Wpisy archiwalne w kategorii
> 100km
Dystans całkowity: | 21568.63 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1129:10 |
Średnia prędkość: | 19.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 96075 m |
Maks. tętno maksymalne: | 192 (99 %) |
Maks. tętno średnie: | 156 (80 %) |
Suma kalorii: | 61075 kcal |
Liczba aktywności: | 157 |
Średnio na aktywność: | 137.38 km i 7h 11m |
Więcej statystyk |
Środa, 5 kwietnia 2017
Kategoria > 100km, do czytania
Szopen
Znowu odwiedziny w ŻW. Wiało niemiłosiernie, miejscami pod wiatr jechałem poniżej 15 km/h. A jako że wiatr był północny, to jak już przestał przeszkadzać, to wcale jakoś nie zaczął pomagać.
- DST 111.49km
- Czas 03:59
- VAVG 27.99km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 1 kwietnia 2017
Kategoria zaliczając gminy, do czytania, autorower, > 100km
Wietrzne gminożerstwo
Po czterech i połowie roku w końcu nadszedł czas na obudzenie kategorii
"autorower". Gminożerna trasa w okolicach Garwolina była niewiele
młodsza.
Plan był prosty: wywieźć się w okolice wspomnianego już Garwolina, zrobić sobie pętelkę i wrócić do domu samochodem. Skoro jazda pociągiem łącznie trwałaby niewiele krócej, a razem z koniecznością dojazdu na dworzec i trafienia w pociąg powrotny na pewno zajęłaby swoje, to samochód zdał się być rozsądnym pomysłem.
Wczesnym rankiem, gdzieś w okolicach 13:00 zapakowaliśmy się do samochodu i wywieźliśmy. Zaparkowawszy pod jakimś sanktuarium (miało duży parking, więc była szansa, że nikt się nie przyczepi), ruszyliśmy przed siebie.
Praktycznie od razu dostaliśmy się w dwie spore przeprawy szutrowo-piaskowe... Zwykle Hipcia puszcza trasę takimi terenami, ale zacząłem się zastanawiać, że jeśli trafimy na więcej takich terenów, to... trzeba się wybrać do domu po inne rowery, bo to nie jest trasa na cienkie, szosowe koła.
W końcu się wyprostowało... pod kątem nawierzchni. Ukształtowanie terenu było typowe dla tych okolic: piękne, krótkie pagóreczki, dla których nie wiadomo, czy zrzucać z blatu i zrobić podjazd jak człowiek, czy ciągnąć z blatu z kadencją 70... Do tegoodrobina
bardzo dużo paskudnych asfaltów (wszyscy lubimy takie szczególnie na
zjazdach)... od razu przypominał się pierwszy Maraton Podróżnika, gdzie
pierwszy raz jadąc w dużym peletonie wpadliśmy w środku nocy w jakieś
takie dziury... i nikt bynajmniej nie zwalniał.
No i do tego wszystkiego, oczywiście, nasz niezawodny przyjaciel: wiatr. Jechaliśmy w kilku różnych kierunkach, a wiało... z każdego. I to jest, kurde, smutne, jak się robi sześcioprocentowy zjazd z prędkością 26 km/h...
Trasę szacowaliśmy na około pięć godzin. Teraz zakładałem, że może wyrobimy się w sześć.
Kawałek na DK 17 był trochę smutny. Jechaliśmy wzdłuż całego szpaleru ściętych drzew. Bardzo nieładny obrazek pasujący do poczynań p. Szyszko, który zastał Polskę drewnianą, a zostawi murowaną; ale mam cichą nadzieję, że akurat ta wycinka to efekt prac przygotowujących tę trasę do przebudowy na drogę ekspresową, a nie... A nie coś innego.
Gdy dotarliśmy bliżej Wisły, wiatr w końcu się uspokoił (bo nie można powiedzieć, że przestał przeszkadzać). Temperatura też powoli spadała: maksymalnie było ze 23 stopnie, teraz powoli leciało w dół; im słońce niżej, tym bardziej zbliżaliśmy się do dziesięciu.
Końcówka była już, można powiedzieć, przyjemna. Wiatr ucichł, zrobiło się ciemnawo, przyjemnie, temperatura doszła do jakichś 13 stopni, czyli nadal nadawała się na krótki rękawek (całą drogę jechałem - jednak - w długich spodniach, nie było to szczególnym błędem).
