siebie i wyleźliśmy na zewnątrz. Nie padało, albo lekko jeszcze kropiło, ciężko było to odróżnić od kropel spadających sporadycznie z rozpostartych nad nami drzew. Komarów też było jakby mniej. Pakowanie odbyło się więc w spokojniejszej atmosferze niż rozpakowywanie, a po chwili brnęliśmy przez wysoką trawę w kierunku asfaltu.
Droga prowadziła pagórkami. Miejscami już zaczynała wysychać. Ruch nie zmniejszył się, a z naprzeciwka nacierało jeszcze więcej wojskowych transportów niż dzień wcześniej. Tym razem jechał jakiś ciężki sprzęt, po tym, jak zażartowaliśmy, że jeszcze czołgów nie było, przejechały na naczepie dwa czołgi, stanowiąc doskonałe uzupełnienie do dwóch helikopterów, które przeleciały nad nami, gdy zwijaliśmy obozowisko. W miejscu, w którym zrobiliśmy sobie przystanek, w leśną drogę skręcił samochód z przyczepką i antenami, wysiadła z niego dziewczyna z karabinem, kierowca tymczasem schował "radiostację" w krzakach.
Pogoda była raczej znośna, ale nie napawała optymizmem. Trochę postraszyło deszczem, cieżkie chmury nadal przesuwały się po niebie, ale po chwili mogliśmy już spokojnie rozwiesić to, co było mokre, na rowerach. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, po lewej stronie oznaczona czerwonymi strzałkami, znaczącymi chyba teren poligonu. Dojechaliśmy do sporej miejscowości, w której znajdowała się chyba szkoła wojskowa, pytam napotkanych chłopaków o kolejny sklep.
W międzyczasie suszyłem rękawiczki. Po godzinie suche były moje cienkie, potem hipciowe grube (zabrała mi jeszcze lekko wilgotne, bo że niby je rozciągnę...), potem pozostało wyzwanie najtrudniejsze - moje grube zimowe. Zrezygnowałem po dwóch godzinach, to nie miało sensu. Jak się potem okazało, te rękawiczki dosychały jeszcze dwa dni.
W końcu zaczęło się wypogadzać, jeszcze trochę kropiło, po czym zaczęło się rozchmurzać, a z góry zerknęło słońce. Zatrzymaliśmy się przy sporym centrum handlowym w Andselv (mieli duży market i kilka sklepów ubraniowych), gdzie zrobiliśmy zakupy na dwa dni. Przy okazji zerknąłem z ciekawości, widząc ich pierwszą otwartą monopolkę. Znalazłem nawet polską wódkę, nieznanego mi wytwórcy, w cenie 100 zł za 0,5l.
Dalej droga pchnęła nas na podjazd pod przełęcz na 234 m (Heia). Na podjeździe pierwszy polski akcent - flaga na motocyklu, który to zresztą motocyklista, jako jedyny z grupy, pozdrowił nas. Na przełęczy chwila przerwy na jedzenie, po czym droga w dół. Niestety, zjazd nie był idealny, nie szło sobie po prostu zjechać, cały czas w górę i w dół. W końcu, na zjeździe do fiordu mijamy wysypisko śmieci, kryte siatką (w której tkwiło na wieki kilka zbyt ambitnych ptaków). Przed fiordem wybieramy rowerówkę, ale tylko na chwilę; potem jezdnią dojeżdżamy do Nordkjosbotn. Tam mijamy się z kolejnym już sakwiarzem, po czym następuje kolejna chwila przerwy: chcemy podpytać, czy warto pchać się w drogę 868 i czekać na prom (i, w ogóle, czy kursuje on w niedziele). Taka opcja dałaby nam możliwość przejazdu drogą oznaczoną na naszej mapie jako widokowa, ale i zabrałaby 40 km z dystansu. Niestety, nie mogę spotkać nikogo, kto by coś wiedział, więc skręcamy w E06 na Altę. Od razu zrobiło się spokojnie, widocznie cały ruch leciał E08 do Tromsø.
Na samym początku pytam najpierw dwóch robotników, potem chłopaka o ten prom. Pierwsi mówią, że pływa, co dwie godziny, drugi - że wskutek burzy nie ma internetu, więc mi nie sprawdzi.
Co do pierwszych wymienionych, sytuacja wyglądała tak: podchodzę w kierunku dwóch facetów, którzy wyglądają na typowych mieszkańców tutejszej wsi. Akurat przerwałem im pracę przy przeciąganiu jakiegoś węża. Podchodzę i pytam... wita mnie płynna angielszczyzna. Po chwili podchodzi bliżej drugi z nich, z wyglądu typowy rolnik, któremu piwko od czasu do czas nie jest obce, natomiast nożyczki do wąsów to i owszem. On również włącza się po angielsku do dyskusji. A teraz wyobraźmy sobie taki obrazek w Polsce... Niestety, musimy jeszcze trochę pogonić Norwegię.
Droga jest bardzo ładna, prowadzi doliną między wysokimi, łagodymi zboczami, przez tereny rolnicze. Słońce grzeje sobie w najlepsze, akurat na tyle, żeby grzać, ale nie irytować. Po łagodnej wspinaczce następuje zjazd...i już stoimy przy skrzyżowaniu, tuż obok dwóch autostopowiczek. Najpierw kierujemy się w stronę drogi 868, ale w końcu decydujemy się trzymać pierwotnego planu i wracamy na szóstkę.
Po wycieczce brzegiem fiordu rozbijamy się przy niewielkiej odnodze, w miejscu, które aż prosi się o nocleg, zresztą, patrząc po ilości śladów po ogniskach, było to grillowe centrum okolicy. Na początku mijamy dwóch MTBowców, a potem już nie ma nikogo i możemy się spokojnie rozbić. Chmara komarów zdaje się mieć coś przeciwko, ale jesteśmy uparci: namiot udaje się porządnie odciągnąć i już po chwili, psiknąwszy offem na moskitierę (wtedy dziady trzymają się z daleka, gdy ktoś wychodzi z namiotu) siedzieliśmy w środku z widokiem na wodę. W okolicy północy widzieliśmy słońce chowające się za skałę. Pięć minut później zmieniło zdanie i wyszło już idąc w górę, z drugiej jej strony.
