Wpisy archiwalne w kategorii
> 100km
Dystans całkowity: | 21568.63 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1129:10 |
Średnia prędkość: | 19.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 96075 m |
Maks. tętno maksymalne: | 192 (99 %) |
Maks. tętno średnie: | 156 (80 %) |
Suma kalorii: | 61075 kcal |
Liczba aktywności: | 157 |
Średnio na aktywność: | 137.38 km i 7h 11m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 22 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 11
W nocy nikt nam nie przeszkadzał (no może z wyjątkiem ryczącego jelenioniedźwiedzia), w nocy w okolicy przejechał tylko jeden samochód. Gdy wstaliśmy, było ciepło… w namiocie. Na zewnątrz nadal cztery stopnie, co było niezbyt przyjemną dla Hipci temperaturą na poranne krzątanie się wokół namiotu. Na szczęście już za chwilę wróciliśmy do wczorajszego trzynastoprocentowego podjazdu, więc mi od razu, a Hipci tradycyjnie za dłuższą chwilę zrobiło się ciepło. Ale Hipcia w nagrodę za to, że była dzielna, zobaczyła jelonka. A ja nie.
Nadal było ładnie. Wschodzące słońce oświetlało powoli zbocze, a przed nami wisiała jedna, bardzo duża ściana, zachęcająca do wspięcia się na nią. Eiger.
Fotek mu narobiłem wiele, zresztą od pewnego momentu Hipcia co chwilę odwracała się i mnie poganiała, bo co jakiś czas zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia. Na szczycie, przy maleńkim schronisku, ubieramy się do zjazdu. Znaków „uwaga – autobus” było sporo, do tego na asfalcie była namalowana kombinacja znaków drogowych rower+autobus+autostrada=szpital. Wcześniej też się pojawiała, ale wtedy nie zwróciłem na nią uwagi, patrząc raczej na wymalowane jaskrawą farbą treści dopingujące jakiegoś konkretnego kolarza.
Podczas zjazdu bardzo szybko dowiedzieliśmy się, po co te znaki. Zjazd, nie dość że bardzo stromy, do tego był tak wąski i kręty (w niektórych miejscach dodatkowo narysowano znaki „uwaga – autobus”), że ktoś nawet nie mający ambicji bicia rekordów prędkości mógł się zupełnie przypadkowo wmeldować czołowo w busa, który musiał tu zajmować praktycznie całą jezdnię. Na szczęście drogę mieliśmy tylko dla siebie.
Pomiędzy zielonymi pagórkami, domkami, przez asfalt niewiarygodnie upaprany krowimi kupami zjechaliśmy do Grindenwaldu. W samą porę – akurat gdy się rozszerzyło, minęliśmy jadący pod górę autobus.
Grindenwald to takie Zakopane, tylko bardziej strome. Turystyczna mieścina, hotele, sklepy, pamiątki, a do tego tłum turystów. Tym razem pod koła włazili nam Azjaci.
Dość szybko opuszczamy tę miejscowość i niezbyt ostrym zjazdem (dla odmiany) docieramy do Interlaken. Stąd wzdłuż jeziora prowadzi nas bardzo wygodny szlak rowerowy. W większości jedziemy po płaskim, z lekkimi pagórkami. Jeśli droga ma prowadzić przez miejscowość, to jest zakaz dla rowerów i informacja dla nas. Wiemy, którędy jechać, jeśli DDR się kończy, to dostajemy elegancki wjazd na jezdnię. Jest to naprawdę przyjemny kawałek trasy przejechany w klimatach niepokojąco przypominających norweskie fiordy. Ale pewnie na każdy widok typu góry i jezioro, patrzeć już zawsze będziemy jak na „norweski”.
Po jakichś dwudziestu kilometrach totalnej laby (i przystanku z widokiem na jezioro i szybkiego batona) dojeżdżamy do Spiez. Tam w trakcie całkiem ostrego podjazdu zatrzymujemy się. Hipcia idzie do COOP-a po zakupy (jakoś nie lubiliśmy robić zakupów w tej sieci i słusznie bo akurat przypadkowo kupiliśmy przeterminowane baterie; na szczęście na tej wyprawie w tej sieci robiliśmy zakupy tylko raz), a ja smaruję rowery, jeden z pedałów, który prawdopodobnie skrzypi, poprawiam też owijkę na kierownicy. Potem wysyłam tradycyjnego zakupowego SMS-a, jemy przepyszne pączki z kremem, które kosztowały fortunę i ruszamy w drogę, mijając za kilka metrów Lidla co wyraźnie wkurzyło Hipcię.
Od tego momentu robi się nudno. Trasa prowadzi pod wiatr, jednostajnym rytmem, jednostajną trasą wzdłuż rzeki, trawersując prawe zbocze i jakby ciągle pod górę. Na pewno na nastrój wpływa to, że cały dzień jest pochmurno. Niemniej jednak jedyną atrakcją są wahadła na podjazdach (na jednym nawet całkiem solidnie blokujemy ruch, bo nie udaje nam się opuścić terenu podczas jednej… dwóch zmian świateł!). Po drodze mijamy jeszcze klika sklepów, można było w nich zrobić zakupy na dzień no ale już mieliśmy z głowy.
Wyjeżdżamy na niewielkie wzniesienie (tam mijamy dwójkę starszych sakwiarzy), z którego zjeżdżamy do miejscowości Saanen. Tam, ku naszemu zdziwieniu, widzimy, że wszystkie dzieci idące ze szkoły były po ubierane w kamizelki odblaskowe i to nieważne czy szły same czy z rodzicami. W sumie to rodzice też mieli kamizelki. Bezpieczny kraj.
Stamtąd równie atrakcyjną trasą wyjeżdżamy na pagórek pomiędzy dwoma szczytami, z których jeden był wyposażony w kolejkę linową. Dzień dobry, witamy na Col du Pillon. Całe tysiąc pincet metrów, panie.
Niemniej jednak coś się zmieniło. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie napisy zmieniły się na francuskie. Również zmienił się sposób przedstawiania ludzi na plakatach wyborczych (tak, znowu wybory): w niemieckiej części stawiano na przedstawienie rolnika, coś jak nasze plakaty PSL-u, we francuskiej – najchętniej manager średniego szczebla, oczywiście w garniturze.
Zjazdu, choć całkiem sympatycznego, było całe pięć kilometrów, zanim zdążyliśmy się zorientować, już przez francuskojęzyczną miejscowość pedałowaliśmy w stronę Col de la Croix (czyli po polsku „Przełęczy Krzyżne”), na 1778 metrów. Ten podjazd dla odmiany był nieco ładniejszy. Na pewno plusem był brak ruchu, ale do tego nieśmiało pojawiły się jakieś widoki. Raz przy okazji postoju technicznego zostałem nieco z tyłu i mając Hipcię w zasięgu wzroku goniłem ją przez jakieś dwa kilometry. Na przełęczy duży napis, chmury, wiatr i… I toaleta!
Przy okazji przymusowego postoju każde z nas miało okazję podziwiać młodych Szwajcarów, którzy umocowawszy kamerkę do zderzaka samochodu, zjeżdzali na longboardach. Jedno z nich jeszcze miało coś w rodzaju ochraniaczy na różne strategiczne części ciała, drugie jechało całkowicie na żywca.
Zjazd był ohydny. Nie dość że nierówny, to później prowadził po asfalcie, przez który, na stromym zjeździe, puszczone były tory kolejki. Dodałem, że ruch był całkiem spory? Później też nie było lepiej – droga prowadziła przez wioski z niewiarygodnie stromymi pojedynczymi fragmentami zjazdu.
W końcu dojechaliśmy do Bex. Stąd mieliśmy – już po zmroku – łagodny i przyjemny zjazd aż do samego Martigny. Droga główna, więc nie przejmowaliśmy się zbytnio możliwymi nierównościami, gnając sporo powyżej 30 km/h. W międzyczasie zaczęły pojawiać się napisy z treścią „Col du Grand-Saint-Bernard”, co upewniało nas w tym, że poruszamy się we właściwym kierunku.
W Martigny chwila nawigacji i szybki przystanek na stacji. Czas wydać ostatnie franki. Po drodze na realizację misji znalazłem na parkingu kartę płatniczą. Postanowiłem ją zostawić u obsługi.
Przeliczyłem drobniaki i wyszło mi, że kupię za to całe cztery Kit-Katy. Z tymiż w ręku podszedłem do kasy i postanowiłem najpierw załatwić kwestię karty.
- I found this on parking – podaję kartę.
- Oui – wskazuje mi terminal.
Ok., nie zrozumieliśmy się. Myśli, że chcę kartą płacić.
- No, no, I found this on parking, I’d like to leave it here.
- Oui, oui żaba żaba poddaję się – i znowu wskazuje na terminal.
- No. This – wskazuję na kartę – Parking – wskazuję na parking.
- Udało się. A przy okazji okazało się, że pani jednak po angielsku mówi.
Z łupem w postaci batonów wróciłem do Hipci. Ruszyliśmy powoli w górę, ciemnym asfaltem, w kierunku bardzo ciemnych zbocz. Zaczęło kropić. Przestało. Zaczęło wiać. Nie przestało.
Po dłuższej chwili wspinaczki decydujemy, że czas na nocleg. Po chwili rozglądania się po bokach decydujemy się na ciekawy wariant – wbiegam na górę na jeden z pokrytych trawą tuneli, a po sprawdzeniu terenu ściągam do siebie Hipcię i rowery. Nie dość, że śpimy nad tunelem, to jeszcze dzięki naszej lokalizacji nie słyszymy w ogóle samochodów.
Na noc zostaje tylko wiatr.
Nadal było ładnie. Wschodzące słońce oświetlało powoli zbocze, a przed nami wisiała jedna, bardzo duża ściana, zachęcająca do wspięcia się na nią. Eiger.
Fotek mu narobiłem wiele, zresztą od pewnego momentu Hipcia co chwilę odwracała się i mnie poganiała, bo co jakiś czas zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia. Na szczycie, przy maleńkim schronisku, ubieramy się do zjazdu. Znaków „uwaga – autobus” było sporo, do tego na asfalcie była namalowana kombinacja znaków drogowych rower+autobus+autostrada=szpital. Wcześniej też się pojawiała, ale wtedy nie zwróciłem na nią uwagi, patrząc raczej na wymalowane jaskrawą farbą treści dopingujące jakiegoś konkretnego kolarza.
Podczas zjazdu bardzo szybko dowiedzieliśmy się, po co te znaki. Zjazd, nie dość że bardzo stromy, do tego był tak wąski i kręty (w niektórych miejscach dodatkowo narysowano znaki „uwaga – autobus”), że ktoś nawet nie mający ambicji bicia rekordów prędkości mógł się zupełnie przypadkowo wmeldować czołowo w busa, który musiał tu zajmować praktycznie całą jezdnię. Na szczęście drogę mieliśmy tylko dla siebie.
Pomiędzy zielonymi pagórkami, domkami, przez asfalt niewiarygodnie upaprany krowimi kupami zjechaliśmy do Grindenwaldu. W samą porę – akurat gdy się rozszerzyło, minęliśmy jadący pod górę autobus.
Grindenwald to takie Zakopane, tylko bardziej strome. Turystyczna mieścina, hotele, sklepy, pamiątki, a do tego tłum turystów. Tym razem pod koła włazili nam Azjaci.
Dość szybko opuszczamy tę miejscowość i niezbyt ostrym zjazdem (dla odmiany) docieramy do Interlaken. Stąd wzdłuż jeziora prowadzi nas bardzo wygodny szlak rowerowy. W większości jedziemy po płaskim, z lekkimi pagórkami. Jeśli droga ma prowadzić przez miejscowość, to jest zakaz dla rowerów i informacja dla nas. Wiemy, którędy jechać, jeśli DDR się kończy, to dostajemy elegancki wjazd na jezdnię. Jest to naprawdę przyjemny kawałek trasy przejechany w klimatach niepokojąco przypominających norweskie fiordy. Ale pewnie na każdy widok typu góry i jezioro, patrzeć już zawsze będziemy jak na „norweski”.
Po jakichś dwudziestu kilometrach totalnej laby (i przystanku z widokiem na jezioro i szybkiego batona) dojeżdżamy do Spiez. Tam w trakcie całkiem ostrego podjazdu zatrzymujemy się. Hipcia idzie do COOP-a po zakupy (jakoś nie lubiliśmy robić zakupów w tej sieci i słusznie bo akurat przypadkowo kupiliśmy przeterminowane baterie; na szczęście na tej wyprawie w tej sieci robiliśmy zakupy tylko raz), a ja smaruję rowery, jeden z pedałów, który prawdopodobnie skrzypi, poprawiam też owijkę na kierownicy. Potem wysyłam tradycyjnego zakupowego SMS-a, jemy przepyszne pączki z kremem, które kosztowały fortunę i ruszamy w drogę, mijając za kilka metrów Lidla co wyraźnie wkurzyło Hipcię.
Od tego momentu robi się nudno. Trasa prowadzi pod wiatr, jednostajnym rytmem, jednostajną trasą wzdłuż rzeki, trawersując prawe zbocze i jakby ciągle pod górę. Na pewno na nastrój wpływa to, że cały dzień jest pochmurno. Niemniej jednak jedyną atrakcją są wahadła na podjazdach (na jednym nawet całkiem solidnie blokujemy ruch, bo nie udaje nam się opuścić terenu podczas jednej… dwóch zmian świateł!). Po drodze mijamy jeszcze klika sklepów, można było w nich zrobić zakupy na dzień no ale już mieliśmy z głowy.
Wyjeżdżamy na niewielkie wzniesienie (tam mijamy dwójkę starszych sakwiarzy), z którego zjeżdżamy do miejscowości Saanen. Tam, ku naszemu zdziwieniu, widzimy, że wszystkie dzieci idące ze szkoły były po ubierane w kamizelki odblaskowe i to nieważne czy szły same czy z rodzicami. W sumie to rodzice też mieli kamizelki. Bezpieczny kraj.
Stamtąd równie atrakcyjną trasą wyjeżdżamy na pagórek pomiędzy dwoma szczytami, z których jeden był wyposażony w kolejkę linową. Dzień dobry, witamy na Col du Pillon. Całe tysiąc pincet metrów, panie.
Niemniej jednak coś się zmieniło. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie napisy zmieniły się na francuskie. Również zmienił się sposób przedstawiania ludzi na plakatach wyborczych (tak, znowu wybory): w niemieckiej części stawiano na przedstawienie rolnika, coś jak nasze plakaty PSL-u, we francuskiej – najchętniej manager średniego szczebla, oczywiście w garniturze.
Zjazdu, choć całkiem sympatycznego, było całe pięć kilometrów, zanim zdążyliśmy się zorientować, już przez francuskojęzyczną miejscowość pedałowaliśmy w stronę Col de la Croix (czyli po polsku „Przełęczy Krzyżne”), na 1778 metrów. Ten podjazd dla odmiany był nieco ładniejszy. Na pewno plusem był brak ruchu, ale do tego nieśmiało pojawiły się jakieś widoki. Raz przy okazji postoju technicznego zostałem nieco z tyłu i mając Hipcię w zasięgu wzroku goniłem ją przez jakieś dwa kilometry. Na przełęczy duży napis, chmury, wiatr i… I toaleta!
Przy okazji przymusowego postoju każde z nas miało okazję podziwiać młodych Szwajcarów, którzy umocowawszy kamerkę do zderzaka samochodu, zjeżdzali na longboardach. Jedno z nich jeszcze miało coś w rodzaju ochraniaczy na różne strategiczne części ciała, drugie jechało całkowicie na żywca.
Zjazd był ohydny. Nie dość że nierówny, to później prowadził po asfalcie, przez który, na stromym zjeździe, puszczone były tory kolejki. Dodałem, że ruch był całkiem spory? Później też nie było lepiej – droga prowadziła przez wioski z niewiarygodnie stromymi pojedynczymi fragmentami zjazdu.
W końcu dojechaliśmy do Bex. Stąd mieliśmy – już po zmroku – łagodny i przyjemny zjazd aż do samego Martigny. Droga główna, więc nie przejmowaliśmy się zbytnio możliwymi nierównościami, gnając sporo powyżej 30 km/h. W międzyczasie zaczęły pojawiać się napisy z treścią „Col du Grand-Saint-Bernard”, co upewniało nas w tym, że poruszamy się we właściwym kierunku.
W Martigny chwila nawigacji i szybki przystanek na stacji. Czas wydać ostatnie franki. Po drodze na realizację misji znalazłem na parkingu kartę płatniczą. Postanowiłem ją zostawić u obsługi.
Przeliczyłem drobniaki i wyszło mi, że kupię za to całe cztery Kit-Katy. Z tymiż w ręku podszedłem do kasy i postanowiłem najpierw załatwić kwestię karty.
- I found this on parking – podaję kartę.
- Oui – wskazuje mi terminal.
Ok., nie zrozumieliśmy się. Myśli, że chcę kartą płacić.
- No, no, I found this on parking, I’d like to leave it here.
- Oui, oui żaba żaba poddaję się – i znowu wskazuje na terminal.
- No. This – wskazuję na kartę – Parking – wskazuję na parking.
- Udało się. A przy okazji okazało się, że pani jednak po angielsku mówi.
Z łupem w postaci batonów wróciłem do Hipci. Ruszyliśmy powoli w górę, ciemnym asfaltem, w kierunku bardzo ciemnych zbocz. Zaczęło kropić. Przestało. Zaczęło wiać. Nie przestało.
Po dłuższej chwili wspinaczki decydujemy, że czas na nocleg. Po chwili rozglądania się po bokach decydujemy się na ciekawy wariant – wbiegam na górę na jeden z pokrytych trawą tuneli, a po sprawdzeniu terenu ściągam do siebie Hipcię i rowery. Nie dość, że śpimy nad tunelem, to jeszcze dzięki naszej lokalizacji nie słyszymy w ogóle samochodów.
Na noc zostaje tylko wiatr.
- DST 192.81km
- Czas 12:27
- VAVG 15.49km/h
- Podjazdy 2936m
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 21 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 10
Noc była ciepła, rano również. Ruszamy dość szybko na szlak przez jeszcze zacienioną dolinę. Podjazd rozpoczyna się od razu, ale na początku jest dość skromny. Tradycyjnie po jakiejś godzinie jazdy zatrzymujemy się na szybkie śniadanie. Chwila przerwy i suniemy dalej przez mniejsze miejscowości. Podjazd coraz bardziej się wyostrza.
Wspominałem, gdzie się wybieramy? Przełęcz Św. Gotarda. Dziś zaczynamy od wyskrobania się na 2108 metrów powyżej poziomu moża.
Po drodze próbuję wyciągnąć z Hipci, ile tego bruku tam będzie – czy to będzie cały podjazd, czy jego fragmenty. Nagle tego typu informacje stały się istotne ze względu na pękniętą szprychę. Hipcia niestety nie była mi w stanie powiedzieć więcej, z wyjątkiem tego, że ktoś tam kiedyś pisał, że jest. Ten bruk, znaczy się.
Najciekawszy fragment podjazdu rozpoczął się w miejscowości Airolo, gdzie zrobiło się stromo. Na GPS-ie witała nas plątanina dróg – naszej, autostrady i kilku lokalny. Było spokojnie, bo cały ruch pojechał albo przez tunel, albo główną. Byliśmy tylko my, słońce i bruk. Tak, bruk. Ów pojawił się dość szybko i przez długi czas pozostawał w proporcjach 1:1 z asfaltem.
Cały podjazd dał mi dużo czasu na oglądanie widoków, bo brukowe kawałki przejeżdżałem dużo wolniej niż bym chciał i mógł, ze względu na to, żeby nie generować niepotrzebnych podskoków i niechcący nie pęc sobie kolejnej szprychy. Jedna wystarczy.
Droga wspinała się na zbocze przeplatając się z estakadami drogi dla samochodów. Dodatkowo pojawiały się a to dzikie skręty będące awaryjnymi zjazdami, a to prowadzące niemal pionowo w dół drogi dojazdowe do jakichś gospodarstw.
Główna droga w końcu zniknęła, przejeżdżając na zachodnią stronę zbocza. Nam został już tylko najbardziej klimatyczny kawałek, cały po bruku, z króciutkimi serpentynkami, przypominający mi (szczególnie w tym słońcu) obrazki z filmów z czasów Cesarstwa Rzymskiego. Przyjemnie patrzyło się na idealnie poukładane kamienie na ścianach i ładnie ułożone kamienie brukowe, wszystko na pewno po kolei, sztuka po sztuce. A podobno ułożenie dobrego bruku to też trudna sztuka.
Na drodze wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów, kilka motocykli i jeden cudak w samochodzie z początku XX wieku z odkrytym dachem i obowiązkowym strojem „z epoki”.
W końcu przełęcz. Jakże była inna od tego, co do tej pory przejechaliśmy. Jezioro, tak. Skały, tak. Ale do tego kupa ludzi, pomnik, muzeum, restauracja, wiele samochodów i główna droga, która tutaj właśnie łączyła się z naszą.
Niezbyt długo tu zabawiliśmy, tylko przez chwilę i dyskretnie śmiejąc się z rowerzysty, który tuż przed nami wywalił się idąc.
Bardzo szybko zaczęliśmy się szykować do zjazdu, który był tak prosty, że bez problemu wyciągnąłem rekordowe 76 km/h. Byłoby więcej, ale przede mną pojawił się parking z samochodem, który usiłował włączyć się do ruchu. Wolałem zwolnić, bo miałem już w oczach typowego Polaka, który na pewno zdąży się włączyć, bo to „panie tylko rower jedzie”. I raczej mógł nie przypuszczać, że ten rower zasuwa grubo powyżej 60 km/h.
W Hospentalu skręt w lewo i napis „Furkapass”. No to jedziemy. Rozgrzewkowy, prościutki fragment przez przyjemną dolinkę, możliwość nacieszenia oczu pięknymi widokami słonecznych zbocz i… czas zasuwać w górę. Musimy przecież wyjechać powyżej 2400 metrów!
Ruch, niestety, był duży, co na tych wąskich serpentynach nie należało do najprzyjemniejszych. Osobówki jeszcze by uszły, ale autokary i cały wojskowy – tak! - transport na ciężarówkach na pewno nie ucieszyły się z faktu, że blokujemy kompletnie całą drogę. W to wszystko z każdej możliwej strony wjeżdżały parady motocyklistów, jeżdżących, tradycyjnie, licznymi stadami. W jednym miejscu przewodnik innego z kolei stada (grupa czerwonych kabrioletów marki Ferrari) zatrzymał całą swoją grupę tylko po to, by nam pomachać i zrobić fotkę.
Jeden z przystanków na podjeździe poświęciliśmy na fotki w pobliżu znaku „James Bond Str.”. Faktycznie, to na tych serpentynach kręcono sceny z Goldfingera. Kiedyś to w filmach były pościgi, nie to co teraz.
W jednym miejscu robię bardzo szybki postój na dotankowanie wody. Wspominałem, że było ciepło? Było. Bardzo. Woda schodziła bardzo szybko. Drugi postój zrobiłem wyżej, gdy krótkie jednak serpentyny przeszły w coś w rodzaju łagodnego trawersu. Tam gdzieś wyprzedził nas jedyny tego dnia spotkany sakwiarz, a przy parkingu, który był parkingiem wejściowym dla turystów (albo dla wspinaczy) zatankowałem wodę z wodospadziku. Hipcia pojechała. Zerknąłem na licznik. Gdy ją dogoniłem, było już dwa kilometry dalej, a podjazd nie był wcale stromy.
Sama przełęcz zachwyciła. Jeziorko, widoki i wąska nitka drogi. Idealnie!
Czas jednak pędzić dalej, kolejne widoki czekają!
Zjazd najpierw był długi i prosty, później przeszedł w ostre serpentynki. Gdy stanęliśmy zrobić zdjęcie, Hipcia powiedziała wskazując na zbocze przed nami „Ty, no pa, ale podjazd.”. Faktycznie. Serpentyny wiły się pięknie i ostro, wrzynając się niewiarygodnie w strome zbocze. Ruszyliśmy. Kawałek dalej, na zakręcie, powiedziałem Hipci „No to zaraz tam będziemy”. Po sprawdzeniu mapy nie miałem bowiem wątpliwości – to był podjazd na Grimselpass (2165 m).
Zjazd był miejscami stromy. Raz tak zaskoczyła mnie serpentyna (albo otumaniła własna głupota – niepotrzebne skreślić), że przez chwilę rozważałem, w które miejsce ściany (i jak) powinienem uderzyć. Na szczęście udało się zatrzymać. Niecały metr od betonu.
Od razu ze zjazdu wjechaliśmy do maleńkiej miejscowości, w której rzuciła się w oczy stacja kolejowa, zupełnie nie pasująca do całości, oraz kilka autokarów i olbrzymia ilość żydowskiej młodzieży. Rzucił się w oczy też początek podjazdu. Znowu z zaskoczenia, znowu stromo i… znowu Hipcia nie zdążyła przewachlować przełożeń na lekkie. Przymusowy krótki postój i ruszamy.
Jak zabawnie było patrzeć na zbocze, które pojawiało się po wschodniej stronie! Tam przecież przed chwilą byliśmy. I tą drogą zjeżdżaliśmy. A teraz znowu pniemy się w górę. Po co my sobie to robimy?! Nadal nie wiem, ale jest przyjemnie.
Część podjazdu poświęciłem na grzebanie po GPS-ie. Już wcześniej, jeszcze rano, sugerowałem zrobienie zakupów, ale odpowiedź mogła być tylko jedna „I co, będziesz wiózł to wszystko w górę”? A teraz zastanawiałem się, czy uda nam się gdziekolwiek zrobić zakupy. Albo, inaczej: czy wjedziemy chociaż do jakiejś miejscowości na tyle dużej, że mieliby tam sklep.
Serpentyny były świetne. I aż szkoda, że dość szybko się skończyły. Na przełęczy zaskoczyła zrobiona z żelastwa rzeźba dwójki motocyklistów. Tradycyjnie było tam również jezioro. Chwilę analizowaliśmy, czy czasem nie zrobić sobie odbitki na Obertalsee, ale uznaliśmy, że lepiej trzymać się planu.
Tym razem zjazd był łagodniejszy. Po drodze minęliśmy dwie tamy. Droga coraz bardziej i coraz częściej zaczęła wpadać w cień i robiło się coraz chłodniej, postanowiliśmy jednak zjeżdżać, by dojechać do jakiejkolwiek miejscowości. Wjechaliśmy. I jakimś cudem na kilka minut przed zamknięciem udało się nam zrobić zakupy w Volgu. Mimo, że Szwajcaria jest bardzo droga, Hipci udało się kupić wszystko co potrzeba i jeszcze trochę ponadto. Najważniejsze - czyli szwajcarski ser - i tak zostało kupione. Hipcia bowiem w każdym państwie przez które przejeżdżaliśmy musiała prócz lokalnego piwa kupować sobie coś „lokalnego”.
Teraz już zrobiło się przyjemnie. Mamy żarcie, więc mamy wszystko, czego nam potrzeba. Nie mamy ciepła. Delikatnie mówiąc, czekając na placyku wyposażonym w kamień do bulderowania i jakieś muzeum lotnictwa, począłem odczuwać lekki dyskomfort termiczny. Gdy spakowaliśmy i ruszyliśmy w dół, Hipcia skomentowała swój dyskomfort stwierdzeniem „Kurwa, ale mi zimno!”.
Droga miała prowadzić pięknym zjazdem prosto nad Brienzersee, z długim, płaskim fragmentem. Byliśmy przygotowani na tę ewentualność i bardzo szybko odbiliśmy w kierunku Grindenwaldu – była to opcja, którą mieliśmy sobie rozważyć. No i rozważyliśmy, w zasadze bez niepotrzebnego gadania.
Na dzień dobry dostaliśmy ostry podjazd dochodzący do 14% na wąskiej drodze przerzynającej strome zbocze, do tego z dużym ruchem lokalnym (i osobówki, i traktory). Nieco wyżej dojechaliśmy do miejscowości o uroczej nazwie „Zwirgi”, gdzie minęliśmy budynek elektrowni, rzuciliśmy okiem na samą wioskę, niewiarygodnie wręcz wbitą w strome zbocze i ruszyliśmy dalej.
Im bardziej słońce chowało się za górami, tym mniejszy był ruch. W końcu ograniczyło się to tylko do pojedynczych rolników wożących w przyczepce bydło.
Wjechaliśmy w las ponad którym wystawały potężne szczyty. I zrobiło się ciemno. Droga prowadziła po zboczu, czasem robiąc podwójne serpentynki i wrzucając nas tym samym kilkanaście metrów w górę. Co jakiś czas, bardzo sporadycznie, pojawiały się tablice z zasadami w tej okolicy, w tym z bardzo wyraźnie podkreślonym zakazem biwakowania. Nie mieliśmy żadnego zamiaru się tym przejmować. A nawet gdyby przyplątał się jakiś upierdliwy strażnik, to jesteśmy w stanie mu udowodnić, że my jesteśmy tu tylko przejazdem i nie przerywając jazdy dociągnąć choćby do Grindenwaldu. Choćby i do rana miało zejść, a niech siedzi i jedzie z nami: w końcu jechać wolno, nocować nie wolno.
Już zupełnie po ciemku dojechaliśmy pod „Hotel Rosenlaui”. Światła z hotelu unikaliśmy jak ognia, wyłączając chwilę wcześniej tylne lampki. Ruch już zupełnie zniknął, więc tylne stały się zbędne, zdradzały jedynie naszą pozycję. Przednie też stawały się zbędne, bo na niebo wyszedł księżyc, a kontury wysokich gór pięknie malowały się na ciemnym niebie.
Nagle z lewej strony zbocza ozwał się pojedynczy, długi ryk. Jedni twierdzą, że niedźwiedzie ryczą, inni, że jednak nie. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy to rykowisko, czy też jakiemuś misiowi ktoś na odcisk nadepnął. Ryki zaczęły się wzmagać, więc uznaliśmy, że to jelonki. Ale niepokój pozostał.
Po pokonaniu giętkiego szlabanu na drodze, który, jak uznaliśmy, był przeznaczony dla obcych samochodów, nagle zaatakowała nas siedemnastoprocentowa ścianka. Tuż za nią była kolejna, trzynastoprocentowa. Ten moment wybraliśmy na odpowiedni na szukanie miejsca na nocleg. O dziwo w stronym lesie udało się znaleźć coś odpowiedniego. Było nawet płasko. Ciepło też – całe cztery stopnie.
Wspominałem, gdzie się wybieramy? Przełęcz Św. Gotarda. Dziś zaczynamy od wyskrobania się na 2108 metrów powyżej poziomu moża.
Po drodze próbuję wyciągnąć z Hipci, ile tego bruku tam będzie – czy to będzie cały podjazd, czy jego fragmenty. Nagle tego typu informacje stały się istotne ze względu na pękniętą szprychę. Hipcia niestety nie była mi w stanie powiedzieć więcej, z wyjątkiem tego, że ktoś tam kiedyś pisał, że jest. Ten bruk, znaczy się.
Najciekawszy fragment podjazdu rozpoczął się w miejscowości Airolo, gdzie zrobiło się stromo. Na GPS-ie witała nas plątanina dróg – naszej, autostrady i kilku lokalny. Było spokojnie, bo cały ruch pojechał albo przez tunel, albo główną. Byliśmy tylko my, słońce i bruk. Tak, bruk. Ów pojawił się dość szybko i przez długi czas pozostawał w proporcjach 1:1 z asfaltem.
Cały podjazd dał mi dużo czasu na oglądanie widoków, bo brukowe kawałki przejeżdżałem dużo wolniej niż bym chciał i mógł, ze względu na to, żeby nie generować niepotrzebnych podskoków i niechcący nie pęc sobie kolejnej szprychy. Jedna wystarczy.
Droga wspinała się na zbocze przeplatając się z estakadami drogi dla samochodów. Dodatkowo pojawiały się a to dzikie skręty będące awaryjnymi zjazdami, a to prowadzące niemal pionowo w dół drogi dojazdowe do jakichś gospodarstw.
Główna droga w końcu zniknęła, przejeżdżając na zachodnią stronę zbocza. Nam został już tylko najbardziej klimatyczny kawałek, cały po bruku, z króciutkimi serpentynkami, przypominający mi (szczególnie w tym słońcu) obrazki z filmów z czasów Cesarstwa Rzymskiego. Przyjemnie patrzyło się na idealnie poukładane kamienie na ścianach i ładnie ułożone kamienie brukowe, wszystko na pewno po kolei, sztuka po sztuce. A podobno ułożenie dobrego bruku to też trudna sztuka.
Na drodze wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów, kilka motocykli i jeden cudak w samochodzie z początku XX wieku z odkrytym dachem i obowiązkowym strojem „z epoki”.
W końcu przełęcz. Jakże była inna od tego, co do tej pory przejechaliśmy. Jezioro, tak. Skały, tak. Ale do tego kupa ludzi, pomnik, muzeum, restauracja, wiele samochodów i główna droga, która tutaj właśnie łączyła się z naszą.
Niezbyt długo tu zabawiliśmy, tylko przez chwilę i dyskretnie śmiejąc się z rowerzysty, który tuż przed nami wywalił się idąc.
Bardzo szybko zaczęliśmy się szykować do zjazdu, który był tak prosty, że bez problemu wyciągnąłem rekordowe 76 km/h. Byłoby więcej, ale przede mną pojawił się parking z samochodem, który usiłował włączyć się do ruchu. Wolałem zwolnić, bo miałem już w oczach typowego Polaka, który na pewno zdąży się włączyć, bo to „panie tylko rower jedzie”. I raczej mógł nie przypuszczać, że ten rower zasuwa grubo powyżej 60 km/h.
W Hospentalu skręt w lewo i napis „Furkapass”. No to jedziemy. Rozgrzewkowy, prościutki fragment przez przyjemną dolinkę, możliwość nacieszenia oczu pięknymi widokami słonecznych zbocz i… czas zasuwać w górę. Musimy przecież wyjechać powyżej 2400 metrów!
Ruch, niestety, był duży, co na tych wąskich serpentynach nie należało do najprzyjemniejszych. Osobówki jeszcze by uszły, ale autokary i cały wojskowy – tak! - transport na ciężarówkach na pewno nie ucieszyły się z faktu, że blokujemy kompletnie całą drogę. W to wszystko z każdej możliwej strony wjeżdżały parady motocyklistów, jeżdżących, tradycyjnie, licznymi stadami. W jednym miejscu przewodnik innego z kolei stada (grupa czerwonych kabrioletów marki Ferrari) zatrzymał całą swoją grupę tylko po to, by nam pomachać i zrobić fotkę.
Jeden z przystanków na podjeździe poświęciliśmy na fotki w pobliżu znaku „James Bond Str.”. Faktycznie, to na tych serpentynach kręcono sceny z Goldfingera. Kiedyś to w filmach były pościgi, nie to co teraz.
W jednym miejscu robię bardzo szybki postój na dotankowanie wody. Wspominałem, że było ciepło? Było. Bardzo. Woda schodziła bardzo szybko. Drugi postój zrobiłem wyżej, gdy krótkie jednak serpentyny przeszły w coś w rodzaju łagodnego trawersu. Tam gdzieś wyprzedził nas jedyny tego dnia spotkany sakwiarz, a przy parkingu, który był parkingiem wejściowym dla turystów (albo dla wspinaczy) zatankowałem wodę z wodospadziku. Hipcia pojechała. Zerknąłem na licznik. Gdy ją dogoniłem, było już dwa kilometry dalej, a podjazd nie był wcale stromy.
Sama przełęcz zachwyciła. Jeziorko, widoki i wąska nitka drogi. Idealnie!
Czas jednak pędzić dalej, kolejne widoki czekają!
Zjazd najpierw był długi i prosty, później przeszedł w ostre serpentynki. Gdy stanęliśmy zrobić zdjęcie, Hipcia powiedziała wskazując na zbocze przed nami „Ty, no pa, ale podjazd.”. Faktycznie. Serpentyny wiły się pięknie i ostro, wrzynając się niewiarygodnie w strome zbocze. Ruszyliśmy. Kawałek dalej, na zakręcie, powiedziałem Hipci „No to zaraz tam będziemy”. Po sprawdzeniu mapy nie miałem bowiem wątpliwości – to był podjazd na Grimselpass (2165 m).
Zjazd był miejscami stromy. Raz tak zaskoczyła mnie serpentyna (albo otumaniła własna głupota – niepotrzebne skreślić), że przez chwilę rozważałem, w które miejsce ściany (i jak) powinienem uderzyć. Na szczęście udało się zatrzymać. Niecały metr od betonu.
Od razu ze zjazdu wjechaliśmy do maleńkiej miejscowości, w której rzuciła się w oczy stacja kolejowa, zupełnie nie pasująca do całości, oraz kilka autokarów i olbrzymia ilość żydowskiej młodzieży. Rzucił się w oczy też początek podjazdu. Znowu z zaskoczenia, znowu stromo i… znowu Hipcia nie zdążyła przewachlować przełożeń na lekkie. Przymusowy krótki postój i ruszamy.
Jak zabawnie było patrzeć na zbocze, które pojawiało się po wschodniej stronie! Tam przecież przed chwilą byliśmy. I tą drogą zjeżdżaliśmy. A teraz znowu pniemy się w górę. Po co my sobie to robimy?! Nadal nie wiem, ale jest przyjemnie.
Część podjazdu poświęciłem na grzebanie po GPS-ie. Już wcześniej, jeszcze rano, sugerowałem zrobienie zakupów, ale odpowiedź mogła być tylko jedna „I co, będziesz wiózł to wszystko w górę”? A teraz zastanawiałem się, czy uda nam się gdziekolwiek zrobić zakupy. Albo, inaczej: czy wjedziemy chociaż do jakiejś miejscowości na tyle dużej, że mieliby tam sklep.
Serpentyny były świetne. I aż szkoda, że dość szybko się skończyły. Na przełęczy zaskoczyła zrobiona z żelastwa rzeźba dwójki motocyklistów. Tradycyjnie było tam również jezioro. Chwilę analizowaliśmy, czy czasem nie zrobić sobie odbitki na Obertalsee, ale uznaliśmy, że lepiej trzymać się planu.
Tym razem zjazd był łagodniejszy. Po drodze minęliśmy dwie tamy. Droga coraz bardziej i coraz częściej zaczęła wpadać w cień i robiło się coraz chłodniej, postanowiliśmy jednak zjeżdżać, by dojechać do jakiejkolwiek miejscowości. Wjechaliśmy. I jakimś cudem na kilka minut przed zamknięciem udało się nam zrobić zakupy w Volgu. Mimo, że Szwajcaria jest bardzo droga, Hipci udało się kupić wszystko co potrzeba i jeszcze trochę ponadto. Najważniejsze - czyli szwajcarski ser - i tak zostało kupione. Hipcia bowiem w każdym państwie przez które przejeżdżaliśmy musiała prócz lokalnego piwa kupować sobie coś „lokalnego”.
Teraz już zrobiło się przyjemnie. Mamy żarcie, więc mamy wszystko, czego nam potrzeba. Nie mamy ciepła. Delikatnie mówiąc, czekając na placyku wyposażonym w kamień do bulderowania i jakieś muzeum lotnictwa, począłem odczuwać lekki dyskomfort termiczny. Gdy spakowaliśmy i ruszyliśmy w dół, Hipcia skomentowała swój dyskomfort stwierdzeniem „Kurwa, ale mi zimno!”.
Droga miała prowadzić pięknym zjazdem prosto nad Brienzersee, z długim, płaskim fragmentem. Byliśmy przygotowani na tę ewentualność i bardzo szybko odbiliśmy w kierunku Grindenwaldu – była to opcja, którą mieliśmy sobie rozważyć. No i rozważyliśmy, w zasadze bez niepotrzebnego gadania.
Na dzień dobry dostaliśmy ostry podjazd dochodzący do 14% na wąskiej drodze przerzynającej strome zbocze, do tego z dużym ruchem lokalnym (i osobówki, i traktory). Nieco wyżej dojechaliśmy do miejscowości o uroczej nazwie „Zwirgi”, gdzie minęliśmy budynek elektrowni, rzuciliśmy okiem na samą wioskę, niewiarygodnie wręcz wbitą w strome zbocze i ruszyliśmy dalej.
Im bardziej słońce chowało się za górami, tym mniejszy był ruch. W końcu ograniczyło się to tylko do pojedynczych rolników wożących w przyczepce bydło.
Wjechaliśmy w las ponad którym wystawały potężne szczyty. I zrobiło się ciemno. Droga prowadziła po zboczu, czasem robiąc podwójne serpentynki i wrzucając nas tym samym kilkanaście metrów w górę. Co jakiś czas, bardzo sporadycznie, pojawiały się tablice z zasadami w tej okolicy, w tym z bardzo wyraźnie podkreślonym zakazem biwakowania. Nie mieliśmy żadnego zamiaru się tym przejmować. A nawet gdyby przyplątał się jakiś upierdliwy strażnik, to jesteśmy w stanie mu udowodnić, że my jesteśmy tu tylko przejazdem i nie przerywając jazdy dociągnąć choćby do Grindenwaldu. Choćby i do rana miało zejść, a niech siedzi i jedzie z nami: w końcu jechać wolno, nocować nie wolno.
Już zupełnie po ciemku dojechaliśmy pod „Hotel Rosenlaui”. Światła z hotelu unikaliśmy jak ognia, wyłączając chwilę wcześniej tylne lampki. Ruch już zupełnie zniknął, więc tylne stały się zbędne, zdradzały jedynie naszą pozycję. Przednie też stawały się zbędne, bo na niebo wyszedł księżyc, a kontury wysokich gór pięknie malowały się na ciemnym niebie.
Nagle z lewej strony zbocza ozwał się pojedynczy, długi ryk. Jedni twierdzą, że niedźwiedzie ryczą, inni, że jednak nie. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy to rykowisko, czy też jakiemuś misiowi ktoś na odcisk nadepnął. Ryki zaczęły się wzmagać, więc uznaliśmy, że to jelonki. Ale niepokój pozostał.
Po pokonaniu giętkiego szlabanu na drodze, który, jak uznaliśmy, był przeznaczony dla obcych samochodów, nagle zaatakowała nas siedemnastoprocentowa ścianka. Tuż za nią była kolejna, trzynastoprocentowa. Ten moment wybraliśmy na odpowiedni na szukanie miejsca na nocleg. O dziwo w stronym lesie udało się znaleźć coś odpowiedniego. Było nawet płasko. Ciepło też – całe cztery stopnie.
- DST 130.76km
- Czas 12:01
- VAVG 10.88km/h
- Podjazdy 3954m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 19 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 8
W nocy do snu bujały nas dzwoneczki, które tłukły się przez calusieńką noc tak, jakby krowy wcale nie potrzebowały spać. Nie przeszkodziło nam to wcale wylegiwać się aż do 6:30. Gdy wyszliśmy… wróć: gdy ja wyszedłem, bo Hipcia jeszcze składała resztę rzeczy w namiocie, oczom mym ukazał się wspaniały widok. Szeroka przestrzeń przed oczami odcięta była przez masywne, posrebrzone śniegiem zbocza, trawy i wszystko dookoła, łącznie z namiotem i rowerami, pokryte było białym szronem. Jedna z krów pełniła wartę w pobliżu namiotu i gdy wyszedłem, niespiesznie poszła w swoją stronę.
W końcu jednak trzeba było się wziąć za robotę. Oszroniony namiot zgrubnie oskrobać, podobnie z rowerami, które tak jakby zmieniły lakier na dużo bardziej jasny. Ubrani już bardzo ciepło do zjazdu (Hipcia nawet założyła puchówkę) zjechaliśmy… kawałeczek. Bo tuż, tuż obok czekała na nas Umbralpass, którą „zdobyliśmy” bardzo niehonorowo, bo od tej łatwiejszej strony. W zasadzie było to kilka metrów po prawie płaskim. I w ten sposób na kilka metrów odwiedziliśmy Szwajcarię.
Nadszedł czas zjazdu. W jednym miejscu Hipcia krzyczy do mnie „uważaj, lód”. No ale skoro ona przejechała… bądźmy jednak ostrożni. Powoli, powolutku, tocząc się z jedną nogą wypiętą… Wydupcyłem się na jednym, maleńkim jęzorze lodu. Ale nikt nie widział, więc się nie liczy.
Ruszamy więc. Ruch tylko w kierunku przeciwnym nam, droga prowadząca pięknym zboczem, przez bardzo ładne „gallerie”, częściowo wykute w skale. Pojawiają się nartorolkarze i pierwsi szosowcy, sunący dziarsko pod górę. Widać, że to niedziela, ilość rowerzystów zdaje się rosnąć wykładniczo wraz ze wzrostem godziny, a przecież jest jeszcze bardzo wcześnie.
Zjazd zrekompensował nam wczorajszego wczorajszy brak widoku na słynne serpentyny na Stelvio. Oto bowiem przed nami ukazała się ściana serpentyn prowadzących w dół…
Zjeżdżamy do Borgio, z zaskoczenia wjeżdżając z brązowych, górskich traw w nasyconą zieleń drzew miasteczka. Skręcamy w kierunku przełęczy Gavia – czyli podjazd na 2621 metrów.
Wystarczy jedna chwila na zdjęcie rękawiczek, a Hipcia mi odjeżdża. W napotkanej po chwili bardzo ładnej wioseczce, w której zostałem zrobić kilka fotek wąskich, brukowanych uliczek, przystanąłem i to przyklepało mój odstęp. Od tego miejsca jechałem sam prawie godzinę, wypatrując Jej Wysokości za każdym zakrętem. Oczywiście poczekanie na mnie nie wchodziło w grę, zatrzymała się dopiero wtedy, gdy zrobiła się głodna. Teraz już wiadomo, czemu nie daję jej jedzenia na drogę.
Zdjęliśmy z siebie trochę ciuchów (bo robiło się upalnie, zresztą jechaliśmy pod górę) i ruszyliśmy dalej w górę. Droga zaczęła się robić coraz bardziej przyjemna i ładna. Widoki były kapitalne, bezchmurne niebo, dokoła strzeliste góry, wszędzie zielono i cicho. Samochodów praktycznie nie było, a powoli zaczynała się masa krytyczna: „Ciao!” i „Salut!” rozlegały co chwilę za naszymi ramionami, a wyprzedzający nas kolarze prezentowali się dużo gorzej, niż ich austriaccy koledzy. Nie brakło, oczywiście, takich ubranych pr0 od stóp do głów, ale głównie dominował ubiór w stylu „miałem pod ręką, to założyłem” – czyli idealnie pasowali do nas. My za to, z naszymi sakwami i trekkingami, zdecydowanie nie pasowaliśmy do ściśle szosowego towarzystwa.
Łagodny początkowo podjazd, po wyjeździe poza poziom lasu, zaczął z czasem trzymać syte 10%.
Przy okazji kolejnych fotek Hipcia odjechała mi znowu, tym razem nie musiałem gonić, bo wsiadłem jakiemuś starszemu kolarzowi na koło. Gdy dotarłem, jąłem ją podpuszczać, by się tu trochę poganiać z nimi, bo wszyscy nas wyprzedzają. Była niechętna, ale do czasu, gdy powiedziałem jej, że „patrz, nawet dziewczyny Cię wyprzedzają”. Ruszyła tak z kopyta, że o mały włos, a nie złapałbym koła. Momentalnie połknęliśmy jeden kilkuosobowy peletonik, kątem oka zauważam, że kilku z nich wyrywa się i próbuje wskoczyć za nas… nie udaje mu się. Łykamy jeszcze dwóch, z których jeden jest gotów i wiezie się za nami. Trzymamy tempo, gdy robi się płasko, kolega z tyłu wyskakuje i objeżdża nas bez trudu. Wylatujemy na przełęcz i jest! Zwycięstwo!
Na przełęczy stoi wielka, dmuchana „meta”, do tego jest tam sporo pamiątek, nawet plakaty w kolarskim klimacie. Każda miejscówka w zasięgu wzroku zajęta jest przez kolarza, każdy człowiek , którego widzimy, porusza się w obcisłym trykocie, przy obrodzeniach, o znaki i kamienie oparta jest niezliczona ilość szosówek.
Po chwili dowiadujemy się, po co ta meta: w akompaniamencie sporych oklasków wjeżdża tam dziewczyna, za którą jedzie auto serwisowe. Witana jest chlebem i solą przez pracownika pobliskiej restauracji (chyba było to ciasto i banan), ubiera się i błyskawicznie zjeżdża. O co chodzi – nie próbowałem się dowiadywać.
Bierzemy kilka łyków Coli, przy okazji pytam Hipci, dlaczego zaczęła sprint dobre trzy kilometry przed przełęczą. „A bo ja myślałam, że to już za tym zakrętem”.
Ubieramy się i suniemy na dół. Koleżanka, która startowała, jest już małą kropeczką, dobre dwa kilometry od nas. Na zjeździe mamy piękne widoki, ale nie ma jak się nimi cieszyć, zjazd jest bardzo ostry, do tego wąska droga pozbawiona barierek, więc trzeba uważać. Mimo to trzeba się zatrzymać na jakieś zdjęcie, zwłaszcza że malowniczo wyglądają zakreślone na zboczach cienie chmur leniwie płynących bo niebie. Ze dwa razy staję też, sprawdzić, czy od solidnego hamowania za chwilę nie zostanę pozbawiony przedniej obręczy. Nadal jest cieplutka, ale odczekuję kilka chwil na wszelki wypadek.
W końcu zjazd przechodzi w coś łagodniejszego. Kończą się serpentyny wjeżdżamy w las a następnie do jakieś miejscowości, gdzie pokonując standardowe kurewsko strome miejscowe podjazdy rozpoczynamy trawers zbocza prowadzący lekko pod górę. Ruchu nie ma, mijamy jednego kolarza, który ubrany po cywilnemu i uśmiechnięty od ucha do ucha macha do nas pokazując okejkę. I od razu człowiekowi lepiej się jedzie.
Nadchodzi duża miejscowość o nazwie Aprica. Już z daleka wyglądało, jakby tam się szykowała przełączka i faktycznie, jakieś maleństwo tu jest (1176 m). Ale nie byle jakie maleństwo, nad drogą jest duży napis, z którego można wyczytać, że Giro d’Italia i jakieś tam jeszcze inne wyrazy. Nie zdążyłem zauważyć.
Z głównego zjazdu z przełęczy odbijamy w jakąś wąziutką dróżkę prowadzącą stromym zboczem, asfalt tu jest, ale pamięta chyba czasy Garibaldiego. Wjeżdżamy w jakieś sady, kradniemy kilka jabłek na zapas i robimy w Tirano ostatnie zakupy we Włoszech, parkując pod Lidlem. W końcu trzeba zrobić zakupy dzisiaj, bo nie wiadomo czy w Szwajcarii sklepy wzorem Austrii nie są czasem nieczynne.
Hipcia idzie do sklepu, a ja siedzę. Nudzę się. W końcu decyduję się sprawdzić okładziny Hipci, demontuję koło, ale te wyglądają na „jeszcze dadzą radę”. No to jak tak, to nie ma co na siłę wymieniać. W końcu po długiej chwili wpatrywania się w mniejszości narodowe (w tym miejscu mieszkało bardzo dużo osób o innej niż nasza karnacji) i ich stroje, Jej Wysokość zaszczyciła mnie swą obecnością. Swą obecnością i dwóch olbrzymich toreb. To były chyba największe zakupy, jakie zrobiliśmy na tej wyprawie. Hipcia wykupiła chyba wszystkie możliwe i zresztą smakujące tak samo wariacje wypieków z czekoladą, których we włoskich sklepach było pełno: standardowe croissanty, bułeczki, tarty i inne cuda, oczywiście pakowane w potężnych, zbiorczych opakowaniach, po 10 sztuk. Gdy załadowałem to wszystko na rowery, czułem, jak oba stękają.
Stęknąłem i ja, ruszając z miejsca, bo zaczęło się zauważalnie ciężej jechać. A do tego dostaliśmy w prezencie podjazd, więc jazda zaczęła lecieć jak krew z nosa. A jeszcze dzisiaj czekał nas podjazd na Passo Berenina.
Kontrola graniczna przy wjeździe do Szwajcarii była symboliczna. Znudzony, stojący na środku strażnik popatrzył na nas i machnął dłonią, żebyśmy przejeżdżali.
Było już ku wieczorowi, chmury zasnuły niebo. W przeciwnym kierunku, w stronę Włoch, ogromny ruch, w naszą stronę – raczej symboliczny. Trochę flag Szwajcarii, ktoś miał mały helikopter w ogródku, tory kolejowe prowadzące środkiem wioski, przez asfalt – ot, standard w cywilizowanym świecie.
Gdy opuściliśmy już bardziej zabudowane tereny, zrobiło się szaro. Jechaliśmy jeszcze kawałek, ale gdy kolejna osoba wskazała nam, że jedziemy bez świateł, uznaliśmy, że tutaj podchodzi się do kwestii oświetlenia bardziej rygorystycznie, niż w innych miejscach i włączyliśmy je czym prędzej. Nie, żebyśmy byli niewidoczni, ale denerwuje mnie dźwięk klaksonu.
Chwilę później znowu musieliśmy się zatrzymać. Zaczęło padać, a gdy skończyliśmy zakładać kurtki, zaczęło lać. A potem solidnie wiać. Na razie mieliśmy na sobie tylko kurtki, ale gdy kawałek dalej wiatr zaczął nas przestawiać tam i z powrotem po jezdni, a do tego deszcz dzięki temu zaczął padać poziomo, uznaliśmy, że nadeszła pora na założenie spodni.
I w tym momencie, gdy staliśmy na poboczu i mocowaliśmy się z ortalionem, zatrzymał się samochód. Zapytano nas, czy wszystko w porządku, a potem odradzono nam dalsza drogę, bo tam gdzieś wyżej wiatr szaleje, śnieg pada i ogólnie koniec świata. Wymieniliśmy ze sobą kilka zdań i uznaliśmy, że śnieg jest nieistotny, ale skoro wieje, to powyżej poziomu lasu możemy mieć żagiel z namiotu, spore problemy z rozstawieniem tegoż i nieprzespaną noc wzbogaconą łopotaniem szmat.
Odwróciłem się więc plecami do drogi i wszedłem w las. Hipcia poszła kawałek dalej. Po chwili spotkaliśmy się gdzieś w terenie, znaleźliśmy nawet wygodne miejsce w niewielkim zagłębieniu. Plusem tego miejsca było to, że tam akurat nic nie wiało, więc namiot rozłożył się zupełnie spokojnie, wewnątrz też było cicho, można było spokojnie wypocząć przed wyprawą w ośnieżone połacie gór, które miały nas przecież czekać wyżej.
W końcu jednak trzeba było się wziąć za robotę. Oszroniony namiot zgrubnie oskrobać, podobnie z rowerami, które tak jakby zmieniły lakier na dużo bardziej jasny. Ubrani już bardzo ciepło do zjazdu (Hipcia nawet założyła puchówkę) zjechaliśmy… kawałeczek. Bo tuż, tuż obok czekała na nas Umbralpass, którą „zdobyliśmy” bardzo niehonorowo, bo od tej łatwiejszej strony. W zasadzie było to kilka metrów po prawie płaskim. I w ten sposób na kilka metrów odwiedziliśmy Szwajcarię.
Nadszedł czas zjazdu. W jednym miejscu Hipcia krzyczy do mnie „uważaj, lód”. No ale skoro ona przejechała… bądźmy jednak ostrożni. Powoli, powolutku, tocząc się z jedną nogą wypiętą… Wydupcyłem się na jednym, maleńkim jęzorze lodu. Ale nikt nie widział, więc się nie liczy.
Ruszamy więc. Ruch tylko w kierunku przeciwnym nam, droga prowadząca pięknym zboczem, przez bardzo ładne „gallerie”, częściowo wykute w skale. Pojawiają się nartorolkarze i pierwsi szosowcy, sunący dziarsko pod górę. Widać, że to niedziela, ilość rowerzystów zdaje się rosnąć wykładniczo wraz ze wzrostem godziny, a przecież jest jeszcze bardzo wcześnie.
Zjazd zrekompensował nam wczorajszego wczorajszy brak widoku na słynne serpentyny na Stelvio. Oto bowiem przed nami ukazała się ściana serpentyn prowadzących w dół…
Zjeżdżamy do Borgio, z zaskoczenia wjeżdżając z brązowych, górskich traw w nasyconą zieleń drzew miasteczka. Skręcamy w kierunku przełęczy Gavia – czyli podjazd na 2621 metrów.
Wystarczy jedna chwila na zdjęcie rękawiczek, a Hipcia mi odjeżdża. W napotkanej po chwili bardzo ładnej wioseczce, w której zostałem zrobić kilka fotek wąskich, brukowanych uliczek, przystanąłem i to przyklepało mój odstęp. Od tego miejsca jechałem sam prawie godzinę, wypatrując Jej Wysokości za każdym zakrętem. Oczywiście poczekanie na mnie nie wchodziło w grę, zatrzymała się dopiero wtedy, gdy zrobiła się głodna. Teraz już wiadomo, czemu nie daję jej jedzenia na drogę.
Zdjęliśmy z siebie trochę ciuchów (bo robiło się upalnie, zresztą jechaliśmy pod górę) i ruszyliśmy dalej w górę. Droga zaczęła się robić coraz bardziej przyjemna i ładna. Widoki były kapitalne, bezchmurne niebo, dokoła strzeliste góry, wszędzie zielono i cicho. Samochodów praktycznie nie było, a powoli zaczynała się masa krytyczna: „Ciao!” i „Salut!” rozlegały co chwilę za naszymi ramionami, a wyprzedzający nas kolarze prezentowali się dużo gorzej, niż ich austriaccy koledzy. Nie brakło, oczywiście, takich ubranych pr0 od stóp do głów, ale głównie dominował ubiór w stylu „miałem pod ręką, to założyłem” – czyli idealnie pasowali do nas. My za to, z naszymi sakwami i trekkingami, zdecydowanie nie pasowaliśmy do ściśle szosowego towarzystwa.
Łagodny początkowo podjazd, po wyjeździe poza poziom lasu, zaczął z czasem trzymać syte 10%.
Przy okazji kolejnych fotek Hipcia odjechała mi znowu, tym razem nie musiałem gonić, bo wsiadłem jakiemuś starszemu kolarzowi na koło. Gdy dotarłem, jąłem ją podpuszczać, by się tu trochę poganiać z nimi, bo wszyscy nas wyprzedzają. Była niechętna, ale do czasu, gdy powiedziałem jej, że „patrz, nawet dziewczyny Cię wyprzedzają”. Ruszyła tak z kopyta, że o mały włos, a nie złapałbym koła. Momentalnie połknęliśmy jeden kilkuosobowy peletonik, kątem oka zauważam, że kilku z nich wyrywa się i próbuje wskoczyć za nas… nie udaje mu się. Łykamy jeszcze dwóch, z których jeden jest gotów i wiezie się za nami. Trzymamy tempo, gdy robi się płasko, kolega z tyłu wyskakuje i objeżdża nas bez trudu. Wylatujemy na przełęcz i jest! Zwycięstwo!
Na przełęczy stoi wielka, dmuchana „meta”, do tego jest tam sporo pamiątek, nawet plakaty w kolarskim klimacie. Każda miejscówka w zasięgu wzroku zajęta jest przez kolarza, każdy człowiek , którego widzimy, porusza się w obcisłym trykocie, przy obrodzeniach, o znaki i kamienie oparta jest niezliczona ilość szosówek.
Po chwili dowiadujemy się, po co ta meta: w akompaniamencie sporych oklasków wjeżdża tam dziewczyna, za którą jedzie auto serwisowe. Witana jest chlebem i solą przez pracownika pobliskiej restauracji (chyba było to ciasto i banan), ubiera się i błyskawicznie zjeżdża. O co chodzi – nie próbowałem się dowiadywać.
Bierzemy kilka łyków Coli, przy okazji pytam Hipci, dlaczego zaczęła sprint dobre trzy kilometry przed przełęczą. „A bo ja myślałam, że to już za tym zakrętem”.
Ubieramy się i suniemy na dół. Koleżanka, która startowała, jest już małą kropeczką, dobre dwa kilometry od nas. Na zjeździe mamy piękne widoki, ale nie ma jak się nimi cieszyć, zjazd jest bardzo ostry, do tego wąska droga pozbawiona barierek, więc trzeba uważać. Mimo to trzeba się zatrzymać na jakieś zdjęcie, zwłaszcza że malowniczo wyglądają zakreślone na zboczach cienie chmur leniwie płynących bo niebie. Ze dwa razy staję też, sprawdzić, czy od solidnego hamowania za chwilę nie zostanę pozbawiony przedniej obręczy. Nadal jest cieplutka, ale odczekuję kilka chwil na wszelki wypadek.
W końcu zjazd przechodzi w coś łagodniejszego. Kończą się serpentyny wjeżdżamy w las a następnie do jakieś miejscowości, gdzie pokonując standardowe kurewsko strome miejscowe podjazdy rozpoczynamy trawers zbocza prowadzący lekko pod górę. Ruchu nie ma, mijamy jednego kolarza, który ubrany po cywilnemu i uśmiechnięty od ucha do ucha macha do nas pokazując okejkę. I od razu człowiekowi lepiej się jedzie.
Nadchodzi duża miejscowość o nazwie Aprica. Już z daleka wyglądało, jakby tam się szykowała przełączka i faktycznie, jakieś maleństwo tu jest (1176 m). Ale nie byle jakie maleństwo, nad drogą jest duży napis, z którego można wyczytać, że Giro d’Italia i jakieś tam jeszcze inne wyrazy. Nie zdążyłem zauważyć.
Z głównego zjazdu z przełęczy odbijamy w jakąś wąziutką dróżkę prowadzącą stromym zboczem, asfalt tu jest, ale pamięta chyba czasy Garibaldiego. Wjeżdżamy w jakieś sady, kradniemy kilka jabłek na zapas i robimy w Tirano ostatnie zakupy we Włoszech, parkując pod Lidlem. W końcu trzeba zrobić zakupy dzisiaj, bo nie wiadomo czy w Szwajcarii sklepy wzorem Austrii nie są czasem nieczynne.
Hipcia idzie do sklepu, a ja siedzę. Nudzę się. W końcu decyduję się sprawdzić okładziny Hipci, demontuję koło, ale te wyglądają na „jeszcze dadzą radę”. No to jak tak, to nie ma co na siłę wymieniać. W końcu po długiej chwili wpatrywania się w mniejszości narodowe (w tym miejscu mieszkało bardzo dużo osób o innej niż nasza karnacji) i ich stroje, Jej Wysokość zaszczyciła mnie swą obecnością. Swą obecnością i dwóch olbrzymich toreb. To były chyba największe zakupy, jakie zrobiliśmy na tej wyprawie. Hipcia wykupiła chyba wszystkie możliwe i zresztą smakujące tak samo wariacje wypieków z czekoladą, których we włoskich sklepach było pełno: standardowe croissanty, bułeczki, tarty i inne cuda, oczywiście pakowane w potężnych, zbiorczych opakowaniach, po 10 sztuk. Gdy załadowałem to wszystko na rowery, czułem, jak oba stękają.
Stęknąłem i ja, ruszając z miejsca, bo zaczęło się zauważalnie ciężej jechać. A do tego dostaliśmy w prezencie podjazd, więc jazda zaczęła lecieć jak krew z nosa. A jeszcze dzisiaj czekał nas podjazd na Passo Berenina.
Kontrola graniczna przy wjeździe do Szwajcarii była symboliczna. Znudzony, stojący na środku strażnik popatrzył na nas i machnął dłonią, żebyśmy przejeżdżali.
Było już ku wieczorowi, chmury zasnuły niebo. W przeciwnym kierunku, w stronę Włoch, ogromny ruch, w naszą stronę – raczej symboliczny. Trochę flag Szwajcarii, ktoś miał mały helikopter w ogródku, tory kolejowe prowadzące środkiem wioski, przez asfalt – ot, standard w cywilizowanym świecie.
Gdy opuściliśmy już bardziej zabudowane tereny, zrobiło się szaro. Jechaliśmy jeszcze kawałek, ale gdy kolejna osoba wskazała nam, że jedziemy bez świateł, uznaliśmy, że tutaj podchodzi się do kwestii oświetlenia bardziej rygorystycznie, niż w innych miejscach i włączyliśmy je czym prędzej. Nie, żebyśmy byli niewidoczni, ale denerwuje mnie dźwięk klaksonu.
Chwilę później znowu musieliśmy się zatrzymać. Zaczęło padać, a gdy skończyliśmy zakładać kurtki, zaczęło lać. A potem solidnie wiać. Na razie mieliśmy na sobie tylko kurtki, ale gdy kawałek dalej wiatr zaczął nas przestawiać tam i z powrotem po jezdni, a do tego deszcz dzięki temu zaczął padać poziomo, uznaliśmy, że nadeszła pora na założenie spodni.
I w tym momencie, gdy staliśmy na poboczu i mocowaliśmy się z ortalionem, zatrzymał się samochód. Zapytano nas, czy wszystko w porządku, a potem odradzono nam dalsza drogę, bo tam gdzieś wyżej wiatr szaleje, śnieg pada i ogólnie koniec świata. Wymieniliśmy ze sobą kilka zdań i uznaliśmy, że śnieg jest nieistotny, ale skoro wieje, to powyżej poziomu lasu możemy mieć żagiel z namiotu, spore problemy z rozstawieniem tegoż i nieprzespaną noc wzbogaconą łopotaniem szmat.
Odwróciłem się więc plecami do drogi i wszedłem w las. Hipcia poszła kawałek dalej. Po chwili spotkaliśmy się gdzieś w terenie, znaleźliśmy nawet wygodne miejsce w niewielkim zagłębieniu. Plusem tego miejsca było to, że tam akurat nic nie wiało, więc namiot rozłożył się zupełnie spokojnie, wewnątrz też było cicho, można było spokojnie wypocząć przed wyprawą w ośnieżone połacie gór, które miały nas przecież czekać wyżej.
- DST 142.57km
- Czas 10:39
- VAVG 13.39km/h
- Podjazdy 3233m
- Sprzęt Zenon
Piątek, 18 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 7
Poranek rozpoczął się od dźwięku przejeżdżającej ciężarówki. Gruntówka, przy której się rozbiliśmy, w nocy sprawiała wrażenie opuszczonej – kto w końcu miałby interes, żeby wyjeżdżać rano tak wysoko i po tak stromym zboczu? Okazało się, że nie jeden i nie dwóch ma w tym swoje plany. Pierwsza ciężarówka nas zbudziła, drugą przyuważyłem przez rozsunięty namiot. Trzecia przejechała, gdy już się zwijaliśmy.
Nie trzeba było się nigdzie spieszyć. Powietrze przesycone było wilgotnym zapachem iglastego lasu, słońce nieśmiało wygląda i zaprasza do spędzenia całego dnia na zewnątrz. Najwięcej trudu zajął zjazd po wilgotnych, mokrych kamykach. A potem to już – wiadomo – ruszamy w górę.
Passo Costalunga okazała się być taką przełęczą, że żeby do niej dojechać, trzeba było zrobić niewielki zjazd po długim trawersie. Dzisiaj zaczęliśmy od trochę niższej, niż wczoraj zdobyczy: 1753 m. Później jednak było jeszcze przyjemniej – dostaliśmy kawał prostego, równego zjazdu, na którym można było walić prosto przed siebie, nie zastanawiając się nad niczym.
Na głównej drodze pokonaliśmy kawałek w kierunku Passo Lavaze. Dziwiło mnie to bardzo, bo przełęcz, do której teraz zmierzaliśmy, miałem oznaczoną jako „Deutschhofen”. Po chwili wspinaczki wszystko się wyjaśniło: na przełęcz droga prowadzi w lewo, a my zasuwamy w prawo. Na samym początku uprzejmie przepuszczamy jeszcze ciężarówkę, która miała problem z rozpędzeniem się i nie chcieliśmy jej przeszkadzać. Później już zaczynamy się wspinać, nieliczne chmury powoli znikają, a już przy samej przełęczy wita nas widok nasyconej zieleni i pięknych wzgórz, prawie jak żywcem zdartych ze słynnej, windowsowej tapety.
Prawie udało się rozpocząć zjazd, ale bardzo szybko zatrzymałem się na jednym ze skrzyżowań, by dokładnie się przyjrzeć mapie. Głupio byłoby w końcu wracać kawał drogi pod górę. Gdy ustaliliśmy już, którędy trzeba zjeżdżać, zaczęliśmy zasuwać prosto przed siebie. Olaliśmy kilka zbędnych wahadeł, po długim trawersie zbocza stromymi serpentynami zacienionym, lesistym zboczem zjechaliśmy na dno szerokiej doliny. No i tu zrobiło się ładniej!
Temperatura momentalnie wzrosła do ponad 30 stopni, do tego słońce zaczęło naprawdę mocno grzać. Po obu stronach strome zbocza, przy drodze, tkwiły niekończące się sady z jabłoniami i winogronami poprzetykane kilkoma typowo południowymi miejscowościami, przed nami kawał równej drogi w kierunku Bolzano. Na widok takiego idealnie płaskiego fragmentu przypomniała mi się dolina którą rok wcześniej opuszczaliśmy Albanię. Tam też było tak ładnie.
Droga prowadzi cały czas prawym zboczem, czasami pojawiają się znaki zakazu, wtedy grzecznie jedziemy przez centrum jakiejś miejscowości. W końcu trafiamy na dużą, kilkupasową ulicę i wielki napis „Bolzano”. A kawałek dalej inny, nieco mniejszy, z informacją o tym, ze miasto jest „Cyclist friendly”.
No to, kurwa, było.
Zaczęło się od gównianych DDR, które się łączyły, urywały, skręcały bezmyślnietak, że pierwsze z brzegu polskie miasteczko ma w tym więcej sensu. Dojechaliśmy gdzieś, gdzie przywitał nas zakaz wjazdu, skręciłem wobec tego w coś, co wyglądało jako droga techniczna. Tam też pojawił się zakaz, ale przemyślnie, dopiero po kilkuset metrach. Jechaliśmy więc dalej na wprost, wyjeżdżając na drogę bez zakazu, która po kilku metrach przeszła w drogę… z zakazem.
I wtedy stwierdziłem, że mam dość tego zasranego chaosu. Skrzyżowanie, na którym chciałem skręcić w prawo, miałem w zasięgu wzroku, więc w towarzystwie wszystkich włoskich kierowców machających kończynami i krzyczących „no, no, no, bici no!”, wjechaliśmy na pas, przejechaliśmy te zakichane kilkaset metrów i skręciliśmy w prawo. Tam nagle wyrosła DDR (zakazu oczywiście nie było), na którą wsiedliśmy, by na kolejnym skrzyżowaniu zorientować się, że DDR jedzie w prawo, w krzaki. Za skrzyżowaniem DDR nie było, pojechaliśmy więc prosto, jezdnią. Za kolejnym skrzyżowaniem znowu pojawiła się DDR, którą już olaliśmy, bo po jaką cholerę było marnować czas na to barachło?!
W tym momencie, jak na żądanie, jakiś spalony na brąz i wyżelowany maczolatino musiał zatrąbić przejeżdżając obok i wymachując kończynami. Odmachałem mu również, najdłuższym z palców dłoni (żeby wyraźnie go widział).
Kawałek dalej pojawiła się nadzieja, bo zabudowania poczęły robić się coraz rzadsze, droga coraz bardziej wyglądała na wylotówkę z przyjaznego rowerzystom miasta, więc można było zakładać, że wkrótce będziemy mieli święty spokój. W tym momencie, na pocieszenie, wyrósł nam Spar. Zrobiliśmy tam zakupy, najedliśmy się pączków i ruszyliśmy przed siebie, byle dalej, byle szybciej.
Opuszczając Bolzano zauważyliśmy bardzo wiele czarnoskórych osób na rowerach. Prawie jak masa krytyczna. Do tego wszyscy jechali w „swoich”, kolorowych strojach. Fajnie to wyglądało.
W końcu z dala od miasta zaczęło się robić spokojnie. Ruch się lekko zmniejszył (bez przesady, ale jednak), droga zaczęła prowadzić lekko w dół, nawet wiatr w plecy nie zawiał. Wcale mi to nie przeszkadzało wyrażać wszem i wobec swojej opinii o Bolzano i ichniej „bike friendly” polityce.
Powoli zmierzaliśmy w kierunku Merano. Tuż przed miejscowością wyrosła autostrada, a my skręciliśmy w kierunku drugiego brzegu doliny, robiąc dość stromy podjazd. Na tymże wyprzedziła nas bez trudu młoda dziewczyna. Po chwili zorientowałem się, że miała elektryczny rower.
Droga pięła się wzdłuż torów, wzdłuż nich również zjechaliśmy do głównej. Tam stanęliśmy na skrzyżowaniu, gdzie czekaliśmy i czekaliśmy na to, aż będzie można włączyć się do ruchu. Gdy już prawie miałem skoczyć na drugą stronę, Hipcia krzyknęła żebym stał. Zakaz. Bo za zakazem był tunel.
Przeszliśmy przez jezdnię (grzecznie, przez przejście dla pieszych), po czym zatopiłem się w analizie GPS-a. Wyszło mi, że jednak jakoś bokiem uda się dojechać do głównej, w miejscu, gdzie nie będzie innej opcji niż jazda główną. Wtedy to nas chyba tamtędy puszczą. A przynajmniej nie będzie mnie to już obchodziło.
Zjechaliśmy w dół, na samo dno doliny i po chwili wylądowaliśmy na wąskiej dróżce między sadami. Trochę pracowników wszędzie się kręciło (fajne mają te wąziutkie traktorki, idealnie dopasowane do wąziutkich, wyasfaltowanych uliczek między sadami), ale dwa jabłka udało nam się podprowadzić. Chrupiąc je turlaliśmy się dalej, kilka razy stając na sprawdzenie dalszej drogi. Niestety, konieczne było ponowne wturlanie się w górę w kierunku głównej. I wreszcie pozwolono nam po niej pojechać. Już za morderczym tunelem.
Droga prowadziła lekko pod górę. Początkowo zaatakował nas bardzo duży ruch (klika razy musieliśmy nawet wyprzedzać korek z uwagi na światła). Jednak im bardziej oddalaliśmy się od Meran, tym bardziejmalał, choć dalej droga była bardzo ruchliwa. Kilka razy musieliśmy się przebijać przez miasteczka ze względu na „obwodnice” z zakazami i kolejnym tunelem-mordercą, ze dwa razy musiałem pozdrowić dwóch kierowców (Niemca i Szwajcara), których najwyraźniej poirytował fakt, że nie mogą nas wyprzedzić.
W końcu pokonaliśmy „Passo di Arbol” (nazwałem ją tak, bo była cała pokryta sadami jabłkowymi) i po niewielkim zjeździe na rondzie prawie skręciliśmy w lewo. Prawie, bo zepchnął mnie z niego TIR. Zawróciliśmy i w końcu jechaliśmy już dużo mniej ruchliwą droga w kierunku Stelvio.
Na samym dole wskoczyliśmy jeszcze do otwartego sklepu na ostanie zakupy i rozpoczęliśmy wieczorną wspinaczkę. Z początku jeszcze minęło nas kilku szosowców zjeżdżających w dół, a potem… nastała cisza. Czasem była ona naruszana przez pojedyncze samochody (załoga jednego z nich nawet nas dopingowała). Zaczęło się robić szaro. Jechaliśmy sami. Rzadko chyba ktoś ma okazję robić Stelvio zupełnie samemu, a nam się ta sztuka udała.
Zmrok zapadał powoli. Widoki też robiły się coraz ciemniejsze, ale zyski z zupełnego spokoju na podjeździe w zupełności kompensowały straty związane z tym, że od chwili widzimy tylko kontury gór, nitkę asfaltu i wyraźne znaki określające numer zakrętu.
Wraz z zachodem słońca zrobiło się momentalnie chłodno. Chłód potęgowała również wilgoć ze strumyka wzdłuż którego jechaliśmy. Krótka przerwa na ubranie i witamy, dobry wieczór . Przed nami serpentyny. Krótkie i przyjemne. Do pokonania jedynie kilkadziesiąt takich.
W górze majaczyły jakieś budynki, które stawały się coraz większe i większe. W końcu, około północy, wjechaliśmy między nie.
Wszystko spało. Kilka hoteli i innych zabudowań, wszystko niezbyt ładne, szare i śpiące o tej porze. Stopni zero. Metrów 2757. Wysoko. Ubraliśmy się cieplej, w niewyraźnym świetle latarni zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i zjechaliśmy około dwustu metrów w pionie, do pierwszego miejsca, które nadawało się na nocleg.
Była to duża polana, odgrodzona drewnianym ogrodzeniem, z pojedynczymi, drewnianymi ławami i stołami. Góry majaczyły dookoła, ciemne kontury cicho zatapiały się w ciemności nocy, zakłócanej tylko przez dzwonki pasącego się opodal stada krów. Rozbiliśmy namiot, wybierając miejsce tak, by krowy nie miały łatwego podejścia do nas. Pod karimatę podłożyliśmy folię NRC, bo nie zapowiadało się na to, żeby miało być nam tej nocy za ciepło.
Nie trzeba było się nigdzie spieszyć. Powietrze przesycone było wilgotnym zapachem iglastego lasu, słońce nieśmiało wygląda i zaprasza do spędzenia całego dnia na zewnątrz. Najwięcej trudu zajął zjazd po wilgotnych, mokrych kamykach. A potem to już – wiadomo – ruszamy w górę.
Passo Costalunga okazała się być taką przełęczą, że żeby do niej dojechać, trzeba było zrobić niewielki zjazd po długim trawersie. Dzisiaj zaczęliśmy od trochę niższej, niż wczoraj zdobyczy: 1753 m. Później jednak było jeszcze przyjemniej – dostaliśmy kawał prostego, równego zjazdu, na którym można było walić prosto przed siebie, nie zastanawiając się nad niczym.
Na głównej drodze pokonaliśmy kawałek w kierunku Passo Lavaze. Dziwiło mnie to bardzo, bo przełęcz, do której teraz zmierzaliśmy, miałem oznaczoną jako „Deutschhofen”. Po chwili wspinaczki wszystko się wyjaśniło: na przełęcz droga prowadzi w lewo, a my zasuwamy w prawo. Na samym początku uprzejmie przepuszczamy jeszcze ciężarówkę, która miała problem z rozpędzeniem się i nie chcieliśmy jej przeszkadzać. Później już zaczynamy się wspinać, nieliczne chmury powoli znikają, a już przy samej przełęczy wita nas widok nasyconej zieleni i pięknych wzgórz, prawie jak żywcem zdartych ze słynnej, windowsowej tapety.
Prawie udało się rozpocząć zjazd, ale bardzo szybko zatrzymałem się na jednym ze skrzyżowań, by dokładnie się przyjrzeć mapie. Głupio byłoby w końcu wracać kawał drogi pod górę. Gdy ustaliliśmy już, którędy trzeba zjeżdżać, zaczęliśmy zasuwać prosto przed siebie. Olaliśmy kilka zbędnych wahadeł, po długim trawersie zbocza stromymi serpentynami zacienionym, lesistym zboczem zjechaliśmy na dno szerokiej doliny. No i tu zrobiło się ładniej!
Temperatura momentalnie wzrosła do ponad 30 stopni, do tego słońce zaczęło naprawdę mocno grzać. Po obu stronach strome zbocza, przy drodze, tkwiły niekończące się sady z jabłoniami i winogronami poprzetykane kilkoma typowo południowymi miejscowościami, przed nami kawał równej drogi w kierunku Bolzano. Na widok takiego idealnie płaskiego fragmentu przypomniała mi się dolina którą rok wcześniej opuszczaliśmy Albanię. Tam też było tak ładnie.
Droga prowadzi cały czas prawym zboczem, czasami pojawiają się znaki zakazu, wtedy grzecznie jedziemy przez centrum jakiejś miejscowości. W końcu trafiamy na dużą, kilkupasową ulicę i wielki napis „Bolzano”. A kawałek dalej inny, nieco mniejszy, z informacją o tym, ze miasto jest „Cyclist friendly”.
No to, kurwa, było.
Zaczęło się od gównianych DDR, które się łączyły, urywały, skręcały bezmyślnietak, że pierwsze z brzegu polskie miasteczko ma w tym więcej sensu. Dojechaliśmy gdzieś, gdzie przywitał nas zakaz wjazdu, skręciłem wobec tego w coś, co wyglądało jako droga techniczna. Tam też pojawił się zakaz, ale przemyślnie, dopiero po kilkuset metrach. Jechaliśmy więc dalej na wprost, wyjeżdżając na drogę bez zakazu, która po kilku metrach przeszła w drogę… z zakazem.
I wtedy stwierdziłem, że mam dość tego zasranego chaosu. Skrzyżowanie, na którym chciałem skręcić w prawo, miałem w zasięgu wzroku, więc w towarzystwie wszystkich włoskich kierowców machających kończynami i krzyczących „no, no, no, bici no!”, wjechaliśmy na pas, przejechaliśmy te zakichane kilkaset metrów i skręciliśmy w prawo. Tam nagle wyrosła DDR (zakazu oczywiście nie było), na którą wsiedliśmy, by na kolejnym skrzyżowaniu zorientować się, że DDR jedzie w prawo, w krzaki. Za skrzyżowaniem DDR nie było, pojechaliśmy więc prosto, jezdnią. Za kolejnym skrzyżowaniem znowu pojawiła się DDR, którą już olaliśmy, bo po jaką cholerę było marnować czas na to barachło?!
W tym momencie, jak na żądanie, jakiś spalony na brąz i wyżelowany maczolatino musiał zatrąbić przejeżdżając obok i wymachując kończynami. Odmachałem mu również, najdłuższym z palców dłoni (żeby wyraźnie go widział).
Kawałek dalej pojawiła się nadzieja, bo zabudowania poczęły robić się coraz rzadsze, droga coraz bardziej wyglądała na wylotówkę z przyjaznego rowerzystom miasta, więc można było zakładać, że wkrótce będziemy mieli święty spokój. W tym momencie, na pocieszenie, wyrósł nam Spar. Zrobiliśmy tam zakupy, najedliśmy się pączków i ruszyliśmy przed siebie, byle dalej, byle szybciej.
Opuszczając Bolzano zauważyliśmy bardzo wiele czarnoskórych osób na rowerach. Prawie jak masa krytyczna. Do tego wszyscy jechali w „swoich”, kolorowych strojach. Fajnie to wyglądało.
W końcu z dala od miasta zaczęło się robić spokojnie. Ruch się lekko zmniejszył (bez przesady, ale jednak), droga zaczęła prowadzić lekko w dół, nawet wiatr w plecy nie zawiał. Wcale mi to nie przeszkadzało wyrażać wszem i wobec swojej opinii o Bolzano i ichniej „bike friendly” polityce.
Powoli zmierzaliśmy w kierunku Merano. Tuż przed miejscowością wyrosła autostrada, a my skręciliśmy w kierunku drugiego brzegu doliny, robiąc dość stromy podjazd. Na tymże wyprzedziła nas bez trudu młoda dziewczyna. Po chwili zorientowałem się, że miała elektryczny rower.
Droga pięła się wzdłuż torów, wzdłuż nich również zjechaliśmy do głównej. Tam stanęliśmy na skrzyżowaniu, gdzie czekaliśmy i czekaliśmy na to, aż będzie można włączyć się do ruchu. Gdy już prawie miałem skoczyć na drugą stronę, Hipcia krzyknęła żebym stał. Zakaz. Bo za zakazem był tunel.
Przeszliśmy przez jezdnię (grzecznie, przez przejście dla pieszych), po czym zatopiłem się w analizie GPS-a. Wyszło mi, że jednak jakoś bokiem uda się dojechać do głównej, w miejscu, gdzie nie będzie innej opcji niż jazda główną. Wtedy to nas chyba tamtędy puszczą. A przynajmniej nie będzie mnie to już obchodziło.
Zjechaliśmy w dół, na samo dno doliny i po chwili wylądowaliśmy na wąskiej dróżce między sadami. Trochę pracowników wszędzie się kręciło (fajne mają te wąziutkie traktorki, idealnie dopasowane do wąziutkich, wyasfaltowanych uliczek między sadami), ale dwa jabłka udało nam się podprowadzić. Chrupiąc je turlaliśmy się dalej, kilka razy stając na sprawdzenie dalszej drogi. Niestety, konieczne było ponowne wturlanie się w górę w kierunku głównej. I wreszcie pozwolono nam po niej pojechać. Już za morderczym tunelem.
Droga prowadziła lekko pod górę. Początkowo zaatakował nas bardzo duży ruch (klika razy musieliśmy nawet wyprzedzać korek z uwagi na światła). Jednak im bardziej oddalaliśmy się od Meran, tym bardziejmalał, choć dalej droga była bardzo ruchliwa. Kilka razy musieliśmy się przebijać przez miasteczka ze względu na „obwodnice” z zakazami i kolejnym tunelem-mordercą, ze dwa razy musiałem pozdrowić dwóch kierowców (Niemca i Szwajcara), których najwyraźniej poirytował fakt, że nie mogą nas wyprzedzić.
W końcu pokonaliśmy „Passo di Arbol” (nazwałem ją tak, bo była cała pokryta sadami jabłkowymi) i po niewielkim zjeździe na rondzie prawie skręciliśmy w lewo. Prawie, bo zepchnął mnie z niego TIR. Zawróciliśmy i w końcu jechaliśmy już dużo mniej ruchliwą droga w kierunku Stelvio.
Na samym dole wskoczyliśmy jeszcze do otwartego sklepu na ostanie zakupy i rozpoczęliśmy wieczorną wspinaczkę. Z początku jeszcze minęło nas kilku szosowców zjeżdżających w dół, a potem… nastała cisza. Czasem była ona naruszana przez pojedyncze samochody (załoga jednego z nich nawet nas dopingowała). Zaczęło się robić szaro. Jechaliśmy sami. Rzadko chyba ktoś ma okazję robić Stelvio zupełnie samemu, a nam się ta sztuka udała.
Zmrok zapadał powoli. Widoki też robiły się coraz ciemniejsze, ale zyski z zupełnego spokoju na podjeździe w zupełności kompensowały straty związane z tym, że od chwili widzimy tylko kontury gór, nitkę asfaltu i wyraźne znaki określające numer zakrętu.
Wraz z zachodem słońca zrobiło się momentalnie chłodno. Chłód potęgowała również wilgoć ze strumyka wzdłuż którego jechaliśmy. Krótka przerwa na ubranie i witamy, dobry wieczór . Przed nami serpentyny. Krótkie i przyjemne. Do pokonania jedynie kilkadziesiąt takich.
W górze majaczyły jakieś budynki, które stawały się coraz większe i większe. W końcu, około północy, wjechaliśmy między nie.
Wszystko spało. Kilka hoteli i innych zabudowań, wszystko niezbyt ładne, szare i śpiące o tej porze. Stopni zero. Metrów 2757. Wysoko. Ubraliśmy się cieplej, w niewyraźnym świetle latarni zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i zjechaliśmy około dwustu metrów w pionie, do pierwszego miejsca, które nadawało się na nocleg.
Była to duża polana, odgrodzona drewnianym ogrodzeniem, z pojedynczymi, drewnianymi ławami i stołami. Góry majaczyły dookoła, ciemne kontury cicho zatapiały się w ciemności nocy, zakłócanej tylko przez dzwonki pasącego się opodal stada krów. Rozbiliśmy namiot, wybierając miejsce tak, by krowy nie miały łatwego podejścia do nas. Pod karimatę podłożyliśmy folię NRC, bo nie zapowiadało się na to, żeby miało być nam tej nocy za ciepło.
- DST 184.24km
- Czas 12:53
- VAVG 14.30km/h
- Podjazdy 3614m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 17 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 6
Rankiem przywitały nas promienie słońca, nieśmiało przebijające się przez gałęzie. Chłód lasu nawet nie był dokuczliwy. Sprowadzenie rowerów na asfalt było zdecydowanie większym wyzwaniem niż ich wypchanie na góre, ale i to się udało. Dzień dla odmiany zapowiadał się słoneczny i ciepły… może teraz zasmakujemy włoskiego słońca. To co, może wyskoczymy na rower?
Kiedy udało nam się wyturlać na asfalt naszym oczom ukazał się obłędny widok, łyse skały skąpane w słońcu wyrastające jak gdyby nigdy nic, stanowiące idealny kontrast do jaskrawozielonej trawy i błękitnego nieba. Charakterystyczne tutaj ścięte formacje skalne, na widok których chce się ciepnąć rower w krzaki i zacząć się wspinać. Dolomity to mekka wspinaczy. Powoli, ciesząc nasze oczy tym krajobrazem ruszyliśmy pod górę.
W pierwszej większej miejscowości robimy przerwę przy Alimentari. Hipcia idzie kupić colę i coś na śniadanie, w końcu na GPS-ie przybyło flag z nazwami przełęczy, dzisiaj będzie sporo wspinaczki, czarne złoto jednak się przyda. W tym czasie, wykorzystując wolną chwilę, smaruję łańcuchy.
Słońce rozkręca się na całego, mimo to nie jedziemy na krótko, czuć bowiem górski chłód.
Mijamy kilka turystycznych mieścinek. Mimo, że nie był to zdecydowanie sezon narciarski to kolejki gondolowe, którymi usiane były zbocza chodziły na całego, turystów też było sporo. Wszędzie też sklepy na przemian dla narciarzy i rowerzystów. Podjazd jest w miarę łagodny, z wyjątkiem kilku ostrzejszych serpentynek. Po długiej prostej, przecinającej na pół zielona dolinę otoczoną skalistymi szczytami, przed nami pojawia się ściana serpentyn prowadząca na pierwszą przełęcz w Dolomitach. Passo Gardena. 2136 m.
Serpentyny przyjemnie prowadzą pod górę, podjazd nie jest jakoś uciążliwy, a widok na niknącą w dole dolinę fantastyczny. Na jednym dziesięcioprocentowym kawałku dostajemy w prezencie szuter, bo akurat wymieniany jest tam asfalt. Jedziemy pod górę, przeszkadzając samochodem, a singlem, zupełnie z boku w stosunku do naszych serpentyn, z góry zjeżdżają sobie MTB-owcy. Stosunkowo łagodny podjazd umożliwia skupienie się na widokach, które będziemy jeszcze wiele razy wspominać, porównując wszystkie kraje do siebie. Gdzieś na poboczu szpeją się na wspin, a my dalej korblując powoli pniemy się do góry.
Lądujemy na przełęczy. Rowerów nie ma wcale, jest sporo motocyklistów, trochę samochodów, większość to klientela niewielkiego budyneczku umieszczonego na przełęczy. Przełęcz zgoła odmienna o tych austriackich, bardziej przypominająca te które dobrze pamiętamy z naszej wyprawy po Norwegii. Żadnych hoteli, tylko mała kawiarnia i sklep z pamiątkami. Z samej przełęczy odchodzi klika szlaków pieszych pod pobliskie szczyty. Z daleka widzimy wrzynającą się w lewe zbocze cieniutką niteczkę asfaltu, którym za chwilę będziemy się zjeżdżać w kierunku kolejnego podjazdu.
Ograniczamy się do kilku leniwych fotek i ruszamy w zjazd. Króciutki, po chwili przechodzimy we wspomniany już trawers, i praktycznie z miejsca ruszamy z podjazdem pod Passo Sella (2240 m).
Podjazd nie atakuje jakoś stromo, oglądamy sobie widoczki, mijamy zaparkowane samochody, zupełnie przypadkowo stojące niedaleko wąskich ścieżynek prowadzących stromo górę. Patrząc uważnie na skały, które mijamy bardzo blisko, można zauważyć poszczególne zespoły działające już w ścianie. Po chwili zresztą musiał im się zepsuć humor, bo zaczęło kropić… Wyprzedza na kilku szosowców, widać, że naszych tu będzie sporo, bo na poboczu walają się opakowania po żelach dominują powerbarsy.
Przyjemny, łagodny podjazd zakończył się sporym dmuchnięciem powyżej poziomu lasu. Nic jeszcze nie zapowiadało tego, co spotkało nas na samej przęłęczy – wiatr zasuwał tak, że przestawiał nas na środek jezdni, a samochody jadące za nami na wszelki wypadek nie podejmowały prób wyprzedzenia.
Przełęcz równie przyjemna co poprzednia, piękny widok na góry, nad którymi powoli zaczęły się kłębić chmury i zieloną dolina, do której zaraz będziemy zjeżdżać i to po stromych, krótkich i krętych serpentynach.
Zjazd rzeczywiście był kapitalny, szybko z doliny wjechaliśmy w las i tam zaskoczył nas skręt i od razu podjazd na kolejną przełęcz tym razem wspinamy się na Passo di Wpierdol (Passo Pordoi, 2239 m). Wpierdol dostaliśmy na początku podjazdu: przeturlała się nad nami burza. A potem kolejna. Gdy uznałem, że nie będzie krótka i rzuciłem się do zakładania kurtki, roześmiała się w rytmie kropel, uprzejmie poczekała, aż wsiądę na rower i po trzydziestu sekundach poszła sobie, zostawiając mnie z niewiarygodnie głupim wyrazem twarzy; nie wiedziałem, czy się złościć, czy roześmiać.
Powyzej poziomu lasu zaczęło wiać i znowu lać – samą przełęcz robiliśmy w solidnym deszczu, Hipci nawet biło brawo dwóch Niemców. Zjazd: tu znowu po kapitalnych serpentynach poprzedzielanych krótkimi tunelami lawinowymi. Na szczęście ostatecznie przestało padać, pozostało nam tylko uważnie pokonywać kolejne zakręty. Długi, a przynajmniej dłuższy niż dwa poprzednie, zjazd prowadzi nas na dół doliny do miejscowości Arabba, tam zostajemy pozdrowieni przez grupę motocyklistów z Polski. Przecinamy tą turystyczną i dość gwarną miejscowości i już znów mkniemy po prawie bezludnych terenach, trawersując zielone zbocze, raz lekko w dół raz lekko pod górę (maksymalnie 3%). mijając raz po raz małe wioseczki,
Już na wypłaszczeniu, minęliśmy drogowskaz do Val di Zoldo; to jeszcze nie nasz skręt, tam dojedziemy tego samego dnia, ale jeszcze nie teraz. Teraz czas na Passo Falzarego na 2105 m (przełęcz Fajfusowo – nie, nie pytajcie, skąd te nazwy, tworzyłem je na bieżąco).
Na samym początku podjazdu minęliśmy znak napisany po włosku, ale moje kilkugodzinne doświadczenie w czytaniu włoskich napisów pomogło mi zrozumieć, że droga jest zamknięta, przynajmniej na razie, z powodu remontu. No ale przecież… Przecież rower się zmieści. Na pewno. No ale to może nie ta droga, co? Może dotyczy to bocznej drogi na Passo Valparola. Oby.
Wspinaliśmy się już dłuższą chwilę, gdy minęły nas dwa motocykle, które po kilku minutach wrócili. Zatrzymali się przy nas i zagadali. Akurat byli Polakami, szkoda że zorientowaliśmy się dopiero jak odjeżdżali, nic to, dogadaliśmy się po angielsku. Wyżej jest remont, droga zablokowana, wszystko stoi, ale „jedźcie, może was robotnicy puszczą, zagadajcie”.
Ruszyliśmy dalej. W końcu nawet jeśli nie uda się przejechać, to skrót, który zafunduje nam niespodziewana zawrotka będzie tak zyskowny, że warto pokręcić jeszcze trochę pod górę.
Z daleka przywitał nas ogonek samochodów, którego koniec dość nerwowo i gwałtownie usiłował zawrócić. Nie każdy miał taką możliwość - gdy podjechaliśmy bliżej, stanęliśmy obok kierowcy autokaru, który z dość niewyraźną miną obserwował stan drogi. W końcu wiózł pełen autokar emerytów. Okazało się, że nie widział znaku na dole. Wbił się w drogę, a teraz już nie mógł zawrócić. Pozostało mu czekanie trzech godzin, aż droga się otworzy. Remont polegał na wymianie części tunelu przeciwlawinowego, więc żeby przepuścić ruch należałoby wycofać robotników i, przede wszystkim, dźwigi i podnośniki.
Rzuciłem okiem tu i ówdzie, zerknąłem i syknąłem „walimy”. Boczkiem, boczkiem, pchając rower pod rusztowaniami, unikając wzroku robotników przemknęliśmy na drugą stronę. Tam wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej, zastanawiając się nad tym, jak bardzo nas muszą w tym momencie nienawidzić ci z kierowców, którzy po drugiej stronie będą musieli czekać.
Po drugiej stronie sytuacja była podobna: samochody podjeżdżały i z daleka widząc rozebrany tunel, zawracały nawet nie zawracając sobie głowy zerknięcie na tablicę z godziną udrożnienia przejazdu.
Przejechaliśmy przez dwa króciutkie tunele wydrążone w skale i po chwili już wciągaliśmy jakieś żarcie na przełęczy. Precyzyjnie: na wysepce pośrodku skrzyżowania. Kilka fotek i wio w dół, w końcu to jeszcze nie koniec naszej podróży. Kolejnym punktem na mojej mapie była Passo Giau.
Zjazd był bardzo przyjemny, tylko z kilkoma serpentynami, więc można było spokojnie grzać w dół, Droga do złudzenia przypomniała poprzednie trzy zjazdy, wzdłuż zbocza wijąc się raz po jego prawej lub lewej stronie z widokiem na wypiętrzające się szczyty, po to aby następnie zniknąć wśród drzew.
Tu już nie widzieliśmy żadnych szosowców za to pojawili się mtbowcy. Tu przed skrętem na kolejną przełęcz widzimy przed nami na drodze kilka stojących samochodów. Oho, pewnie wypadek. W sumie to był wypadek, tylko dość nietypowy: jeden z samochodów najprawdopodobniej potrącił liska i teraz próbował mu udzielić pomocy, ale lisek jakoś nie chciał skorzystać i najnormalniej świecie spylił w las.
Podjazd na Passo Giau (2236 m) był odrobinę bardziej wymagający w porównaniu do poprzednich dolomickich przełęczy, na kórych dominowało 6% - miał syte 10%. Po wyjrzeniu powyżej lasu, wiatr dał o sobie znać. Wykonany ze starego roweru wiatraczek umieszczony na przełęczy cały szalał.
Warto zaznaczyć, że tutejsze przełęcze były bardzo „rowerowe”. Na każdej można było zauważyć elementy wystroju, a to rowery, a to… rowery, a to koła rowerowe. Zapewne umieszczone na każdej z przełęczy mniejsze i większe karczemki, miały wewnątrz pasujące i tematyczne wystroje.
Na przełęczy minęliśmy się z dwoma sakwiarzami. Nasze zapasy żywieniowe były na wyczerpaniu, nie mieliśmy też nic na kolacje a do tej pory nie natknęliśmy się na żaden czynny sklep, bo i żadnych większych miejscowości nie było, wszędzie tkwiły tylkopojedyncze domy, dlatego też postanowiliśmy zapytać sakwiarzy czy po zjeździe znajdzie się jakiś sklep. Rzekomo był.
Czekał nas solidny zjazd (ok. 1200 m w pionie) i wspinaczka na prawdopodobnie ostatnią już dziś przełęcz: passo Pedała (Passo Fedaia, 2057 m). Ubraliśmy się cieplej, zresztą cały dziejszy dzień polegał na rozbieraniu się na podjeździe i ubieraniu do zjazdu, trochę to upierdliwe było ale marznąć czasem trzeba. Zjazd poszedł przyjemnie, liczne ponumerowane serpentyny nieco urozmaicały pojawiające się zwykle podczas zjazdów znużenie i senność. Zjechaliśmy do kliku wioseczek. W jednej z nich faktycznie udało nam się znaleźć czynny sklep, w którym Hipcia wykupiła prawie cały asortyment, w sam raz na podjazd, ale lepiej jechać z obciążeniem niż z pustym żołądkiem. Na murku wciągnęliśmy jakieś ichnoszne kremówki, trochę stare, ale nadal dobre.
Podjazd zaczął się bardzo spokojnie. Gdy już liczyłem na to, że może tak zostanie do końca, podjazd stał się prostą jak linijka drogą, ze stałym nachyleniem 12%. Nie puściło do końca. Najpierw wspinaczka szeroką, prawie pustą doliną, potem, już po zmroku, serpentyny. I, jakby tego było mało, kolejna burza, która zapowiadała się od dawna i tym razem tak szybko nie puściła. Ubierając się w pośpiechu, na poboczu, widzieliśmy wyraźnie światła pojedynczych samochodów, jadących szeroką doliną lub zjeżdżających z góry.
Na przełęczy minęliśmy jeden rozświetlony hotelik, przemknęliśmy pod ciemnym łukiem tunelu zrobionego nie wiadomo, czy dla narciarzy, czy zwierząt i pokonaliśmy płaski fragment umieszczony tuż przy mieniącym się z lekka jeziorku. A potem drugim, już dużo większym. Na zjeździe było sporo tuneli, co dawało chwilowe wytchnienie od prysznica tryskającego spod kół. Było bardzo chłodno i jedyne o czym myśleliśmy teraz, to omijanie kałuż i pojawienie się na dole tak szybko, jak to możliwe. Lśniący od deszczu asfalt nie pomagał w rozróżnieniu od tego, co ładne, a co dziurawe. Lampki też coraz gorzej świeciły, trzeba było już dawno wymienić baterie... Do tego zrobiło się chłodno i nieprzyjemnie. Wyjechaliśmy na drogę główną w sporej miejscowości (Canazei) i stamtąd ruszyliśmy – dalej w dół - przez niekończące się zabudowania, hotele i restauracje. Do tego za sprawą przepływającej w pobliżu rzeczki pojawiła się mgła, więc zrobiło się jeszcze bardziej nieprzyjemnie i jak na zbawienie czekaliśmy na podjazd.
W końcu i ten nadszedł. Przełęcz Costalunga już blisko, na przełęczy musi być jakiś Kingsajz i musi się być jak (i gdzie) rozbić. Nie musieliśmy czekać aż do przełęczy: gdy wyjechaliśmy z zabudowań i wjechaliśmy w las, postanowiłem się rozejrzeć. Bez większego entuzjazmu, mając świadomość tego, że marnuję czas, który mogliśmy poświęcić na jazdę w górę, przemaszerowałem stromym zboczem. Okazało się, że pośrodku wydawałoby się zupełnie niemożliwego do spania miejsca, znalazł się bardzo sympatyczny i szeroki fragment, który był prawie zupełnie płaski.
Namiot został rozbity, mimo że musieliśmy się ukrywać, bo jak na złość drogą co chwilę jeździli tutejsi. Przed wejściem do środka zauważyłem, że na pieńku położyłem rękawiczki, bo rano pewnie bym ich szukał po całym namiocie.
Gdy zaczęliśmy się przygotowywać do spania, zobaczyliśmy, że patrzą na nas oczy. Dużo oczu. Całą moskitierę na namiocie oblazły nam pająki kosarze. Szybko licząc naliczyłem się ponad dwudziestu. Czekały bez ruchu aż pójdziemy spać. Nic nie mówiły, tylko patrzyły.
Kiedy udało nam się wyturlać na asfalt naszym oczom ukazał się obłędny widok, łyse skały skąpane w słońcu wyrastające jak gdyby nigdy nic, stanowiące idealny kontrast do jaskrawozielonej trawy i błękitnego nieba. Charakterystyczne tutaj ścięte formacje skalne, na widok których chce się ciepnąć rower w krzaki i zacząć się wspinać. Dolomity to mekka wspinaczy. Powoli, ciesząc nasze oczy tym krajobrazem ruszyliśmy pod górę.
W pierwszej większej miejscowości robimy przerwę przy Alimentari. Hipcia idzie kupić colę i coś na śniadanie, w końcu na GPS-ie przybyło flag z nazwami przełęczy, dzisiaj będzie sporo wspinaczki, czarne złoto jednak się przyda. W tym czasie, wykorzystując wolną chwilę, smaruję łańcuchy.
Słońce rozkręca się na całego, mimo to nie jedziemy na krótko, czuć bowiem górski chłód.
Mijamy kilka turystycznych mieścinek. Mimo, że nie był to zdecydowanie sezon narciarski to kolejki gondolowe, którymi usiane były zbocza chodziły na całego, turystów też było sporo. Wszędzie też sklepy na przemian dla narciarzy i rowerzystów. Podjazd jest w miarę łagodny, z wyjątkiem kilku ostrzejszych serpentynek. Po długiej prostej, przecinającej na pół zielona dolinę otoczoną skalistymi szczytami, przed nami pojawia się ściana serpentyn prowadząca na pierwszą przełęcz w Dolomitach. Passo Gardena. 2136 m.
Serpentyny przyjemnie prowadzą pod górę, podjazd nie jest jakoś uciążliwy, a widok na niknącą w dole dolinę fantastyczny. Na jednym dziesięcioprocentowym kawałku dostajemy w prezencie szuter, bo akurat wymieniany jest tam asfalt. Jedziemy pod górę, przeszkadzając samochodem, a singlem, zupełnie z boku w stosunku do naszych serpentyn, z góry zjeżdżają sobie MTB-owcy. Stosunkowo łagodny podjazd umożliwia skupienie się na widokach, które będziemy jeszcze wiele razy wspominać, porównując wszystkie kraje do siebie. Gdzieś na poboczu szpeją się na wspin, a my dalej korblując powoli pniemy się do góry.
Lądujemy na przełęczy. Rowerów nie ma wcale, jest sporo motocyklistów, trochę samochodów, większość to klientela niewielkiego budyneczku umieszczonego na przełęczy. Przełęcz zgoła odmienna o tych austriackich, bardziej przypominająca te które dobrze pamiętamy z naszej wyprawy po Norwegii. Żadnych hoteli, tylko mała kawiarnia i sklep z pamiątkami. Z samej przełęczy odchodzi klika szlaków pieszych pod pobliskie szczyty. Z daleka widzimy wrzynającą się w lewe zbocze cieniutką niteczkę asfaltu, którym za chwilę będziemy się zjeżdżać w kierunku kolejnego podjazdu.
Ograniczamy się do kilku leniwych fotek i ruszamy w zjazd. Króciutki, po chwili przechodzimy we wspomniany już trawers, i praktycznie z miejsca ruszamy z podjazdem pod Passo Sella (2240 m).
Podjazd nie atakuje jakoś stromo, oglądamy sobie widoczki, mijamy zaparkowane samochody, zupełnie przypadkowo stojące niedaleko wąskich ścieżynek prowadzących stromo górę. Patrząc uważnie na skały, które mijamy bardzo blisko, można zauważyć poszczególne zespoły działające już w ścianie. Po chwili zresztą musiał im się zepsuć humor, bo zaczęło kropić… Wyprzedza na kilku szosowców, widać, że naszych tu będzie sporo, bo na poboczu walają się opakowania po żelach dominują powerbarsy.
Przyjemny, łagodny podjazd zakończył się sporym dmuchnięciem powyżej poziomu lasu. Nic jeszcze nie zapowiadało tego, co spotkało nas na samej przęłęczy – wiatr zasuwał tak, że przestawiał nas na środek jezdni, a samochody jadące za nami na wszelki wypadek nie podejmowały prób wyprzedzenia.
Przełęcz równie przyjemna co poprzednia, piękny widok na góry, nad którymi powoli zaczęły się kłębić chmury i zieloną dolina, do której zaraz będziemy zjeżdżać i to po stromych, krótkich i krętych serpentynach.
Zjazd rzeczywiście był kapitalny, szybko z doliny wjechaliśmy w las i tam zaskoczył nas skręt i od razu podjazd na kolejną przełęcz tym razem wspinamy się na Passo di Wpierdol (Passo Pordoi, 2239 m). Wpierdol dostaliśmy na początku podjazdu: przeturlała się nad nami burza. A potem kolejna. Gdy uznałem, że nie będzie krótka i rzuciłem się do zakładania kurtki, roześmiała się w rytmie kropel, uprzejmie poczekała, aż wsiądę na rower i po trzydziestu sekundach poszła sobie, zostawiając mnie z niewiarygodnie głupim wyrazem twarzy; nie wiedziałem, czy się złościć, czy roześmiać.
Powyzej poziomu lasu zaczęło wiać i znowu lać – samą przełęcz robiliśmy w solidnym deszczu, Hipci nawet biło brawo dwóch Niemców. Zjazd: tu znowu po kapitalnych serpentynach poprzedzielanych krótkimi tunelami lawinowymi. Na szczęście ostatecznie przestało padać, pozostało nam tylko uważnie pokonywać kolejne zakręty. Długi, a przynajmniej dłuższy niż dwa poprzednie, zjazd prowadzi nas na dół doliny do miejscowości Arabba, tam zostajemy pozdrowieni przez grupę motocyklistów z Polski. Przecinamy tą turystyczną i dość gwarną miejscowości i już znów mkniemy po prawie bezludnych terenach, trawersując zielone zbocze, raz lekko w dół raz lekko pod górę (maksymalnie 3%). mijając raz po raz małe wioseczki,
Już na wypłaszczeniu, minęliśmy drogowskaz do Val di Zoldo; to jeszcze nie nasz skręt, tam dojedziemy tego samego dnia, ale jeszcze nie teraz. Teraz czas na Passo Falzarego na 2105 m (przełęcz Fajfusowo – nie, nie pytajcie, skąd te nazwy, tworzyłem je na bieżąco).
Na samym początku podjazdu minęliśmy znak napisany po włosku, ale moje kilkugodzinne doświadczenie w czytaniu włoskich napisów pomogło mi zrozumieć, że droga jest zamknięta, przynajmniej na razie, z powodu remontu. No ale przecież… Przecież rower się zmieści. Na pewno. No ale to może nie ta droga, co? Może dotyczy to bocznej drogi na Passo Valparola. Oby.
Wspinaliśmy się już dłuższą chwilę, gdy minęły nas dwa motocykle, które po kilku minutach wrócili. Zatrzymali się przy nas i zagadali. Akurat byli Polakami, szkoda że zorientowaliśmy się dopiero jak odjeżdżali, nic to, dogadaliśmy się po angielsku. Wyżej jest remont, droga zablokowana, wszystko stoi, ale „jedźcie, może was robotnicy puszczą, zagadajcie”.
Ruszyliśmy dalej. W końcu nawet jeśli nie uda się przejechać, to skrót, który zafunduje nam niespodziewana zawrotka będzie tak zyskowny, że warto pokręcić jeszcze trochę pod górę.
Z daleka przywitał nas ogonek samochodów, którego koniec dość nerwowo i gwałtownie usiłował zawrócić. Nie każdy miał taką możliwość - gdy podjechaliśmy bliżej, stanęliśmy obok kierowcy autokaru, który z dość niewyraźną miną obserwował stan drogi. W końcu wiózł pełen autokar emerytów. Okazało się, że nie widział znaku na dole. Wbił się w drogę, a teraz już nie mógł zawrócić. Pozostało mu czekanie trzech godzin, aż droga się otworzy. Remont polegał na wymianie części tunelu przeciwlawinowego, więc żeby przepuścić ruch należałoby wycofać robotników i, przede wszystkim, dźwigi i podnośniki.
Rzuciłem okiem tu i ówdzie, zerknąłem i syknąłem „walimy”. Boczkiem, boczkiem, pchając rower pod rusztowaniami, unikając wzroku robotników przemknęliśmy na drugą stronę. Tam wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej, zastanawiając się nad tym, jak bardzo nas muszą w tym momencie nienawidzić ci z kierowców, którzy po drugiej stronie będą musieli czekać.
Po drugiej stronie sytuacja była podobna: samochody podjeżdżały i z daleka widząc rozebrany tunel, zawracały nawet nie zawracając sobie głowy zerknięcie na tablicę z godziną udrożnienia przejazdu.
Przejechaliśmy przez dwa króciutkie tunele wydrążone w skale i po chwili już wciągaliśmy jakieś żarcie na przełęczy. Precyzyjnie: na wysepce pośrodku skrzyżowania. Kilka fotek i wio w dół, w końcu to jeszcze nie koniec naszej podróży. Kolejnym punktem na mojej mapie była Passo Giau.
Zjazd był bardzo przyjemny, tylko z kilkoma serpentynami, więc można było spokojnie grzać w dół, Droga do złudzenia przypomniała poprzednie trzy zjazdy, wzdłuż zbocza wijąc się raz po jego prawej lub lewej stronie z widokiem na wypiętrzające się szczyty, po to aby następnie zniknąć wśród drzew.
Tu już nie widzieliśmy żadnych szosowców za to pojawili się mtbowcy. Tu przed skrętem na kolejną przełęcz widzimy przed nami na drodze kilka stojących samochodów. Oho, pewnie wypadek. W sumie to był wypadek, tylko dość nietypowy: jeden z samochodów najprawdopodobniej potrącił liska i teraz próbował mu udzielić pomocy, ale lisek jakoś nie chciał skorzystać i najnormalniej świecie spylił w las.
Podjazd na Passo Giau (2236 m) był odrobinę bardziej wymagający w porównaniu do poprzednich dolomickich przełęczy, na kórych dominowało 6% - miał syte 10%. Po wyjrzeniu powyżej lasu, wiatr dał o sobie znać. Wykonany ze starego roweru wiatraczek umieszczony na przełęczy cały szalał.
Warto zaznaczyć, że tutejsze przełęcze były bardzo „rowerowe”. Na każdej można było zauważyć elementy wystroju, a to rowery, a to… rowery, a to koła rowerowe. Zapewne umieszczone na każdej z przełęczy mniejsze i większe karczemki, miały wewnątrz pasujące i tematyczne wystroje.
Na przełęczy minęliśmy się z dwoma sakwiarzami. Nasze zapasy żywieniowe były na wyczerpaniu, nie mieliśmy też nic na kolacje a do tej pory nie natknęliśmy się na żaden czynny sklep, bo i żadnych większych miejscowości nie było, wszędzie tkwiły tylkopojedyncze domy, dlatego też postanowiliśmy zapytać sakwiarzy czy po zjeździe znajdzie się jakiś sklep. Rzekomo był.
Czekał nas solidny zjazd (ok. 1200 m w pionie) i wspinaczka na prawdopodobnie ostatnią już dziś przełęcz: passo Pedała (Passo Fedaia, 2057 m). Ubraliśmy się cieplej, zresztą cały dziejszy dzień polegał na rozbieraniu się na podjeździe i ubieraniu do zjazdu, trochę to upierdliwe było ale marznąć czasem trzeba. Zjazd poszedł przyjemnie, liczne ponumerowane serpentyny nieco urozmaicały pojawiające się zwykle podczas zjazdów znużenie i senność. Zjechaliśmy do kliku wioseczek. W jednej z nich faktycznie udało nam się znaleźć czynny sklep, w którym Hipcia wykupiła prawie cały asortyment, w sam raz na podjazd, ale lepiej jechać z obciążeniem niż z pustym żołądkiem. Na murku wciągnęliśmy jakieś ichnoszne kremówki, trochę stare, ale nadal dobre.
Podjazd zaczął się bardzo spokojnie. Gdy już liczyłem na to, że może tak zostanie do końca, podjazd stał się prostą jak linijka drogą, ze stałym nachyleniem 12%. Nie puściło do końca. Najpierw wspinaczka szeroką, prawie pustą doliną, potem, już po zmroku, serpentyny. I, jakby tego było mało, kolejna burza, która zapowiadała się od dawna i tym razem tak szybko nie puściła. Ubierając się w pośpiechu, na poboczu, widzieliśmy wyraźnie światła pojedynczych samochodów, jadących szeroką doliną lub zjeżdżających z góry.
Na przełęczy minęliśmy jeden rozświetlony hotelik, przemknęliśmy pod ciemnym łukiem tunelu zrobionego nie wiadomo, czy dla narciarzy, czy zwierząt i pokonaliśmy płaski fragment umieszczony tuż przy mieniącym się z lekka jeziorku. A potem drugim, już dużo większym. Na zjeździe było sporo tuneli, co dawało chwilowe wytchnienie od prysznica tryskającego spod kół. Było bardzo chłodno i jedyne o czym myśleliśmy teraz, to omijanie kałuż i pojawienie się na dole tak szybko, jak to możliwe. Lśniący od deszczu asfalt nie pomagał w rozróżnieniu od tego, co ładne, a co dziurawe. Lampki też coraz gorzej świeciły, trzeba było już dawno wymienić baterie... Do tego zrobiło się chłodno i nieprzyjemnie. Wyjechaliśmy na drogę główną w sporej miejscowości (Canazei) i stamtąd ruszyliśmy – dalej w dół - przez niekończące się zabudowania, hotele i restauracje. Do tego za sprawą przepływającej w pobliżu rzeczki pojawiła się mgła, więc zrobiło się jeszcze bardziej nieprzyjemnie i jak na zbawienie czekaliśmy na podjazd.
W końcu i ten nadszedł. Przełęcz Costalunga już blisko, na przełęczy musi być jakiś Kingsajz i musi się być jak (i gdzie) rozbić. Nie musieliśmy czekać aż do przełęczy: gdy wyjechaliśmy z zabudowań i wjechaliśmy w las, postanowiłem się rozejrzeć. Bez większego entuzjazmu, mając świadomość tego, że marnuję czas, który mogliśmy poświęcić na jazdę w górę, przemaszerowałem stromym zboczem. Okazało się, że pośrodku wydawałoby się zupełnie niemożliwego do spania miejsca, znalazł się bardzo sympatyczny i szeroki fragment, który był prawie zupełnie płaski.
Namiot został rozbity, mimo że musieliśmy się ukrywać, bo jak na złość drogą co chwilę jeździli tutejsi. Przed wejściem do środka zauważyłem, że na pieńku położyłem rękawiczki, bo rano pewnie bym ich szukał po całym namiocie.
Gdy zaczęliśmy się przygotowywać do spania, zobaczyliśmy, że patrzą na nas oczy. Dużo oczu. Całą moskitierę na namiocie oblazły nam pająki kosarze. Szybko licząc naliczyłem się ponad dwudziestu. Czekały bez ruchu aż pójdziemy spać. Nic nie mówiły, tylko patrzyły.
- DST 172.04km
- Czas 13:32
- VAVG 12.71km/h
- Podjazdy 4145m
- Sprzęt Unibike Viper
Środa, 16 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 5
Noc była raczej chłodna i wietrzna, ale miało to swoje plusy: namiot rano był zupełnie suchutki. Nie jesteśmy tez pewni, ale mieliśmy wrażenie, że w nocy ktoś chodził koło naszego namiotu (po drugiej stronie jezdni nieco dalej znajdował się chyba jakiś hotel). Liczba rowerów jednak się zgadzała, więc ktoś nie miał złych zamiarów, jeśli faktycznie tu był.
Po spakowaniu wjechaliśmy prosto we mgłę, choć wprawdzie zdarzały się krótkie dziury, których przez które mogliśmy ujrzeć piękny widok gór. W końcu opuściliśmy poziom lasu. Po krótkiej wspinaczce wzdłuż jakiegoś niewielkiego kurortu, a dalej po minięciu budujących się na potęgę nowych hoteli, przy których mimo wczesnej godziny prace szły pełną parą i po pokonaniu nieczynnych jeszcze bramek do pobierania opłaty za dalszą jazdę (oczywiście wjechaliśmy bezpłatnym wjazdem dla rowerów), wjechaliśmy w szeroką, łysą, zielonoszarą dolinę usianą drobnymi jeziorkami i podmoknięciami, która do złudzenia przypominała norweskie, wysokogórskie doliny. Chwilami padał drobniutki śnieg, chwilami była tylko mgła. Wiatr standardowo wcale nie pomagał tylko mocno piłował w dziób. Słońce… oczywiście było dane nam ujrzeć, ale w dolinie którą wczoraj opuściliśmy. Przed nami natomiast rozciągała się czarna chmura, do której powoli, choć nieuchronnie się zbliżaliśmy. Przynajmniej nie było żadnego ruchu. Jakim zaskoczeniem było dla nas gdy na tym pustkowiu minęliśmy stojący budynek bez drzwi i okien jedynie z wymalowaną na czarną postacią w meloniku i napisem „Schmuggler”.
Gdy dojechaliśmy do końca doliny, drogę zagrodziła nam ściana. Po ostrym skręcie w lewo, droga poprowadziła w górę, stromym zboczem. I w tym momencie straciliśmy widoczność. Mgła walnęła tak, że widać było niecałe dziesięć metrów w przód. Na całe szczęście ruchu praktycznie nie było, przez cały podjazd minęło nas tylko kilka samochodów. Włączona lampka niewiele pomagała. Widoczność była niewielka, samochody, gdy już się pojawiały, mimo niewielkiej prędkości, sprawiały wrażenie, jakby nie wyjechały z mgły, a raczej się zmaterializowały kilka metrów od nas.
W końcu dotarliśmy na przełęcz graniczną Timmelsjoch (2509 m), mgła jakby trochę odpuściła. Na samej górze widoczny był jedynie jakiś pomnik. Żadnego napisu, że oto wjeżdżamy do Włoch. Ale wjechaliśmy.
I nawet zjechaliśmy: Hipcia ruszyła pierwsza, ja po chwili, ale to wystarczyło, by ją stracić z oczu. Gdy nie zauważyłem jej na kilku pierwszych zakrętach, postanowiłem przyspieszyć. Nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie tej wyprawy, ale jednak wolę, jak jedziemy razem, zwłaszcza że ja dużo lepiej widzę i w razie potrzeby mogę robić za dodatkową parę oczu wystającą zza ramienia.
W końcu na jednym z zakrętów zauważyłem małą, niebieską postać, grzejącą przed siebie bez opamiętania. Opierała się chyba na echolokacji. Przyspieszyłem, podgoniłem i chwilę później jechaliśmy już razem. Zjazd nie był do końca przyjemny, strome serpentyny, widoczność zerowa, drobny nieprzyjemny deszcz zacinający w twarz, do tego mokry asfalt, nieco niżej pojawiło się też sporo wąskich tuneli, w niektórych trwały roboty drogowe, a do tego zwiększył się ruch. W końcu wyjechaliśmy z chmur i naszym oczom ukazał się piękny widok na dolinę w dole.
W końcu zjechaliśmy do San Leonardo di Passima, tam skręciliśmy na Jaufenpass (chociaż dużo bardziej podoba mi się „Passo Giovo”) i po chwili już skończył się piękny zjazd: a my od razu, bez żadnego rozbiegu, dostaliśmy stromym ponad 10%podjazdem między oczy. Wniosek jaki udało nam się wysnuć bazując na całej wyprawie: najbardziej strome i najmniej spodziewane i zaskakujące podjazdy były w miejscowościach.
Taki też po raz pierwszy zaskoczył nas tutaj. Wąska uliczka wciskała się ostro w górę pomiędzy domami śmiało spoczywającymi prawie na jezdni. Dopóki byliśmy w mieście, ruch był spory, zaraz jednak wyjechaliśmy w las i teraz tylko mijały nas samochody turystów i motocykliści.
Wdrapywaliśmy się na górę z pięknym widokiem na samą miejscowość odgraniczoną kilkoma zboczami górskimi. Zrobiliśmy szybki postój na jakimś punkcie widokowym na zrobienie kilku zdjęć, wrzucenie czegoś do brzucha i nieudaną próbę wyrzucenia śmieci w miejscowym, zapchanym do niemożliwości śmietniku i ruszyliśmy dalej.
Cienka nitka naszej trasy prowadziła pomiędzy pojedynczymi domkami, trawersując zielone, rolnicze zbocze, zaczął padać lekki deszcz, droga nagle stała się dużo bardziej stroma i poprowadziła wyraźnie w góre. Na jednym z zakrętów serpentyny, korzystając z tego, że był bardzo szeroki, zatrzymaliśmy się na przerwę techniczną, by zarzucić na siebie odzież przeciwdeszczową.
Przez dłuższą chwilę widzieliśmy nawet sąsiednie zbocze, ale widokami zbytnio nie było nam dane się cieszyć, bo kawałek wyżej ponownie zaatakowały nas chmury. Widoczność zmniejszyła się, po chwili znacznie, a po chwili włączone tylne światło (roweru) widać było jedynie z jakichś trzydziestu metrów. Widoczność wcale nie przeszkadzała lokalnym kolarzom, którzy zupełnie nieoświetleni i wyprzedzali nas, i robili zjazdy. I to z prędkością, którą ciężko by mi było nazwać „nieostrożną”. W sumie ruch rowerowy był bardzo duży, co chwilkę za plecami można było usłyszeć „ciao” lub „dziorno”, do tego widać że byliśmy we Włoszech, wszyscy pr0, na wypaśnych rowerach, w wypasnych strojach, wszystko cudne i pod kolor. No i fakt: światełka do takiego zestawu to obciach.
W rozpędzającym się wietrze dotarliśmy pod napis świadczący, że oto osiągnęliśmy nasz cel – znowu powyżej dwóch: 2094 m. Bardzo szybko, żeby nie zmoknąć bardziej, niż to potrzebne, ubraliśmy się cieplej do zjazdu i robiąc szybkie zdjęcie na potwierdzenie zdobycia przełęczy minęliśmy jedną zachęcającą ciepłym światłem karczmę i ruszyliśmy w dół. „W dół” prowadziło bardzo ostro, to był taki typowo austriacki zjazd czyli stromo, prosto w dół, Austriacy jakoś chyba byli zrażeni do serpentyn i ich unikali. Sam zjazd tym samym nie należał do przyjemnych. Nawet, gdy się wypłaszczyło, a nasza wysokość zmalała i w końcu wyjechaliśmy z chmur, czułem odruchowo napinające się mięśnie karku, świadczące o tym, że temperatura jest daleka od optymalnej.
Tak oto dojechaliśmy do Vipiteno. Z daleka zobaczyliśmy solidny budynek Spara. Chciałem wepchnąć do środka Hipcię, żeby przy okazji zakupów rozgrzała się trochę, ale mimo że była zmarznięta, kategorycznie odmówiła.
W środku niby Włochy, ale jednak Austria: wszyscy mówili po niemiecku, napisy po niemiecku, a do mojego angielskiego (a mówiłem tylko, ile chcę pączków) do obsługi pchnięto osobną koleżankę. Która potrzebowała znać liczebniki, bo i tak posługiwałem się nimi i gestem wskazującym, które produkty chciałbym dostać.
Jeszcze pod sklepem wciągnęliśmy pączki (w Sparze mają pyszne pączki), doładowaliśmy się colą i ruszyliśmy w głąb doliny. W dół, w dół i w dół. No z tego akurat nie byliśmy do końca zadowoleni, bo jednak wszystko mieliśmy mokre i sam zjazd wcale nas nie rozgrzewał, mimo że grzaliśmy przed siebie naprawdę solidnie. Słońce nadal było śmiertelnie obrażone i chowało się za gęstymi chmurami. Mimo, że zjechaliśmy ze sporej wysokości nadal było chłodno, ledwo powyżej 10 stopni. Gdzie ta upalna Italia?
Droga nie była rewelacyjna, taka typowa dojazdówka, ani powalających widoków, z wyjątkiem biegnącej w górze raz po raz na potężnych mostach autostrady, ruch też był spory.
Turlając się wylądowaliśmy w Bressanone, gdzie wpadliśmy prosto w korek w godzinach szczytu. Wyjechanie z miejscowości nie było do końca łatwe… a tym bardziej przyjemne. Skręt na Wurzjoch (Passo delle Erbe, 2003 m) uwolnił nas od całego korka, za jednym ruchem kierownicy zrobiło się zielono, przyjemnie (6-7%), cicho… i momentalnie ciepło, pojawiło się słońce, a my postanowiliśmy nie przepuścić takie okazji (niewiadoma kiedy się jeszcze nadarzy) i rozebraliśmy się do krótkich rękawków. Szok normalnie. W miarę wspinania się powyżej miasta uwalniały się też całkiem przyjemne widoki. Ruch zupełnie ucichł. Bardzo wyraźne drugie zbocze doliny zaczęło robić się coraz jaśniejsze. Wraz z końcem dnia chmury powoli rozstępowały się i pojedyncze promienie słońca zaczęły rozświetlać naszą drogę. W oddali widać było zarysy łysych, skalnych gór – Dolomity.
Droga prowadziła między łąkami, lasami pojedynczymi domkami. W jednym z lasów nawet uświadomiłem sobie, jak genialnym pomysłem byłoby wożenie ze sobą hamaka… Zamiast zastanawiać się na jakichś serpentynach, czy jest prosto, krzywo, czy da się jeszcze spać, czy już będziemy spadać, między drzewami można rozwiesić taki kawałek szmaty i już wszystko z głowy, można spać. W wolnej chwili trzeba ustalić, ile toto waży. Bo może jest w tym jakiś cel.
Domy skończyły się nagle, wjechaliśmy w głębsze lasy i jechaliśmy prosto na pionową, charakterystyczną dla Dolomitów ścianę. Co jakiś czas pojawiały się pojedyncze domki, malowane drogowskazy zapraszały do hoteli, karczm i niewielkich osad położonych z dala od naszej drogi.
Spokojny podjazd trwał jakieś dwadzieścia kilometrów, wraz z dojechaniem do wspomnianej już ściany i nawrotem o 180 stopni, zmieniła się szerokość drogi. Stromizna nie zwiększyła się wcale, wąska dróżka prowadziła nadal przez las, ale od tej pory przez długi czas nie widzieliśmy żadnych zabudowań. Z daleka widzieliśmy samą przełęcz, wielką łysą wyrwę pomiędzy dwoma łagodnymi szczytami. Pojawiły się pojedyncze, przyjazdne motocyklistom karczemki, niewielkie zabudowania, a nad samą przełęczą górował duży, rozświetlony budynek hotelu. Zrobiło się szarawo, korzystając jednak z braku ruchu nie włączaliśmy świateł, dzięki temu mogliśmy dłużej napawać się widokiem masywnego szczytu który górował nada drogą. Przełęcz, a w zasadzie ławkę umieszczoną pod olbrzymią mapą, osiągnęliśmy już po zmroku, około 20:40.
Ławka przydała się, bo nadszedł czas na poważne decyzje. Po zjeździe, który nas czekał, mieliśmy zrobić pętlę (Mantana, Brunico, Valdarra di Mezzo), którą Hipcia wybrała tylko dlatego, że kiedyś tamtędy szedł jakiś amatorski wyścig kolarski. Podjazd należał do tych raczej pośledniego gatunku, do tego trzeba by jechać krajówką tylko po to, by wydrapać się tam i zjechać. Po namyśle uznaliśmy, że odpuszczamy pętlę i ścinamy przez las do drogi głównej na… a mniejsza na co; drogi głównej, którą mieliśmy jechać dalej. Wciągnęliśmy jakieś banany, zwinięta mapa wylądowała w sakwie.
Zjazd zaczął się ostro, a w jednej z miejscowości stał się zaskakująco wręcz ostry. W końcu przetrawersowaliśmy jakieś zbocze i kolejnym ostrym zjazdem wyjechaliśmy już na naszym śladzie. Ruszyliśmy pod górę bardzo łagodnym podjazdem prowadzącym wzdłuż rzeki.
Wjechaliśmy w Dolomity, pojawiły się małe turystyczne wioseczki, bez krzykliwych i dużych hoteli tak charakterystycznych dla austriackich Alp. Droga powoli drapała się ku górze raz przez las , raz prze zabudowy, zaliczyliśmy też kilka ostrzejszych serpentyn przed nami bowiem pierwsza z dolomickich przełeczy: Passo Gardena. Nie chcieliśmy jednak robić 4 przełęczy i postanowiliśmy zostawić ją sobie na jutro. Niestety teren nie był zbytnio obiecujący do biwaku, albo domy albo spad przy drodze.
Coś się jednak udawało znaleźć. Jedna miejscówka za tunelem nie pasowała Hipci (a trzeba by było tylko skoczyć przez betonową barierę), druga, którą znalazłem na „wiadukcie narciarskim”, również nie (a narciarze raczej nie mieli po co po trawie jeździć) – jedyne, co tu osiągnąłem, to zmoczenie buta w jakiejś kałuży. Po długiej chwili fuksem znaleźliśmy coś za sporą wioską. Na stromym zboczu znalazł się kawałek równej trawy. Wepchnęliśmy rowery wysoko w górę, rozbiliśmy namiot. Gdy Hipcia układała rzeczy w namiocie, ja zajmowałem się próbami nieprzewrócenia się o plątające się pod nogami gałęzie, rowery i odciągi. Namiot został rozbity tak przemyślnie, że najkrótsza rozsądna droga prowadząca z jednej strony namiotu na drugą miała jakieś 10-15 metrów i prowadziła wąskim i niskim tunelem pod gałęziami drzew.
W końcu udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Jutro podjazd wróci – czeka nas przeprawa przez Dolomity…
Po spakowaniu wjechaliśmy prosto we mgłę, choć wprawdzie zdarzały się krótkie dziury, których przez które mogliśmy ujrzeć piękny widok gór. W końcu opuściliśmy poziom lasu. Po krótkiej wspinaczce wzdłuż jakiegoś niewielkiego kurortu, a dalej po minięciu budujących się na potęgę nowych hoteli, przy których mimo wczesnej godziny prace szły pełną parą i po pokonaniu nieczynnych jeszcze bramek do pobierania opłaty za dalszą jazdę (oczywiście wjechaliśmy bezpłatnym wjazdem dla rowerów), wjechaliśmy w szeroką, łysą, zielonoszarą dolinę usianą drobnymi jeziorkami i podmoknięciami, która do złudzenia przypominała norweskie, wysokogórskie doliny. Chwilami padał drobniutki śnieg, chwilami była tylko mgła. Wiatr standardowo wcale nie pomagał tylko mocno piłował w dziób. Słońce… oczywiście było dane nam ujrzeć, ale w dolinie którą wczoraj opuściliśmy. Przed nami natomiast rozciągała się czarna chmura, do której powoli, choć nieuchronnie się zbliżaliśmy. Przynajmniej nie było żadnego ruchu. Jakim zaskoczeniem było dla nas gdy na tym pustkowiu minęliśmy stojący budynek bez drzwi i okien jedynie z wymalowaną na czarną postacią w meloniku i napisem „Schmuggler”.
Gdy dojechaliśmy do końca doliny, drogę zagrodziła nam ściana. Po ostrym skręcie w lewo, droga poprowadziła w górę, stromym zboczem. I w tym momencie straciliśmy widoczność. Mgła walnęła tak, że widać było niecałe dziesięć metrów w przód. Na całe szczęście ruchu praktycznie nie było, przez cały podjazd minęło nas tylko kilka samochodów. Włączona lampka niewiele pomagała. Widoczność była niewielka, samochody, gdy już się pojawiały, mimo niewielkiej prędkości, sprawiały wrażenie, jakby nie wyjechały z mgły, a raczej się zmaterializowały kilka metrów od nas.
W końcu dotarliśmy na przełęcz graniczną Timmelsjoch (2509 m), mgła jakby trochę odpuściła. Na samej górze widoczny był jedynie jakiś pomnik. Żadnego napisu, że oto wjeżdżamy do Włoch. Ale wjechaliśmy.
I nawet zjechaliśmy: Hipcia ruszyła pierwsza, ja po chwili, ale to wystarczyło, by ją stracić z oczu. Gdy nie zauważyłem jej na kilku pierwszych zakrętach, postanowiłem przyspieszyć. Nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie tej wyprawy, ale jednak wolę, jak jedziemy razem, zwłaszcza że ja dużo lepiej widzę i w razie potrzeby mogę robić za dodatkową parę oczu wystającą zza ramienia.
W końcu na jednym z zakrętów zauważyłem małą, niebieską postać, grzejącą przed siebie bez opamiętania. Opierała się chyba na echolokacji. Przyspieszyłem, podgoniłem i chwilę później jechaliśmy już razem. Zjazd nie był do końca przyjemny, strome serpentyny, widoczność zerowa, drobny nieprzyjemny deszcz zacinający w twarz, do tego mokry asfalt, nieco niżej pojawiło się też sporo wąskich tuneli, w niektórych trwały roboty drogowe, a do tego zwiększył się ruch. W końcu wyjechaliśmy z chmur i naszym oczom ukazał się piękny widok na dolinę w dole.
W końcu zjechaliśmy do San Leonardo di Passima, tam skręciliśmy na Jaufenpass (chociaż dużo bardziej podoba mi się „Passo Giovo”) i po chwili już skończył się piękny zjazd: a my od razu, bez żadnego rozbiegu, dostaliśmy stromym ponad 10%podjazdem między oczy. Wniosek jaki udało nam się wysnuć bazując na całej wyprawie: najbardziej strome i najmniej spodziewane i zaskakujące podjazdy były w miejscowościach.
Taki też po raz pierwszy zaskoczył nas tutaj. Wąska uliczka wciskała się ostro w górę pomiędzy domami śmiało spoczywającymi prawie na jezdni. Dopóki byliśmy w mieście, ruch był spory, zaraz jednak wyjechaliśmy w las i teraz tylko mijały nas samochody turystów i motocykliści.
Wdrapywaliśmy się na górę z pięknym widokiem na samą miejscowość odgraniczoną kilkoma zboczami górskimi. Zrobiliśmy szybki postój na jakimś punkcie widokowym na zrobienie kilku zdjęć, wrzucenie czegoś do brzucha i nieudaną próbę wyrzucenia śmieci w miejscowym, zapchanym do niemożliwości śmietniku i ruszyliśmy dalej.
Cienka nitka naszej trasy prowadziła pomiędzy pojedynczymi domkami, trawersując zielone, rolnicze zbocze, zaczął padać lekki deszcz, droga nagle stała się dużo bardziej stroma i poprowadziła wyraźnie w góre. Na jednym z zakrętów serpentyny, korzystając z tego, że był bardzo szeroki, zatrzymaliśmy się na przerwę techniczną, by zarzucić na siebie odzież przeciwdeszczową.
Przez dłuższą chwilę widzieliśmy nawet sąsiednie zbocze, ale widokami zbytnio nie było nam dane się cieszyć, bo kawałek wyżej ponownie zaatakowały nas chmury. Widoczność zmniejszyła się, po chwili znacznie, a po chwili włączone tylne światło (roweru) widać było jedynie z jakichś trzydziestu metrów. Widoczność wcale nie przeszkadzała lokalnym kolarzom, którzy zupełnie nieoświetleni i wyprzedzali nas, i robili zjazdy. I to z prędkością, którą ciężko by mi było nazwać „nieostrożną”. W sumie ruch rowerowy był bardzo duży, co chwilkę za plecami można było usłyszeć „ciao” lub „dziorno”, do tego widać że byliśmy we Włoszech, wszyscy pr0, na wypaśnych rowerach, w wypasnych strojach, wszystko cudne i pod kolor. No i fakt: światełka do takiego zestawu to obciach.
W rozpędzającym się wietrze dotarliśmy pod napis świadczący, że oto osiągnęliśmy nasz cel – znowu powyżej dwóch: 2094 m. Bardzo szybko, żeby nie zmoknąć bardziej, niż to potrzebne, ubraliśmy się cieplej do zjazdu i robiąc szybkie zdjęcie na potwierdzenie zdobycia przełęczy minęliśmy jedną zachęcającą ciepłym światłem karczmę i ruszyliśmy w dół. „W dół” prowadziło bardzo ostro, to był taki typowo austriacki zjazd czyli stromo, prosto w dół, Austriacy jakoś chyba byli zrażeni do serpentyn i ich unikali. Sam zjazd tym samym nie należał do przyjemnych. Nawet, gdy się wypłaszczyło, a nasza wysokość zmalała i w końcu wyjechaliśmy z chmur, czułem odruchowo napinające się mięśnie karku, świadczące o tym, że temperatura jest daleka od optymalnej.
Tak oto dojechaliśmy do Vipiteno. Z daleka zobaczyliśmy solidny budynek Spara. Chciałem wepchnąć do środka Hipcię, żeby przy okazji zakupów rozgrzała się trochę, ale mimo że była zmarznięta, kategorycznie odmówiła.
W środku niby Włochy, ale jednak Austria: wszyscy mówili po niemiecku, napisy po niemiecku, a do mojego angielskiego (a mówiłem tylko, ile chcę pączków) do obsługi pchnięto osobną koleżankę. Która potrzebowała znać liczebniki, bo i tak posługiwałem się nimi i gestem wskazującym, które produkty chciałbym dostać.
Jeszcze pod sklepem wciągnęliśmy pączki (w Sparze mają pyszne pączki), doładowaliśmy się colą i ruszyliśmy w głąb doliny. W dół, w dół i w dół. No z tego akurat nie byliśmy do końca zadowoleni, bo jednak wszystko mieliśmy mokre i sam zjazd wcale nas nie rozgrzewał, mimo że grzaliśmy przed siebie naprawdę solidnie. Słońce nadal było śmiertelnie obrażone i chowało się za gęstymi chmurami. Mimo, że zjechaliśmy ze sporej wysokości nadal było chłodno, ledwo powyżej 10 stopni. Gdzie ta upalna Italia?
Droga nie była rewelacyjna, taka typowa dojazdówka, ani powalających widoków, z wyjątkiem biegnącej w górze raz po raz na potężnych mostach autostrady, ruch też był spory.
Turlając się wylądowaliśmy w Bressanone, gdzie wpadliśmy prosto w korek w godzinach szczytu. Wyjechanie z miejscowości nie było do końca łatwe… a tym bardziej przyjemne. Skręt na Wurzjoch (Passo delle Erbe, 2003 m) uwolnił nas od całego korka, za jednym ruchem kierownicy zrobiło się zielono, przyjemnie (6-7%), cicho… i momentalnie ciepło, pojawiło się słońce, a my postanowiliśmy nie przepuścić takie okazji (niewiadoma kiedy się jeszcze nadarzy) i rozebraliśmy się do krótkich rękawków. Szok normalnie. W miarę wspinania się powyżej miasta uwalniały się też całkiem przyjemne widoki. Ruch zupełnie ucichł. Bardzo wyraźne drugie zbocze doliny zaczęło robić się coraz jaśniejsze. Wraz z końcem dnia chmury powoli rozstępowały się i pojedyncze promienie słońca zaczęły rozświetlać naszą drogę. W oddali widać było zarysy łysych, skalnych gór – Dolomity.
Droga prowadziła między łąkami, lasami pojedynczymi domkami. W jednym z lasów nawet uświadomiłem sobie, jak genialnym pomysłem byłoby wożenie ze sobą hamaka… Zamiast zastanawiać się na jakichś serpentynach, czy jest prosto, krzywo, czy da się jeszcze spać, czy już będziemy spadać, między drzewami można rozwiesić taki kawałek szmaty i już wszystko z głowy, można spać. W wolnej chwili trzeba ustalić, ile toto waży. Bo może jest w tym jakiś cel.
Domy skończyły się nagle, wjechaliśmy w głębsze lasy i jechaliśmy prosto na pionową, charakterystyczną dla Dolomitów ścianę. Co jakiś czas pojawiały się pojedyncze domki, malowane drogowskazy zapraszały do hoteli, karczm i niewielkich osad położonych z dala od naszej drogi.
Spokojny podjazd trwał jakieś dwadzieścia kilometrów, wraz z dojechaniem do wspomnianej już ściany i nawrotem o 180 stopni, zmieniła się szerokość drogi. Stromizna nie zwiększyła się wcale, wąska dróżka prowadziła nadal przez las, ale od tej pory przez długi czas nie widzieliśmy żadnych zabudowań. Z daleka widzieliśmy samą przełęcz, wielką łysą wyrwę pomiędzy dwoma łagodnymi szczytami. Pojawiły się pojedyncze, przyjazdne motocyklistom karczemki, niewielkie zabudowania, a nad samą przełęczą górował duży, rozświetlony budynek hotelu. Zrobiło się szarawo, korzystając jednak z braku ruchu nie włączaliśmy świateł, dzięki temu mogliśmy dłużej napawać się widokiem masywnego szczytu który górował nada drogą. Przełęcz, a w zasadzie ławkę umieszczoną pod olbrzymią mapą, osiągnęliśmy już po zmroku, około 20:40.
