Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

waypointgame

Dystans całkowity:3153.06 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:186:21
Średnia prędkość:16.92 km/h
Maksymalna prędkość:44.89 km/h
Liczba aktywności:75
Średnio na aktywność:42.04 km i 2h 29m
Więcej statystyk
Piątek, 25 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport, waypointgame

Praca-dom-praca przez pszczołobiedronkę, czy inne tam stworzenie

Wieczorem, urągając wszelkim zasadom EcoDrivingu wybrałem się (jak co miesiąc) samochodem do TESCO (oddalonego od domu o całe 500m w linii prostej). Chwiłę już nie jeździłem, więc zapomniałem, jakie to jest wygodne, gdy widzisz, co jest za tobą, bez odwracania łba. Powraca pomysł lusterka rowerowego, ale pierwsze, które miałem, rozbiłem rok temu przewracając się na zakręcie. Drugiego nie kupię.

Z rana wita mnie okrzyk "O, deszcz pada". Pogodnik w internecie podpowiada jednak, że deszczu dziś nie ma prawa być, zatem wniosek jest prosty: nie deszcz to, a jakaś fatamrugana. Na zewnątrz okazuje się, że pogodnik miał rację, jest po prostu, uczciwie, mokro.

Przed pracą jedziemy jeszcze odwiedzić Pszczółki, które okazały się być biedronkami. Stamtąd już sam jadę do pracy, przy okazji rozdziewiczając dróżkę rowerową przy Szczęśliwickiej. Pomijając skręt w Opaczewską, jedzie się przyjemniej, niż jezdnią.

Nadal nie mam roweru do buszowania po lasach. Zastanawiam się jednak, czy na pewno jest potrzebny. Bo, popatrzmy bestii w ślepia: kupuję go, żeby wziąć sobie udział w jakimś tam wyścigu. Ale żeby się ścigać, trzeba trochę nabyć praktyki. A gdzie ja nabędę praktyki do jazdy dziennej, jeśli Hipcia uznaje tylko nocną jazdę? Pozostaje mi chyba tylko nocny fragment Mazovii 24h ;-)
Piątek, 25 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport, waypointgame

Waypointbreak

Po pracy wszedłem do domu.

- Bez sensu, prawda? - zagaiłem.
- Bez sensu. - odpowiedziała Ona.

Bo i po prawdzie - było bez sensu. Rano jeszcze wypracowana przewaga nosiłą się w granicach siedemdziesięciu punktów, po południu było tego już trzydzieści. I malało. Potwierdziły się obserwacje z prawie pół roku naszego uczestnictwa w grze: przy obecnych zasadach i przy ilości punktów ustawionych przez Surfa, jakakolwiek walka o pierwsze miejsce jest bez sensu. Szkoda nóg. Nie mając wpływu na ilość zawodników, ktorzy jeżdżą i niemalże taśmowo nabijają punkty, nie ma szans na normalną rywalizację. Nawet wyjeżdżona stupunktowa przewaga może stopnieć w dwa dni Błędem było nasze założenie na początku listopada, że ludzie odłożą rowery pod kocyk i będzie można rywalizować przy porównywalnym stopniu wysiłku.

Plusem jest to, że nie musimy się zastanawiać, czy w sobotę z rana atakujemy zachodni KPN, na tyle, żeby na wieczór zostawić siły na AlleyPiasta, nie musimy zastanawiać się, czy nie warto poświęcić prywatnej okazji, wypadającej w niedzielę, żeby wymknąć się na małe kółko dookoła boiska... i tak dalej. KPN poczeka na grudzień. I nowy rower. Który kupuję. :D
Wtorek, 22 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport, waypointgame

Praca, kurs i waypointy

Trochę tego jeżdżenia było. Popołudniowa i poranna Warszawa, nocna Praga. Szczególnie nocna praga - ul. Środkowa, przez otwarte bramy widać świecące się pod kapliczkami znicze, w okolicy trzech panów dresiarzy zaczyna się nami interesować (głupota z naszej strony: trzeba było ustawić rowery pyskiem w kierunku ucieczki, bo gdyby skoczyli, to byłaby szansa, że nas dogonią zanim osiągniemy prędkość międzygwiezdną), ale poprzestają na patrzeniu. O tej godzinie latarką po dziwnych miejscach musi świecić albo ktoś niezrównoważony, albo jakiś psychopata. :)