Nad ranem deszczowi się znudziło i poszedł sobie. Cisza w namiocie, po całej nocy kapania, brzmiała jak zapowiedź spokojnego dnia. Ale czy taki miał być?
Przede wszystkim rzeczy: nie zdarzyło nam się do tej pory kłaść się spać w takiej sytuacji, nawet poprzedni deszcz tej wyprawy skończył na tyle wcześnie, że rozbijaliśmy obóz już na sucho, zresztą tamten miał niewiele wspólnego z wczorajszą ulewą. Patent z suszeniem rzeczy na sobie poznaliśmy dopiero przed wyprawą, czytając książkę o zimowym biwakowaniu; pomysł na wkładanie wszystkiego do środka, żeby było ciepłe, stosowaliśmy już od kilku dni. Bez zaskoczenia więc odkryliśmy skuteczność naszych suszarek: i śpiwory, i rzeczy były suche. Pozostała kwestia dołu, bo on leżał mokry obok, w czymś kapiącym nie chcieliśmy się kłaść. Założyliśmy co mokre na siebie i wyleźliśmy na zewnątrz. Nie padało, albo lekko jeszcze kropiło, ciężko było to odróżnić od kropel spadających sporadycznie z rozpostartych nad nami drzew. Komarów też było jakby mniej. Pakowanie odbyło się więc w spokojniejszej atmosferze niż rozpakowywanie, a po chwili brnęliśmy przez wysoką trawę w kierunku asfaltu.
Droga prowadziła pagórkami. Miejscami już zaczynała wysychać. Ruch nie zmniejszył się, a z naprzeciwka nacierało jeszcze więcej wojskowych transportów niż dzień wcześniej. Tym razem jechał jakiś ciężki sprzęt, po tym, jak zażartowaliśmy, że jeszcze czołgów nie było, przejechały na naczepie dwa czołgi, stanowiąc doskonałe uzupełnienie do dwóch helikopterów, które przeleciały nad nami, gdy zwijaliśmy obozowisko. W miejscu, w którym zrobiliśmy sobie przystanek, w leśną drogę skręcił samochód z przyczepką i antenami, wysiadła z niego dziewczyna z karabinem, kierowca tymczasem schował "radiostację" w krzakach.
Pogoda była raczej znośna, ale nie napawała optymizmem. Trochę postraszyło deszczem, cieżkie chmury nadal przesuwały się po niebie, ale po chwili mogliśmy już spokojnie rozwiesić to, co było mokre, na rowerach. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, po lewej stronie oznaczona czerwonymi strzałkami, znaczącymi chyba teren poligonu. Dojechaliśmy do sporej miejscowości, w której znajdowała się chyba szkoła wojskowa, pytam napotkanych chłopaków o kolejny sklep.
W międzyczasie suszyłem rękawiczki. Po godzinie suche były moje cienkie, potem hipciowe grube (zabrała mi jeszcze lekko wilgotne, bo że niby je rozciągnę...), potem pozostało wyzwanie najtrudniejsze - moje grube zimowe. Zrezygnowałem po dwóch godzinach, to nie miało sensu. Jak się potem okazało, te rękawiczki dosychały jeszcze dwa dni.
W końcu zaczęło się wypogadzać, jeszcze trochę kropiło, po czym zaczęło się rozchmurzać, a z góry zerknęło słońce. Zatrzymaliśmy się przy sporym centrum handlowym w Andselv (mieli duży market i kilka sklepów ubraniowych), gdzie zrobiliśmy zakupy na dwa dni. Przy okazji zerknąłem z ciekawości, widząc ich pierwszą otwartą monopolkę. Znalazłem nawet polską wódkę, nieznanego mi wytwórcy, w cenie 100 zł za 0,5l.
Dalej droga pchnęła nas na podjazd pod przełęcz na 234 m (Heia). Na podjeździe pierwszy polski akcent - flaga na motocyklu, który to zresztą motocyklista, jako jedyny z grupy, pozdrowił nas. Na przełęczy chwila przerwy na jedzenie, po czym droga w dół. Niestety, zjazd nie był idealny, nie szło sobie po prostu zjechać, cały czas w górę i w dół. W końcu, na zjeździe do fiordu mijamy wysypisko śmieci, kryte siatką (w której tkwiło na wieki kilka zbyt ambitnych ptaków). Przed fiordem wybieramy rowerówkę, ale tylko na chwilę; potem jezdnią dojeżdżamy do Nordkjosbotn. Tam mijamy się z kolejnym już sakwiarzem, po czym następuje kolejna chwila przerwy: chcemy podpytać, czy warto pchać się w drogę 868 i czekać na prom (i, w ogóle, czy kursuje on w niedziele). Taka opcja dałaby nam możliwość przejazdu drogą oznaczoną na naszej mapie jako widokowa, ale i zabrałaby 40 km z dystansu. Niestety, nie mogę spotkać nikogo, kto by coś wiedział, więc skręcamy w E06 na Altę. Od razu zrobiło się spokojnie, widocznie cały ruch leciał E08 do Tromsø.
Na samym początku pytam najpierw dwóch robotników, potem chłopaka o ten prom. Pierwsi mówią, że pływa, co dwie godziny, drugi - że wskutek burzy nie ma internetu, więc mi nie sprawdzi.
Co do pierwszych wymienionych, sytuacja wyglądała tak: podchodzę w kierunku dwóch facetów, którzy wyglądają na typowych mieszkańców tutejszej wsi. Akurat przerwałem im pracę przy przeciąganiu jakiegoś węża. Podchodzę i pytam... wita mnie płynna angielszczyzna. Po chwili podchodzi bliżej drugi z nich, z wyglądu typowy rolnik, któremu piwko od czasu do czas nie jest obce, natomiast nożyczki do wąsów to i owszem. On również włącza się po angielsku do dyskusji. A teraz wyobraźmy sobie taki obrazek w Polsce... Niestety, musimy jeszcze trochę pogonić Norwegię.