W domu podsumowanie: czternaście nowych gmin.
Plan był prosty: wywieźć się w okolice wspomnianego już Garwolina, zrobić sobie pętelkę i wrócić do domu samochodem. Skoro jazda pociągiem łącznie trwałaby niewiele krócej, a razem z koniecznością dojazdu na dworzec i trafienia w pociąg powrotny na pewno zajęłaby swoje, to samochód zdał się być rozsądnym pomysłem.
Wczesnym rankiem, gdzieś w okolicach 13:00 zapakowaliśmy się do samochodu i wywieźliśmy. Zaparkowawszy pod jakimś sanktuarium (miało duży parking, więc była szansa, że nikt się nie przyczepi), ruszyliśmy przed siebie.
Praktycznie od razu dostaliśmy się w dwie spore przeprawy szutrowo-piaskowe... Zwykle Hipcia puszcza trasę takimi terenami, ale zacząłem się zastanawiać, że jeśli trafimy na więcej takich terenów, to... trzeba się wybrać do domu po inne rowery, bo to nie jest trasa na cienkie, szosowe koła.
W końcu się wyprostowało... pod kątem nawierzchni. Ukształtowanie terenu było typowe dla tych okolic: piękne, krótkie pagóreczki, dla których nie wiadomo, czy zrzucać z blatu i zrobić podjazd jak człowiek, czy ciągnąć z blatu z kadencją 70... Do tego
No i do tego wszystkiego, oczywiście, nasz niezawodny przyjaciel: wiatr. Jechaliśmy w kilku różnych kierunkach, a wiało... z każdego. I to jest, kurde, smutne, jak się robi sześcioprocentowy zjazd z prędkością 26 km/h...
Trasę szacowaliśmy na około pięć godzin. Teraz zakładałem, że może wyrobimy się w sześć.
Kawałek na DK 17 był trochę smutny. Jechaliśmy wzdłuż całego szpaleru ściętych drzew. Bardzo nieładny obrazek pasujący do poczynań p. Szyszko, który zastał Polskę drewnianą, a zostawi murowaną; ale mam cichą nadzieję, że akurat ta wycinka to efekt prac przygotowujących tę trasę do przebudowy na drogę ekspresową, a nie... A nie coś innego.
Gdy dotarliśmy bliżej Wisły, wiatr w końcu się uspokoił (bo nie można powiedzieć, że przestał przeszkadzać). Temperatura też powoli spadała: maksymalnie było ze 23 stopnie, teraz powoli leciało w dół; im słońce niżej, tym bardziej zbliżaliśmy się do dziesięciu.
Końcówka była już, można powiedzieć, przyjemna. Wiatr ucichł, zrobiło się ciemnawo, przyjemnie, temperatura doszła do jakichś 13 stopni, czyli nadal nadawała się na krótki rękawek (całą drogę jechałem - jednak - w długich spodniach, nie było to szczególnym błędem).
W domu podsumowanie: czternaście nowych gmin.
- DST 153.54km
- Czas 05:38
- VAVG 27.26km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 22 marca 2017
Kategoria > 100km, do czytania
Żelazowa Wola
...ale krótszą trasą. Słuchany kryminał wybitnie komponował się z nocnymi, zamglonymi wioskami...
- DST 113.37km
- Czas 03:59
- VAVG 28.46km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 18 marca 2017
Kategoria > 100km, do czytania
Deszczowo
Kampinos dookoła.
To nie był mój najlepszy pomysł. Po pierwszej godzinie było już mi wszystko jedno, a tak naprawdę dopiero wtedy zaczęło porządnie padać.
Na szczęście od Sochaczewa miałem wiatr w plecy, więc byłem w domu odrobinę szybciej.
To nie był mój najlepszy pomysł. Po pierwszej godzinie było już mi wszystko jedno, a tak naprawdę dopiero wtedy zaczęło porządnie padać.
Na szczęście od Sochaczewa miałem wiatr w plecy, więc byłem w domu odrobinę szybciej.