Ławka przydała się, bo nadszedł czas na poważne decyzje. Po zjeździe, który nas czekał, mieliśmy zrobić pętlę (Mantana, Brunico, Valdarra di Mezzo), którą Hipcia wybrała tylko dlatego, że kiedyś tamtędy szedł jakiś amatorski wyścig kolarski. Podjazd należał do tych raczej pośledniego gatunku, do tego trzeba by jechać krajówką tylko po to, by wydrapać się tam i zjechać. Po namyśle uznaliśmy, że odpuszczamy pętlę i ścinamy przez las do drogi głównej na… a mniejsza na co; drogi głównej, którą mieliśmy jechać dalej. Wciągnęliśmy jakieś banany, zwinięta mapa wylądowała w sakwie.
Zjazd zaczął się ostro, a w jednej z miejscowości stał się zaskakująco wręcz ostry. W końcu przetrawersowaliśmy jakieś zbocze i kolejnym ostrym zjazdem wyjechaliśmy już na naszym śladzie. Ruszyliśmy pod górę bardzo łagodnym podjazdem prowadzącym wzdłuż rzeki.
Wjechaliśmy w Dolomity, pojawiły się małe turystyczne wioseczki, bez krzykliwych i dużych hoteli tak charakterystycznych dla austriackich Alp. Droga powoli drapała się ku górze raz przez las , raz prze zabudowy, zaliczyliśmy też kilka ostrzejszych serpentyn przed nami bowiem pierwsza z dolomickich przełeczy: Passo Gardena. Nie chcieliśmy jednak robić 4 przełęczy i postanowiliśmy zostawić ją sobie na jutro. Niestety teren nie był zbytnio obiecujący do biwaku, albo domy albo spad przy drodze.
Coś się jednak udawało znaleźć. Jedna miejscówka za tunelem nie pasowała Hipci (a trzeba by było tylko skoczyć przez betonową barierę), druga, którą znalazłem na „wiadukcie narciarskim”, również nie (a narciarze raczej nie mieli po co po trawie jeździć) – jedyne, co tu osiągnąłem, to zmoczenie buta w jakiejś kałuży. Po długiej chwili fuksem znaleźliśmy coś za sporą wioską. Na stromym zboczu znalazł się kawałek równej trawy. Wepchnęliśmy rowery wysoko w górę, rozbiliśmy namiot. Gdy Hipcia układała rzeczy w namiocie, ja zajmowałem się próbami nieprzewrócenia się o plątające się pod nogami gałęzie, rowery i odciągi. Namiot został rozbity tak przemyślnie, że najkrótsza rozsądna droga prowadząca z jednej strony namiotu na drugą miała jakieś 10-15 metrów i prowadziła wąskim i niskim tunelem pod gałęziami drzew.
W końcu udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Jutro podjazd wróci – czeka nas przeprawa przez Dolomity…
- DST 146.30km
- Czas 12:25
- VAVG 11.78km/h
- Podjazdy 4135m
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 15 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 4
W nocy trochę popadało, ale gdy wyszliśmy rano na zewnątrz, już było cicho. No, trochę mokro. Tradycyjnie mokry był tropik i kilka worków, które czort wie po co rozwiesiłem na pobliskim ogrodzeniu. Miały wyschnąć, przynajmniej taki miałem plan; dopiero rano, gdy je ujrzałem, zacząłem rozwodzić się nad atakiem zidiocenia, który pchnął mnie do tego niedorzecznego pomysłu.
Ponieważ zanosi się na niedeszczowy dzień, rozwieszam mokre skarpetki na linkach od przerzutek, na ręce zakładam wczorajsze, jeszcze niewysuszone rękawiczki i ruszam zameldować się i zapłacić za nocleg. Tam postawiona mi jest propozycja nie do odrzucenia: albo po prostu płacę za nocleg, albo robimy pełne meldowanie, ale wtedy zapłacę więcej.
Ruszamy w świetle porannego słońca. Zaczniemy od wspinaczki pod przełęcz Kuhtai (2017 m). Pierwsze kilometry już dają nam przedsmak tego, jak będzie wyglądała droga: jest akurat przebudowywana, więc łagodniejszy początek podjazdu robimy poprzez niekończący się plac zabaw dla budowlańców: a to koparka, a to spychacz, a to hałda ziemi. Jedyne samochody wyprzedzające nas to wywrotki. Chłopaki siedzą i radośnie się bawią, a to ubijając sobie ziemię, a to przerzucając błotko. Szczególnie spektakularnie wyglądała koparka zanurzona do połowy gąsienic w nurcie rzeki, która przerzucała kamienie z jednego miejsca w drugie.
W międzyczasie pęka jeden ze spinaczy trzymający suszące się rzeczy, od tego miejsca aż na przełęcz skarpetki dosuszam więc wrzuciwszy je pod spodenki rowerowe. A, właśnie: spodenki, albowiem jedziemy ubrani na krótko. No, przynajmniej my, Hipek.
Jak tylko opuszczamy sąsiedztwo strumyka, który ucieka w lewo i wyjeżdżamy w słonce robi się coraz cieplej; zapowiada się słoneczny i ciepły dzień. Na niebie żadnej chmury. Wraz ze strumykiem znikają też roboty i cały sprzęt budowlany.
Nadchodzi pora pożegnać się z relaksem na sześciu procentach, najpierw, w niewielkiej wiosce, pojawia się znak zakazu wjazdu dla samochodów ciężarowych, a potem spory podjazd 10-15%. Mimo ostrego podjazdu jedzie się bardzo przyjemnie, nie ma aż takiego upału, ruchu też nie ma, kapitalna wąska droga wciska się w dolinę, gdzieniegdzie mijamy ostatnie zabudowania. W końcu prawdziwy alpejski podjazd. Kilka przystanków na colę – wypiliśmy prawie całą Mijamy pojedyncze ostre ścianki, stada krów leżących prawie na drodze, leniwie wodzących za nami wzrokiem (te włochate były najfajniejsze). Jeszcze tylko niekończący się tunel lawinowy i w końcu dojeżdżamy do… z daleka widocznego placu budowy. A to, co się nie buduje, pasuje idealnie do austriackiego, przełęczowego, standardu. Tak jak sam podjazd na przełęcz był bardzo ładny tak sama przełęcz brzydka. Nawet widok z niej nie powalał, no bo w sumie na co? W oddali było widoczne jedynie jakieś pasmo górskie.
Nie zatrzymujemy się długo: pamiątkowa fotka, coś do paszczy, nazwijmy to oficjalnie śniadaniem bo i pora jaką przyjęliśmy na śniadanie właśnie nastała (wypas bo były ciastka z mlekiem; mleko austriackie jakoś lepiej smakuje niż polskie), ubranie się i zjazd, początkowo łagodny, nabiera nachylenia i to w momencie wjechania w zabudowania. Wąska droga wije się między domami, ostre zakręty, trzeba uważać aby nie wjechać komuś na czołówkę lub nie rozbić się o ścianę. Robimy kilka przystanków na odpoczynek dla zdrętwiałych hipciowych rąk, w sumie idealnie do tego komponuje się miejscowość przez którą przejeżdżamy – Au. Dojeżdżamy do Oetz.
No i co teraz? Główna w kierunku Solden. Powolne zdobywanie wysokości, do tego z bardzo mocnym wiatrem w twarz. Jedziemy szeroką doliną, w oddali jeden ze szczytów ma płaską półkę, na której stoi mały kościół (tu warto podkreślić, że alpejskie kościoły są bardzo ładne). W końcu, po niekończących się kilometrach walki z wiatrem i chowania się jedno za drugim, dotarliśmy do samego Solden i podzieliliśmy się obowiązkami: Hipcia poszła po żarcie na kolację, uznaliśmy bowiem, że lepiej teraz zrobić zakupy, bo nie wiadomo czy się wyrobimy później, ja pilnowałem rowerów i oglądałem spacerujące pająki. Pająki o imponującym rozstawie odnóży. Solden okazało się być sporym turystycznym kurortem, upstrzonym wieloma hotelami i, co do tej pory się nie pojawiało, wieloma barami ze striptizem.
Zapakowaliśmy sakwy żarciem aż po dach i ze stęknięciem ruszyliśmy w kierunku skrętu w Ötztaler Hochalpenstraße. Tam mieliśmy plan zostawić sakwy i drogę – w związku z tym, że prowadziła tam i z powrotem – przejechać na lekko. Skręciłem do pierwszego hotelu, który okazał się być zamkniętym, ale szczęście dopisało: na miejscu był jakiś pracownik, który pozwolił nam wrzucić sakwy do pomieszczenia na tyłach budynku.
Hipcia zupełnie na lekko, ja z jedną sakwą z kluczowymi rzeczami, takimi jak ubranie na zjazd i narzędzia. No i cola razem z kilkoma batonikami. Podjazd zaczął się od jakichś 12%, ale jak różne dwanaście to było od tych, które mieliśmy do tej pory. Rower sam jechał w górę! Droga prowadziła mozolnie przez lad, w dole coraz bardziej malała panorama Solden.
W jednym miejscu, gdzie stanąłem, żeby zrobić kilka fotek, stwierdziłem, że czas zrobić coś, co miałem w planie od dwóch dni. Położyłem rower, usiadłem na trawie i patrzyłem przed siebie. I patrzyłem na zbocze, zastanawiając się nad siłą, która wyniosła te góry w taki właśnie sposób, nad zimą, która całkiem niedawno wybieliła te piękne, strome zbocza, nad bezruchem, który w tych leśnych rejonach i na popularnej przecież drodze jest czymś zupełnie obcym, a teraz cieszy uszy, zakłócając je jedynie szmerami daleko jadących samochodów, wreszcie nad życiem, które tu trwało zanim jeszcze prowadziły tędy asfalty i regularny transport samochodowy. Nie trwało to dłużej niż kilkanaście sekund, ale ogrom myśli i emocji zdążył przysłonić upływ czasu i wydawać się niby godzina. W końcu nadszedł czas, by zostawić te myśli i poruszyć się, wyjść z tego błogiego bezruchu. Wstałem, wysikałem się i ruszyłem za Hipcią.
Kawałek dalej, na odsłoniętym fragmencie podjazdu znowu się zatrzymywałem – tym razem na fotki. Skończyło się to stratą jakichś 500 metrów. Widziałem to wyraźnie, bo gdy wyjechałem na jeden, niewielki grzbiecik, to Hipcia szalała już kawałek dalej, w dolince, właśnie mijając bramki. O tej porze wjazdu chyba już nie było, ale betonem i siatką nikt nie odgrodził…
Dogoniliśmy się i powoli pięliśmy się w górę. Wyjechaliśmy poza poziom lasu i niestety ponownie powitał nas silny wiatr. Powoli się chmurzyło. Po w miarę prostym fragmencie drogi prowadzącym wzdłuż kamienistej dolinki, z widokiem po lewej na fragmenty wyciągu na jednym zboczu a na wprost na wyłaniający się powoli jęzor lodowca, zaczęliśmy połykać kolejne serpentyny. Po pierwszych trzech serpentynach widok nam się już znudził. Raz lodowiec, raz panorama gór w oddali, raz wiatr w twarz, raz w zadek i tak w kółko. Serpentyn był chyba z trzydzieści.
W jednym miejscu minęliśmy nawet stado pasących się owieczek, które zupełnie ignorując nieoczekiwanych przybyszy zajmowały się skubaniem pojedynczych źdźbeł trawy.
W pewnym momencie usłyszałem dziwny dźwięk, tak, jakby ktoś rzucił na ziemię worek pełen ziemniaków. Worek zamachał kopytkami i pobiegł w swoją stronę tak, jakby wcale przed chwilą nie grzmotnął z pięciu metrów na asfalt. I prawie tuż obok naszych głów.
Ruch był niewielki i głównie w kierunku przeciwnym. Nas nie wyprzedzał nikt.
Dojechaliśmy do sporego, nieczynnego kurortu, minęliśmy go i wjechaliśmy w długi tunel. Długi i mokry tunel. Gdy wykaraskaliśmy się na samą górę, zatrzymaliśmy się na szczycie. Oto nasz cel. Przekroczyliśmy 2829m n.p.m., pobiliśmy tym samym rekord wysokości: i wyprawy, i nasz prywatny.
Spodziewaliśmy się oszałamiającego widoku. Niestety przywitał nas austriacki standard, w dole stał jakiś betonowy koszmarek, hotel czy cuś, żadnych górskich jezior, widoków w dół na zielone doliny, potężnych szczytów. Góry owszem były, ale daleko hen.
Na szczycie za to było chłodno, zaledwie cztery stopnie, więc, żeby Hipcia nie musiała dłużej cierpieć i grzać sobie palców w buzi, zjedliśmy szybko coś, wypiliśmy energetyka , pstryknęliśmy trochę fotek i zaczęliśmy zjazd. Jak zawsze puściłem Hipcię pierwszą, po czym, gdy ruszyłem, okazało się, że jest już kilkaset metrów przede mną i, w szaleńczym pędzie, w niewielkim blasku lampki, zaraz mi ucieknie. Zacząłem ją gonić, w jednym miejscu dość gwałtownie zwalniając, bo nie działały tam lampy, a przy tej prędkości moja lampka bardzo niewiele oświetlała. Widziałem tylko pojedyncze refleksy świateł na kałużach.
Zjazd był paskudny, wytrzęsło mnie tam konkretnie: z chłodu i z nierówności. Hipcia pewnie wibrowała tak, że mogła spowodować trzęsienie Ziemi w innym rejonie świata.
Gdy już mijaliśmy bramki, oczom naszym ukazało się stado byków, które jak gdyby nigdy nic łaziło sobie po asfalcie. Minęliśmy je bardzo ostrożnie, ale miały nas gdzieś. Może nawet nie zauważyły?
Teraz pozostało tylko sturlanie się na sam dół po serpentynach, spacer po sakwy, załadowanie rowerów i ruszenie… znowu pod górę. Tym razem w kierunku Timmelsjoch. Wiatr przypomniał nam o sobie i znowu przeszkadzał.
W międzyczasie zrobiło się ciemno, minęliśmy kilka zaspanych wiosek. Dzień ten już miał rekordową liczbę przewyższeń, więc gdy podjazd na przełęcz oficjalnie stał się podjazdem, a z licznika nie schodziło 10% postanowiliśmy mimo relatywnie niewielkiego dystansu poszukać miejsca na nocleg. Hipcia chciała jechać dalej, ale w końcu dała się przekonać, że dzisiaj był bardzo mocny dzień i może nie ma sensu utknąć gdzieś pod lub na przełęczy. Po chwili rozglądania znalazło się coś idealnego: zabudowania nieczynnej obecnie kolejki i suchy , niezaminowany i, co najważniejsze, płaski fragment trawy, gdzie mogliśmy się schować przed wzrokiem ludzi. Nocleg na wysokości 2000 n.p.m. z ładnym widokiem na zalesione zbocze.
Tego dnia pokonaliśmy zaledwie 124 kilometry, robiąc prawie pięć tysięcy metrów przewyższenia.
Ponieważ zanosi się na niedeszczowy dzień, rozwieszam mokre skarpetki na linkach od przerzutek, na ręce zakładam wczorajsze, jeszcze niewysuszone rękawiczki i ruszam zameldować się i zapłacić za nocleg. Tam postawiona mi jest propozycja nie do odrzucenia: albo po prostu płacę za nocleg, albo robimy pełne meldowanie, ale wtedy zapłacę więcej.
Ruszamy w świetle porannego słońca. Zaczniemy od wspinaczki pod przełęcz Kuhtai (2017 m). Pierwsze kilometry już dają nam przedsmak tego, jak będzie wyglądała droga: jest akurat przebudowywana, więc łagodniejszy początek podjazdu robimy poprzez niekończący się plac zabaw dla budowlańców: a to koparka, a to spychacz, a to hałda ziemi. Jedyne samochody wyprzedzające nas to wywrotki. Chłopaki siedzą i radośnie się bawią, a to ubijając sobie ziemię, a to przerzucając błotko. Szczególnie spektakularnie wyglądała koparka zanurzona do połowy gąsienic w nurcie rzeki, która przerzucała kamienie z jednego miejsca w drugie.
W międzyczasie pęka jeden ze spinaczy trzymający suszące się rzeczy, od tego miejsca aż na przełęcz skarpetki dosuszam więc wrzuciwszy je pod spodenki rowerowe. A, właśnie: spodenki, albowiem jedziemy ubrani na krótko. No, przynajmniej my, Hipek.
Jak tylko opuszczamy sąsiedztwo strumyka, który ucieka w lewo i wyjeżdżamy w słonce robi się coraz cieplej; zapowiada się słoneczny i ciepły dzień. Na niebie żadnej chmury. Wraz ze strumykiem znikają też roboty i cały sprzęt budowlany.
Nadchodzi pora pożegnać się z relaksem na sześciu procentach, najpierw, w niewielkiej wiosce, pojawia się znak zakazu wjazdu dla samochodów ciężarowych, a potem spory podjazd 10-15%. Mimo ostrego podjazdu jedzie się bardzo przyjemnie, nie ma aż takiego upału, ruchu też nie ma, kapitalna wąska droga wciska się w dolinę, gdzieniegdzie mijamy ostatnie zabudowania. W końcu prawdziwy alpejski podjazd. Kilka przystanków na colę – wypiliśmy prawie całą Mijamy pojedyncze ostre ścianki, stada krów leżących prawie na drodze, leniwie wodzących za nami wzrokiem (te włochate były najfajniejsze). Jeszcze tylko niekończący się tunel lawinowy i w końcu dojeżdżamy do… z daleka widocznego placu budowy. A to, co się nie buduje, pasuje idealnie do austriackiego, przełęczowego, standardu. Tak jak sam podjazd na przełęcz był bardzo ładny tak sama przełęcz brzydka. Nawet widok z niej nie powalał, no bo w sumie na co? W oddali było widoczne jedynie jakieś pasmo górskie.
Nie zatrzymujemy się długo: pamiątkowa fotka, coś do paszczy, nazwijmy to oficjalnie śniadaniem bo i pora jaką przyjęliśmy na śniadanie właśnie nastała (wypas bo były ciastka z mlekiem; mleko austriackie jakoś lepiej smakuje niż polskie), ubranie się i zjazd, początkowo łagodny, nabiera nachylenia i to w momencie wjechania w zabudowania. Wąska droga wije się między domami, ostre zakręty, trzeba uważać aby nie wjechać komuś na czołówkę lub nie rozbić się o ścianę. Robimy kilka przystanków na odpoczynek dla zdrętwiałych hipciowych rąk, w sumie idealnie do tego komponuje się miejscowość przez którą przejeżdżamy – Au. Dojeżdżamy do Oetz.
No i co teraz? Główna w kierunku Solden. Powolne zdobywanie wysokości, do tego z bardzo mocnym wiatrem w twarz. Jedziemy szeroką doliną, w oddali jeden ze szczytów ma płaską półkę, na której stoi mały kościół (tu warto podkreślić, że alpejskie kościoły są bardzo ładne). W końcu, po niekończących się kilometrach walki z wiatrem i chowania się jedno za drugim, dotarliśmy do samego Solden i podzieliliśmy się obowiązkami: Hipcia poszła po żarcie na kolację, uznaliśmy bowiem, że lepiej teraz zrobić zakupy, bo nie wiadomo czy się wyrobimy później, ja pilnowałem rowerów i oglądałem spacerujące pająki. Pająki o imponującym rozstawie odnóży. Solden okazało się być sporym turystycznym kurortem, upstrzonym wieloma hotelami i, co do tej pory się nie pojawiało, wieloma barami ze striptizem.
Zapakowaliśmy sakwy żarciem aż po dach i ze stęknięciem ruszyliśmy w kierunku skrętu w Ötztaler Hochalpenstraße. Tam mieliśmy plan zostawić sakwy i drogę – w związku z tym, że prowadziła tam i z powrotem – przejechać na lekko. Skręciłem do pierwszego hotelu, który okazał się być zamkniętym, ale szczęście dopisało: na miejscu był jakiś pracownik, który pozwolił nam wrzucić sakwy do pomieszczenia na tyłach budynku.
Hipcia zupełnie na lekko, ja z jedną sakwą z kluczowymi rzeczami, takimi jak ubranie na zjazd i narzędzia. No i cola razem z kilkoma batonikami. Podjazd zaczął się od jakichś 12%, ale jak różne dwanaście to było od tych, które mieliśmy do tej pory. Rower sam jechał w górę! Droga prowadziła mozolnie przez lad, w dole coraz bardziej malała panorama Solden.
W jednym miejscu, gdzie stanąłem, żeby zrobić kilka fotek, stwierdziłem, że czas zrobić coś, co miałem w planie od dwóch dni. Położyłem rower, usiadłem na trawie i patrzyłem przed siebie. I patrzyłem na zbocze, zastanawiając się nad siłą, która wyniosła te góry w taki właśnie sposób, nad zimą, która całkiem niedawno wybieliła te piękne, strome zbocza, nad bezruchem, który w tych leśnych rejonach i na popularnej przecież drodze jest czymś zupełnie obcym, a teraz cieszy uszy, zakłócając je jedynie szmerami daleko jadących samochodów, wreszcie nad życiem, które tu trwało zanim jeszcze prowadziły tędy asfalty i regularny transport samochodowy. Nie trwało to dłużej niż kilkanaście sekund, ale ogrom myśli i emocji zdążył przysłonić upływ czasu i wydawać się niby godzina. W końcu nadszedł czas, by zostawić te myśli i poruszyć się, wyjść z tego błogiego bezruchu. Wstałem, wysikałem się i ruszyłem za Hipcią.
Kawałek dalej, na odsłoniętym fragmencie podjazdu znowu się zatrzymywałem – tym razem na fotki. Skończyło się to stratą jakichś 500 metrów. Widziałem to wyraźnie, bo gdy wyjechałem na jeden, niewielki grzbiecik, to Hipcia szalała już kawałek dalej, w dolince, właśnie mijając bramki. O tej porze wjazdu chyba już nie było, ale betonem i siatką nikt nie odgrodził…
Dogoniliśmy się i powoli pięliśmy się w górę. Wyjechaliśmy poza poziom lasu i niestety ponownie powitał nas silny wiatr. Powoli się chmurzyło. Po w miarę prostym fragmencie drogi prowadzącym wzdłuż kamienistej dolinki, z widokiem po lewej na fragmenty wyciągu na jednym zboczu a na wprost na wyłaniający się powoli jęzor lodowca, zaczęliśmy połykać kolejne serpentyny. Po pierwszych trzech serpentynach widok nam się już znudził. Raz lodowiec, raz panorama gór w oddali, raz wiatr w twarz, raz w zadek i tak w kółko. Serpentyn był chyba z trzydzieści.
W jednym miejscu minęliśmy nawet stado pasących się owieczek, które zupełnie ignorując nieoczekiwanych przybyszy zajmowały się skubaniem pojedynczych źdźbeł trawy.
W pewnym momencie usłyszałem dziwny dźwięk, tak, jakby ktoś rzucił na ziemię worek pełen ziemniaków. Worek zamachał kopytkami i pobiegł w swoją stronę tak, jakby wcale przed chwilą nie grzmotnął z pięciu metrów na asfalt. I prawie tuż obok naszych głów.
Ruch był niewielki i głównie w kierunku przeciwnym. Nas nie wyprzedzał nikt.
Dojechaliśmy do sporego, nieczynnego kurortu, minęliśmy go i wjechaliśmy w długi tunel. Długi i mokry tunel. Gdy wykaraskaliśmy się na samą górę, zatrzymaliśmy się na szczycie. Oto nasz cel. Przekroczyliśmy 2829m n.p.m., pobiliśmy tym samym rekord wysokości: i wyprawy, i nasz prywatny.
Spodziewaliśmy się oszałamiającego widoku. Niestety przywitał nas austriacki standard, w dole stał jakiś betonowy koszmarek, hotel czy cuś, żadnych górskich jezior, widoków w dół na zielone doliny, potężnych szczytów. Góry owszem były, ale daleko hen.
Na szczycie za to było chłodno, zaledwie cztery stopnie, więc, żeby Hipcia nie musiała dłużej cierpieć i grzać sobie palców w buzi, zjedliśmy szybko coś, wypiliśmy energetyka , pstryknęliśmy trochę fotek i zaczęliśmy zjazd. Jak zawsze puściłem Hipcię pierwszą, po czym, gdy ruszyłem, okazało się, że jest już kilkaset metrów przede mną i, w szaleńczym pędzie, w niewielkim blasku lampki, zaraz mi ucieknie. Zacząłem ją gonić, w jednym miejscu dość gwałtownie zwalniając, bo nie działały tam lampy, a przy tej prędkości moja lampka bardzo niewiele oświetlała. Widziałem tylko pojedyncze refleksy świateł na kałużach.
Zjazd był paskudny, wytrzęsło mnie tam konkretnie: z chłodu i z nierówności. Hipcia pewnie wibrowała tak, że mogła spowodować trzęsienie Ziemi w innym rejonie świata.
Gdy już mijaliśmy bramki, oczom naszym ukazało się stado byków, które jak gdyby nigdy nic łaziło sobie po asfalcie. Minęliśmy je bardzo ostrożnie, ale miały nas gdzieś. Może nawet nie zauważyły?
Teraz pozostało tylko sturlanie się na sam dół po serpentynach, spacer po sakwy, załadowanie rowerów i ruszenie… znowu pod górę. Tym razem w kierunku Timmelsjoch. Wiatr przypomniał nam o sobie i znowu przeszkadzał.
W międzyczasie zrobiło się ciemno, minęliśmy kilka zaspanych wiosek. Dzień ten już miał rekordową liczbę przewyższeń, więc gdy podjazd na przełęcz oficjalnie stał się podjazdem, a z licznika nie schodziło 10% postanowiliśmy mimo relatywnie niewielkiego dystansu poszukać miejsca na nocleg. Hipcia chciała jechać dalej, ale w końcu dała się przekonać, że dzisiaj był bardzo mocny dzień i może nie ma sensu utknąć gdzieś pod lub na przełęczy. Po chwili rozglądania znalazło się coś idealnego: zabudowania nieczynnej obecnie kolejki i suchy , niezaminowany i, co najważniejsze, płaski fragment trawy, gdzie mogliśmy się schować przed wzrokiem ludzi. Nocleg na wysokości 2000 n.p.m. z ładnym widokiem na zalesione zbocze.
Tego dnia pokonaliśmy zaledwie 124 kilometry, robiąc prawie pięć tysięcy metrów przewyższenia.
- DST 124.50km
- Czas 10:52
- VAVG 11.46km/h
- Podjazdy 4092m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 21 marca 2015
Kategoria > 100km, do czytania
Wiosenna pętelka
Gra się tak, jak przeciwnik pozwala. A przeciwnikiem w tym wypadku byli czas i lista rzeczy do zrobienia. Ciekawsze trasy zostaną na przyszłość, czasu zostało tylko na coś marniutkiego.
Warszawa > Łomianki > Kazuń > Leszno > Kampinos > Gawratowa Wola > Leszno > Mariew > Lipków > Warszawa.
Większość z silnym frontalnym lub bocznym wiatrem, co, w połączeniu z solidnymi, piątkowymi treningami (i tym, że przez trasę nic nie zjadłem, bo niczego nie zabrałem) dało efekt w postaci zdechu w domu, już po powrocie. Ale przynajmniej pogoda była przyjemna, cały czas powyżej 13 stopni.
Czas coś solidniejszego przejechać. No czas już.
Warszawa > Łomianki > Kazuń > Leszno > Kampinos > Gawratowa Wola > Leszno > Mariew > Lipków > Warszawa.
Większość z silnym frontalnym lub bocznym wiatrem, co, w połączeniu z solidnymi, piątkowymi treningami (i tym, że przez trasę nic nie zjadłem, bo niczego nie zabrałem) dało efekt w postaci zdechu w domu, już po powrocie. Ale przynajmniej pogoda była przyjemna, cały czas powyżej 13 stopni.
Czas coś solidniejszego przejechać. No czas już.
- DST 106.34km
- Czas 03:52
- VAVG 27.50km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 8 października 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 19: Cierpliwie w górę, w górę, w górę...
Pobudka. Noc była sucha. Okazało się, że rozbiliśmy się wysoko, na zboczu i mamy przed oczami bardzo przyjemną panoramkę. Ostrożnie schodząc z górki wracamy na trasę. Jedziemy pod wiatr, jest 15 stopni, ale jednak pochmurno i chłodno. Pokonujemy jeden niewielki pagórek i zjazdem docieramy do Zwolenia. Miasto objeżdżamy dookoła, obwodnicą, z widokiem na olbrzymie slumso-koczowisko Romów. Zaczyna się duży ruch ciężarówek. I zaczyna się podjazd - od tego miejsca przez najbliższe 120 km będziemy jechali praktycznie wyłącznie w górę.
W Bańskiej Bystricy, która jest dużym miastem, musimy trochę pokluczyć. Przejeżdżamy nawet przez jakieś osiedle (!). Jest też jeden problem - ze znaków i z GPS-a widzę, że mamy przed sobą ekspresówkę. A przynajmniej tak to wygląda. Na krótkich postojach widzę znowu bardzo wielu Romów - część niesie jakieś żelastwa, niespecjalnie przejmując się ruchem ulicznym. Pytamy kilku Słowaków, nikt nie jest stąd, w końcu jeden mówi, żebyśmy walili na Poprad, bo ekspresówka się kończy i akurat wyjedziemy za jej końcem.
Skończyła się, taka jej mać. Wyjechaliśmy dokładnie na nią, ale postanawiamy mieć to gdzieś. Okazuje się, że było jej zaledwie pięćset metrów i przeszła w "normalną" drogę. Kierujemy się cały czas na Poprad. Droga trzyma się następującego schematu: tam, gdzie jest szerokie pobocze jest zakaz dla rowerów (bo jest alternatywa w postaci drogi "dołem" przez jakąś wioskę, którą droga omija), tam, gdzie pobocza nie ma, zakazu brak. Przynajmniej są konsekwentni. Mijane wioski budzą nasze zainteresowanie, bo w bardzo wielu znowu napotykamy jakieś zniszczone budynki, a w nich jakieś slumsy, w których siedzą Romowie.
W Breznie robimy przystanek przy Tesco. Czekając na Hipcię zdążyłem się wynudzić, kilka razy wyciągnąć i schować aprarat, poprzyglądać się lokalnym mieszkańcom, zauważyć, że niedaleko, przy jakimś murze, odbywa się własnie prezentacja gadów (albo gada) - jakiś facet trzyma na ramionach na oko dwu-trzymetrowego węża.
Chwilę później zaczęło padać, wyciągnąłem kurtki i kapelusze, wróciła Hipcia, obładowana jak nieboskie stworzenie. Spakowaliśmy zakupy, zjedliśmy coś i ruszyliśmy dalej, pod górę. Nachylenie zrobiło się większe, droga zaczęła prowadzić przez park narodowy, prosto na przełęcz 1000 m. W międzyczasie zapadł zmrok. O tym, że byliśmy na przełęczy, dowiedzieliśmy się ze znaków. Wyjechaliśmy, zjechaliśmy i liczyliśmy, że będzie już z górki. Niestety... Wdrapaliśmy się jeszcze raz, na 1050m. Po długim zjeździe wzdłuż jakichś tartaków, liczyliśmy na to, że teraz to już na pewno do Popradu z górki, ale nie, trzeba było przekopać się jeszcze przez jedno zbocze, dość strome zresztą (12-13%). Na górze przywitała nas panorama miasta i w końcu, długo oczekiwany dłuuuugi zjazd do samego Popradu. Było ok. 22:00, miasto puste i praktycznie zupełnie bezludne, przez pusty Poprad przelecieliśmy nie wiadomo kiedy (stając chyba tylko raz na swiatłach) i zaczęliśmy powoli myśleć o noclegu.
Z tym ostatnim miało być jednak ciężko. Tereny były wybitnie niezachęcające (a jako że była pełnia, to wszystko było widać jak na dłoni), ze dwa razy złażę w krzaki (i jedyne, co osiągam, to jakieś chwasty poprzyczepiane do mnie plus wlezienie w pokrzywy), w końcu wchodzimy na jakąś drogę prowadzącą wysokim zboczem po prawej stronie drogi - i co z tego, że się tam wyskrobaliśmy, jak po chwili okazuje się, że tamtędy jeżdżą mieszkańcy... A taki ładny były rano widok, na majaczące w oddali Tatry. Trzeba zawrócić i zjechać z powrotem na asfalt (krążenie jest dobrze widoczne na mapie poniżej).
W końcu tuż przed Kieżmarkiem decydujemy się na strzał ostatniej szansy (bo jeśli nie tu, to cholera wie, gdzie). Włazimy między krzaki i ledwo schowani przed drogą (w nocy nas nie ujrzą, w dzień, wcześnie rano, wstaniemy) rozbijamy namiot.
W Bańskiej Bystricy, która jest dużym miastem, musimy trochę pokluczyć. Przejeżdżamy nawet przez jakieś osiedle (!). Jest też jeden problem - ze znaków i z GPS-a widzę, że mamy przed sobą ekspresówkę. A przynajmniej tak to wygląda. Na krótkich postojach widzę znowu bardzo wielu Romów - część niesie jakieś żelastwa, niespecjalnie przejmując się ruchem ulicznym. Pytamy kilku Słowaków, nikt nie jest stąd, w końcu jeden mówi, żebyśmy walili na Poprad, bo ekspresówka się kończy i akurat wyjedziemy za jej końcem.
Skończyła się, taka jej mać. Wyjechaliśmy dokładnie na nią, ale postanawiamy mieć to gdzieś. Okazuje się, że było jej zaledwie pięćset metrów i przeszła w "normalną" drogę. Kierujemy się cały czas na Poprad. Droga trzyma się następującego schematu: tam, gdzie jest szerokie pobocze jest zakaz dla rowerów (bo jest alternatywa w postaci drogi "dołem" przez jakąś wioskę, którą droga omija), tam, gdzie pobocza nie ma, zakazu brak. Przynajmniej są konsekwentni. Mijane wioski budzą nasze zainteresowanie, bo w bardzo wielu znowu napotykamy jakieś zniszczone budynki, a w nich jakieś slumsy, w których siedzą Romowie.
W Breznie robimy przystanek przy Tesco. Czekając na Hipcię zdążyłem się wynudzić, kilka razy wyciągnąć i schować aprarat, poprzyglądać się lokalnym mieszkańcom, zauważyć, że niedaleko, przy jakimś murze, odbywa się własnie prezentacja gadów (albo gada) - jakiś facet trzyma na ramionach na oko dwu-trzymetrowego węża.
Chwilę później zaczęło padać, wyciągnąłem kurtki i kapelusze, wróciła Hipcia, obładowana jak nieboskie stworzenie. Spakowaliśmy zakupy, zjedliśmy coś i ruszyliśmy dalej, pod górę. Nachylenie zrobiło się większe, droga zaczęła prowadzić przez park narodowy, prosto na przełęcz 1000 m. W międzyczasie zapadł zmrok. O tym, że byliśmy na przełęczy, dowiedzieliśmy się ze znaków. Wyjechaliśmy, zjechaliśmy i liczyliśmy, że będzie już z górki. Niestety... Wdrapaliśmy się jeszcze raz, na 1050m. Po długim zjeździe wzdłuż jakichś tartaków, liczyliśmy na to, że teraz to już na pewno do Popradu z górki, ale nie, trzeba było przekopać się jeszcze przez jedno zbocze, dość strome zresztą (12-13%). Na górze przywitała nas panorama miasta i w końcu, długo oczekiwany dłuuuugi zjazd do samego Popradu. Było ok. 22:00, miasto puste i praktycznie zupełnie bezludne, przez pusty Poprad przelecieliśmy nie wiadomo kiedy (stając chyba tylko raz na swiatłach) i zaczęliśmy powoli myśleć o noclegu.
Z tym ostatnim miało być jednak ciężko. Tereny były wybitnie niezachęcające (a jako że była pełnia, to wszystko było widać jak na dłoni), ze dwa razy złażę w krzaki (i jedyne, co osiągam, to jakieś chwasty poprzyczepiane do mnie plus wlezienie w pokrzywy), w końcu wchodzimy na jakąś drogę prowadzącą wysokim zboczem po prawej stronie drogi - i co z tego, że się tam wyskrobaliśmy, jak po chwili okazuje się, że tamtędy jeżdżą mieszkańcy... A taki ładny były rano widok, na majaczące w oddali Tatry. Trzeba zawrócić i zjechać z powrotem na asfalt (krążenie jest dobrze widoczne na mapie poniżej).
W końcu tuż przed Kieżmarkiem decydujemy się na strzał ostatniej szansy (bo jeśli nie tu, to cholera wie, gdzie). Włazimy między krzaki i ledwo schowani przed drogą (w nocy nas nie ujrzą, w dzień, wcześnie rano, wstaniemy) rozbijamy namiot.
- DST 192.84km
- Czas 11:40
- VAVG 16.53km/h
- Podjazdy 1503m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 4 października 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 15: Kraj od linijki
Padający w nocy deszcz zezwolił nam na wylegiwanie się do nieprzyzwoicie późnej szóstej trzydzieści. Albo, jak kto woli, usprawiedliwił rzeczone wylegiwanie się. W nocy podobno pociągi też jeździły i nawet trąbiły, jakie to szczęście, że mam mocny sen i tylko słyszałem o tym hipciowe opowieści. Wychodzimy z namiotu, zgodnie z przewidywaniami jest chłodno, ciemno i wilgotno. Pakujemy wszystko i pędzimy z rowerami przez tory.
No i wsiadamy. Na początek trochę pagórków i, na trzynastym kilometrze, kawałek za dziesięcioprocentowym podjazdem, wjeżdżamy do Vrbovska. Tam postanawiamy odbić do Konzuma, by wydać ostatnie kuny. Po chwili tego pożałowaliśmy... Droga prowadzi w dół. Bardzo w dół. I jeszcze w dół. A na samym dole jest sklep. Zrobiłem zakupy (cztery pączki i trochę batonów), no a teraz trzeba... w górę, w górę, w górę.
Wracamy do pierwotnej trasy naprawdę sporym podjazdem. Potem jeszcze trzeba trochę podjechać i nagle już jedziemy aż do samej granicy w dół. Szkoda, że jest mokro, bo trzeba się jednak pilnować.
A graniczna rzeka nazywa się... Kupa.
Kontrola paszportowa jest taka na odwal, wyraźnie znudzony funkcjonariusz ledwo rzuca okiem na dokumenty, które pokazujemy i każe nam jechać dalej.
I tak, proszę Państwa, wjechaliśmy do Słowenii, kolejnego już kraju na naszej drodze.
Najpierw jeszcze szybki przystanek na pierwszej stacji na dopompowanie tylnego koła, a potem kierunek: Nowe Miasto. Żeby tam dojechać musimy przebyć najpierw żmudną prostą z pagórkami, a potem dostajemy w nagrodę najprzyjemniejsze - długi podjazd meandrujący pomiędzy wioseczkami. Wszystko jest tu zrobione jak na ilustracji w książce - trawniki przed domem jak namalowane, trawa idealnie przycięta, przed domkami ozdoby i rzeźby jak przygotowane specjalnie na tę okazję. Do tego gładziutki asfalt przechodzący płynnie w pobocze i dalej trawnik... Gdyby nie to, że gdzieniegdzie łażą ludzie, to można by pomyśleć, że jedziemy przez scenografię filmu dla dzieci. I tak będzie przez cały nasz pobyt w Słowenii - wszystko jak narysowane.
Do Nowego Miasta mamy solidny zjazd. Jest to większa miejscowość, więc wyposażona w drogi dla rowerów, ale, uwaga, są one logicznie połączone i wsiadając na jedną można bez kluczenia i kombinowania wyjechać po drugiej stronie miasta. My jednak robimy przerwę w Sparze (znowu pączki!). Na wyjeździe z miasta mija nas wesele, a jeden z gości (lub pan młody) wychylony przez okno podaje nam... cukierki.
Przy okazji postanawiamy jechać dłuższą trasą i nie turlać się wzdłuż granicy. Okazuje się być to strzałem w dziesiątkę! Droga ("stara droga") idzie wzdłuż autostrady, więc my mamy pusto, bo wszyscy jadą tamtędy. Do tego mamy świetne widoki, jedziemy przez pagórkowate pola, w słońcu, można powiedzieć, że jest przyjemnie. No, pomijając przymusową przerwę na przeładowanie baterii w aparacie, bo, jak na złość, wzięły i zdechły.
W miejscowości Trebnje odbijamy na północ, chwilę później mija nas kolejne wesele, tym razem wszyscy jadą jakimiś zabytkowymi autami z balonikami w kształcie serduszek. Mimo że długą chwilę muszą jechać za nami, to jakoś im to nie przeszkadza, wyprzedzają nas machając. Tak w ogóle, to Słoweńcy jeżdżą bardzo spokojnie, kolejny kraj, od którego Polacy mogą się tylko uczyć.
Powoli zapada zmrok. Jadąc wzdłuż rzeki Mirny powoli zjeżdżamy aż do Sevnicy, gdzie przecinamy rzekę Savę i zaczynamy wspinaczkę. Sevnica jest dużą miejscowością, więc przez długi czas opuszczamy jej przedmieścia, potem coraz czujniej zaczynamy się rozglądać po bokach. Nierówno, z jednej strony zbocze, z drugiej... też zbocze. Przez chwilę nawet jedziemy szutrówką.
Znajdujemy jedno miejsce, skraj łąki położony wysoko na zboczu, ale Hipcia upiera się, że nie. Potem, na skrzyżowaniu, znajdujemy jakąś chatkę, wyglądającą jak klub lokalnego myśliwego (zaglądając przez okno zauważam szereg trofeów wiszących na ścianie) - proponuję walnąć się na trawce przed tym miejscem (bo ewidentnie nikogo tam nie ma), bylibyśmy ukryci przed ludźmi, ale Hipcia również nie chce. No to dobrze, jedziemy dalej.
Przy skręcie na Planinę pri Sevnici mylimy drogę i zaczynamy zjazd do centrum, dobrze, że orientuję się w porę, że to nie tędy. Na skrzyżowaniu stoi sobie samochód, tak o, po prostu; w nim siedzi sobie ktoś, ale ignoruje nas zupełnie. Zaczynamy zjazd i zaczynam się zastanawiać, czy zjedziemy aż na sam dół. Ale... ale po chwili znajdujemy łąkę, wchodzę - jest ok. Gdy wracam do rowerów ktoś zatrzymuje się w połowie zjazdu i cofa na widok naszych leżących na poboczu rowerów. Wybiegam z krzaków, gość chwilę stoi i odjeżdża.
Decydujemy się położyć w tym miejscu, zakładając, że ten człowiek raczej nie uzna, że zamierzamy tam nocować, może raczej myślał, że potrzebujemy pomocy. Rozbijamy się na miękkiej trawie, słysząc imprezę w jakimś domku opodal. Impreza trwała jeszcze długą chwilę, ludzie się śmiali, psy szczekały, a my jedliśmy kolację.
No i wsiadamy. Na początek trochę pagórków i, na trzynastym kilometrze, kawałek za dziesięcioprocentowym podjazdem, wjeżdżamy do Vrbovska. Tam postanawiamy odbić do Konzuma, by wydać ostatnie kuny. Po chwili tego pożałowaliśmy... Droga prowadzi w dół. Bardzo w dół. I jeszcze w dół. A na samym dole jest sklep. Zrobiłem zakupy (cztery pączki i trochę batonów), no a teraz trzeba... w górę, w górę, w górę.
Wracamy do pierwotnej trasy naprawdę sporym podjazdem. Potem jeszcze trzeba trochę podjechać i nagle już jedziemy aż do samej granicy w dół. Szkoda, że jest mokro, bo trzeba się jednak pilnować.
A graniczna rzeka nazywa się... Kupa.
Kontrola paszportowa jest taka na odwal, wyraźnie znudzony funkcjonariusz ledwo rzuca okiem na dokumenty, które pokazujemy i każe nam jechać dalej.
I tak, proszę Państwa, wjechaliśmy do Słowenii, kolejnego już kraju na naszej drodze.
Najpierw jeszcze szybki przystanek na pierwszej stacji na dopompowanie tylnego koła, a potem kierunek: Nowe Miasto. Żeby tam dojechać musimy przebyć najpierw żmudną prostą z pagórkami, a potem dostajemy w nagrodę najprzyjemniejsze - długi podjazd meandrujący pomiędzy wioseczkami. Wszystko jest tu zrobione jak na ilustracji w książce - trawniki przed domem jak namalowane, trawa idealnie przycięta, przed domkami ozdoby i rzeźby jak przygotowane specjalnie na tę okazję. Do tego gładziutki asfalt przechodzący płynnie w pobocze i dalej trawnik... Gdyby nie to, że gdzieniegdzie łażą ludzie, to można by pomyśleć, że jedziemy przez scenografię filmu dla dzieci. I tak będzie przez cały nasz pobyt w Słowenii - wszystko jak narysowane.
Do Nowego Miasta mamy solidny zjazd. Jest to większa miejscowość, więc wyposażona w drogi dla rowerów, ale, uwaga, są one logicznie połączone i wsiadając na jedną można bez kluczenia i kombinowania wyjechać po drugiej stronie miasta. My jednak robimy przerwę w Sparze (znowu pączki!). Na wyjeździe z miasta mija nas wesele, a jeden z gości (lub pan młody) wychylony przez okno podaje nam... cukierki.
Przy okazji postanawiamy jechać dłuższą trasą i nie turlać się wzdłuż granicy. Okazuje się być to strzałem w dziesiątkę! Droga ("stara droga") idzie wzdłuż autostrady, więc my mamy pusto, bo wszyscy jadą tamtędy. Do tego mamy świetne widoki, jedziemy przez pagórkowate pola, w słońcu, można powiedzieć, że jest przyjemnie. No, pomijając przymusową przerwę na przeładowanie baterii w aparacie, bo, jak na złość, wzięły i zdechły.
W miejscowości Trebnje odbijamy na północ, chwilę później mija nas kolejne wesele, tym razem wszyscy jadą jakimiś zabytkowymi autami z balonikami w kształcie serduszek. Mimo że długą chwilę muszą jechać za nami, to jakoś im to nie przeszkadza, wyprzedzają nas machając. Tak w ogóle, to Słoweńcy jeżdżą bardzo spokojnie, kolejny kraj, od którego Polacy mogą się tylko uczyć.
Powoli zapada zmrok. Jadąc wzdłuż rzeki Mirny powoli zjeżdżamy aż do Sevnicy, gdzie przecinamy rzekę Savę i zaczynamy wspinaczkę. Sevnica jest dużą miejscowością, więc przez długi czas opuszczamy jej przedmieścia, potem coraz czujniej zaczynamy się rozglądać po bokach. Nierówno, z jednej strony zbocze, z drugiej... też zbocze. Przez chwilę nawet jedziemy szutrówką.
Znajdujemy jedno miejsce, skraj łąki położony wysoko na zboczu, ale Hipcia upiera się, że nie. Potem, na skrzyżowaniu, znajdujemy jakąś chatkę, wyglądającą jak klub lokalnego myśliwego (zaglądając przez okno zauważam szereg trofeów wiszących na ścianie) - proponuję walnąć się na trawce przed tym miejscem (bo ewidentnie nikogo tam nie ma), bylibyśmy ukryci przed ludźmi, ale Hipcia również nie chce. No to dobrze, jedziemy dalej.
Przy skręcie na Planinę pri Sevnici mylimy drogę i zaczynamy zjazd do centrum, dobrze, że orientuję się w porę, że to nie tędy. Na skrzyżowaniu stoi sobie samochód, tak o, po prostu; w nim siedzi sobie ktoś, ale ignoruje nas zupełnie. Zaczynamy zjazd i zaczynam się zastanawiać, czy zjedziemy aż na sam dół. Ale... ale po chwili znajdujemy łąkę, wchodzę - jest ok. Gdy wracam do rowerów ktoś zatrzymuje się w połowie zjazdu i cofa na widok naszych leżących na poboczu rowerów. Wybiegam z krzaków, gość chwilę stoi i odjeżdża.
Decydujemy się położyć w tym miejscu, zakładając, że ten człowiek raczej nie uzna, że zamierzamy tam nocować, może raczej myślał, że potrzebujemy pomocy. Rozbijamy się na miękkiej trawie, słysząc imprezę w jakimś domku opodal. Impreza trwała jeszcze długą chwilę, ludzie się śmiali, psy szczekały, a my jedliśmy kolację.
- DST 169.72km
- Czas 11:00
- VAVG 15.43km/h
- Podjazdy 1086m
- Sprzęt Zenon