Wpisy archiwalne w kategorii
> 100km
Dystans całkowity: | 21568.63 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1129:10 |
Średnia prędkość: | 19.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 96075 m |
Maks. tętno maksymalne: | 192 (99 %) |
Maks. tętno średnie: | 156 (80 %) |
Suma kalorii: | 61075 kcal |
Liczba aktywności: | 157 |
Średnio na aktywność: | 137.38 km i 7h 11m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 9 czerwca 2019
Kategoria > 100km, do czytania, trening, szypko
Pętla w słońcu
Mogło być gorzej - mogła mnie dorwać burza.
Planowałem pokręcić się po kilku lokalnych dróżkach i nawet się to udało. Miało być 120 km, ale źle oszacowałem i wyszło takie o.
Planowałem pokręcić się po kilku lokalnych dróżkach i nawet się to udało. Miało być 120 km, ale źle oszacowałem i wyszło takie o.
- DST 106.52km
- Czas 03:18
- VAVG 32.28km/h
- VMAX 51.84km/h
- K: 27.0
- HRmax 186 ( 96%)
- HRavg 153 ( 79%)
- Kalorie 2571kcal
- Podjazdy 182m
- Sprzęt Stefan
Piątek, 7 czerwca 2019
Kategoria > 100km, do czytania, trening, szypko
Lekka Setka z PS8
Koledzy z Pętli S8 organizują regularnie takie wyjazdy, ochrzczone jako "Lekka setka". W przeciwieństwie do innych wycieczek, tutaj ideą było czekanie na wszystkich, jazda bez urywania i miłe spędzenie czasu.
Akcent był w zasadzie tylko jeden, na Witkach (i później wszyscy czekali aż grupa się zejdzie), z tego miejsca wszyscy praktycznie bez zrywów (ale za to z dwiema przerwami na zmianę dętki) dotarli do Babic.
Akcent był w zasadzie tylko jeden, na Witkach (i później wszyscy czekali aż grupa się zejdzie), z tego miejsca wszyscy praktycznie bez zrywów (ale za to z dwiema przerwami na zmianę dętki) dotarli do Babic.
- DST 102.23km
- Czas 03:02
- VAVG 33.70km/h
- VMAX 50.04km/h
- K: 22.0
- HRmax 184 ( 95%)
- HRavg 144 ( 74%)
- Kalorie 1847kcal
- Podjazdy 146m
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 7 kwietnia 2019
Kategoria zaliczając gminy, > 100km
Wyprawka roztoczańska: powrót
- DST 114.50km
- Czas 04:26
- VAVG 25.83km/h
- VMAX 63.36km/h
- K: 13.0
- HRmax 159 ( 82%)
- HRavg 122 ( 63%)
- Kalorie 2122kcal
- Podjazdy 924m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 6 kwietnia 2019
Kategoria > 100km, zaliczając gminy
Wyprawka roztoczańska: gminy
- DST 138.02km
- Czas 04:52
- VAVG 28.36km/h
- VMAX 48.60km/h
- K: 15.0
- HRmax 166 ( 86%)
- HRavg 131 ( 67%)
- Kalorie 2499kcal
- Podjazdy 643m
- Sprzęt Stefan
Sobota, 2 marca 2019
Kategoria > 100km, zaliczając gminy
Gminnie pod Zamościem
- DST 107.60km
- Czas 04:10
- VAVG 25.82km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 13 stycznia 2019
Kategoria > 100km, do czytania
II Tour de WOŚP
Po powodzeniu zeszłorocznej inicjatywy postanowiliśmy ją powtórzyć. Tym razem inaczej: narysować wielkie serce na mapie.
Startujemy wczesnym rankiem w dwóch grupach - ja pilnuję drugą z nich. Tempo jest takie, jak ma być, tempomat włączony, humory dopisują, jest super. Po posiłku w restauracji porządek trochę się rozsypuje, kończy się to zorganizowaniem przeze mnie grupy pt. "Troskliwe Misie" i przez jakiś czas wiezieniem tabliczki z napisem "KONIEC PELETONU" i łapaniem kolejnych szczęśliwych, którzy uznali, że jednak pojadą wolniej niż większość. Od restauracji aż do końca jedziemy z kol. Elizium.
Końcówka w przyjemnym, zimnym jak cholera deszczu.
Dzięki temu, że jedziemy jednak z odpowiednią osobą, zostajemy oprowadzeni po przepięknej, kórnickiej promenadzie przez samego Prezesa Kórnickiego Bractwa Rowerowego.