- DST 131.62km
- Czas 04:32
- VAVG 29.03km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 11 marca 2017
Kategoria > 100km, do czytania
Żelazowa Wola
Wpadłem na pomysł dojechania do Żelazowej Woli najpierw przez Domaniew, trasą, którą dawno już nie jechałem, a potem przez Gawratową Wolę i Szczytno. Tuż za Podkampinosem robi się tam nawet pagórkowato (jak na mazowieckie standardy).
Powrót już główną - z wiatrem w plecy, więc jechało się samo.
Powrót już główną - z wiatrem w plecy, więc jechało się samo.
- DST 115.76km
- Czas 03:59
- VAVG 29.06km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 4 marca 2017
Kategoria > 100km, do czytania
Wiosna przyszła!
Myślałem, żeby się wybrać na warszawskie Strade Bianche, ale jeden znajomy Koks akurat miał inne plany na tę sobotę, a do jazdy w grupie, w której pewnie nikogo nie znam, to mi się nie chciało wstawać o 9:00.
Pojechałem więc sam. Akurat tuż przed domem skończyłem kolejny tom książki.
Pojechałem więc sam. Akurat tuż przed domem skończyłem kolejny tom książki.
- DST 103.30km
- Czas 03:44
- VAVG 27.67km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 16 grudnia 2016
Kategoria zaliczając gminy, do czytania, > 100km
Zimowa hip-rawka. Dzień 2
Pobudka nastąpiła o jakiejś paskudnej, ciemnej godzinie. Osakwiliśmy rowery jeszcze przy świetle latarni i ruszyliśmy w ciemność. W przeciwieństwie do dnia poprzedniego, dzisiaj od samego rana asfalty pozostawiały wiele do życzenia i od razu chciały nas budzić. A spać się chciało. Niestety zapomniałem kupić czegoś na rano na Orlenie i byłem skazany tylko na swoje, zamykające się oczy.
Od razu w Stawiskach ustalamy, że pojedziemy trasą krótszą. Tak, żeby nie wylądować w Ełku po północy i wówczas na siłę szukać noclegu. Decyzja zostaje podjęta. Dość szybko uświadamiamy sobie, że jest słuszna. Termometr niby wskazuje wyższą temperaturę, ale wyraźnie zwiększa się wilgotność, a do tego wiatr zaczyna sobie śmiało hulać.
Droga to słynna "61", więc ruch ciężarowy ciągnie do i z Augustowa, ale do jakiejkolwiek tragedii jest daleko. Gdzieś przed Szczuczynem pojawia się zakaz dla rowerów. Lądujemy na ośnieżonej drodze technicznej, potem na... łące, przez którą musimy przepychać się, by trafić na mostek nad niewielkim kanałem. Niedługo później trafiliśmy na DK 58.
Tutaj było już dużo spokojniej. Pojedyncze samochody i... wiatr. Niewiele polepszyło się za Białą Piską, do tego nigdzie nie udało się nam znaleźć żadnej stacji, więc mogliśmy tylko jechać przed siebie.
W końcu wyladowaliśmy ledwo 13 km od Ełku. Niedaleko? A gdzie tam! Do zaliczenia pozostała jedna gmina w okolicy Wydmin, więc trzeba było bujnąć się po nią bocznymi drogami. W pewnym momencie znalazłem skrót. Gruntowy, trochę rozjeżdżony przez traktory, trochę zalodzony (no dobra, bardzo zalodzony), ale chyba damy radę. Hipcia dwukrotnie nie dała rady (w tym raz przewróciła się tak, że rower spadł na nią i trochę musiała się namozolić, żeby się wydostać). Wszystko przez paskudne, zalodzone kolejny.
Ale w końcu... asfalt. Ostatnia prosta do Ełku i bez żadnego spieszenia... zdążamy na wcześniejszy pociąg do Olsztyna (mamy 6 minut do odjazdu ), dzięki czemu udaje się nam nie zanocować w Ełku. W Olsztynie robimy zakupy (Hipcia wyprawowym zwyczajem zakupiła cały wózek żarcia), nawet udaje się zakupić zapiekanki i tak wyposażeni ruszamy na dalszą część weekendu: już wypoczynkową, nie rowerową.
Od razu w Stawiskach ustalamy, że pojedziemy trasą krótszą. Tak, żeby nie wylądować w Ełku po północy i wówczas na siłę szukać noclegu. Decyzja zostaje podjęta. Dość szybko uświadamiamy sobie, że jest słuszna. Termometr niby wskazuje wyższą temperaturę, ale wyraźnie zwiększa się wilgotność, a do tego wiatr zaczyna sobie śmiało hulać.