Udało mi się opanować w miarę telefon, zatem mam możliwość korzystania z nawigacji i uproszczenia sobie drogi. Jest szybciej (szczególnie, gdy chodzi o odpisywanie), ale mniej klimatycznie (urządzenie, które doprowadza pod sam punkt nie jest tak fajne, jak znalezienie go tylko dzięki mapie i notatkom. Niestety, życie weryfikuje plany: odpisywanie ostatniej wycieczki do puszczy kosztowało mnie ponad pół godziny. Zatem te trudniejsze (dłuższe) do opisania punkty będę sobie giepeesował, żeby przyspieszyć robotę. Czasem nawet te moje pięćset znaków na minutę to za wolno :]

Perełka na dziś: Cmentarz choleryczny. Zamknięty w trójkącie między nasypami kolejowymi i otoczony brzozowym zagajnikiem. Polecamy - oczywiście po zmroku. Kodu za to proponujemy nie zdobywać, ile my się nakombinowaliśmy, to glowa mała. Rozumiem litery greckie w kodzie - te akurat były czytelne, ale polskich znaków, jako żywo, bym się nie spodziewał. Zwłaszcza, że vlepka była upaskudzona klejem i ciężko było zauważyć "ogonek".

Z innej beczki: kolega z pracy dziś (po rozmowach ze mną) przyjechał zaopatrzony w SPD. I mówi, że fajniej. Tylko patrzeć, aż kupi sobie obciski. Tak zaczyna się szaleństwo...
Niedziela, 20 listopada 2011 Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km

Rajd zdechłych waypointów

Startujemy wieczorkiem. Pierwszy punkt: dom przy ulicy Szeligowskiej 32. Jak twierdzą źródła, dom nawiedzony. Podobnież zostawione tam vlepki znikają, okiennice "same" się zamykają po jakimś czasie. Pokręciliśmy się dookoła, vlepki nie znaleźliśmy, poświeciliśmy w okna. Piszą, że swego czasu gość na imprezie zamordował tam siekierą gospodarzy, ale do nas nikt z siekierą się nie wybierał. Dom spełnia jednak wszelkie wymagania, by być nawiedzonym: stoi na uboczu, zdala od drogi i innych domów, stary, zarośnięty nieco ogród, budynki gospodarcze niszczeją, okna brudne, zza nich wystają firanki, i jeśli dobrze widziałem, kikuty uschniętych kwiatków; dobry klimat do horrorów. Co prawda wydaje się nam, że miejsce prędzej jest wykorzystywane jako dziupla, do tego przekonuje nas fakt, że gdy zjeżdżaliśmy z posesji, tuż obok nas na chodnik zjechało czarne BMW (zmieniając stronę jezdni), niby puścić kogoś z tyłu, ale kierowca i pasażer zwrócili na nas uwagę. Trochę dłużej, niż robi to kierowca szukający miejsca do zjechania. Może przypadek, może nie.

Dalej droga prowadzi trasą techniczną S-ósemki. Tu trochę się zawodzę, bo spodziewałem się, że trzeba będzie się pieszo pofatygować na ekspresówkę, a tu kicha. Waypoint dostępny z drogi technicznej, wystarczy przeskoczyć rów. Przynajmniej tyle, że ten rów musiałem przeskakiwać... Kod zaprzyjaźnił się z wodą. Próbowaliśmy rozczytać, ale w domu po trzydziestu próbach zrezygnowaliśmy.