Droga jest bardzo ładna, prowadzi doliną między wysokimi, łagodymi zboczami, przez tereny rolnicze. Słońce grzeje sobie w najlepsze, akurat na tyle, żeby grzać, ale nie irytować. Po łagodnej wspinaczce następuje zjazd...i już stoimy przy skrzyżowaniu, tuż obok dwóch autostopowiczek. Najpierw kierujemy się w stronę drogi 868, ale w końcu decydujemy się trzymać pierwotnego planu i wracamy na szóstkę.
Po wycieczce brzegiem fiordu rozbijamy się przy niewielkiej odnodze, w miejscu, które aż prosi się o nocleg, zresztą, patrząc po ilości śladów po ogniskach, było to grillowe centrum okolicy. Na początku mijamy dwóch MTBowców, a potem już nie ma nikogo i możemy się spokojnie rozbić. Chmara komarów zdaje się mieć coś przeciwko, ale jesteśmy uparci: namiot udaje się porządnie odciągnąć i już po chwili, psiknąwszy offem na moskitierę (wtedy dziady trzymają się z daleka, gdy ktoś wychodzi z namiotu) siedzieliśmy w środku z widokiem na wodę. W okolicy północy widzieliśmy słońce chowające się za skałę. Pięć minut później zmieniło zdanie i wyszło już idąc w górę, z drugiej jej strony.
- DST 125.18km
- Czas 09:19
- VAVG 13.44km/h
- VMAX 46.63km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 7 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (9)
Rozdział 9: Czajenie się w krzakach na wilka, który właśnie stoi z tyłu
Znowu zbudziło nas słońce. Zebraliśmy się i o 8:40 poczuliśmy asfalt pod kołami. Na dzień dobry niespodzianka: wiatr w plecy, do tego druga, trochę mniej miła: chmurzy się. Okazało się, że rozbiliśmy się w samą porę, bo zaraz nastąpiło sporo miejscowości; po chwili wjechaliśmy na spory most, na którym wiatr pchał tak, że rower chciał sam jechać zostawiając jeźdźca z tyłu.
Zjechaliśmy na parking przy niewielkiej restauracyjce i mając dwie możliwości podpytaliśmy o dalszą drogę: E06 - łagodna, ale przez ląd; 825 - górzysta, prowadząca wybrzeżem, ładniejsza. Decyzja trudna nie była, po chwili już mijaliśmy dwójkę autostopowiczów czekających na podwózkę w kierunku Lødingen i zjeżdżaliśmy z E06. Droga prowadziła wybrzeżem, było trochę górek, ale nie na tyle dużych, żeby je nazwać choćby "uciążliwymi". Niepokoiły zbierające się chmury i w końcu stało się to, co stać musiało - z góry poleciało trochę wody. Ubraliśmy się i nacisnęliśmy na pedały.
Chwilę później, przy jakimś przepakowaniu, z sakwy wysunęła się puszka piwa i uderzyła w przednią zębatkę. W dalszym ciągu mieliśmy puszkę piwa, tyle że teraz już dziurawą, nastąpił zatem przymusowy postój, by tyle dobra się nie zmarnowało. Gdy ruszyliśmy, z niepokojem co chwilę patrzyliśmy w niebo; szczególnie niemile wyglądała duża chmura, znajdujaca się z tyłu i przemieszczająca się nad wodą, która wyglądała, jakby miała nieodpartą ochotę wyczyścić wszystko, co może być choć trochę brudne. Na jednym z parkingów zaczęło kropić. Wyszedłem kawałek wydeptaną ścieżką na "punkt widokowy" i obserwowałem zbliżającą się wyraźnie chmurę. Deszcz zaczynał padać coraz mocniej, rozważaliśmy ukrycie się pod dachem i przeczekanie, w końcu przemieszczało się to szybko, ale zdecydowaliśmy jednak ruszyć. Wypchnęliśmy się na drogę i poczęliśmy powoli odsuwać się od goniącej nas chmury, o dziwo, w coraz to większym deszczu. I wtedy zauważyliśmy: patrzyliśmy i szukaliśmy deszczu w kierunku, z którego przyjechaliśmy, a tymczasem deszcz zaszedł nas od tyłu. Spore chmurzyska nie dawały nawet nadziei na to, że ukrywanie się ma sens, więc ruszyliśmy przed siebie.
Deszcz padał. Spokojnie i konsekwentnie moczył nas, jakby wiedział, że cierpliwość popłaca. Było ciepło, więc ubieranie się nie miało większego sensu, chociaż czuliśmy, że wszystko pod spodem zaczyna się robić coraz bardziej wilgotne; po chwili jazdy założyłem jednak bluzę. Czekał nas jeszcze spory podjazd w kierunku skrzyżowania z szóstką, na podjeździe zacząłem dla zabawy wylewać wodę z pokrowców na rękawiczki. Przy skrzyżowaniu stało kilka autobusów, a deszcz o dziwo nie przestawał padać. Ruszyliśmy zatem w wyraźnie zwiększonym już ruchu, w tłumie TIRów, autobusów i camperów; od pewnego momentu z naprzeciwka zaczęły nadjeżdżać kolumny wojskowych pojazdów. Jeśli wierzyć mapie, czekał nas podjazd na niewielki płaskowyż. Podjazd był taki, jaki mógł być: mokry i irytujący, bo nastrój dookoła jakoś nie zachwycał: szczyty pochowały się za mgłą, nie było na co patrzeć. Po chwili jazdy po względnie płaskim nastąpił długi zjazd, dobrze, że było względnie ciepło i nie wymroziło nas aż tak bardzo.