Droga to słynna "61", więc ruch ciężarowy ciągnie do i z Augustowa, ale do jakiejkolwiek tragedii jest daleko. Gdzieś przed Szczuczynem pojawia się zakaz dla rowerów. Lądujemy na ośnieżonej drodze technicznej, potem na... łące, przez którą musimy przepychać się, by trafić na mostek nad niewielkim kanałem. Niedługo później trafiliśmy na DK 58.
Tutaj było już dużo spokojniej. Pojedyncze samochody i... wiatr. Niewiele polepszyło się za Białą Piską, do tego nigdzie nie udało się nam znaleźć żadnej stacji, więc mogliśmy tylko jechać przed siebie.
W końcu wyladowaliśmy ledwo 13 km od Ełku. Niedaleko? A gdzie tam! Do zaliczenia pozostała jedna gmina w okolicy Wydmin, więc trzeba było bujnąć się po nią bocznymi drogami. W pewnym momencie znalazłem skrót. Gruntowy, trochę rozjeżdżony przez traktory, trochę zalodzony (no dobra, bardzo zalodzony), ale chyba damy radę. Hipcia dwukrotnie nie dała rady (w tym raz przewróciła się tak, że rower spadł na nią i trochę musiała się namozolić, żeby się wydostać). Wszystko przez paskudne, zalodzone kolejny.
Ale w końcu... asfalt. Ostatnia prosta do Ełku i bez żadnego spieszenia... zdążamy na wcześniejszy pociąg do Olsztyna (mamy 6 minut do odjazdu ), dzięki czemu udaje się nam nie zanocować w Ełku. W Olsztynie robimy zakupy (Hipcia wyprawowym zwyczajem zakupiła cały wózek żarcia), nawet udaje się zakupić zapiekanki i tak wyposażeni ruszamy na dalszą część weekendu: już wypoczynkową, nie rowerową.
- DST 165.42km
- Czas 09:26
- VAVG 17.54km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 11 listopada 2016
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Mglista lubelszczyzna
Na pierwszy dzień długiego weekendu zaplanowaliśmy sobie lubelskie gminobranie. Wstawszy rano, przez chłodne miasto udaliśmy się na dworzec. Zakupione wcześniej bilety zapewniały nam spokój. Załadowaliśmy rowery i ruszyliśmy. Chwilę później okazało się, że pomyliliśmy wagony: jedno miejsce było w wagonie 8, drugie... w 6. Na szczęście kolega, który miał moje osoboroweromiejsce sam zaproponował, że usiądzie na tamtym miejscu. My musieliśmy tylko przypilnować jego roweru.
Wypakowaliśmy się w Puławach. Temperatura znośna, GPS nawet szybko złapał kontakt z satelitami, ruszamy.
Początek był ciepły. Nawet musiałem rozpiąć kurtkę. Potem jednak wszystko otulała mgła. Robiło się coraz to chłodniej, coraz bardziej mgliście, a wszechobecna wilgoć skutecznie obniżała odczuwalną temperaturę.
Oprócz dokuczliwego zimna Hipcia miała również problemy z kolanem, więc poruszaliśmy się z zawrotną prędkością "lekko powyzej 20 km/h".
Gdy zaczęło zmierzchać, a my po jakichś stu kilometrach nie napotkaliśmy żadnej stacji (ani też nie zapowiadało się, żeby miała pojawić się w ciągu najbliższych kilkudziesięciu kilometrów), uznaliśmy, że nie ma co tłuc się do późnej nocy (albo do wczesnego ranka). Najbliższą stacją kolejową był Parczew i tam właśnie udaliśmy się w celu dotarcia do domu.
Gdy już zsiadaliśmy z rowerów, nagle z budynku zawiadowcy wyszedł... Maciek (ten, który był sędzią na Pięknym Wschodzie). Spędziliśmy miło kilkadziesiąt minut i odjechaliśmy: najpierw do Lublina, a stamtąd z powrotem do Warszawy.
Mgliste fotki
Wypakowaliśmy się w Puławach. Temperatura znośna, GPS nawet szybko złapał kontakt z satelitami, ruszamy.
Początek był ciepły. Nawet musiałem rozpiąć kurtkę. Potem jednak wszystko otulała mgła. Robiło się coraz to chłodniej, coraz bardziej mgliście, a wszechobecna wilgoć skutecznie obniżała odczuwalną temperaturę.
Oprócz dokuczliwego zimna Hipcia miała również problemy z kolanem, więc poruszaliśmy się z zawrotną prędkością "lekko powyzej 20 km/h".
Gdy zaczęło zmierzchać, a my po jakichś stu kilometrach nie napotkaliśmy żadnej stacji (ani też nie zapowiadało się, żeby miała pojawić się w ciągu najbliższych kilkudziesięciu kilometrów), uznaliśmy, że nie ma co tłuc się do późnej nocy (albo do wczesnego ranka). Najbliższą stacją kolejową był Parczew i tam właśnie udaliśmy się w celu dotarcia do domu.
Gdy już zsiadaliśmy z rowerów, nagle z budynku zawiadowcy wyszedł... Maciek (ten, który był sędzią na Pięknym Wschodzie). Spędziliśmy miło kilkadziesiąt minut i odjechaliśmy: najpierw do Lublina, a stamtąd z powrotem do Warszawy.
Mgliste fotki
- DST 134.76km
- Czas 06:40
- VAVG 20.21km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 22 lipca 2016
Kategoria > 100km, do czytania, transport
Składanka
Po pracy, korzystając z tego, że Hipcia miała pracować sporo dłużej, postanowiłem się przejechać naokoło. I tak jakoś wpadło pierwsze pięćdziesiąt kilometrów.
W domu zabawiłem kilka godzin i wyskoczyłem na wieczorną "ustawkę". W pracy zaproponowano, że może chcielibyśmy się przejechać wspólnie na rowerach (i to wieczorem) i jakoś tak przypadkiem zostałem wrobiony w tworzenie trasy i rolę p.o. organizatora.
Spotkaliśmy się w terenie, po czym, już po zmroku, ruszyliśmy przed siebie. Trasa wiodła głównie drogami rowerowymi i obliczona była na przejażdżkę, więc trzymaliśmy przelotową prędkość w okolicach niecałych 18 km/h. Trochę obawiałem sie o to, jak wyjdzie jazda w dziesięcioosobowej grupie, ale okazało się być wcale bezpiecznie. Jedyne niebezpieczeństwo stanowili nieoświetleni rowerzyści (głównie na Polu Mokotowskim), jeden koleżka, który zatrzymał się nagle, na samym środku drogi i... korzenie.
Zemknęliśmy na dół Spacerową, przejechaliśmy mostem Siekierkowskim, po długiej prostej wróciliśmy Świętokrzyskim i przepychając się między pijanymi ludźmi, wzdłuż Wisły dotarliśmy pod Agrykolę. Bohaterem tego podjazdu został kolega, który wciągnął to na Veturilo!
Podczas chwili przerwy na łapanie oddechu ustaliliśmy, że bierzemy na klatę opcję rozszerzoną, więc przejechawszy się Nowym Światem zlecieliśmy Tamką, a wlecieliśmy Karową. Dwa kultowe podjazdy na jednej wycieczce!
Powróciliśmy na miejsce zbiórki, pożegnaliśmy standardowym "musimy to kiedyś powtórzyć" i rozjechaliśmy w podgrupach. Skończyłem na 110 km tego dnia, w okolicach pierwszej w nocy.
A do tego dopisujemy, tradycyjnie, poranny dojazd do pracy. Tutaj bez zbędnych sensacji.
W domu zabawiłem kilka godzin i wyskoczyłem na wieczorną "ustawkę". W pracy zaproponowano, że może chcielibyśmy się przejechać wspólnie na rowerach (i to wieczorem) i jakoś tak przypadkiem zostałem wrobiony w tworzenie trasy i rolę p.o. organizatora.
Spotkaliśmy się w terenie, po czym, już po zmroku, ruszyliśmy przed siebie. Trasa wiodła głównie drogami rowerowymi i obliczona była na przejażdżkę, więc trzymaliśmy przelotową prędkość w okolicach niecałych 18 km/h. Trochę obawiałem sie o to, jak wyjdzie jazda w dziesięcioosobowej grupie, ale okazało się być wcale bezpiecznie. Jedyne niebezpieczeństwo stanowili nieoświetleni rowerzyści (głównie na Polu Mokotowskim), jeden koleżka, który zatrzymał się nagle, na samym środku drogi i... korzenie.