Nadal turlamy się wzdłuż S8, tuż zaraz, w Szeligach znaleźliśmy studio Technicoloru, w którym, jak poinformował nas ochroniarz, właśnie kręcił się "Taniec z Gwiazdami". Mapa się nam skończyła, korzystam z nawigacji, która prowadzi nas drogą, konczącą się w szczerym polu. Mniejsza o pole, kierunek dobry, docieramy do właściwej trasy. Teraz tylko trochę kręcenia, podjeżdżamy pod wiadukt, który to, jak wszystkie kolejowe miejscówki, ma w sobie klimat. Szczególnie nocą. Również przejazd kolejowy kilkaset metrów wcześniej, oznaczony tylko Krzyżem Św. Wojciecha i oświetlony przez kilka starych latarni, ma w sobie coś. Na ekspresówkę wdrapuję się najlepszą metodą na świecie - na rympał. Kod jest nieczytelny, schodzę sobie już elegancko, wyjściem awaryjnym, po schodkach.

Dalej mamy dotrzeć do Gołąbków i przelecieć przez nie na wylot, decyduję się użyć nawigacji, żeby nie zatrzymywać się co chwilę i sprawdzać mapę, zwłaszcza, że Hipcia zaczyna już powoli klaskać w dłonie i obijać je o uda. Wygoda przy sięganiu po nawigację do kieszeni, tudzież jechaniu po dziurawej drodze, trzymając toto w ręce, jest znikoma, muszę kupić uchwyt na telefon do roweru. Spokojnie jednak dojeżdżamy do ZM Ursus, na początek mylimy wjazdy i trafiamy do jakiejś firmy spedycyjnej, ale potem już jedziemy właściwą trasą w półmrok. Gdzieś pod kołami pojawiają się stare tory, przy których oboje zaskoczeni zatrzymujemy się niemal w miejscu, rozglądając się w poszukiwaniu pociągu, zaraz potem lądujemy u podstaw wieży oświetleniowej. Zostawiam telefon u Hipci (szkoda, żeby się zniszczył, gdybym miał spaść, coś się na nim jeszcze zarobi), zakładam czołówkę i wio na górę. Pierwsze dwie drabinki robię bez problemu. W połowie trzeciej ze zdziwieniem czuję, jak trzęsą mi się łydki, a dłonie zachowują się tak, jakby albo miały chwycić i nigdy już nie puszczać, albo w ogóle puścić szczebel. Gdybym mógł stanąć obok siebie, to pewnie spojrzałbym na siebie z nieukrywanym, ogromnym zdziwieniem: ja się boję tego podejscia? Dziwne. Byłem już w bardziej eksponowanych miejscach, gdzie chwyt miałem na kawałku skały, a za mną upadek nie skończyłby się po kilku metrach na stalowej platformie, tylko po dwudziestu metrach, na skale, przy czym nie byłby to wcale koniec lotu; a tutaj - co? Zawsze co prawda jest to uczucie dyskomfortu, chyba zakodowane genetycznie i jak cały instynkt samozachowawczy, pewnie nieusuwalne, ale przy tak nietrudnym wejściu nie powinno go być w takim stopniu. Po kilkunastu sekundach nareszcie odkrywam prawdziwą przyczynę zachowania: chwytanie się szczebli o średnicy centymetra i podciąganie się na nich, tudzież tupanie po nich (w całkiem szybkim tempie) musiało skończyć się zmęczeniem, szczególnie zmęczeniem dłoni. Czyli wszystko gra. Dalszą część, już nauczony, pokonuję wolniej, robiąc więcej przerw na rozluźnienie dłoni i nóg; wszystko wraca do normalności. Pod koniec czuję już bujanie całego wierzchołka, każdy mój krok przekłada się na bujnięcie wieży, więc staram się stawiać kroki nieregularnie. Na szczyt wychodzę, platforma nie wygląda na przerdzewiałą, ale tak czy inaczej kroki stawiam po szkielecie. I tu - niespodzianka, kod przez dwa lata zniknął, został tylko ślad po kleju. Droga powrotna, jak każde zejście, okazuje się jeszcze bardziej męcząca, bo więcej jest tu opuszczania się na rękach, niż schodzenia nogami. Na dole czeka już Hipcia, najwyraźniej ucieszona tym, że nadal żyję i mam komplet sprawnych kończyn.