W jednej z napotkanych wiosek zrobiliśmy przystanek na... przystanku. Hipcia zmieniła rękawiczki, dorzuciła pod spód softshella, ja również założyłem go i... w przypływie impulsu wywołanego wszechobecną wilgocią, dałem się skusić na zimowe rękawiczki. Dlaczego?! Dlaczego nie zastanowiłem się, że zwykłe, rowerowe, ciepłe, będą dla mnie w zupełności wystarczające?! Refleksja miała jednak nadejść dopiero kolejnego dnia. Tymczasem musieliśmy jednak wychynąć spod dachu i oddać się działaniu niszczących suchość kropli. Oddać się z ulgą, należy podkreślić, bo stanie pod przystankiem było oczywiście dużo chłodniejsze niż jazda w deszczu.
W napotkanym miasteczku (Setermoen) robimy zakupy w sporym Coopie (jeden z ichniejszych marketów), po czym próbuję kupić kartusz, żeby na wszelki wypadek mieć możliwość zrobienia herbaty. Niestety, w sklepach nie ma, a na stacji mają tylko nakłuwane, nie gwintowane.
Po dłuższej jeździe i sporym przekroczeniu dziennej normy, zasugerowałem możliwie szybkie schowanie się i dosuszenie tego, co możliwe, w końcu czy miało sens pchanie się jeszcze godzinę do przodu, gdyby jutro również padało? Po chwili poszukiwania znaleźliśmy coś. Hipcia chciała tuż nad rzeką, ale widząc, że drzewa stoją sobie radośnie w wodzie, szybko wyobraziłem sobie, co się stanie, jeśli poziom rzeki podniesie się o kilka centymetrów. Kopnęliśmy się kawałek dalej i jakąś wyjeżdżoną drogą wepchnęliśmy się w lasek, gdzie po chwili szukania ideału znaleźliśmy miejscówkę również nad rzeką, ale kilkanaście metrów wyżej jej poziomu. Miejscówkę wyposażoną w niewiarygodne ilości komarów, którym najwyraźniej wszechobecna wilgoć nie przeszkadzała w lataniu.
Na sam koniec pozostała wisienka na torcie: rozłożenie namiotu. Po odrobinie kombinowania, kilku wymruczanych pod nosem, a kilku wypowiedzianych wcale głośno słowach, efekt został osiągnięty: namiot rozbity, wnętrze suche. Spakowaliśmy wszystko do środka, wepchnęliśmy się tamże i rozpoczęliśmy szacowanie zniszczeń.
Łatwiej byłoby szacować to, co nie zostało zniszczone, bo było tego niewiele. Buty i skarpetki oczywiście tonęły w wodzie. Spodnie przeciwdeszczowe przemokły i wszystko pod spodem było naznaczone piętnem wilgoci. Kurtka również nie wytrzymała, a dzięki systematycznemu ubieraniu się, osiągnąłem piękny efekt w postaci zmoczenia wszystkich warstw. Jedynie softshell był suchawy w niektórych miejscach... chociaż być może był po prostu mniej wilgotny niż cała reszta. Mokre spodnie poszły na bok, przy okazji ujawniając, że woda płynąć w dół pleców na plecach nie poprzestała i nie dała przetrwać ani jednemu suchemu fragmentowi. Założyliśmy na siebie suchą bieliznę, wpakowaliśmy się w mokrej górze do śpiworów i zasnęliśmy.
Znowu zbudziło nas słońce. Zebraliśmy się i o 8:40 poczuliśmy asfalt pod kołami. Na dzień dobry niespodzianka: wiatr w plecy, do tego druga, trochę mniej miła: chmurzy się. Okazało się, że rozbiliśmy się w samą porę, bo zaraz nastąpiło sporo miejscowości; po chwili wjechaliśmy na spory most, na którym wiatr pchał tak, że rower chciał sam jechać zostawiając jeźdźca z tyłu.
Zjechaliśmy na parking przy niewielkiej restauracyjce i mając dwie możliwości podpytaliśmy o dalszą drogę: E06 - łagodna, ale przez ląd; 825 - górzysta, prowadząca wybrzeżem, ładniejsza. Decyzja trudna nie była, po chwili już mijaliśmy dwójkę autostopowiczów czekających na podwózkę w kierunku Lødingen i zjeżdżaliśmy z E06. Droga prowadziła wybrzeżem, było trochę górek, ale nie na tyle dużych, żeby je nazwać choćby "uciążliwymi". Niepokoiły zbierające się chmury i w końcu stało się to, co stać musiało - z góry poleciało trochę wody. Ubraliśmy się i nacisnęliśmy na pedały.
Chwilę później, przy jakimś przepakowaniu, z sakwy wysunęła się puszka piwa i uderzyła w przednią zębatkę. W dalszym ciągu mieliśmy puszkę piwa, tyle że teraz już dziurawą, nastąpił zatem przymusowy postój, by tyle dobra się nie zmarnowało. Gdy ruszyliśmy, z niepokojem co chwilę patrzyliśmy w niebo; szczególnie niemile wyglądała duża chmura, znajdujaca się z tyłu i przemieszczająca się nad wodą, która wyglądała, jakby miała nieodpartą ochotę wyczyścić wszystko, co może być choć trochę brudne. Na jednym z parkingów zaczęło kropić. Wyszedłem kawałek wydeptaną ścieżką na "punkt widokowy" i obserwowałem zbliżającą się wyraźnie chmurę. Deszcz zaczynał padać coraz mocniej, rozważaliśmy ukrycie się pod dachem i przeczekanie, w końcu przemieszczało się to szybko, ale zdecydowaliśmy jednak ruszyć. Wypchnęliśmy się na drogę i poczęliśmy powoli odsuwać się od goniącej nas chmury, o dziwo, w coraz to większym deszczu. I wtedy zauważyliśmy: patrzyliśmy i szukaliśmy deszczu w kierunku, z którego przyjechaliśmy, a tymczasem deszcz zaszedł nas od tyłu. Spore chmurzyska nie dawały nawet nadziei na to, że ukrywanie się ma sens, więc ruszyliśmy przed siebie.