Jak zwykle: super inicjatywa, super zabawa i pełne puszki. Lepiej być nie mogło!
Startujemy wczesnym rankiem w dwóch grupach - ja pilnuję drugą z nich. Tempo jest takie, jak ma być, tempomat włączony, humory dopisują, jest super. Po posiłku w restauracji porządek trochę się rozsypuje, kończy się to zorganizowaniem przeze mnie grupy pt. "Troskliwe Misie" i przez jakiś czas wiezieniem tabliczki z napisem "KONIEC PELETONU" i łapaniem kolejnych szczęśliwych, którzy uznali, że jednak pojadą wolniej niż większość. Od restauracji aż do końca jedziemy z kol. Elizium.
Końcówka w przyjemnym, zimnym jak cholera deszczu.
Dzięki temu, że jedziemy jednak z odpowiednią osobą, zostajemy oprowadzeni po przepięknej, kórnickiej promenadzie przez samego Prezesa Kórnickiego Bractwa Rowerowego.
Jak zwykle: super inicjatywa, super zabawa i pełne puszki. Lepiej być nie mogło!
- DST 198.03km
- Czas 08:08
- VAVG 24.35km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 14 października 2018
Kategoria zaliczając gminy, trening, do czytania, > 100km
Jesienne gminy
Krótka wycieczka po kilka gmin na lubelszczyźnie. Pogoda z jednej strony piękna (bo słońce) z drugiej strony parszywa (bo paskudny wiatr). Czasu starczyło jednak na długi piknik (przy Orlenie, oczywiście) i na jedzenie znalezionych przy drodze jabłek.
A, no i, na sam koniec, duża i bardzo dobra pizza w Łukowie.
A, no i, na sam koniec, duża i bardzo dobra pizza w Łukowie.
- DST 159.29km
- Czas 05:47
- VAVG 27.54km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 19 sierpnia 2018
Kategoria > 100km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Do Przemyśla
Powrotna, niespieszna wycieczka przez góry, doliny, pagórki... A na koniec, w odległości spaceru od dworca, dzban piwa Perła.
- DST 110.95km
- Czas 04:02
- VAVG 27.51km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 5 sierpnia 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening
Kampinos trochę bardziej naokoło
Miałem rano ruszyć na wycieczkę z Legionem (cotygodniowa, niedzielna ustawka ruszająca spod pobliskiego sklepu rowerowego), ale o szóstej nad miastem przeszła burza, a gdy wstałem o ósmej, zauważyłem, że z jednej strony na zewnątrz jest nadal mokro, a z drugiej: że stojący w drzwiach balkonowych wiatrak nawiał wreszcie do pokoju odrobinę chłodnego powietrza i w końcu, po tygodniu, mogę się wyspać w normalnej temperaturze, nie budząc się spocony jak Mors na myśl o kaloryferze.
Po raz kolejny wstałem już o normalnej, weekendowej porze, zjadłem śniadanie i gdzieś przed 13:00 ruszyłem na rower.
Nie byłem pewien, jak chcę pojechać i rozważałem nawet przekroczenie bariery DK 50 (i zahaczenie o Iłów), ale koniec końców zacząłem od południa, przez Pruszków i Domaniew. Okazało się, że podczas mojej krótkiej tam nieobecności jacyś nieznani sprawcy wylali asfalt i dzięki temu od wiaduktu w Pruszkowie aż do skrzyżowania z drogą główną w Płochocinie jest sześć kilometrów ładnego asfaltu.
Korzystałem z niego ile mogłem, bo te tereny mają jeszcze jakieś drzewa i krzaki przy drodze, dzięki czemu jechałem jako tako osłonięty. Gdy przeleciałem przez Błonie sytuacja zmieniła się na raczej bezdrzewną, więc wiatr robił co chciał, a ja robiłem, co mogłem. W międzyczasie odezwało się słońce, więc byłem niezmiernie wdzięczny za kilka zadrzewionych alejek, które pozwalały mi zażyć nieco odpoczynku w cieniu.
W okolicy Brochowa zaczęło mi się robić cienko z wodą, ale zacząłem już wtedy zmieniać kierunek jazdy i spodziewałem się, że do sklepu w Gniewniewicach dotrę sporo szybciej. Po drodze jeszcze, na wale, gdy leciałem już z wiatrem, z niepokojem patrząc na zbierające się na północy ciemne chmury, zadzwoniła Hipcia z informacją, że możemy umówić się tradycyjnie, niedzielnie, na kawę.
Czasu miałem niewiele, bo ona startowała spod Warszawy, a ja byłem jeszcze hen, w lasach, ale zajechałem do sklepu, uzupełniłem bidony, w międzyczasie przyswoiłem zimnego Radlera, niewielką puszkę "witaminowego" Oshee i szklankę wody, która została mi z napełniania bidonów. Że ja po tym nie pękłem...
Ruszyłem. I poczułem mocne pchnięcie w bok. A po chwili kolejne. Burza bardzo się zbliżyła, wiatr zmienił się z mocnego w bardzo mocny, więc do samego Leszna prędkość nabijała się prawie sama. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, potem padać, ale po chwili zrobiło się jasno i z radością zauważyłem, że udało mi się zwiać.
W Lesznie złapałem jeszcze ciężarówkę na te kilkaset metrów do stacji, ale zerwała mnie z koła przy 60 km/h. Ale i tak miałem zamiar skręcać...
Pijemy jedną i drugą kawę i niespiesznie zbieramy się obserwując, jak drogą tuptają sobie pielgrzymi. To, że tuptali, to mniejszy problem. Większym było to, że musieliśmy jechać im naprzeciw, mijając się z samochodami, które były po kolei wpuszczane przez kierujących ruchem. Raz nawet wypuścili nas na czołówkę!
Końcówka to już spokojna trasa do domu, tradycyjnym traktem przez Mariew.
Po raz kolejny wstałem już o normalnej, weekendowej porze, zjadłem śniadanie i gdzieś przed 13:00 ruszyłem na rower.
Nie byłem pewien, jak chcę pojechać i rozważałem nawet przekroczenie bariery DK 50 (i zahaczenie o Iłów), ale koniec końców zacząłem od południa, przez Pruszków i Domaniew. Okazało się, że podczas mojej krótkiej tam nieobecności jacyś nieznani sprawcy wylali asfalt i dzięki temu od wiaduktu w Pruszkowie aż do skrzyżowania z drogą główną w Płochocinie jest sześć kilometrów ładnego asfaltu.
Korzystałem z niego ile mogłem, bo te tereny mają jeszcze jakieś drzewa i krzaki przy drodze, dzięki czemu jechałem jako tako osłonięty. Gdy przeleciałem przez Błonie sytuacja zmieniła się na raczej bezdrzewną, więc wiatr robił co chciał, a ja robiłem, co mogłem. W międzyczasie odezwało się słońce, więc byłem niezmiernie wdzięczny za kilka zadrzewionych alejek, które pozwalały mi zażyć nieco odpoczynku w cieniu.
W okolicy Brochowa zaczęło mi się robić cienko z wodą, ale zacząłem już wtedy zmieniać kierunek jazdy i spodziewałem się, że do sklepu w Gniewniewicach dotrę sporo szybciej. Po drodze jeszcze, na wale, gdy leciałem już z wiatrem, z niepokojem patrząc na zbierające się na północy ciemne chmury, zadzwoniła Hipcia z informacją, że możemy umówić się tradycyjnie, niedzielnie, na kawę.
Czasu miałem niewiele, bo ona startowała spod Warszawy, a ja byłem jeszcze hen, w lasach, ale zajechałem do sklepu, uzupełniłem bidony, w międzyczasie przyswoiłem zimnego Radlera, niewielką puszkę "witaminowego" Oshee i szklankę wody, która została mi z napełniania bidonów. Że ja po tym nie pękłem...
Ruszyłem. I poczułem mocne pchnięcie w bok. A po chwili kolejne. Burza bardzo się zbliżyła, wiatr zmienił się z mocnego w bardzo mocny, więc do samego Leszna prędkość nabijała się prawie sama. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, potem padać, ale po chwili zrobiło się jasno i z radością zauważyłem, że udało mi się zwiać.
W Lesznie złapałem jeszcze ciężarówkę na te kilkaset metrów do stacji, ale zerwała mnie z koła przy 60 km/h. Ale i tak miałem zamiar skręcać...
Pijemy jedną i drugą kawę i niespiesznie zbieramy się obserwując, jak drogą tuptają sobie pielgrzymi. To, że tuptali, to mniejszy problem. Większym było to, że musieliśmy jechać im naprzeciw, mijając się z samochodami, które były po kolei wpuszczane przez kierujących ruchem. Raz nawet wypuścili nas na czołówkę!
Końcówka to już spokojna trasa do domu, tradycyjnym traktem przez Mariew.
- DST 143.09km
- Czas 04:21
- VAVG 32.89km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 28 lipca 2018
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Podkrakowskie gminy
Po nieudanej próbie wbicia się w pociąg, musieliśmy wrócić do samochodu i ustalić dalszy plan. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że na drogę i na trasę zabraliśmy pełną zakupów siatkę - którą trzeba dotachać na miejsce. Jakoś ruszamy: trochę DDR, trochę chodnikiem. W międzyczasie, zupełnie niespodzianie, łapie nas forumowy DiDżej i mamy okazję zamienić kilka słów.
Chwilę po spotkaniu siatka, trzymana w ręce, zawadza o szprychy i rozpada się. Połowa zakupów leży na chodniku, jedne sezamki zostają zmielone. Jakie to szczęście, że miałem drugą!
Dojechawszy do auta zabieramy zeń laptopa i idziemy do kawiarni. Po chwili mamy narysowaną trasę: odwiedzimy sobie ten z punktów kontrolnych, który nie mieścił się w naszej oryginalnej trasie Hulaki.
Po krótkiej jeździe zostawiamy samochód w Kłaju, pod Lewiatanem, i ruszamy w trasę. Słońce zaczyna grzać i zapowiada się naprawdę paskudny dzień. No ale: gminy same się nie zaliczą.
Przeskakujemy przez Bochnię i, po pokonaniu jednego pagórka, meldujemy się w Nowym Wiśniczu, na Orlenie. Radler, jedzenie, wypoczynek.
Pokonujemy kolejny, srogi zresztą pagórek i z pięknego asfaltu zjeżdżamy w kierunku Limanowej po... dziurach. I z wahadełkami. Długachny zjazd przerywamy w połowie... tak, kolejnym Orlenem. Ale przecież jest tak gorąco, a nam tak bardzo nigdzie się nie spieszy.
Po przecięciu pięknych terenów jednego z zakoli Dunajca robimy jeszcze jeden pagórek i, zaliczywszy uprzednio jeszcze jedną gminę (po szutrze, nie mogło być inaczej), zaczynamy wspinaczkę na Jamną.
Podjazd jest ładny, prawie bez ruchu samochodowego, a nachylenie trzyma. Podobnie trzyma łańcuch moja tarcza z przodu i wcale, ale to wcale nie przeskakuje. Nie trzymała za to... linka przerzutki. Chrupnięcie, przeskoczenie i... I nic! Jakimś cudem zblokowała się na najlżejszej przerzutce i udało mi się wyjechać na samą górę.
Tam wymieniam linkę, a Hipcia kupuje jedzenie w schronisku. W międzyczasie sms-ujemy z Wujkiem G. i okazuje się, że trasa, którą sobie wymyśliliśmy, jest optymalną, jeśli chodzi o przyjemność z jazdy i bezpieczeństwo. Lepiej być nie może!
Powoli zapada zmrok, więc zjeżdżamy i zasuwamy w noc. Pokonujemy jedynie kilka pagórków, a od Brzeska dostajemy wiatr w plecy i z tymże dojeżdżamy do Bochni. Miasto, zgodnie wojtkową sugestią, przejeżdżamy przez centrum, nie obwodnicą. Przed samym Kłajem łapiemy się jeszcze na wylewający się z wiejskiego festynu tłum, ale bezkolizyjnie docieramy do samochodu. Pozostaje tylko spakować się i ruszyć w kierunku zarezerwowanego hotelu.
Na miejscu okazuje się, że w hotelu akurat jest wesele. Śmiesznie wyglądamy, przebijając się w rowerowych strojach przez tłum elegancko ubranych ludzi.
Pokój jest niewielki, ale ma wszystko, co powinien mieć. A nawet trochę więcej, bo po łóżku chodzi sobie jakiś robak. A potem wyłazi jeszcze jeden podobny. Nie jestem ekspertem od robactwa, ale z pomocą internetu udaje mi się ustalić, że to... pluskwy. Moją kompletną niechęć do ruszenia się z łóżka, na którym zaległem z piwem w ręku, przełamują same wspomniane żyjątka, które kilkakrotnie mnie gryzą. Pani w recepcji robi wielkie oczy, po czym szybko przenosi nas do innego pokoju, już bez dodatkowych lokatorów. A przy okazji, powiadomiona o fakcie właścicielka hotelu, daje nam zniżkę - wychodzi na to, ze w tej cenie o tańszy nocleg w Krakowie byłoby już ciężko.
Czy na tym mogły skończyć się przygody? Ale gdzież tam! Położyłem się na łóżku bez przykrywania się, bo noc była ciepła. Dopiero nad ranem poczułem, że jest chłodno, więc postanowiłem poszukać kołdry. Okazało się, że przygotowany naprędce dla nas pokój miał tylko... jedną (pojedynczą). Skończyłem więc noc zawinięty w swoją bluzę i narzutę z łóżka.
Chwilę po spotkaniu siatka, trzymana w ręce, zawadza o szprychy i rozpada się. Połowa zakupów leży na chodniku, jedne sezamki zostają zmielone. Jakie to szczęście, że miałem drugą!
Dojechawszy do auta zabieramy zeń laptopa i idziemy do kawiarni. Po chwili mamy narysowaną trasę: odwiedzimy sobie ten z punktów kontrolnych, który nie mieścił się w naszej oryginalnej trasie Hulaki.
Po krótkiej jeździe zostawiamy samochód w Kłaju, pod Lewiatanem, i ruszamy w trasę. Słońce zaczyna grzać i zapowiada się naprawdę paskudny dzień. No ale: gminy same się nie zaliczą.
Przeskakujemy przez Bochnię i, po pokonaniu jednego pagórka, meldujemy się w Nowym Wiśniczu, na Orlenie. Radler, jedzenie, wypoczynek.
Pokonujemy kolejny, srogi zresztą pagórek i z pięknego asfaltu zjeżdżamy w kierunku Limanowej po... dziurach. I z wahadełkami. Długachny zjazd przerywamy w połowie... tak, kolejnym Orlenem. Ale przecież jest tak gorąco, a nam tak bardzo nigdzie się nie spieszy.
Po przecięciu pięknych terenów jednego z zakoli Dunajca robimy jeszcze jeden pagórek i, zaliczywszy uprzednio jeszcze jedną gminę (po szutrze, nie mogło być inaczej), zaczynamy wspinaczkę na Jamną.
Podjazd jest ładny, prawie bez ruchu samochodowego, a nachylenie trzyma. Podobnie trzyma łańcuch moja tarcza z przodu i wcale, ale to wcale nie przeskakuje. Nie trzymała za to... linka przerzutki. Chrupnięcie, przeskoczenie i... I nic! Jakimś cudem zblokowała się na najlżejszej przerzutce i udało mi się wyjechać na samą górę.
Tam wymieniam linkę, a Hipcia kupuje jedzenie w schronisku. W międzyczasie sms-ujemy z Wujkiem G. i okazuje się, że trasa, którą sobie wymyśliliśmy, jest optymalną, jeśli chodzi o przyjemność z jazdy i bezpieczeństwo. Lepiej być nie może!
Powoli zapada zmrok, więc zjeżdżamy i zasuwamy w noc. Pokonujemy jedynie kilka pagórków, a od Brzeska dostajemy wiatr w plecy i z tymże dojeżdżamy do Bochni. Miasto, zgodnie wojtkową sugestią, przejeżdżamy przez centrum, nie obwodnicą. Przed samym Kłajem łapiemy się jeszcze na wylewający się z wiejskiego festynu tłum, ale bezkolizyjnie docieramy do samochodu. Pozostaje tylko spakować się i ruszyć w kierunku zarezerwowanego hotelu.
Na miejscu okazuje się, że w hotelu akurat jest wesele. Śmiesznie wyglądamy, przebijając się w rowerowych strojach przez tłum elegancko ubranych ludzi.
Pokój jest niewielki, ale ma wszystko, co powinien mieć. A nawet trochę więcej, bo po łóżku chodzi sobie jakiś robak. A potem wyłazi jeszcze jeden podobny. Nie jestem ekspertem od robactwa, ale z pomocą internetu udaje mi się ustalić, że to... pluskwy. Moją kompletną niechęć do ruszenia się z łóżka, na którym zaległem z piwem w ręku, przełamują same wspomniane żyjątka, które kilkakrotnie mnie gryzą. Pani w recepcji robi wielkie oczy, po czym szybko przenosi nas do innego pokoju, już bez dodatkowych lokatorów. A przy okazji, powiadomiona o fakcie właścicielka hotelu, daje nam zniżkę - wychodzi na to, ze w tej cenie o tańszy nocleg w Krakowie byłoby już ciężko.
Czy na tym mogły skończyć się przygody? Ale gdzież tam! Położyłem się na łóżku bez przykrywania się, bo noc była ciepła. Dopiero nad ranem poczułem, że jest chłodno, więc postanowiłem poszukać kołdry. Okazało się, że przygotowany naprędce dla nas pokój miał tylko... jedną (pojedynczą). Skończyłem więc noc zawinięty w swoją bluzę i narzutę z łóżka.
- DST 172.98km
- Czas 07:17
- VAVG 23.75km/h
- Sprzęt Stefan