Tuż obok Zakładów jest sobie Dom W. Grabskiego. Przy nim również nie udaje się nam odczytać kodu, tu przynajmniej naklejka jest. W przeciwieństwie do Budek Szczęśliwickich, gdzie wypaskudziłem się cały w pyle, włażąc pod bramą na teren budowy, by ustalić, że przy baraku kodu nie ma wcale. Między jednym a drugim punktem zaliczamy sobie gminę Michałowice.

Podsumowując: z sześciu odwiedzonych punktów wszystkie bez kodu. A nocne jeżdżenie ma klimat.
Sobota, 19 listopada 2011 Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km, kampinos

Nocny Kampinos. Bardzo nocny. I długi.

Przekonać Hipcię do wyjechania w dzień jest jak... porównań jest dużo. W każdym razie to niemożliwe. Oczywiście, tak, to tylko dlatego, że ja nie potrafię wcześniej wstać. I dlatego, że sam chciałem ;)

Startujemy przed 19.00. Kierunek - Laski, znaną i lubianą Arkuszową. Skręcamy w Cyklistów, tam metodą na czuja zagłębiamy się w las szukając szlaku. Znajdujemy żółty, zaraz przy nim czerwony, którym jedziemy sobie nad jeziorko Opaleń. Dalej jedziemy wgłąb żółtym, cichną samochody, a zaczyna się cisza nocnego lasu. W pierwszej chwili przegapiamy Sosnę, ale udaje się odnaleźć zakopany w mchu kod. Dalej żółtym, przy skrzyżowaniu z czarnym: Kamień - symbolizujący udaną szarżę Ułanów Jazłowieckich (Poszli. Z szablami. Na czołgi i broń ciężką. Przeszli. ... Aż ciarki przechodzą.).

Dalej już znanym szlakiem lecimy w kierunku Łomianek. Łomianki, jakie są, każdy widzi. Nudne. Trzeba jednak: zajeżdżamy na wał, jaz odmalowany, naklejki nie ma. Za to cuś łazi po krzakach, ale nie chce się zaprzyjaźniać. Potem inne cuś robi "chlup". Dwa razy w jeziorku Dziekanowskim i raz po prawej stronie. Jeśli takie ryby tam pływają, to strach się kąpać. Dźwięk był, jakby ktoś cegłówkę z dobrej wysokości cisnął do wodu. Może jakiś kokodryl, nie zdziwiłbym się, gdyby jakiś ucieknięty z nielegalnej hodowli nagle wylazł z krzaków.

Trasa wiedzie na północ w kierunku Łomnej (nuda, nuda...). Kościół znajdujemy, grobowca - nie. Dopiero w domu zorientowaliśmy się, gdzie był - jeden zakręt dalej.

Dalej droga wiedzie do Palmir, gdzie wsiadamy na czarny szlak. Czarny wchodzi w las, przecina asfalt i zaraz za nim odbija w lewo. Które to odbicie przegapiamy i jedziemy radośnie przed siebie. Ładną, brukowaną drogą, bokiem jakiegoś rezerwatu. Gdy w końcu sprawdzamy mapę, nie chce nam się wracać, kompas jest, mapa jest, na zachodzie asfalt czeka. Trochę szlajamy się nieszlakami i wyjeżdżamy przed Janówkiem. Stąd pięknym pasem rowerowym lecimy do Wierszy. Tam odpuszczamy sobie cmentarz - podejrzewam, że za dużo czasu stracimy na szukanie właściwego pomnika, a szukanie pomników nie generuje ciepła i w Wierszach odbijamy na północ w kierunku Kanału Łasica, gdzie czekają: Piwo, punkrock i rowery. Zawsze chciałem odwiedzić to miejsce, to hasło ma w sobie... dużo ma w sobie. Pod śluzą (jazem?) z braku piwa testujemy, czy Ruda na pewno się nie zepsuła w butelce i wracamy. Za Wierszami - w las, żółty szlak. Trochę piachu, ale idzie jechać. Gdzieś po drodze, jest jakiś kanał, przy nim gasimy światła i gapimy się w niebo. Bo jest w co się gapić. Z tego wszystkiego zostawiamy sobie naklejkę. Dalej dojeżdżamy do szlabanów (chyba miejscowość nazywa się Kępiaste). Ja objeżdżam szlaban z lewej, przejeżdżam, patrzę na drogę, Hipcia jedzie z prawej, słyszę za sobą wołanie, odwracam się w samą porę - udaje mi się zobaczyć koncówkę triku, który właśnie robi Hipcia. Stojąc na przednim kole celuje czołem w mech przed sobą. Tylne koło powolutku obraca się w powietrzu. Odblask na szprychach potęguje wrażenie. Niestety, trik się nie udaje, Hipcia nie robi tego, co planowała (jeśli planowała), tylko po prostu się przewraca na bok. Wytłumaczenie: tuż przy szlabanie wyrosła sobie półmetrowa dziura. W którą wjechało przednie koło.