Deszcz padał. Spokojnie i konsekwentnie moczył nas, jakby wiedział, że cierpliwość popłaca. Było ciepło, więc ubieranie się nie miało większego sensu, chociaż czuliśmy, że wszystko pod spodem zaczyna się robić coraz bardziej wilgotne; po chwili jazdy założyłem jednak bluzę. Czekał nas jeszcze spory podjazd w kierunku skrzyżowania z szóstką, na podjeździe zacząłem dla zabawy wylewać wodę z pokrowców na rękawiczki. Przy skrzyżowaniu stało kilka autobusów, a deszcz o dziwo nie przestawał padać. Ruszyliśmy zatem w wyraźnie zwiększonym już ruchu, w tłumie TIRów, autobusów i camperów; od pewnego momentu z naprzeciwka zaczęły nadjeżdżać kolumny wojskowych pojazdów. Jeśli wierzyć mapie, czekał nas podjazd na niewielki płaskowyż. Podjazd był taki, jaki mógł być: mokry i irytujący, bo nastrój dookoła jakoś nie zachwycał: szczyty pochowały się za mgłą, nie było na co patrzeć. Po chwili jazdy po względnie płaskim nastąpił długi zjazd, dobrze, że było względnie ciepło i nie wymroziło nas aż tak bardzo.
W jednej z napotkanych wiosek zrobiliśmy przystanek na... przystanku. Hipcia zmieniła rękawiczki, dorzuciła pod spód softshella, ja również założyłem go i... w przypływie impulsu wywołanego wszechobecną wilgocią, dałem się skusić na zimowe rękawiczki. Dlaczego?! Dlaczego nie zastanowiłem się, że zwykłe, rowerowe, ciepłe, będą dla mnie w zupełności wystarczające?! Refleksja miała jednak nadejść dopiero kolejnego dnia. Tymczasem musieliśmy jednak wychynąć spod dachu i oddać się działaniu niszczących suchość kropli. Oddać się z ulgą, należy podkreślić, bo stanie pod przystankiem było oczywiście dużo chłodniejsze niż jazda w deszczu.
W napotkanym miasteczku (Setermoen) robimy zakupy w sporym Coopie (jeden z ichniejszych marketów), po czym próbuję kupić kartusz, żeby na wszelki wypadek mieć możliwość zrobienia herbaty. Niestety, w sklepach nie ma, a na stacji mają tylko nakłuwane, nie gwintowane.
Po dłuższej jeździe i sporym przekroczeniu dziennej normy, zasugerowałem możliwie szybkie schowanie się i dosuszenie tego, co możliwe, w końcu czy miało sens pchanie się jeszcze godzinę do przodu, gdyby jutro również padało? Po chwili poszukiwania znaleźliśmy coś. Hipcia chciała tuż nad rzeką, ale widząc, że drzewa stoją sobie radośnie w wodzie, szybko wyobraziłem sobie, co się stanie, jeśli poziom rzeki podniesie się o kilka centymetrów. Kopnęliśmy się kawałek dalej i jakąś wyjeżdżoną drogą wepchnęliśmy się w lasek, gdzie po chwili szukania ideału znaleźliśmy miejscówkę również nad rzeką, ale kilkanaście metrów wyżej jej poziomu. Miejscówkę wyposażoną w niewiarygodne ilości komarów, którym najwyraźniej wszechobecna wilgoć nie przeszkadzała w lataniu.
Na sam koniec pozostała wisienka na torcie: rozłożenie namiotu. Po odrobinie kombinowania, kilku wymruczanych pod nosem, a kilku wypowiedzianych wcale głośno słowach, efekt został osiągnięty: namiot rozbity, wnętrze suche. Spakowaliśmy wszystko do środka, wepchnęliśmy się tamże i rozpoczęliśmy szacowanie zniszczeń.
Łatwiej byłoby szacować to, co nie zostało zniszczone, bo było tego niewiele. Buty i skarpetki oczywiście tonęły w wodzie. Spodnie przeciwdeszczowe przemokły i wszystko pod spodem było naznaczone piętnem wilgoci. Kurtka również nie wytrzymała, a dzięki systematycznemu ubieraniu się, osiągnąłem piękny efekt w postaci zmoczenia wszystkich warstw. Jedynie softshell był suchawy w niektórych miejscach... chociaż być może był po prostu mniej wilgotny niż cała reszta. Mokre spodnie poszły na bok, przy okazji ujawniając, że woda płynąć w dół pleców na plecach nie poprzestała i nie dała przetrwać ani jednemu suchemu fragmentowi. Założyliśmy na siebie suchą bieliznę, wpakowaliśmy się w mokrej górze do śpiworów i zasnęliśmy.
- DST 136.10km
- Czas 09:16
- VAVG 14.69km/h
- VMAX 52.37km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 6 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (8)
Rozdział 8: Oszustwo po bezludnym terenie
Zbudziło nas słońce, tak skutecznie, że jedynym ratunkiem było natychmiastowe opuszczenie namiotu. Skoro już udało się nam wyjść, to spakowaliśmy wszystko i wysoko, na skale, w towarzystwie czyjegoś bielutkiego kręgosłupa, zjedliśmy śniadanie.
Ruszyliśmy przyjemnym terenem, przez chwilę widząc orła, którego dopisaliśmy do listy napotkanych w Norwegii zwierzaków. Potem czekał nas podwodny, chłodny tunel, a po nim jeszcze kilka (chyba osiem); w jednym z nich wjechaliśmy do Troms. Droga poza dwiema niewielkimi miejscowościami prowadziła przez same bezludne tereny, co nie dawało nam większych szans na udane zakupy, ale zdecydowanie podnosiło jakość jazdy. Zjedliśmy ostatnie zapasy nad strumykiem, po czym zjechaliśmy aż do skrzyżowania z drogą 85. Na skrzyżowaniu zapytałem o sklepy, opcje były dwie: Lødingen, z odbiciem na 3 km z trasy, albo Konksvik z ryzykiem, że nie zdążymy w godzinach otwarcia.