Zemknęliśmy na dół Spacerową, przejechaliśmy mostem Siekierkowskim, po długiej prostej wróciliśmy Świętokrzyskim i przepychając się między pijanymi ludźmi, wzdłuż Wisły dotarliśmy pod Agrykolę. Bohaterem tego podjazdu został kolega, który wciągnął to na Veturilo!
Podczas chwili przerwy na łapanie oddechu ustaliliśmy, że bierzemy na klatę opcję rozszerzoną, więc przejechawszy się Nowym Światem zlecieliśmy Tamką, a wlecieliśmy Karową. Dwa kultowe podjazdy na jednej wycieczce!
Powróciliśmy na miejsce zbiórki, pożegnaliśmy standardowym "musimy to kiedyś powtórzyć" i rozjechaliśmy w podgrupach. Skończyłem na 110 km tego dnia, w okolicach pierwszej w nocy.
A do tego dopisujemy, tradycyjnie, poranny dojazd do pracy. Tutaj bez zbędnych sensacji.
- DST 117.44km
- Czas 05:41
- VAVG 20.66km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 19 czerwca 2016
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Nadrobić zaległości
Na Maratonie Podróżnika skończyłem jazdę tak pechowo, że pozostała jedna, biedna, niezaliczona gmina. A raczej zaliczona w połowie: chapsnęła ją Hipcia, a ja nie. Trzeba było więc wyrównać ten stan i uporządkować, żeby znowu było po równo. Tym razem postanowiliśmy ruszyć dawno nie ruszane sprzęty i zamiast szosami, które (nadal) czekają na oporządzenie po MP, wybraliśmy się na zestawie wyprawowym.
Nie było żadnego porannego, wczesnego wstawania. O siódmej niespiesznie zdaliśmy się z barłogu i o ósmej minut dwadzieścia wsiedliśmy do pociągu. Gdy tylko wysiedliśmy w Kielcach, od razu poczułem, że błędem było niezabranie bukłaka. Jeden, litrowy bidon wyglądał tak, jakby od razu chciał mnie odwodnić przez swoją małą objętość.
Przez Kielce przejechaliśmy po DDR. Potem wsiedliśmy na szeroką, wygodną krajówkę i tam, już w pełnym słońcu i z przyjemnymi widokami majaczących na horyzoncie pasm, ruszyliśmy w ich stronę. Był tylko jeden minus: wiatr wiał w twarz.
Trasa miała wieść w kierunku Nowej Słupii, pierwotnie dołem, ale gdy zobaczyłem, że tuż obok mamy Święty Krzyż, to uznałem, że - skoro nas tam nigdy nie było - moglibyśmy (a raczej powinniśmy) dodać sobie ten podjazd.
Dość szybko dojechaliśmy na miejsce i zaczęliśmy się powoli wspinać. Patelnia, gdy tylko zwolniliśmy, ukrop polał się na nas. Do tego ciągle, nieprzerwanie, wiatr w twarz (którzy trochę odpuścił gdy już wjechaliśmy między drzewa. Hipcia po drodze odkryła, że nie może zrzucać z blatu, ja z góry wiedziałem, że zostanie mi środkowa tarcza. Toczyliśmy się więc na tych naszych czołgach, powoli, cierpliwie, pod górę. Minęliśmy jakieś stojące na szczycie zabudowania, którymi pewnie mógłby zachwycać się Elizium i tłocząc się przez kupki ludzi, powoli zjechaliśmy po kamieniach na polankę, na której trwała jakaś uroczystość. Zsiedliśmy z rowerów, po części, by nie przeszkadzać i nie hałasować, a po części, by czasem się nie wyłożyć przy tych wszystkich ludziach i powoli sprowadziliśmy rowery.
Impreza była spora i szykowna. Dookoła stały grupy mundurowych, a pod baldachimem siedział starszy facet w gustownie i bogato zdobionym, złoto wyszywanym szlafroku, do tego jakiś służący trzymał obok niego pastorał, żeby każdy wiedział, gdzie siedzi najskromniejszy ze skromnych i najpokorniejszy z pokornych.
Sprowadziliśmy rowery kawałek w dół i zaczęliśmy zjeżdżać. Po chwili z wygodnej ścieżki zjechaliśmy między kamienie. Przypuszczałem, że jeśli coś się nazywa "RIDE" With GPS, to puszcza drogi... drogami. Tymczasem, owszem, to mogło być zjeżdżalne... ale nie dla nas. Trochę zjeżdżając, trochę sprowadzając, dotarliśmy na dół, do asfaltu. Zejście było czysto piesze, więc bardzo cieszyliśmy się, że nie zabraliśmy szos, bo na nich nie byłoby ani zjechania, ani zejścia (w butach szosowych)
Dalej poturlaliśmy się gminnymi zygzakami. Na niebo wyszły chmury i zrobiło się trochę chłodniej, chociaż nadal było nieprzyjemnie. Wyczerpałem swój bidon i Hipcia dorzuciła mi swój. Górki trochę się wypłaszczyły i powoli traciliśmy wysokość. Do Wąchocka zjechaliśmy olbrzymim zjazdem, ale nie udało się nam już dojechać i zrobić fotki z pomnikiem sołtysa, bo nie byliśmy pewni, czy zdążymy na pociąg powrotny.
Droga prowadziła głównie bocznymi, mniej uczęszczanymi drogami. W Starachowicach chciałem zrobić postój, ale minęliśmy sklep i nie chciało się nam już wracać. W końcu udało się znaleźć otwartego Lewiatana. Od razu pochłonęliśmy po litrze picia, uzupełniliśmy kieszenie i ruszyliśmy dalej.
W kierunku Szydłowca dostaliśmy ze trzy przyjemne, spore ścianki. Potem już się prawie wypłaszczyło, raz tylko wylądowaliśmy na kilometr wewnątrz jakiejś piaskownicy. Wiatr w większości nadal dawał się we znaki.
Późnym popołudniem po raz kolejny dostałem od Hipci bidon i z zapasem czasu dotarliśmy na Orlen w Radomiu. Hipcia poszła na zwiad i wróciła, mrucząc coś o stanie umysłu. Faktycznie: przed stacją stało auto, przy którym w rytmie disco polo bawiła się radośnie cała rodzina. Pochłonęliśmy ze dwie zapiekanki. Potem dojechaliśmy na dworzec, gdzie Hipcia zapragnęła jeszcze czegoś się napić. Ponieważ na jakieś picie musieliśmy czekać kilka minut, zabrałem rowery i ruszyłem na peron, na którym już podstawiono nasz pociąg. Zszedłem do tunelu: perony 2 i 3. Z poziomu gruntu nie ma wejści na drugą stronę dworca. W końcu weszliśmy do środka i zauważyliśmy: na peron trzeba wyjść w górę, na piętro. Ech...
Podstawiona KM-ka też nie była zbyt nowa. Powiesiliśmy rowery i po ponad dwóch godzinach obserwowania wszystkich stacyjek, dotarliśmy do Warszawy.
Nie było żadnego porannego, wczesnego wstawania. O siódmej niespiesznie zdaliśmy się z barłogu i o ósmej minut dwadzieścia wsiedliśmy do pociągu. Gdy tylko wysiedliśmy w Kielcach, od razu poczułem, że błędem było niezabranie bukłaka. Jeden, litrowy bidon wyglądał tak, jakby od razu chciał mnie odwodnić przez swoją małą objętość.
Przez Kielce przejechaliśmy po DDR. Potem wsiedliśmy na szeroką, wygodną krajówkę i tam, już w pełnym słońcu i z przyjemnymi widokami majaczących na horyzoncie pasm, ruszyliśmy w ich stronę. Był tylko jeden minus: wiatr wiał w twarz.
Trasa miała wieść w kierunku Nowej Słupii, pierwotnie dołem, ale gdy zobaczyłem, że tuż obok mamy Święty Krzyż, to uznałem, że - skoro nas tam nigdy nie było - moglibyśmy (a raczej powinniśmy) dodać sobie ten podjazd.
Dość szybko dojechaliśmy na miejsce i zaczęliśmy się powoli wspinać. Patelnia, gdy tylko zwolniliśmy, ukrop polał się na nas. Do tego ciągle, nieprzerwanie, wiatr w twarz (którzy trochę odpuścił gdy już wjechaliśmy między drzewa. Hipcia po drodze odkryła, że nie może zrzucać z blatu, ja z góry wiedziałem, że zostanie mi środkowa tarcza. Toczyliśmy się więc na tych naszych czołgach, powoli, cierpliwie, pod górę. Minęliśmy jakieś stojące na szczycie zabudowania, którymi pewnie mógłby zachwycać się Elizium i tłocząc się przez kupki ludzi, powoli zjechaliśmy po kamieniach na polankę, na której trwała jakaś uroczystość. Zsiedliśmy z rowerów, po części, by nie przeszkadzać i nie hałasować, a po części, by czasem się nie wyłożyć przy tych wszystkich ludziach i powoli sprowadziliśmy rowery.
Impreza była spora i szykowna. Dookoła stały grupy mundurowych, a pod baldachimem siedział starszy facet w gustownie i bogato zdobionym, złoto wyszywanym szlafroku, do tego jakiś służący trzymał obok niego pastorał, żeby każdy wiedział, gdzie siedzi najskromniejszy ze skromnych i najpokorniejszy z pokornych.
Sprowadziliśmy rowery kawałek w dół i zaczęliśmy zjeżdżać. Po chwili z wygodnej ścieżki zjechaliśmy między kamienie. Przypuszczałem, że jeśli coś się nazywa "RIDE" With GPS, to puszcza drogi... drogami. Tymczasem, owszem, to mogło być zjeżdżalne... ale nie dla nas. Trochę zjeżdżając, trochę sprowadzając, dotarliśmy na dół, do asfaltu. Zejście było czysto piesze, więc bardzo cieszyliśmy się, że nie zabraliśmy szos, bo na nich nie byłoby ani zjechania, ani zejścia (w butach szosowych)
Dalej poturlaliśmy się gminnymi zygzakami. Na niebo wyszły chmury i zrobiło się trochę chłodniej, chociaż nadal było nieprzyjemnie. Wyczerpałem swój bidon i Hipcia dorzuciła mi swój. Górki trochę się wypłaszczyły i powoli traciliśmy wysokość. Do Wąchocka zjechaliśmy olbrzymim zjazdem, ale nie udało się nam już dojechać i zrobić fotki z pomnikiem sołtysa, bo nie byliśmy pewni, czy zdążymy na pociąg powrotny.
Droga prowadziła głównie bocznymi, mniej uczęszczanymi drogami. W Starachowicach chciałem zrobić postój, ale minęliśmy sklep i nie chciało się nam już wracać. W końcu udało się znaleźć otwartego Lewiatana. Od razu pochłonęliśmy po litrze picia, uzupełniliśmy kieszenie i ruszyliśmy dalej.
W kierunku Szydłowca dostaliśmy ze trzy przyjemne, spore ścianki. Potem już się prawie wypłaszczyło, raz tylko wylądowaliśmy na kilometr wewnątrz jakiejś piaskownicy. Wiatr w większości nadal dawał się we znaki.
Późnym popołudniem po raz kolejny dostałem od Hipci bidon i z zapasem czasu dotarliśmy na Orlen w Radomiu. Hipcia poszła na zwiad i wróciła, mrucząc coś o stanie umysłu. Faktycznie: przed stacją stało auto, przy którym w rytmie disco polo bawiła się radośnie cała rodzina. Pochłonęliśmy ze dwie zapiekanki. Potem dojechaliśmy na dworzec, gdzie Hipcia zapragnęła jeszcze czegoś się napić. Ponieważ na jakieś picie musieliśmy czekać kilka minut, zabrałem rowery i ruszyłem na peron, na którym już podstawiono nasz pociąg. Zszedłem do tunelu: perony 2 i 3. Z poziomu gruntu nie ma wejści na drugą stronę dworca. W końcu weszliśmy do środka i zauważyliśmy: na peron trzeba wyjść w górę, na piętro. Ech...
Podstawiona KM-ka też nie była zbyt nowa. Powiesiliśmy rowery i po ponad dwóch godzinach obserwowania wszystkich stacyjek, dotarliśmy do Warszawy.
- DST 194.65km
- Czas 07:55
- VAVG 24.59km/h
- Sprzęt Zenon