Dalej żółty okazuje się być piaskownicą, więc postanawiamy z niego zrezygnować. Szorujemy na zachód, do asfaltu (po drodze uciekając przed nadpobudliwym psem). Stamtąd już tuż tuż do Leszna, osiągamy je z wynikiem 60km na liczniku. Z Leszna wrócić chcemy znaną trasą przez Pilaszków, po drodze jeszcze przez pole skradamy się do komina, dalej już tylko trasa, trasa i trasa. Mgła, wilgotność, na liczniku i ogólnie na rowerze zaczyna się osadzać szron. Myślimy nawet o dokręceniu do setki, ale rezygnujemy z tego planu. 90km stuka tuż przed domem (Hipci wyszło 1,5km więcej, dziwne, bo mierzyłem oba koła, wygląda na ten sam obwód). Powrót - 3:40. W lecie - zaczynałoby już świtać.
Czwartek, 17 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport, waypointgame

Kolejne nocno-wieczorno-dojazdowe turlanie dropsa

Po pracy przychodzi czas na kurs. Po dwóch godzinach przeganiania ludzi za bardzo nam się nie chce nigdzie ruszać kupra, ale Surf coś tam narzekał, że niby naszej naklejki nie ma, więc trzeba było to sprawdzić. Ruszamy zatem w kierunku Bródna, na miejscu okazuje się, że to, co jeszcze w piątek w nocy było szkieletem dachu i stało krzywo, teraz leży elegancko na podłodze i ma format ramy; środkowe poprzeczki zostały równo wycięte. Moja wina, nie przypuściłem, że zardzewiałym szkieletem mogą zainteresować się złomiarze. Teraz vlepka jest bezpieczniejsza. Gdy ja szukam miejsca na naklejkę, Hipcia szwęda się po krzakach. Wśród równo zagrabionych kupek suchych liści znajduje... No właśnie, co Hipcia może znaleźć? Nie portfel, nie komorkę, nie złoty łańcuszek. Hipcia znajduje martwego lisa. Przez chwilę nawet myślimy, żeby w nim ukryć vlepkę, ale coś nam podpowiada, że to może być nietrwała kryjówka.

Wracamy do domu w miarę możliwości sprawnie, bo Hipcia powoli zaczyna tracić czucie w łapkach; w połowie drogi gdzieś je odzyskuje, ale tempo już utrzymujemy. Na drogach spokój, teraz jeszcze, gdy wieczorami jest chłodno, ludzie siedzą w domach, więc prócz pojedynczych samochodów, mamy ciszę i spokój do samego domu.

Rano za oknem pojawia się mleko. Przewidująco zakładam softshella, co przez większość trasy okazuje się być dobrym pomysłem. Ochraniacze na buty - rownież. W siodle jesteśmy 8:06, więc jest szansa na dłuższą trasę razem - do III przystanku. Miasto robi się przyjemnie zimowe: przy jezdni mamy już szron, po bokach i na chodnikach biało. A na Grzybowskiej korek, jak rzadko, ale biel dookoła rekompensuje mniejszą prędkość.

[edit]

Hipcia ze swojej strony, na swoim Bike-oTweetoLogu całą wycieczkę podsumowała była o tak: Opowieści z Waypnii - Hipek, zdechły lis i stara chałupa. Podkreślam, że po "Hipek" jest przecinek.
Piątek, 11 listopada 2011 Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km

Pomykając nocną, mroźną Warszawą...