Z tego miejsca droga prowadziła przez ląd, było trochę mocniejszych podjazdów, a i ruch ciężarowy nieco się wzmocnił. W końcu dojechaliśmy do skrzyżowania i postanowiliśmy nieco oszukać: sakwy zostały schowane w krzakach, jeden z worów transportowych przyczepiony do roweru i ruszyliśmy tak na lekko. Tak dziwnie, chybotliwym rowerem, z zaskakującą prędkością.
Lødingen wyglądało na niewielkie miasto, minęliśmy przystań, po czym zagłębiliśmy się wewnątrz. Pokonaliśmy spory kawałek wąskimi uliczkami i na szczęście znaleźliśmy sklep. Tam wewnątrz zepsułem automat do zwrotów, probując oddać zgniecioną puszkę... Zwinęliśmy się i już dociążeni w połowie (ja) wróciliśmy do miejsca ukrycia depozytu. Spakowanie wszystkiego zajęło nam chwilę, bo krzaki były na niewielkiej skarpie, trzeba było trochę się nachodzić. Gdy dojechaliśmy do Kongsvik, okazało się, że do sklepu, nawet doliczając czas poświęcony na zakupy, nie zdążylibyśmy w porę.
Pod koniec dnia zrobiło się chłodno. Nie mieliśmy pewności, czy za widoczną w oddali wioską znajdziemy coś wygodnego, więc przekopaliśmy się przez lasek i na płaskim terenie nad wodą rozbiliśmy namiot. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i zaszyliśmy się w namiocie, słuchając, jak po wodzie, niedaleko nas, przepływają w kierunku Lødingen barki.
Zbudziło nas słońce, tak skutecznie, że jedynym ratunkiem było natychmiastowe opuszczenie namiotu. Skoro już udało się nam wyjść, to spakowaliśmy wszystko i wysoko, na skale, w towarzystwie czyjegoś bielutkiego kręgosłupa, zjedliśmy śniadanie.
Ruszyliśmy przyjemnym terenem, przez chwilę widząc orła, którego dopisaliśmy do listy napotkanych w Norwegii zwierzaków. Potem czekał nas podwodny, chłodny tunel, a po nim jeszcze kilka (chyba osiem); w jednym z nich wjechaliśmy do Troms. Droga poza dwiema niewielkimi miejscowościami prowadziła przez same bezludne tereny, co nie dawało nam większych szans na udane zakupy, ale zdecydowanie podnosiło jakość jazdy. Zjedliśmy ostatnie zapasy nad strumykiem, po czym zjechaliśmy aż do skrzyżowania z drogą 85. Na skrzyżowaniu zapytałem o sklepy, opcje były dwie: Lødingen, z odbiciem na 3 km z trasy, albo Konksvik z ryzykiem, że nie zdążymy w godzinach otwarcia.
Z tego miejsca droga prowadziła przez ląd, było trochę mocniejszych podjazdów, a i ruch ciężarowy nieco się wzmocnił. W końcu dojechaliśmy do skrzyżowania i postanowiliśmy nieco oszukać: sakwy zostały schowane w krzakach, jeden z worów transportowych przyczepiony do roweru i ruszyliśmy tak na lekko. Tak dziwnie, chybotliwym rowerem, z zaskakującą prędkością.
Lødingen wyglądało na niewielkie miasto, minęliśmy przystań, po czym zagłębiliśmy się wewnątrz. Pokonaliśmy spory kawałek wąskimi uliczkami i na szczęście znaleźliśmy sklep. Tam wewnątrz zepsułem automat do zwrotów, probując oddać zgniecioną puszkę... Zwinęliśmy się i już dociążeni w połowie (ja) wróciliśmy do miejsca ukrycia depozytu. Spakowanie wszystkiego zajęło nam chwilę, bo krzaki były na niewielkiej skarpie, trzeba było trochę się nachodzić. Gdy dojechaliśmy do Kongsvik, okazało się, że do sklepu, nawet doliczając czas poświęcony na zakupy, nie zdążylibyśmy w porę.
Pod koniec dnia zrobiło się chłodno. Nie mieliśmy pewności, czy za widoczną w oddali wioską znajdziemy coś wygodnego, więc przekopaliśmy się przez lasek i na płaskim terenie nad wodą rozbiliśmy namiot. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i zaszyliśmy się w namiocie, słuchając, jak po wodzie, niedaleko nas, przepływają w kierunku Lødingen barki.
- DST 132.63km
- Czas 08:50
- VAVG 15.01km/h
- VMAX 62.18km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 5 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (7)
Rozdział 7: Głupoty na Lofotach
- Excuse me...
- Yes?
- Moskenes!
Pod wpływem nawyków wyuczonych przez podróże w PKP i PKS zerwałem się na równe nogi, podziękowałem budzącemu mnie konduktorowi, po czym rozejrzałem się za rzeczami, które trzeba zbierać i zanim skierowałem się szybkim krokiem do wyjścia, zauważyłem, że jeszcze dobijamy. Opadłem spokojnie na fotel i pozwoliłem oczom zmrużyć się jeszcze na chwilę. Potem wstaliśmy, zebraliśmy się i pamiętając, że to nie PKP i że na nas poczekają, wyciągnęliśmy rowery z wnęki, gdzie grzecznie na nas czekały, po czym wykołowaliśmy na zewnątrz.
Pod pobliską, zamkniętą restauracyjką przeanalizowaliśmy mapę, po czym pchnęliśmy się w kierunku drogi E10, którą przejedziemy przez całe Lofoty. Zrezygnowaliśmy z dołożenia sobie 9 km drogi do Å, w końcu i tak na Lofoty wrócimy, tym razem z liną, jeśli nie w przyszłym, to jeszcze w kolejnym roku. Skręciliśmy na wschód. Słońce pięknie świeciło, mimo to po średnio wygodnej nocy nie było nam komfortowo, zresztą po kilku minutach przywitał nas ponadkilometrowy tunel.
Zaraz za tunelem na drodze trwały roboty, na wielu kilometrach asfalt zryty i z ładnej drogi robiła nam się szutrówka. Całość jednak zachwycała. Droga prowadziła przez maleńkie osady, przy których unosił się zapach suszonych setek ryb i rybich łbów (ciekawe, po co?), obok wznosiły się góry, które zachęcały do tego, by cisnąć rower w krzaki, za ciężkie korony kupić szpej i machnąć się na kilka wyciągów w bok, z drugiej strony morze i majaczące w oddali szczyty, a nad tym wszystkim bezchmurne, niebieskie niebo i wyraźne słońce. Już wiedzieliśmy, dlaczego to tu musi się udać pogoda. Póki co było idealnie.
Przystanek na śniadanie zrobiliśmy na jakimś utwardzonym miejscu, z którego sterczały rury, przypominało mi to jakąś przepompownię, czy coś. Ruszyliśmy, ale daleko nie mogło udać się zajechać. Co chwilę robiliśmy przystanki na kolejne zdjęcia, albo zwalnialiśmy, by przyjrzeć się kolejnemu widokowi. Uwagę mogliśmy mieć tylko do wiatru, któremu ewidentnie pomyliły się kierunki, bo ciągle wiał w twarz.
Przy jednym z przystanków minęła nas dwójka sakwiarzy, która ruszyła przed nami i mając zapas kilku minut wkrótce zniknęli nam z oczu. Nie czuliśmy potrzeby ich gonienia, więc zrobiliśmy sobie przerwę na piwko nad samym fiordem, a potem minęliśmy setki miejscówek idealnych na nocleg, w tym jeden przyjemny teren, jadący dookoła fiordu; widać było doskonale piaszczyste plaże i turkusową (kazali mi tak napisać, nie ma takiego koloru!) wodę.
Z uprzednio spotkanymi miśkami-sakwiarzami spotkaliśmy się ponownie przed podwodnym tunelem między wyspami. O dziwo, nadjechali z tyłu; gdy my kończyliśmy włączać światła, oni właśnie zakładali kamizelki odblaskowe. Już za tunelem, gdy się obejrzałem, dojrzałem ich w mroku: walili chodnikiem po lewej stronie. Coś jest na rzeczy z tym strachem przed tunelami.
Już od razu na drugim brzegu widać, że to, co najładniejsze zostawiliśmy za sobą. Do najbrzydszego dojechaliśmy za chwilę: Leknes. Duże, ruchliwe miasto. Po zakupach i wyrównaniu ciśnienia na stacji benzynowej (nie było prawie czego dodawać, widocznie napompowałem ręcznie aż tak dobrze), podpytaliśmy o wybór trasy, mogliśmy bowiem jechać przez ląd, E10, albo 815, wzdłuż fiordu. Polecono nam tą drugą opcję.
Na początku powitał nas stromy podjazd, podczas którego słońce znowu zaczęło o sobie przypominać. Dalej oczywiście zjazd, aż do samej wody i spokój. Ruch wyraźnie się zmniejszył, a po skrzyżowaniu z drogą 817 w ogóle ucichł. Jechało się idealnie: prawie po płaskim, z dobrą prędkością i świetnymi widokami na pojawiające się co chwilę plażyczki. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kolejne dwa osakwione rowery; ich właściciele siedzieli w piankach nurkowych i właśnie schodzili pod wodę. Po chwili dalszej jazdy, kolejny raz nie mogliśmy się oprzeć i skoczyliśmy posiedzieć na skale i posączyć piwo; ja tez nie mogłem się oprzeć widząc taką skałę i musiałem wejść trudniejszą drogą, by przypomnieć sobie, czy coś jeszcze potrafię po tygodniu. Potrafiłem.
Po chwili wróciliśmy boczną flanką na E10. Minęliśmy most (kolejne roboty - przygotowania do sezonu, czy co?) i ruszyliśmy brzegiem. Tereny przyjemne, bo ze zjazdu wyjeżdżało się na kolejną górkę, minęliśmy plażyczkę, na której moczyli się w wodzie Norwegowie (Hipcia bardzo chciała wleźć do wody, ale jakoś przekonałem ją o bezsensie tego pomysłu, szczególnie, że był już wieczór). Minęliśmy tunel i za kilka kilometrów trafiliśmy do piekła. Przedmieścia Svolvær. Od razu nas strąbiono (!) i palcem odesłano na DDR. Dla świętego spokoju zjechaliśmy, bo w końcu ichnie drogi nawierzchniowo nadają się do jazdy. Miasto miało przedmieścia tylko od strony wjazdowej, wyjazd kończył się skalistym terenem i tunelem, po którym zastaliśmy bezludne tereny. Minęliśmy jeszcze lotnisko i nastąpił spokój, zakłócony tylko przez wyjeżdżających z parkingu wędkarzy, którzy właśnie głośno się żegnali.
Po stu czterdziestu kilometrach zaczęliśmy rozglądać się za miejscem. Nie było trudno, wokół same niezłe tereny. Pchnęliśmy się w ląd i rozbiliśmy się wysoko, na mchu, z widokiem na oświetloną słońcem górę. Wokół walały się resztki skorupiaków i trochę szkieletów niewielkich zwierzątek, czyżby resztki po obiadach orłów?
- Excuse me...
- Yes?
- Moskenes!
Pod wpływem nawyków wyuczonych przez podróże w PKP i PKS zerwałem się na równe nogi, podziękowałem budzącemu mnie konduktorowi, po czym rozejrzałem się za rzeczami, które trzeba zbierać i zanim skierowałem się szybkim krokiem do wyjścia, zauważyłem, że jeszcze dobijamy. Opadłem spokojnie na fotel i pozwoliłem oczom zmrużyć się jeszcze na chwilę. Potem wstaliśmy, zebraliśmy się i pamiętając, że to nie PKP i że na nas poczekają, wyciągnęliśmy rowery z wnęki, gdzie grzecznie na nas czekały, po czym wykołowaliśmy na zewnątrz.