W piątek był plan, żeby się gdzieś wybrać. "Gdzieś", było raczej nieokreślone, więc siedzieliśmy sobie w domu zajmując się nicnierobieniem. W międzyczasie prawdziwi obywatele zrobili prawdziwie polskie święcenie Święta Niepodległości, więc darowaliśmy sobie wyjazd, bo nasza planowana wtedy trasa przejazdu przebiegała dziwnie blisko zamkniętych ulic. Dopiero gdzieś po 21:00 zrobił się względny spokój, więc zaczęliśmy się pakować, przy okazji zmieniając nieco plan trasy.

Wyjeżdżamy chyba koło 22:00, kierując się na północ. Wsiadamy w pustą Powstańców... i jedziemy. Darujemy sobie turlanie po DDRach, bo droga pusta, możemy spokojnie sunąć obok siebie zajmując połowę prawego pasa. Podobnie zresztą trasa wygląda już przez całą wyprawę: samochodów jak na lekarstwo, na palcach jednej ręki można policzyć miejsca, gdzie decydujemy się jednak jechać gęsiego, by nie tamować ruchu. Przez całą wyprawę również można traktować światła i linie jako wyznaczniki i sugestie, nie jako rzeczywiste obowiązki zatrzymywania się, czy tam niejechania pod prąd. Nie znaczy to, oczywiście, że prawo łamaliśmy: nie, jak porządni Obywatele i Cykliści, staliśmy na tym czerwonym na pustych ulicach.

Pierwszy przystanek - parking przy ZOO, gdzie, z okazji moich imienin, które wypadały nazajutrz, ustawiamy sobie waypointa Hipopotamiarnia. Murek niestety jest szczelny, pod kasami naklejanie vlepek jest złym pomysłem, wybór pada na opuszczony budynek, gdzieś na wschód od parkingu. Zwiedzam tenże, cały jest zasypany skrzynkami na butelki, a gdzieś głębiej służy za toaletę. Biorę naklejkę, załatwiam to, co z nią trzeba załatwić, po czym podnoszę się i widzę, że na zewnątrz zrobiło się podejrzanie jasno. Na widok radiowozu uspokajam się, bo z wszystkich samochodów, które mogą zatrzymać się przy nas, na opuszczonym parkingu, przy opuszczonym domu, ten akurat kojarzy się jakoś najprzyjemniej. Panowie łażą z latarkami dookoła, świecą mi do sakwy, przychodzę, grzecznie pytam, w czym mogę pomóc... no i teraz weź człowieku wytłumacz, co robiłeś w tym domu. Wybieram najlepszą opcję: mówię całą prawdę i tylko prawdę, prezentując upaćkany klejem paluch, pozostałe vlepki i pudełko z pinezkami. Chłopaki najwyraźniej uznają, że tak głupie tłumaczenie musi być prawdziwe, dlatego też życząc miłego wieczoru i przestrzegając (w okolicy byl rozbój i chyba jego sprawców szukali), jadą sobie w swoją stronę. Dobrze, że skończyło się na pogadance, bo o ile jeszcze dwie flaszki - jedną w sakwie i jedną pod siodłem, dałbym radę jakoś wytłumaczyć, o tyle z pałką i gazem, które zabrałem na wypadek, gdyby najlepsza broń przed stęsknionymi towarzystwa patriotami (rower) zawiodła, byłoby trudniej.

Vlepka podklejona, kierujemy się dalej w głąb Bródna. Surf zostawił sobie bowiem takiego stwora, stamtąd pojechaliśmy sobie przez okolice Stadionu Narodowego i Most Poniatowskiego pod Muzeum Wojska Polskiego (kompletujący tym samym drugą "świeżynkę" do kolekcji). Przy okazji, po raz pierwszy w życiu (albo pierwszy raz od dawna) widzieliśmy nocne miasto z tego mostu. Ładnie to wygląda. Stadion, oba brzegi i ten most kolejowy, przy którym wiszą te "płachty", na który tak wszyscy narzekali, moim zdaniem też prezentuje się bardzo ładnie. Oczywiście nie zabraliśmy aparatu, więc zdjęć nie ma. Gdybyśmy go zabrali i zrobili te zdjęcia, pewnie też bym ich tu nie wrzucił, taki już coś leniwy jestem. Ale może kiedyś...

Pod Muzeum mamy punkt decyzyjny: możemy wracać do domu, albo skoczyć sobie na Słuzewiec, żeby pojechać tu i ówdzie. Decydujemy się na ten drugi wariant, wskakujemy na puściutką Puławską, zahaczamy pierwszą kapliczkę, po czym tuż obok muru wyścigów (wylądowała tam nowiutka tablica pamięci, ktoś chce waypointa?) wpadamy w chmurę zimna. Która to towarzyszy nam aż do powrotu do Rzymowskiego. Drugą kapliczkę zdobywamy równo obszczekani przez dwa wilczury, na szczęście za siatką.

Do domu wracamy spokojnie i radośnie; na Górczewskiej tylko jakiś pacan postanawia sobie trąbnąć, najwyraźniej zaskoczony, że gdy on zawraca nagle znikąd pojawiają się rowerzyści; na sam koniec jeszcze wskakujemy w Osiedle Przyjaźń, gdy wracamy na Górczewską, ścigający się z drugim kretynem kretyn w BMW trąbi na nas z odległości 500m; w nagrodę dostaje palec, który to palec chyba zauważa, bo na naszej wysokości kontrolnie trąbi sobie jeszcze raz, krótko. Na wysokości naszego bloku okazuje się, że na liczniku jest 49km. To cóż, trzeba dokręcić do pięćdziesięciu: dodatkowe kółko przez kładkę nad S8 i w końcu w domu. Godzina druga w nocy. Nie ma chyba lepszej pory na wyprawy rowerowe niż noc.
Wtorek, 8 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport, waypointgame

Z czołówką na... czole

Po niedzielnym autorowerze zostawiliśmy jedną z lampek w samochodzie, rano przed pracą nie było czasu, żeby po nią iść, więc z pracy wracałem z czołówką. Noga wygląda na dobrze się czującą: staram się nie gnać, ale i tak samo wyszło około 30km/h przez Połczyńską i Lazurową. Przy okazji teraz, gdy po remoncie wyczyszczono mi amortyzator, jestem w stanie odróżnić stany zablokowanego i odblokowanego. A dzięki temu również mogę docenić, jak wiele daje na asfalcie sztywny widelec... Jest fajnie, mimo że do odblokowania/zablokowania muszę się zatrzymać i odciążyć koło - inaczej się nie da, zresztą blokada jest przy widelcu, a nie, jak to ma Hipcia, przy kierownicy.

Na kurs pojechaliśmy już normalnym, rozsądnym tempem, bez ciągnięcia mnie w tunelu i ledwoosiągania 25km/h. Po kursie mieliśmy jechać na Służew, odwiedzić dwa nowe waypointy, ale w międzyczasie sprawdziłem, że dopiero co opublikował się Miś. Wybór był prosty: kapliczek już naodwiedzaliśmy się do znudzenia, a taki Miś jest tylko jeden. Szumiąc gumami i dysząc parą ruszyliśmy zatem w kierunku Połczyńskiej, tam zrobiliśmy zejście i już byliśmy nad stawem. Na którym - wypisz, wymaluj - stał sobie Miś. W nocy przypominał raczej jakiegoś minotaura, czy inne straszydło, ale chwilowo się nie ruszał, więc spokojnie spisaliśmy kod. Potem okazało się, że Hipcia zadbała o oprawę wyprawy i, skoro mieliśmy szlajać się nocami, zabrała coś na rozgrzanie się. Miś nadal się nie ruszał, więc postanowiliśmy sprawić, żeby się poruszył... niestety, mieliśmy tylko porcję na rozgrzewkę, a nie porcję po której Misie same zaczynają się ruszać, więc zniechęceni wróciliśmy do domu.