Pod pobliską, zamkniętą restauracyjką przeanalizowaliśmy mapę, po czym pchnęliśmy się w kierunku drogi E10, którą przejedziemy przez całe Lofoty. Zrezygnowaliśmy z dołożenia sobie 9 km drogi do Å, w końcu i tak na Lofoty wrócimy, tym razem z liną, jeśli nie w przyszłym, to jeszcze w kolejnym roku. Skręciliśmy na wschód. Słońce pięknie świeciło, mimo to po średnio wygodnej nocy nie było nam komfortowo, zresztą po kilku minutach przywitał nas ponadkilometrowy tunel.
Zaraz za tunelem na drodze trwały roboty, na wielu kilometrach asfalt zryty i z ładnej drogi robiła nam się szutrówka. Całość jednak zachwycała. Droga prowadziła przez maleńkie osady, przy których unosił się zapach suszonych setek ryb i rybich łbów (ciekawe, po co?), obok wznosiły się góry, które zachęcały do tego, by cisnąć rower w krzaki, za ciężkie korony kupić szpej i machnąć się na kilka wyciągów w bok, z drugiej strony morze i majaczące w oddali szczyty, a nad tym wszystkim bezchmurne, niebieskie niebo i wyraźne słońce. Już wiedzieliśmy, dlaczego to tu musi się udać pogoda. Póki co było idealnie.
Przystanek na śniadanie zrobiliśmy na jakimś utwardzonym miejscu, z którego sterczały rury, przypominało mi to jakąś przepompownię, czy coś. Ruszyliśmy, ale daleko nie mogło udać się zajechać. Co chwilę robiliśmy przystanki na kolejne zdjęcia, albo zwalnialiśmy, by przyjrzeć się kolejnemu widokowi. Uwagę mogliśmy mieć tylko do wiatru, któremu ewidentnie pomyliły się kierunki, bo ciągle wiał w twarz.
Przy jednym z przystanków minęła nas dwójka sakwiarzy, która ruszyła przed nami i mając zapas kilku minut wkrótce zniknęli nam z oczu. Nie czuliśmy potrzeby ich gonienia, więc zrobiliśmy sobie przerwę na piwko nad samym fiordem, a potem minęliśmy setki miejscówek idealnych na nocleg, w tym jeden przyjemny teren, jadący dookoła fiordu; widać było doskonale piaszczyste plaże i turkusową (kazali mi tak napisać, nie ma takiego koloru!) wodę.
Z uprzednio spotkanymi miśkami-sakwiarzami spotkaliśmy się ponownie przed podwodnym tunelem między wyspami. O dziwo, nadjechali z tyłu; gdy my kończyliśmy włączać światła, oni właśnie zakładali kamizelki odblaskowe. Już za tunelem, gdy się obejrzałem, dojrzałem ich w mroku: walili chodnikiem po lewej stronie. Coś jest na rzeczy z tym strachem przed tunelami.
Już od razu na drugim brzegu widać, że to, co najładniejsze zostawiliśmy za sobą. Do najbrzydszego dojechaliśmy za chwilę: Leknes. Duże, ruchliwe miasto. Po zakupach i wyrównaniu ciśnienia na stacji benzynowej (nie było prawie czego dodawać, widocznie napompowałem ręcznie aż tak dobrze), podpytaliśmy o wybór trasy, mogliśmy bowiem jechać przez ląd, E10, albo 815, wzdłuż fiordu. Polecono nam tą drugą opcję.
Na początku powitał nas stromy podjazd, podczas którego słońce znowu zaczęło o sobie przypominać. Dalej oczywiście zjazd, aż do samej wody i spokój. Ruch wyraźnie się zmniejszył, a po skrzyżowaniu z drogą 817 w ogóle ucichł. Jechało się idealnie: prawie po płaskim, z dobrą prędkością i świetnymi widokami na pojawiające się co chwilę plażyczki. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kolejne dwa osakwione rowery; ich właściciele siedzieli w piankach nurkowych i właśnie schodzili pod wodę. Po chwili dalszej jazdy, kolejny raz nie mogliśmy się oprzeć i skoczyliśmy posiedzieć na skale i posączyć piwo; ja tez nie mogłem się oprzeć widząc taką skałę i musiałem wejść trudniejszą drogą, by przypomnieć sobie, czy coś jeszcze potrafię po tygodniu. Potrafiłem.
Po chwili wróciliśmy boczną flanką na E10. Minęliśmy most (kolejne roboty - przygotowania do sezonu, czy co?) i ruszyliśmy brzegiem. Tereny przyjemne, bo ze zjazdu wyjeżdżało się na kolejną górkę, minęliśmy plażyczkę, na której moczyli się w wodzie Norwegowie (Hipcia bardzo chciała wleźć do wody, ale jakoś przekonałem ją o bezsensie tego pomysłu, szczególnie, że był już wieczór). Minęliśmy tunel i za kilka kilometrów trafiliśmy do piekła. Przedmieścia Svolvær. Od razu nas strąbiono (!) i palcem odesłano na DDR. Dla świętego spokoju zjechaliśmy, bo w końcu ichnie drogi nawierzchniowo nadają się do jazdy. Miasto miało przedmieścia tylko od strony wjazdowej, wyjazd kończył się skalistym terenem i tunelem, po którym zastaliśmy bezludne tereny. Minęliśmy jeszcze lotnisko i nastąpił spokój, zakłócony tylko przez wyjeżdżających z parkingu wędkarzy, którzy właśnie głośno się żegnali.
Po stu czterdziestu kilometrach zaczęliśmy rozglądać się za miejscem. Nie było trudno, wokół same niezłe tereny. Pchnęliśmy się w ląd i rozbiliśmy się wysoko, na mchu, z widokiem na oświetloną słońcem górę. Wokół walały się resztki skorupiaków i trochę szkieletów niewielkich zwierzątek, czyżby resztki po obiadach orłów?
- DST 142.57km
- Czas 09:38
- VAVG 14.80km/h
- VMAX 58.76km/h
- Sprzęt Zenon