Do pracy rano udało się zebrać zaskakująco sprawnie, więc, dzięki zapasowi czasowemu, mogłem odstawić Hipcię aż do standardowej miejscówki na Grzybowskiej. Na odwózkę pod samą pracę czasu nie starczyło; musielibyśmy wyjść z domu najpóźniej 7:45, żeby się udało.
Niedziela, 6 listopada 2011 Kategoria autorower, do czytania, waypointgame, < 25km

Autorower w Konstancinie-Jeziornej

Jak się powiedziało "A", wypada powiedzieć "Psik". W drugi dzień weekendu pakujemy rowery i ruszamy na zdobywanie waypointów w Konstancinie-Jeziornej. Nauczeni dniem poprzednim, ubieramy się jeszcze cieplej, co w konsekwencji i tak okazuje się nie w pełni wystarczające (ręce i stopy); gdy wróciliśmy do samochodu, termometr pokazał 2 stopnie.

Pierwsza część wycieczki - ciekawa: wyjeżdżamy z Konstancina, i ruszamy wzdłuż torów i pól, próbując tędy dostać się do sąsiedniej wioski. Turlamy się powolutku w świetle lampek, co chwilę ogrzewając się rudym napitkiem. Potem wracamy do Konstancina i zaczynamy Serię. Seria - to konstancińskie wille, których, kurka... jest mnogo. Sama jazda po dzielnicy willowej jest przyjemna, spokój, cisza... ale przejechanie kilkuset metrów - postój na kod i tak w kółko... irytuje i męczy. I na pewno nie grzeje. Zatem z przyjemnością powitaliśmy końcówkę, gdzie można było więcej jechac niż stać. Jednym z waypointów z końcówki był Obiekt kanalizacyjny w Oborach. Na początku, objeżdżamy dworek dookoła, potem stwierdzamy, że jednak może trzeba zawrócić. Tu, przy zawracaniu, przyczepia się do mnie pies, który goni mnie uparcie po dziurawej drodze. Gazu wyciągnąć nie dam rady, gdy jest za blisko nogawki, wykonuję kontrolny kop w tył, trafiam podeszwą, czyli blokiem, skutecznie: Hipcię tylko raz szczeknął, potem, gdy jechaliśmy, tylko warczał cicho zza ogrodzenia. Najchętniej bym sprzedał kopa nie psu, a właścicielowi, który nie pilnuje zwierzaka, bo to nie wina psiaka, że nas pogonił... trudno. Na sam obiekt zajeżdżamy, czeka nas tylko znalezienie odpowiedniej drogi podejścia, wspinaczka na "balkonik" i odpisanie kodu. I pokrzywy! Pierwszy raz w życiu poparzyłem się pokrzywami w listopadzie! :D

Potem tylko powrót do samochodu, ogrzewanie na maksa i do domu.
Sobota, 5 listopada 2011 Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km, autorower

Autorower w Wawrze

Pierwsza wycieczka z gatunku "autorower". Po wszystkich ostatnich wycieczkach nie chciało nam się za bardzo jechać z domu na Wawer, więc pakujemy rowery na samochód, dowozimy kupry na Wawer i tam robimy przesiadkę na jednoślady. Przy okazji dowiaduję się, czy da się prowadzić auto w butach SPD. Da się, jest nawet wygodnie.

Wycieczka nie była długa, ot taka, na rozpędzenie ale przez dwa tygodnie względnie bez roweru zgubiliśmy gdzieś ślad pogody i teraz wyjechaliśmy średnio przygotowani. Znaczy - ubrani za lekko. Cała prawie trasa przebiegła asfaltem, bez większych wrażeń, ot, typowe jeżdżenie od kapliczki do kościoła i spisywanie kodów. Pod koniec zrobiło się ciekawiej, bo zajechaliśmy pod las, gdzie pałętamy się po cmentarzu, a potem jedziemy w ciemny las (cała trasa była robiona po zmroku), szukać wierzby. Przy przecięciu z ul. Podkowy mylimy drogę i wyjeżdżamy komuś pod dom. Ów, pewnie zaniepokojony, że ktoś mu pod domem łazi i świeci latarkami, kieruje nas na właściwą drogę.

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl