Wpisy archiwalne w kategorii
sakwy
Dystans całkowity: | 17279.86 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1079:39 |
Średnia prędkość: | 15.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 110525 m |
Liczba aktywności: | 118 |
Średnio na aktywność: | 146.44 km i 9h 13m |
Więcej statystyk |
Sobota, 12 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 1
Próbując nie przeciąć niczego więcej niż worków i taśm, cierpliwie, wolnymi i ostrożnymi cięciami szwajcarskiego scyzoryka, wydobywam na światło dzienne oba rowery. Kilometry taśmy, kilogramy trytytek i płaty gąbek, którymi zabezpieczyłem rowery, spełniły swoje zadanie, chroniąc wrażliwe fragmenty przed uskodzeniami. Teraz stają się jednak przekleństwem, które wymusza na mnie odwracanie czynności, znajdując kolejne coraz to bardziej pomysłowe pętle, uniemożliwiające uwolnienie naszych pojazdów z niewoli.
Po chwili pracy rowery są już złożone, z zaskoczeniem przyjmuję fakt tego, że tarcza Hipci nagle uparła się obcierać o klocki. Trudno. Zaczynamy od regulacji.
Jeśli ktoś nie pamięta, to nasz wyjazd miał być w czasie największego „zgrupowania” uchodźców. Ich celem miała być Austria, dworce miały być zapchane. Tymczasem dworzec dookoła szarzeje zwykłą, normalną pustką, która cechuje wszystkie dworce świata o równie nieludzkich, wczesnorannych porach.
Witani obojętnymi spojrzeniami pojedynczych pasażerów idziemy napełnić bidony w ubikacji (do dziś wierzę, że napełniane były z umywalki) w cenie pół euro za wstęp i komplet pełnych bidonów. Na zewnątrz jest tak samo szaro, jak na peronie. Chmury gęsto zalegają niebo, asfalt i tereny dookoła są jak w każdym mieście: brudnoszare i nieciekawe. Ruszamy… stop! Poprawka magnesu. No, wreszcie start. Przygodo, prowadź!
Nikt nie spodziewał się, że nagle wjedziemy w piękne, wiedeńskie ogrody i parkami, pomiędzy wysokimi murami żywopłotów wyprowadzeni zostaniemy prosto w pierwszy, zielony, alpejski podjazd, ale tego to nie oczekiwałem: brzydkie, stare bloki, kiepski asfalt, ponuro i mgliście. Taki Radom trochę, tylko napisy w obcym języku.
Ruch minimalny, w końcu jest jeszcze wcześnie rano... Na szerokiej, pofałdowanej wylotówce, która, wypisz-wymaluj, przypomina wyjazd z Warszawy przez Raszyn, mijają nas pojedyncze samochody. Gdzie Wiedeń? Gdzie Europa, bogactwo, piękno? Gdzie? Na razie jest szaro, brudno… z jednym tylko zaskoczeniem: ogromne, kilkunastometrowe krzesło reklamuje jeden ze sklepów meblowych.
Początek jest płaski, ale po chwili skręcamy w mniejszą dróżkę i tam pojawia się pierwszy, sześcioprocentowy podjazd na... Hinterstrasse. I zgadnijcie, jak to z daleka odczytałem. Droga prowadzi przez niewielkie wioski, jakieś zaspane osiedla, ale dzisiaj nikt nie oczekiwał, że od razu dostaniemy po oczach górami… Chociaż powoli zaczęły pojawiać się na horyzoncie, to jednak trzeba swoje przejechać, żeby w nagrodę dostać prawdziwe góry. Pierwsze pagórki znikają za naszymi kołami, mijają nas nawet dwie grupki porannych szosowców.
W tym momencie uderza mnie po twarzy średnio przespana noc, więc nie dość, że chce mi się spać, to wszystko zaczyna męczyć, zwłaszcza, że, ciężka cholera, wszystko wygląda jak w Polsce. Jedziemy przez tereny, w których można było robić zdjęcia na oślep, a ciężko by było odróżnić, czy to Polska, czy Austria. Mruczę sobie i warkoczę w kierunku wszystkiego, co pozwala mi się rozbudzić.
W końcu atakuje nas słońce. W ciągu kilku minut robi się oślepiająco jasno, gdy robi się już bardzo ciepło, stajemy na poboczu na śniadanie w postaci polskich 7-daysów. Zdejmuję z siebie część ubrań, bo chłodniej to chyba się na razie nie będzie robiło.
Słońce powoli się rozkręca, licznik wskakuje na 30 stopni. W jednej z dolinek zarządzam niepodlegający dyskusjom postój na pierwsze zakupy. Nie zamierzałem nawet prowadzić negocjacji. „Kurwa, zaraz zasnę”, rzucone jako uzasadnienie, gdy już zsiadaliśmy pod białym murem niewielkiego budynku, rozwiązało wszelkie wątpliwości. W istocie, atak był tak potężny, że leciałem twarzą na kierownicę i chyba najwyższy czas nasmarować trzewia kofeiną.
Billa. Pierwszy austriacki sklep. Wchodzę, kupuję najtańsze. Nie próbuję się nawet zastanawiać nad ceną, dopiero gdy Hipcia pyta, czy drogo, wyciągam zmiętolony paragon i przeliczam na złotówki. Super Mega Młoda-Foka Caffeine Hot Shot, czy jakkolwiek producent sobie zażyczył to nazwać, nie kosztuje jakoś szczególnie drogo, zapłaciłem 2 zł więcej niż w Kraju (za litrową butelkę). A kupiłem na zapas, dzisiejszy dzień będzie przebiegał pod znakiem spania na kierownicy.
No i dalej ruszamy w Polskę. Samochody (na oko kilkuletnie), domy, pola, rolnicy, drogi, nawet przechodnie... wszystko jak w Polsce, może za wyjątkiem urokliwych wioseczek z ładnymi zadbanymi domkami tonącymi w kwiatach i coraz bardziej skąpanym górami horyzontem. To co nas zaskoczyło, to pojawiające się co jakiś czas specyficzne ozdoby przed domami: w ogrodzie rozwieszone były małe śpioszki i inne dziecięce kolorowe ubranka, do tego przed domem stała figurka bociana. Jak się domyśliliśmy, w ten sposób świętowano narodziny dziecka. W sumie fajny zwyczaj.
Zaczyna się droga pod górę. Pierwsza (nazwana) przełęcz czeka nas na wysokości 595 m. W końcu! Dookoła jest zielono, spokojnie i ładnie. W miarę pokonywania wysokości, śledziłem sobie uważnie, na jaką wysokość dojedziemy. Sześciuset nie było teraz, pojawiło się za chwilę - kolejna przełęcz wyskoczyła na 650 metrów.
W końcu skręcamy gdzieś z drogi głównej i robi się naprawdę przyjemnie, bo ruch robi się zauważalnie mniejszy. Robi się też paskudnie gorąco. Podjazdy robią się coraz bardziej strome, a my – mimo przecież prawie trzech tygodni przed sobą - ciśniemy jak potłuczeni, mimo że Hipcię powoli zaczyna boleć stopa. Z ironią stwierdzam sam do siebie, że po całym roku tłuczenia się po ultramaratonach, minimalizowania przerw i śledzeniu zmarnowanych na sikanie minut, droga do przestawienia się na spokojną jazdę, będzie musiała chwilę zająć.
Na jednym z pierwszych podjazdów zauważyłem, że nie chce się zrzucać łańcuch z przodu, to akurat problem, którego się spodziewałem, bo złożenie przedniej przerzutki typu MTB z szosową klamkomanetką mogło dawać takie objawy. Da się z tym żyć.
Kolejna przełęcz wywiozła nas na 751 m, zaczynają się upierdliwe zjazdo-podjazdy. W pewnym momencie z zaskoczenia uderza w nas krótka, dwunastoprocentowa ścianka, ale po chwili przerwy na kolejnej ściance dostajemy tych procentów czternaście.
Barwa słońca przeszła w czerwień. Zaczynało się późne popołudnie. Droga prowadzi nas wzdłuż ładnej rzeki, pojawiają się Mordercze Tunele, które trzeba objechać, bo rowerem nie wolno (przecież wiadomo, że w tunelach na nieuważnych rowerzystów czycha Kostucha). Akurat na to nie narzekamy, bo dzięki temu mamy ładne widoki. Za pierwszym z tuneli czeka nawet turystyczna wiata, na której robimy sobie dłuższą (czyli coś około kwadransa) przerwę.
Hipcia, wygodnie siedząca i pochłaniająca oczami widok, pomiędzy jednym ciastkiem a drugim patrzy w dal i filozoficznie mówi "Nie powinno nas tu być". Ciężko się z tym nie zgodzić. Dopiero co skończyliśmy GMRDP, dopiero co udało się zregenerować (choć trudno nazwać to regeneracją - ortopeda kazał jej odpuścić rower na 2 miesiące), a już rzuciliśmy się na solidną jednak wyprawę. Hipcia jedzie z realnym ryzykiem tego, że coś w końcu nie wytrzyma i trzeba będzie zjeżdżać awaryjnie.
Na scenariusze na wszelki wypadek przyjdzie czas. Jesteśmy w cywilizacji, więc awaryjna ucieczka jest możliwa praktycznie z każdego miejsca, w zamelinujemy się gdzieś i będziemy wypoczywać jak ludzie. Czyli że namiot, relaks, luz i piwo.
Tak, jak filozoficznie zaczęła, tak wcale nie filozoficznie skończyła, podchodząc do roweru jak rzemieślnik do miejsca pracy, patrząc nań z nieukrywaną satysfakcją graniczącą z obrzydzeniem. Ubraliśmy dłuższe ciuchy, bo słońce już bardzo wyraźnie chyliło się już ku zachodowi i ruszyliśmy dalej, wzdłuż rzeki. I tak, klasycznie, w stronę zachodzącego słońca.
Kawałek dalej, już w szaróce, przy wylotówce z Admont zatrzymaliśmy się na stacji. Kupujemy colę i energetyki w jakichś egzotycznych smakach (kupiłem po jednym z każdego smaku), po czym robimy chwilę przerwy siedząc przy stolikach i zastanawiając się nad sensem życia, jazdy i tego, dlaczego słonie nie potrafią latać.
W końcu ruszamy dalej. Już w świetle świateł. W jednym miejscu atakuje nas ekspresówka, którą trzeba objeżdżać przez wioski. "Ekspresówka" to mocne słowo, jest to po prostu obwodnica przy której ktoś postawił znaki. Takie wynalazki zaczynają się pojawiać coraz częściej, co mnie bardzo wkurza, bo za każdym razem trzeba się zatrzymywać i szukać drogi przez wioskę (a nie zawsze jest to "wal prosto przed siebie"). Po drodze trochę dyskutujemy na temat potencjalnego wycofania się z trasy i jedyne, co udaje nam się ustalić to to, co już wiemy: na razie jedziemy przed siebie, a potem się zobaczy.
W końcu zapadł solidny zmrok. Tuż po jednej z ekspresówek, która doprowadziła mnie do szewskiej pasji, bo kręciliśmy się po wiosce jak zagubiony psiak, sprawdzając wszystkie możliwe wyjazdy, uznaliśmy, że może już czas poszukać czegoś na nocleg. Była już 21.30. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić: między łąkami z jednej, a wzgórzem z drugiej nie ma niczego, co wyglądałoby obiecująco. W końcu trafia się większa kępka drzew, do której ruszam przez mokrą od rosy łąkę. Trzeba przeskoczyć przez stromy nasyp, przekroczyć tory (oczywiście z rowerem na plecach). Dobrze schowana za krzakami miejscówka wynagradza trud krótkiej, pieszej wędrówki i zachęca do wypoczynku.
Dzień był chyba z klimatu „ultra”: jechaliśmy mocno, nawet chyba mocniej niż powinniśmy, a przez cały dzień zrobiliśmy zaledwie półtorej godziny przystanku. Kończymy go na nieco ponad dwustu czterdziestu kilometrach.
Po chwili pracy rowery są już złożone, z zaskoczeniem przyjmuję fakt tego, że tarcza Hipci nagle uparła się obcierać o klocki. Trudno. Zaczynamy od regulacji.
Jeśli ktoś nie pamięta, to nasz wyjazd miał być w czasie największego „zgrupowania” uchodźców. Ich celem miała być Austria, dworce miały być zapchane. Tymczasem dworzec dookoła szarzeje zwykłą, normalną pustką, która cechuje wszystkie dworce świata o równie nieludzkich, wczesnorannych porach.
Witani obojętnymi spojrzeniami pojedynczych pasażerów idziemy napełnić bidony w ubikacji (do dziś wierzę, że napełniane były z umywalki) w cenie pół euro za wstęp i komplet pełnych bidonów. Na zewnątrz jest tak samo szaro, jak na peronie. Chmury gęsto zalegają niebo, asfalt i tereny dookoła są jak w każdym mieście: brudnoszare i nieciekawe. Ruszamy… stop! Poprawka magnesu. No, wreszcie start. Przygodo, prowadź!
Nikt nie spodziewał się, że nagle wjedziemy w piękne, wiedeńskie ogrody i parkami, pomiędzy wysokimi murami żywopłotów wyprowadzeni zostaniemy prosto w pierwszy, zielony, alpejski podjazd, ale tego to nie oczekiwałem: brzydkie, stare bloki, kiepski asfalt, ponuro i mgliście. Taki Radom trochę, tylko napisy w obcym języku.
Ruch minimalny, w końcu jest jeszcze wcześnie rano... Na szerokiej, pofałdowanej wylotówce, która, wypisz-wymaluj, przypomina wyjazd z Warszawy przez Raszyn, mijają nas pojedyncze samochody. Gdzie Wiedeń? Gdzie Europa, bogactwo, piękno? Gdzie? Na razie jest szaro, brudno… z jednym tylko zaskoczeniem: ogromne, kilkunastometrowe krzesło reklamuje jeden ze sklepów meblowych.
Początek jest płaski, ale po chwili skręcamy w mniejszą dróżkę i tam pojawia się pierwszy, sześcioprocentowy podjazd na... Hinterstrasse. I zgadnijcie, jak to z daleka odczytałem. Droga prowadzi przez niewielkie wioski, jakieś zaspane osiedla, ale dzisiaj nikt nie oczekiwał, że od razu dostaniemy po oczach górami… Chociaż powoli zaczęły pojawiać się na horyzoncie, to jednak trzeba swoje przejechać, żeby w nagrodę dostać prawdziwe góry. Pierwsze pagórki znikają za naszymi kołami, mijają nas nawet dwie grupki porannych szosowców.
W tym momencie uderza mnie po twarzy średnio przespana noc, więc nie dość, że chce mi się spać, to wszystko zaczyna męczyć, zwłaszcza, że, ciężka cholera, wszystko wygląda jak w Polsce. Jedziemy przez tereny, w których można było robić zdjęcia na oślep, a ciężko by było odróżnić, czy to Polska, czy Austria. Mruczę sobie i warkoczę w kierunku wszystkiego, co pozwala mi się rozbudzić.
W końcu atakuje nas słońce. W ciągu kilku minut robi się oślepiająco jasno, gdy robi się już bardzo ciepło, stajemy na poboczu na śniadanie w postaci polskich 7-daysów. Zdejmuję z siebie część ubrań, bo chłodniej to chyba się na razie nie będzie robiło.
Słońce powoli się rozkręca, licznik wskakuje na 30 stopni. W jednej z dolinek zarządzam niepodlegający dyskusjom postój na pierwsze zakupy. Nie zamierzałem nawet prowadzić negocjacji. „Kurwa, zaraz zasnę”, rzucone jako uzasadnienie, gdy już zsiadaliśmy pod białym murem niewielkiego budynku, rozwiązało wszelkie wątpliwości. W istocie, atak był tak potężny, że leciałem twarzą na kierownicę i chyba najwyższy czas nasmarować trzewia kofeiną.
Billa. Pierwszy austriacki sklep. Wchodzę, kupuję najtańsze. Nie próbuję się nawet zastanawiać nad ceną, dopiero gdy Hipcia pyta, czy drogo, wyciągam zmiętolony paragon i przeliczam na złotówki. Super Mega Młoda-Foka Caffeine Hot Shot, czy jakkolwiek producent sobie zażyczył to nazwać, nie kosztuje jakoś szczególnie drogo, zapłaciłem 2 zł więcej niż w Kraju (za litrową butelkę). A kupiłem na zapas, dzisiejszy dzień będzie przebiegał pod znakiem spania na kierownicy.
No i dalej ruszamy w Polskę. Samochody (na oko kilkuletnie), domy, pola, rolnicy, drogi, nawet przechodnie... wszystko jak w Polsce, może za wyjątkiem urokliwych wioseczek z ładnymi zadbanymi domkami tonącymi w kwiatach i coraz bardziej skąpanym górami horyzontem. To co nas zaskoczyło, to pojawiające się co jakiś czas specyficzne ozdoby przed domami: w ogrodzie rozwieszone były małe śpioszki i inne dziecięce kolorowe ubranka, do tego przed domem stała figurka bociana. Jak się domyśliliśmy, w ten sposób świętowano narodziny dziecka. W sumie fajny zwyczaj.
Zaczyna się droga pod górę. Pierwsza (nazwana) przełęcz czeka nas na wysokości 595 m. W końcu! Dookoła jest zielono, spokojnie i ładnie. W miarę pokonywania wysokości, śledziłem sobie uważnie, na jaką wysokość dojedziemy. Sześciuset nie było teraz, pojawiło się za chwilę - kolejna przełęcz wyskoczyła na 650 metrów.
W końcu skręcamy gdzieś z drogi głównej i robi się naprawdę przyjemnie, bo ruch robi się zauważalnie mniejszy. Robi się też paskudnie gorąco. Podjazdy robią się coraz bardziej strome, a my – mimo przecież prawie trzech tygodni przed sobą - ciśniemy jak potłuczeni, mimo że Hipcię powoli zaczyna boleć stopa. Z ironią stwierdzam sam do siebie, że po całym roku tłuczenia się po ultramaratonach, minimalizowania przerw i śledzeniu zmarnowanych na sikanie minut, droga do przestawienia się na spokojną jazdę, będzie musiała chwilę zająć.
Na jednym z pierwszych podjazdów zauważyłem, że nie chce się zrzucać łańcuch z przodu, to akurat problem, którego się spodziewałem, bo złożenie przedniej przerzutki typu MTB z szosową klamkomanetką mogło dawać takie objawy. Da się z tym żyć.
Kolejna przełęcz wywiozła nas na 751 m, zaczynają się upierdliwe zjazdo-podjazdy. W pewnym momencie z zaskoczenia uderza w nas krótka, dwunastoprocentowa ścianka, ale po chwili przerwy na kolejnej ściance dostajemy tych procentów czternaście.
Barwa słońca przeszła w czerwień. Zaczynało się późne popołudnie. Droga prowadzi nas wzdłuż ładnej rzeki, pojawiają się Mordercze Tunele, które trzeba objechać, bo rowerem nie wolno (przecież wiadomo, że w tunelach na nieuważnych rowerzystów czycha Kostucha). Akurat na to nie narzekamy, bo dzięki temu mamy ładne widoki. Za pierwszym z tuneli czeka nawet turystyczna wiata, na której robimy sobie dłuższą (czyli coś około kwadransa) przerwę.
Hipcia, wygodnie siedząca i pochłaniająca oczami widok, pomiędzy jednym ciastkiem a drugim patrzy w dal i filozoficznie mówi "Nie powinno nas tu być". Ciężko się z tym nie zgodzić. Dopiero co skończyliśmy GMRDP, dopiero co udało się zregenerować (choć trudno nazwać to regeneracją - ortopeda kazał jej odpuścić rower na 2 miesiące), a już rzuciliśmy się na solidną jednak wyprawę. Hipcia jedzie z realnym ryzykiem tego, że coś w końcu nie wytrzyma i trzeba będzie zjeżdżać awaryjnie.
Na scenariusze na wszelki wypadek przyjdzie czas. Jesteśmy w cywilizacji, więc awaryjna ucieczka jest możliwa praktycznie z każdego miejsca, w zamelinujemy się gdzieś i będziemy wypoczywać jak ludzie. Czyli że namiot, relaks, luz i piwo.
Tak, jak filozoficznie zaczęła, tak wcale nie filozoficznie skończyła, podchodząc do roweru jak rzemieślnik do miejsca pracy, patrząc nań z nieukrywaną satysfakcją graniczącą z obrzydzeniem. Ubraliśmy dłuższe ciuchy, bo słońce już bardzo wyraźnie chyliło się już ku zachodowi i ruszyliśmy dalej, wzdłuż rzeki. I tak, klasycznie, w stronę zachodzącego słońca.
Kawałek dalej, już w szaróce, przy wylotówce z Admont zatrzymaliśmy się na stacji. Kupujemy colę i energetyki w jakichś egzotycznych smakach (kupiłem po jednym z każdego smaku), po czym robimy chwilę przerwy siedząc przy stolikach i zastanawiając się nad sensem życia, jazdy i tego, dlaczego słonie nie potrafią latać.
W końcu ruszamy dalej. Już w świetle świateł. W jednym miejscu atakuje nas ekspresówka, którą trzeba objeżdżać przez wioski. "Ekspresówka" to mocne słowo, jest to po prostu obwodnica przy której ktoś postawił znaki. Takie wynalazki zaczynają się pojawiać coraz częściej, co mnie bardzo wkurza, bo za każdym razem trzeba się zatrzymywać i szukać drogi przez wioskę (a nie zawsze jest to "wal prosto przed siebie"). Po drodze trochę dyskutujemy na temat potencjalnego wycofania się z trasy i jedyne, co udaje nam się ustalić to to, co już wiemy: na razie jedziemy przed siebie, a potem się zobaczy.
W końcu zapadł solidny zmrok. Tuż po jednej z ekspresówek, która doprowadziła mnie do szewskiej pasji, bo kręciliśmy się po wiosce jak zagubiony psiak, sprawdzając wszystkie możliwe wyjazdy, uznaliśmy, że może już czas poszukać czegoś na nocleg. Była już 21.30. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić: między łąkami z jednej, a wzgórzem z drugiej nie ma niczego, co wyglądałoby obiecująco. W końcu trafia się większa kępka drzew, do której ruszam przez mokrą od rosy łąkę. Trzeba przeskoczyć przez stromy nasyp, przekroczyć tory (oczywiście z rowerem na plecach). Dobrze schowana za krzakami miejscówka wynagradza trud krótkiej, pieszej wędrówki i zachęca do wypoczynku.
Dzień był chyba z klimatu „ultra”: jechaliśmy mocno, nawet chyba mocniej niż powinniśmy, a przez cały dzień zrobiliśmy zaledwie półtorej godziny przystanku. Kończymy go na nieco ponad dwustu czterdziestu kilometrach.
- DST 242.85km
- Czas 12:19
- VAVG 19.72km/h
- Podjazdy 2745m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 12 września 2015
Kategoria do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 0.
Alpy chodziły za nami od dawna. Już gdy planowaliśmy wyjazd do Norwegii, miały być kolejnym celem wyjazdu, a gdy w 2014 wygrały Bałkany, miały być celem na kolejny rok. I tak się stalo.
Byłem ciekaw. Podobno miały tam być solidne podjazdy, podobno miało być zupełnie inaczej, podobno miały być same góry, przy których to, co do tej pory udało się nam przejechać, miało być zabawą; solidne podjazdy z Bałkanów miały być czymś, co przy sporej ilości dobrej woli można było nazwać „rozgrzewką”.
Ciekawiło mnie to, czy moja prywatna klasyfikacja górska (którą prowadziłem każdego dnia od Bałkanów), a która obrazowała mi stopień trudności danego dnia, przełoży się na ten wyjazd: czy uda się osiągnąć maksymalny stopień (którego nie dane nam było przekroczyć na Bałkanach), czy też może nawet go przekroczymy...
Całość trasy powstała dzięki olbrzymiej cierpliwości Hipci i uprzejmości dwóch pozycji:
- "Rysuj z nami - łamigłówki dla przedszkolaków"
- "Biblioteczka seniora: Internet - z czym to się je" (konkretnie rozdziały: "Wyszukiwarka: zapytaj, otrzymasz odpowiedź" oraz "Mapy Google - mapa, której nie musisz rozkładać na masce samochodu").
Hipcia najpierw znalazła informacje o ciekawych przełęczach, znalazła kilka tras, po których różni ludzie plątali się przez Alpy, naniosła punkty na mapę, po czym pobawiła się w "połącz kropki" i wyszła trasa. Tak po prostu.
Trochę mnie niepokoiło, czy będziemy w stanie to przejechać, zwłaszcza, gdy przeliczyłem, że dystans jest podobny, ale przewyższeń będziemy mieli prawie dwa razy więcej niż na Bałkanach. Hipcia zdecydowanie sprzeciwiła się jakiemukolwiek przeliczaniu i zastanawianiu się nad tym, czy to jest na nasze siły. Postanowiliśmy do tego podejść tak: ile przejedziemy, tyle przejedziemy, szybko dowiemy się, czy porwaliśmy się z motyką na słońce, czy nie, co najwyżej kilka osób będzie miało ubaw z tego, że Hipki przygotowały sobie trasę, którą przejechały w sześćdziesięciu procentach. I oby aż tylu.
Zmiana w stosunku do poprzednich wyjazdów dotknęła również mojego roweru. Skupiła się głównie w przedniej jego części, dokładnie na kierownicy. Owa zmieniła swój kształt na baranka, dostając również klamkomanetki, co wymusiło z kolei zmianę hamulców na Cantilevery. Byłem ciekaw, jak te zabawki się spiszą w górach, bo ich moc jednak jest dużo mniejsza niż V-brake'ów, z których korzystałem dotychczas. Wyraźnie było to widać nawet na ostrych dohamowaniach na płaskim, więc co się może stać w górach? Do tego nie wiedziałem, jak spisze się zwiększona nagle długość roweru - mimo krótszego mostka rower jednak (w dolnym chwycie lub chwycie bezpośrednio za klamkomanetki) zauważalnie się wydłużył.
Powoli zapadał wieczór. Warszawa stawała się coraz bardziej ciemna, latarnie zaczęły już rzucać światło na ciemny asfalt, a samochody stawały się jednym, nieprzerwanym ciągiem włączonych świateł, gdy powoli szykowaliśmy się do wyjścia.
Tym razem miało być bez samolotów.
Sakwy zebrane w wygodne do niesienia kłęby i zapakowane memorkowym patentem rowery, siedzące grzecznie rozczłonkowane w olbrzymich workach na śmieci poklejonych taśmą zostały cierpliwie przeniesione na parking, gdzie czekał na nas El Stalkero. Tak był uprzejmy, że oprócz zawiezienia nas na dworzec, pomógł nam zatachać część klamotów na peron. Tam pożegnaliśmy się i zostaliśmy sami w oczekiwaniu... A do czekania pozostało jeszcze godzina i dziesięć minut.
Na peronie wiało jakby ktoś się powiesił, więc Hipcia pod pretekstem zabicia czasu wymknęła się po frytki; ja z kolei łaziłem w tę i z powrotem po peronie, coraz bardziej zastanawiając się, czy Hipcia nie postanowiła rozpocząć kupienia frytek od posadzenia ziemniaków. Na szczęście po dwudziestu minutach mojego czekania wróciła... z parówkami. Frytek nie było. Zjedliśmy.
Smutnym wzrokiem obserwowaliśmy coraz to bardziej zwiększającą się liczbę pasażerów. Im ich więcej, tym mniej przyjemnie będzie wsiąść i zorganizować się w terenie, zwłaszcza, że nabierałem przekonania graniczącego z pewnością, że rowerów nie uda mi się tak wygodnie, jak planowałem wrzucić na półki z bagażami… Jeśli będzie tak dużo ludzi, to być może noc radośnie spędzę zwinięty w kulkę w przejściu obok ubikacji, pilnując rowerów i części bagażu. Na peronie zagadali mnie nawet Węgrzy, którym – o ironio! – pomogłem rozcyfrować nierozpoznawalne polskie napisy na biletach.
W końcu nadjeżdża pociąg. Oj... Zabity. Ludzie na ludziach i obok ludzi. Witaj, miejscówko koło kibelka!
Mamy szczęście. Nasze miejsca są wolne, do tego wagon nie należy od „typowych” - korytarze sa na tyle szerokie, że udaje mi się tam bezpiecznie postawić oba rowery, które nie przeszkadzają w przechodzeniu.
Razem z nami jedzie kilka osób, ale patrząc po bagażach wnioskuję, że raczej nie będą jechali zbyt daleko i istotnie: w Zaczeniu wysiada dwóch facetów, w Katowicach dwie kobiety. W przedziale zrobił się luz, wrzuciłem więc jeden z rowerów na górę, żeby nie przeszkadzały bardziej niż to konieczne.
Usiłowaliśmy spać, ale z tym było już różnie. Kiepsko przespana noc i już, trochę z zaskoczenia, Wiedeń.
Byłem ciekaw. Podobno miały tam być solidne podjazdy, podobno miało być zupełnie inaczej, podobno miały być same góry, przy których to, co do tej pory udało się nam przejechać, miało być zabawą; solidne podjazdy z Bałkanów miały być czymś, co przy sporej ilości dobrej woli można było nazwać „rozgrzewką”.
Ciekawiło mnie to, czy moja prywatna klasyfikacja górska (którą prowadziłem każdego dnia od Bałkanów), a która obrazowała mi stopień trudności danego dnia, przełoży się na ten wyjazd: czy uda się osiągnąć maksymalny stopień (którego nie dane nam było przekroczyć na Bałkanach), czy też może nawet go przekroczymy...
Całość trasy powstała dzięki olbrzymiej cierpliwości Hipci i uprzejmości dwóch pozycji:
- "Rysuj z nami - łamigłówki dla przedszkolaków"
- "Biblioteczka seniora: Internet - z czym to się je" (konkretnie rozdziały: "Wyszukiwarka: zapytaj, otrzymasz odpowiedź" oraz "Mapy Google - mapa, której nie musisz rozkładać na masce samochodu").
Hipcia najpierw znalazła informacje o ciekawych przełęczach, znalazła kilka tras, po których różni ludzie plątali się przez Alpy, naniosła punkty na mapę, po czym pobawiła się w "połącz kropki" i wyszła trasa. Tak po prostu.
Trochę mnie niepokoiło, czy będziemy w stanie to przejechać, zwłaszcza, gdy przeliczyłem, że dystans jest podobny, ale przewyższeń będziemy mieli prawie dwa razy więcej niż na Bałkanach. Hipcia zdecydowanie sprzeciwiła się jakiemukolwiek przeliczaniu i zastanawianiu się nad tym, czy to jest na nasze siły. Postanowiliśmy do tego podejść tak: ile przejedziemy, tyle przejedziemy, szybko dowiemy się, czy porwaliśmy się z motyką na słońce, czy nie, co najwyżej kilka osób będzie miało ubaw z tego, że Hipki przygotowały sobie trasę, którą przejechały w sześćdziesięciu procentach. I oby aż tylu.
Zmiana w stosunku do poprzednich wyjazdów dotknęła również mojego roweru. Skupiła się głównie w przedniej jego części, dokładnie na kierownicy. Owa zmieniła swój kształt na baranka, dostając również klamkomanetki, co wymusiło z kolei zmianę hamulców na Cantilevery. Byłem ciekaw, jak te zabawki się spiszą w górach, bo ich moc jednak jest dużo mniejsza niż V-brake'ów, z których korzystałem dotychczas. Wyraźnie było to widać nawet na ostrych dohamowaniach na płaskim, więc co się może stać w górach? Do tego nie wiedziałem, jak spisze się zwiększona nagle długość roweru - mimo krótszego mostka rower jednak (w dolnym chwycie lub chwycie bezpośrednio za klamkomanetki) zauważalnie się wydłużył.
Powoli zapadał wieczór. Warszawa stawała się coraz bardziej ciemna, latarnie zaczęły już rzucać światło na ciemny asfalt, a samochody stawały się jednym, nieprzerwanym ciągiem włączonych świateł, gdy powoli szykowaliśmy się do wyjścia.
Tym razem miało być bez samolotów.
Sakwy zebrane w wygodne do niesienia kłęby i zapakowane memorkowym patentem rowery, siedzące grzecznie rozczłonkowane w olbrzymich workach na śmieci poklejonych taśmą zostały cierpliwie przeniesione na parking, gdzie czekał na nas El Stalkero. Tak był uprzejmy, że oprócz zawiezienia nas na dworzec, pomógł nam zatachać część klamotów na peron. Tam pożegnaliśmy się i zostaliśmy sami w oczekiwaniu... A do czekania pozostało jeszcze godzina i dziesięć minut.
Na peronie wiało jakby ktoś się powiesił, więc Hipcia pod pretekstem zabicia czasu wymknęła się po frytki; ja z kolei łaziłem w tę i z powrotem po peronie, coraz bardziej zastanawiając się, czy Hipcia nie postanowiła rozpocząć kupienia frytek od posadzenia ziemniaków. Na szczęście po dwudziestu minutach mojego czekania wróciła... z parówkami. Frytek nie było. Zjedliśmy.
Smutnym wzrokiem obserwowaliśmy coraz to bardziej zwiększającą się liczbę pasażerów. Im ich więcej, tym mniej przyjemnie będzie wsiąść i zorganizować się w terenie, zwłaszcza, że nabierałem przekonania graniczącego z pewnością, że rowerów nie uda mi się tak wygodnie, jak planowałem wrzucić na półki z bagażami… Jeśli będzie tak dużo ludzi, to być może noc radośnie spędzę zwinięty w kulkę w przejściu obok ubikacji, pilnując rowerów i części bagażu. Na peronie zagadali mnie nawet Węgrzy, którym – o ironio! – pomogłem rozcyfrować nierozpoznawalne polskie napisy na biletach.
W końcu nadjeżdża pociąg. Oj... Zabity. Ludzie na ludziach i obok ludzi. Witaj, miejscówko koło kibelka!
Mamy szczęście. Nasze miejsca są wolne, do tego wagon nie należy od „typowych” - korytarze sa na tyle szerokie, że udaje mi się tam bezpiecznie postawić oba rowery, które nie przeszkadzają w przechodzeniu.
Razem z nami jedzie kilka osób, ale patrząc po bagażach wnioskuję, że raczej nie będą jechali zbyt daleko i istotnie: w Zaczeniu wysiada dwóch facetów, w Katowicach dwie kobiety. W przedziale zrobił się luz, wrzuciłem więc jeden z rowerów na górę, żeby nie przeszkadzały bardziej niż to konieczne.
Usiłowaliśmy spać, ale z tym było już różnie. Kiepsko przespana noc i już, trochę z zaskoczenia, Wiedeń.
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 11 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 4
Poprzedni dzień skończyliśmy w okolicach
1:00. I zaspaliśmy. Wstaliśmy pół godziny później, przez co ruszyliśmy
20 min później niż zwykle. Było już jasno. Nawet, można powiedzieć,
słonecznie, mimo że słońce nie wychodziło. Na dzień dobry przywitała
nas tablica witająca w gminie Żary hasłem "Lasy, ludzie, przestrzeń".
Przegrywa jednak z "Szatan, wódka, czołgi" bez dwóch zdań.
Po chwili byliśmy już w Żarach i ostro zasuwaliśmy w kierunku Żagania. Poczułem się zawiedziony, że w tym ostatnim nie było Orlenu; na szczęście powiat uratowała Szprotawa. Gdzie Hipci coś zaszkodziło. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów jechała ze spuchniętym i bolącym brzuszkiem,
Ostatnie lasy, ostatnie chwile w Lubuskim. Po drodze, jako że są to morsie tereny, szukaliśmy tablicy "Morsy, monocykle, innowacyjność", ale, niestety, nikt się jeszcze o taką nie postarał.
Wiatr wiał w twarz. Lubuskie pożegnało się z nami, przywitało się za to słońce. Temperatura skoczyła do 14 stopni (niestety nie udało się osiągnąć zapowiadanych 15 stopni). Ścięliśmy nieco trasę (mając już dość wiatru) i postanowiliśmy zostawić sobie na przyszłość gminę Głogów, a w zamian za to zaliczyć coś, co jest dalej od domu). Ruchliwa krajówka w stronę Wrocławia (z wygodnym poboczem) została dość szybko porzucona na rzecz kawy w McDonalds, zaliczyliśmy gminę Chocianów i wróciliśmy do krajówki, zaliczając z kolei Lubin. Duże miasto, z jakąś imprezą z okazji 11 XI, przewinęliśmy się przez nie dość szybko i pchnęliśmy się w kierunku Legnicy. Tu dostaliśmy w nagrodę solidne, szerokie pobocze, którym jechało się wspaniale, mimo że ruch był spory.
Pojedyncze górki, łagodne podjazdy i wiatr w plecy, do tego zachodzące słońce. Czego chcieć więcej? Nie wiadomo kiedy dotarliśmy do celu i objeżdżaliśmy Legnicę dookoła, by zaliczyć gminę Krotoszyce. By to zrobić musieliśmy się znowu uciec do łamania prawa, ponieważ jakiś geniusz drogowy stwierdził, że mimo że droga się nie zmienia (nadal szerokie pobocze, nadal ten sam ciąg komunikacyjny), to świetnym pomysłem jest walnąć zakaz na jakieś 2 km. Potem tylko zjazd obrzydliwie dziurawą drogą do Legnicy, gdzie zatrzymaliśmy się chyba na każdych możliwych światłach. Stanęliśmy też na BP, tam Hipcia zakochała się w tamtejszych ciepłych rogalikach.
Do Wrocławia zostało nam coś ponad 70 km. I czasu, którego mogło być w bród, a mogło być też na styk. Z Legnicy wylatujemy drogą 94. Do powrotu na nasz ślad, czyli zejścia się dróg z Legnicy i Lubina dostaliśmy się nie wiadomo kiedy, potem pozostała tylko dłuuuuuga prosta. I duży ruch (w jednym miejscu niewiele brakło do wypadku - facet postanowił zawrócić na trzy i ledwo zdążył przed TIR-em). Dwie odbitki na gminy, trochę mgły. Nuda. Końcówka była okropnie nudna. Nawet Wrocław niewiele zmienił - trochę DDR-ów, trochę asfaltu, wjazd szeroką wlotówką.
Zakupy udało się nam zrobić w sklepie przy drodze (pomyliłem skręty i trafiłem na sklep). Potem tylko dojazd na dworzec, tradycyjne zakupy w KFC i oczekiwanie na pociąg. TLK Karkonosze przyjechał, owszem, z dwoma rowerami w środku, musieliśmy zbudzić dwóch podróżników, którzy już smacznie sobie spali rozwaleni na obu kanapach. I tak, gniotąc się w czwórkę, dojechaliśmy aż do Warszawy.
Galeria.
Podsumowanie:
- 83 gminy,
- ponad 1000 km,
- odwiedzone nowe województwo - Lubuskie.
- obserwacje flory i fauny: kilka saren, dwa zdechłe dziki, kilka drapieżnych ptaków, kilka lisów (również zdechłych), dużo łabędzi i kaczek (dla odmiany żywych), mnóstwo grzybów.
Po chwili byliśmy już w Żarach i ostro zasuwaliśmy w kierunku Żagania. Poczułem się zawiedziony, że w tym ostatnim nie było Orlenu; na szczęście powiat uratowała Szprotawa. Gdzie Hipci coś zaszkodziło. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów jechała ze spuchniętym i bolącym brzuszkiem,
Ostatnie lasy, ostatnie chwile w Lubuskim. Po drodze, jako że są to morsie tereny, szukaliśmy tablicy "Morsy, monocykle, innowacyjność", ale, niestety, nikt się jeszcze o taką nie postarał.
Wiatr wiał w twarz. Lubuskie pożegnało się z nami, przywitało się za to słońce. Temperatura skoczyła do 14 stopni (niestety nie udało się osiągnąć zapowiadanych 15 stopni). Ścięliśmy nieco trasę (mając już dość wiatru) i postanowiliśmy zostawić sobie na przyszłość gminę Głogów, a w zamian za to zaliczyć coś, co jest dalej od domu). Ruchliwa krajówka w stronę Wrocławia (z wygodnym poboczem) została dość szybko porzucona na rzecz kawy w McDonalds, zaliczyliśmy gminę Chocianów i wróciliśmy do krajówki, zaliczając z kolei Lubin. Duże miasto, z jakąś imprezą z okazji 11 XI, przewinęliśmy się przez nie dość szybko i pchnęliśmy się w kierunku Legnicy. Tu dostaliśmy w nagrodę solidne, szerokie pobocze, którym jechało się wspaniale, mimo że ruch był spory.
Pojedyncze górki, łagodne podjazdy i wiatr w plecy, do tego zachodzące słońce. Czego chcieć więcej? Nie wiadomo kiedy dotarliśmy do celu i objeżdżaliśmy Legnicę dookoła, by zaliczyć gminę Krotoszyce. By to zrobić musieliśmy się znowu uciec do łamania prawa, ponieważ jakiś geniusz drogowy stwierdził, że mimo że droga się nie zmienia (nadal szerokie pobocze, nadal ten sam ciąg komunikacyjny), to świetnym pomysłem jest walnąć zakaz na jakieś 2 km. Potem tylko zjazd obrzydliwie dziurawą drogą do Legnicy, gdzie zatrzymaliśmy się chyba na każdych możliwych światłach. Stanęliśmy też na BP, tam Hipcia zakochała się w tamtejszych ciepłych rogalikach.
Do Wrocławia zostało nam coś ponad 70 km. I czasu, którego mogło być w bród, a mogło być też na styk. Z Legnicy wylatujemy drogą 94. Do powrotu na nasz ślad, czyli zejścia się dróg z Legnicy i Lubina dostaliśmy się nie wiadomo kiedy, potem pozostała tylko dłuuuuuga prosta. I duży ruch (w jednym miejscu niewiele brakło do wypadku - facet postanowił zawrócić na trzy i ledwo zdążył przed TIR-em). Dwie odbitki na gminy, trochę mgły. Nuda. Końcówka była okropnie nudna. Nawet Wrocław niewiele zmienił - trochę DDR-ów, trochę asfaltu, wjazd szeroką wlotówką.
Zakupy udało się nam zrobić w sklepie przy drodze (pomyliłem skręty i trafiłem na sklep). Potem tylko dojazd na dworzec, tradycyjne zakupy w KFC i oczekiwanie na pociąg. TLK Karkonosze przyjechał, owszem, z dwoma rowerami w środku, musieliśmy zbudzić dwóch podróżników, którzy już smacznie sobie spali rozwaleni na obu kanapach. I tak, gniotąc się w czwórkę, dojechaliśmy aż do Warszawy.
Galeria.
Podsumowanie:
- 83 gminy,
- ponad 1000 km,
- odwiedzone nowe województwo - Lubuskie.
- obserwacje flory i fauny: kilka saren, dwa zdechłe dziki, kilka drapieżnych ptaków, kilka lisów (również zdechłych), dużo łabędzi i kaczek (dla odmiany żywych), mnóstwo grzybów.
- DST 274.01km
- Czas 14:32
- VAVG 18.85km/h
- Podjazdy 1041m
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 10 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 3
Pobudka, wstawać, ruszać. Dziś sprawdziłem
czas - od wstania do pchnięcia roweru minęło 40-45 minut. Poranek był
nawet ciepły, mglisty i wilgotny. Hipcia cieszyła się, bo w końcu prognozy
zapowiadały na ten dzień około 15 stopni. Żadne z nas w to nie wierzyło,
ale zawsze można sobie z tego żartować.
Hipcia od rana powtarzała, że dzisiaj na pewno musimy odbić wczorajsze straty, nie pozostało mi nic, jak potraktować te pogróżki poważnie i przygotować się na jazdę do późna.
W momencie startu małe zaskoczenie: nie działa mój licznik. Szybkie próby uruchomienia nie dały rezultatu, ustaliliśmy za to, że problemem jest gniazdo. Trudno - mam GPS-a.
Po sieknięciu okolicznych gmin zahaczyliśmy o Gorzów, przewieźliśmy się tamtejszymi DDR-ami i ruszyliśmy DK 22 w kierunku południa. A potem zachodu, przez lasy. Drogowskaz "Berlin 136" trochę nas zaskoczył. Asfalt super, wiadomo, trza Niemcom pokazać, że u nas też są dobre drogi, niestety wystarczyło skręcić na południe, w drogę wojewódzką, aby od razu pojawiły się dziury. Wkrótce słońce postanowiło się z nami przywitać i pogrzało. Efekt był taki, że 40 km do Sulęcina jechałem cały spocony, w kurtce przeciwdeszczowej, bo Hipcia kategorycznie zakazała jakichkolwiek zatrzymań. Po drodze zrobiliśmy dwie próby zaliczenia (przez las) gminy Ośno Lubuskie... bezowocnie. Trzeba by było pchać się na rympał przez krzaki, z daleka od drogi, co nie dawało gwarancji, że do gminy wjedziemy... a to jest warunkiem zaliczenia gminy.
Przez Sulęcin przepchnęliśmy się w sporym ruchu samochodowym, robiąc dodatkowy postój na żarcie na Orlenie. Opchaliśmy się jak zwierzęta (muffinek już nie wcisnęliśmy, będą na później). Było na tyle ciepło, że można było jechać w samej bluzie i cienkich rękawiczkach. Hipcia nawet założyła okulary przeciwsłoneczne. Jeszcze tylko szybkie smarowanie łańcuchów, nic bardziej mnie nie denerwuje niż piszczący łańcuch. I dalej w drogę! Od razu się lepiej jechało.
Długa trasa wzdłuż jednostki wojskowej, gdzie ciągle pisano o "ostrym strzelaniu" i grożono śmiercią... skojarzyło się nam to z trasą po Bośni i Hercegowinie. Ileż świata można zobaczyć w jednym województwie!
Zaczęły się też lekkie podjazdy. Mimo, że słońce, które tylko na chwilę raczyło nam przyświecić już się schowało, a asfalt miejscami był dziurawy i nierówny jechało się dziwnie dobrze. Na głowami kilka razy przeleciało nam stado łabędzi.
Wszystkie wioski były "wyposażone" w obowiązkowe pakiety plakatów i inszych takich. Mordy polityków przyświecały z każdej strony. Wygrało jednak hasło bynajmniej nie wyborcze, wypisane sprejem na przystanku. "SZATAN WÓDKA CZOŁGI". Wygrywa wszystko.
Wiatr oczywiście piłował w twarz, dał sobie spokój dopiero w okolicach Międzyrzecza, gdzie odbiliśmy na południe (trasa wiodła pętlą otaczającą okolice Świebodzina). Na chwilę zawitaliśmy w województwie Wielkopolskim, po czym wróciliśmy do Lubuskiego - w okolice Zbąszynka. Tam też zrobiliśmy kolejny postój na Orlenie - tym razem po 90 kilometrach. Coś do picia, coś do żarcia, szybkie ubranie (niestety wiatr i powolny zmrok mocno obniżyły temperaturę, która w ciągu dnia osiągnęła nie-bo-tycz-ną wartość 14 stopni) i po chwili już ruszamy. O zmroku dotarliśmy do Kargowej, gdzie odbiliśmy na zachód. Można było przypuszczać, że wiatr będzie w plecy. Bywał, nie był.
Krajówką dojechaliśmy do Sulechowa, szczęśliwie nie psując zbytnio krwi kierowcom TIR-ów, zresztą ruch był niewielki W samym Sulechowie ustaliliśmy, że przed zamknięciem powinniśmy zdążyć do sklepu do Krosna Odrzańskiego, tym samym robiąc jedne z najpóźniejszych planowych zakupów w historii naszego szlajania się po Polsce. Za Sulechowem przywitała nas "droga wojewódzka" - asfaltu na półtora samochodu, reszta to utwardzony, nierówny szuter. Mijanie się z samochodami bywało więc bardzo bliskie, chociaż kierowcy też wykazywali się wielką wolą współpracy i zawsze zwalniali do bezpiecznej prędkości, sami też zjeżdżali na część jezdni pozbawioną asfaltu. Widział ktoś coś takiego w Polsce?!
Nie potrzebowałem GPS-a, żeby się dowiedzieć, że zbliżamy się do Odry. Temperatura momentalnie spadła, zrobiło się wilgotno i mgliście. Nad głowami przyświecały nam gwiazdy, droga prowadziła przez las, poprzetykany od czasu do czasu mały wioskami o nazwach zaczynających się w większości przypadków na literę B.
Do Krosna wjechaliśmy ok 21:00. Nasze pierwsze zakupy w Netto. Żeby nie marznąc tracić ciepła na zewnątrz wprowadziliśmy rowery do środka. Ja stałem przy rowerach i zajmowałem się lampieniem się w mapę, Hipcia buszowała między półkami zdobywając pożywienie. Na miejscu zjedliśmy jeszcze wczesną kolację (jakieś zdechłe drożdżówki) i ruszyliśmy przed siebie - w końcu do mety mieliśmy jeszcze sporo kilometrów.
Z Krosna wyjechaliśmy krajówką, potem skręciliśmy w puściutką, ładnie wyasfaltowaną wojewódzką. Nic tamtędy nie jeździło, cały czas tylko lasy, spokój, czasem niewielki podjazd. W kilku napotkanych miejscowościach trafiliśmy na bruk, w tym jeden trzykilometrowy kawałek, który wytrząsł nam chyba wszystko, co mieliśmy w mózgach.
Dostaliśmy też w nagrodę zjazd do Nowogrodu Bobrzańskiego, machnęliśmy sobie podjazd, przekroczyliśmy Bóbr i wjechaliśmy w kolejne lasy. Jako że GPS wskazywał, że aż do Żarów będą, ale nie lasy, tylko laski, weszliśmy sobie w najbliższy duży las, na wygodny mech i tam, z dala od drogi rozłożyliśmy namiot. Miękko było. Do tego miejscami ziemia była rozkopana, widać, że trafiliśmy na miejsce bytowania dziczków. Niestety żaden w nocy nie chciał nas odwiedzić.
Galeria.
Hipcia od rana powtarzała, że dzisiaj na pewno musimy odbić wczorajsze straty, nie pozostało mi nic, jak potraktować te pogróżki poważnie i przygotować się na jazdę do późna.
W momencie startu małe zaskoczenie: nie działa mój licznik. Szybkie próby uruchomienia nie dały rezultatu, ustaliliśmy za to, że problemem jest gniazdo. Trudno - mam GPS-a.
Po sieknięciu okolicznych gmin zahaczyliśmy o Gorzów, przewieźliśmy się tamtejszymi DDR-ami i ruszyliśmy DK 22 w kierunku południa. A potem zachodu, przez lasy. Drogowskaz "Berlin 136" trochę nas zaskoczył. Asfalt super, wiadomo, trza Niemcom pokazać, że u nas też są dobre drogi, niestety wystarczyło skręcić na południe, w drogę wojewódzką, aby od razu pojawiły się dziury. Wkrótce słońce postanowiło się z nami przywitać i pogrzało. Efekt był taki, że 40 km do Sulęcina jechałem cały spocony, w kurtce przeciwdeszczowej, bo Hipcia kategorycznie zakazała jakichkolwiek zatrzymań. Po drodze zrobiliśmy dwie próby zaliczenia (przez las) gminy Ośno Lubuskie... bezowocnie. Trzeba by było pchać się na rympał przez krzaki, z daleka od drogi, co nie dawało gwarancji, że do gminy wjedziemy... a to jest warunkiem zaliczenia gminy.
Przez Sulęcin przepchnęliśmy się w sporym ruchu samochodowym, robiąc dodatkowy postój na żarcie na Orlenie. Opchaliśmy się jak zwierzęta (muffinek już nie wcisnęliśmy, będą na później). Było na tyle ciepło, że można było jechać w samej bluzie i cienkich rękawiczkach. Hipcia nawet założyła okulary przeciwsłoneczne. Jeszcze tylko szybkie smarowanie łańcuchów, nic bardziej mnie nie denerwuje niż piszczący łańcuch. I dalej w drogę! Od razu się lepiej jechało.
Długa trasa wzdłuż jednostki wojskowej, gdzie ciągle pisano o "ostrym strzelaniu" i grożono śmiercią... skojarzyło się nam to z trasą po Bośni i Hercegowinie. Ileż świata można zobaczyć w jednym województwie!
Zaczęły się też lekkie podjazdy. Mimo, że słońce, które tylko na chwilę raczyło nam przyświecić już się schowało, a asfalt miejscami był dziurawy i nierówny jechało się dziwnie dobrze. Na głowami kilka razy przeleciało nam stado łabędzi.
Wszystkie wioski były "wyposażone" w obowiązkowe pakiety plakatów i inszych takich. Mordy polityków przyświecały z każdej strony. Wygrało jednak hasło bynajmniej nie wyborcze, wypisane sprejem na przystanku. "SZATAN WÓDKA CZOŁGI". Wygrywa wszystko.
Wiatr oczywiście piłował w twarz, dał sobie spokój dopiero w okolicach Międzyrzecza, gdzie odbiliśmy na południe (trasa wiodła pętlą otaczającą okolice Świebodzina). Na chwilę zawitaliśmy w województwie Wielkopolskim, po czym wróciliśmy do Lubuskiego - w okolice Zbąszynka. Tam też zrobiliśmy kolejny postój na Orlenie - tym razem po 90 kilometrach. Coś do picia, coś do żarcia, szybkie ubranie (niestety wiatr i powolny zmrok mocno obniżyły temperaturę, która w ciągu dnia osiągnęła nie-bo-tycz-ną wartość 14 stopni) i po chwili już ruszamy. O zmroku dotarliśmy do Kargowej, gdzie odbiliśmy na zachód. Można było przypuszczać, że wiatr będzie w plecy. Bywał, nie był.
Krajówką dojechaliśmy do Sulechowa, szczęśliwie nie psując zbytnio krwi kierowcom TIR-ów, zresztą ruch był niewielki W samym Sulechowie ustaliliśmy, że przed zamknięciem powinniśmy zdążyć do sklepu do Krosna Odrzańskiego, tym samym robiąc jedne z najpóźniejszych planowych zakupów w historii naszego szlajania się po Polsce. Za Sulechowem przywitała nas "droga wojewódzka" - asfaltu na półtora samochodu, reszta to utwardzony, nierówny szuter. Mijanie się z samochodami bywało więc bardzo bliskie, chociaż kierowcy też wykazywali się wielką wolą współpracy i zawsze zwalniali do bezpiecznej prędkości, sami też zjeżdżali na część jezdni pozbawioną asfaltu. Widział ktoś coś takiego w Polsce?!
Nie potrzebowałem GPS-a, żeby się dowiedzieć, że zbliżamy się do Odry. Temperatura momentalnie spadła, zrobiło się wilgotno i mgliście. Nad głowami przyświecały nam gwiazdy, droga prowadziła przez las, poprzetykany od czasu do czasu mały wioskami o nazwach zaczynających się w większości przypadków na literę B.
Do Krosna wjechaliśmy ok 21:00. Nasze pierwsze zakupy w Netto. Żeby nie marznąc tracić ciepła na zewnątrz wprowadziliśmy rowery do środka. Ja stałem przy rowerach i zajmowałem się lampieniem się w mapę, Hipcia buszowała między półkami zdobywając pożywienie. Na miejscu zjedliśmy jeszcze wczesną kolację (jakieś zdechłe drożdżówki) i ruszyliśmy przed siebie - w końcu do mety mieliśmy jeszcze sporo kilometrów.
Z Krosna wyjechaliśmy krajówką, potem skręciliśmy w puściutką, ładnie wyasfaltowaną wojewódzką. Nic tamtędy nie jeździło, cały czas tylko lasy, spokój, czasem niewielki podjazd. W kilku napotkanych miejscowościach trafiliśmy na bruk, w tym jeden trzykilometrowy kawałek, który wytrząsł nam chyba wszystko, co mieliśmy w mózgach.
Dostaliśmy też w nagrodę zjazd do Nowogrodu Bobrzańskiego, machnęliśmy sobie podjazd, przekroczyliśmy Bóbr i wjechaliśmy w kolejne lasy. Jako że GPS wskazywał, że aż do Żarów będą, ale nie lasy, tylko laski, weszliśmy sobie w najbliższy duży las, na wygodny mech i tam, z dala od drogi rozłożyliśmy namiot. Miękko było. Do tego miejscami ziemia była rozkopana, widać, że trafiliśmy na miejsce bytowania dziczków. Niestety żaden w nocy nie chciał nas odwiedzić.
Galeria.
- DST 240.37km
- Czas 12:49
- VAVG 18.75km/h
- Podjazdy 777m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 9 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 2
Poranek był paskudny. Od razu czuć
było chłód i wcale, ale to wcale nie chciało się wychodzić. Zmobilizowaliśmy
się jednak i spakowaliśmy. Temperatura startowa - dwa stopnie.
Szybko minęliśmy Drawsko (zaliczając przy okazji gminę Krzyż Wielkopolski, którą i tak zaliczylibyśmy jadąc po śladzie) i za Chełstem... Za Chełstem Stało Się. Wjechaliśmy w Lubuskie. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego. Normalne województwo. Po kawałku bruku zmieniliśmy zdanie i zaczęliśmy rozważać to, w jaki sposób swoje tereny przedstawia jedyny znany nam lubuszczanin - Mors. W skrócie: biednie, średnio z asfaltem, jeździ się starymi samochodami, ale ludzie sympatyczni. Wypisz-wymaluj: Albania. Od tego momentu "Albania" nie opuszczała nas na krok, co chwilę znajdowaliśmy kolejne potwierdzenia: a to napotkane semafory, których (w takiej wersji) nie widziałem od dzieciństwa (po cichu liczę na to, że Oelka mi rozwinie ten temat - fotka semafora jest w galerii), a to byki pasące się prawie na drodze, a to maszynista, który wioząc nas wczoraj trąbił na wszystko - trasa kończyła się w Lubuskiem, więc wiadomo...
Do tego wszechobecny, mordujący ręce Hipci, wkurzający bruk. Dopełnieniem naszej teorii o albańskich korzeniach lubuskiego byli kierowcy, którzy wyprzedzali nas ostrożnie i wolno, kilku nawet zatrąbiło, ale nie jestem pewien czy tu akurat chodziło o pozdrowienie.
Nadal jest chłodno. Temperatura wzrosła do całych trzech, przez co Hipcia miała pełen zestaw atrakcji związanych z grzaniem dłoni.
W Strzelcach Krajeńskich robimy przerwę śniadaniową na Orlenie. Parówki, kawa i ciastka; zjedzone w środku, by łapki Hipci wróciły do siebie. Rzadko ktokolwiek nas zagaduje, szczególnie widząc takich cudaków w chłodny, jesienny dzień. Tutaj jednak wywiązała się krótka rozmowa i dostaliśmy życzenia miłego urlopu. Widział to kto w Polsce? A, przepraszam, jesteśmy w Albanii.
W tymże mieście skręciliśmy w krajówkę i zmieniliśmy kierunek. Na podwietrzny. Z krótką przerwą w Dobiegniewie jechaliśmy cały czas pod mocny, czołowy wiatr. Wczorajsze mknięcie bez opamiętania pozostało tylko wspomnieniem, dzisiaj było inaczej: człowiek jedzie, pędzi, leci, a na liczniku nadal 18 km/h. Na szczęście po jakichś trzech godzinach dotarliśmy do Człopy, gdzie zrobiliśmy krótki przystanek (znowu Orlen). Zmieniło się też województwo - teraz wpadliśmy w Zachodniopomorskie.
Oryginalnie trasa prowadziła do Mirosławca, skąd mieliśmy pod prąd śladu BBT jechać do Kalisza Pomorskiego. Szybkie sprawdzenie wykazało, że możemy spokojnie sobie ściąć jadąc drogą gruntową przez las. W Tucznie odbiliśmy i wjechaliśmy między drzewa. Okazało się, że jedziemy szlakiem rowerowym, a co za tym idzie - wiadomo - trochę piachu. Na szczęście tylko trochę, nie jechaliśmy jakoś szczególnie wolno, mimo że zdarzyły się takie perełki jak podjazd 9% po piachu)Słońce już dawno górowało na niebie, szkoda tylko, że za chmurami, przez co temperatura wzrosła tylko do całych pięciu stopni. Ale jaśniej się zrobiło, w lesie dostaliśmy piękną, chociaż nie słoneczną jesień.
Zygzakując wyjechaliśmy w okolicach Kalisza Pomorskiego, przejechaliśmy wspominkowy fragment BBT i odbiliśmy w kierunku Drawna. Znowu była to droga wojewódzka, ale ruch nadal był symboliczny. Pogorszył się jednak asfalt. W związku z tym, że robiliśmy wielki zygzak, zaczęły pojawiać się drogowskazy na miejscowości w których już byliśmy. I taka atrakcja miała nam towarzyszyć do końca tej trasy. Pojawiła się też kolejna, prócz mgły, atrakcja. Mżawka. Miejscami przechodząca w lekki deszcz, ale głównie po prostu mżąca. Mimo mokrej pogody jechało się o wiele lepiej niż przez pierwszą część dnia, do tego droga prowadził przez niekończące się pola, a i asfalt koniec końców też się poprawił.
Przystanek na jedzenie zrobiliśmy na wylotówce z jakiegoś powiatowego miasta. Widać, że przygotowali się na nasze przybycie bo właśnie zmieniali stację z Bliskiej na Orlen.
Do Choszczna wjechaliśmy grubo po zmroku, zakupy zrobiliśmy w Tesco i ruszyliśmy dalej w mokre. Oczywiście nic nam nie mogło przemoknąć, nie robiło się z tego powodu też jakoś chłodniej; temperatura za to... zaczęła rosnąć. W okolicach Pełczyc było 6 stopni, w Barlinku ("Europejska Stolica Nordic Walking" - co?!) - osiem. Doszło do tego, że Hipci nawet zagrzały się ręce. Tuż przed granicą Lubuskiego odbiliśmy jeszcze po jedną gminę - Nowogródek Pomorski - robiąc kilka kilometrów po bruku.
Kolejna analiza, szukanie lasów, wyszło mi, że albo nocujemy przed Kłodawą (było około 23:00), albo jedziemy za Gorzów, gdzie do najbliższego lasu mamy ok 30 km, a do większych lasów ok 50 (i tu znowu gps oszukał o jakieś 10 km. Lasy za Gorzowem pojawiły się już na 22 km). Zdecydowaliśmy się walnąć blisko. Tuż za granicą, już w Lubuskim, weszliśmy w las i po chwili odnaleźliśmy odpowiednie miejsce, Hipcia znalazła nawet podgrzybka. Przed snem wypiliśmy sobie zamiast piwa cydr, który ostatnio coraz lepiej nam wchodzi.
Galeria.
Szybko minęliśmy Drawsko (zaliczając przy okazji gminę Krzyż Wielkopolski, którą i tak zaliczylibyśmy jadąc po śladzie) i za Chełstem... Za Chełstem Stało Się. Wjechaliśmy w Lubuskie. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego. Normalne województwo. Po kawałku bruku zmieniliśmy zdanie i zaczęliśmy rozważać to, w jaki sposób swoje tereny przedstawia jedyny znany nam lubuszczanin - Mors. W skrócie: biednie, średnio z asfaltem, jeździ się starymi samochodami, ale ludzie sympatyczni. Wypisz-wymaluj: Albania. Od tego momentu "Albania" nie opuszczała nas na krok, co chwilę znajdowaliśmy kolejne potwierdzenia: a to napotkane semafory, których (w takiej wersji) nie widziałem od dzieciństwa (po cichu liczę na to, że Oelka mi rozwinie ten temat - fotka semafora jest w galerii), a to byki pasące się prawie na drodze, a to maszynista, który wioząc nas wczoraj trąbił na wszystko - trasa kończyła się w Lubuskiem, więc wiadomo...
Do tego wszechobecny, mordujący ręce Hipci, wkurzający bruk. Dopełnieniem naszej teorii o albańskich korzeniach lubuskiego byli kierowcy, którzy wyprzedzali nas ostrożnie i wolno, kilku nawet zatrąbiło, ale nie jestem pewien czy tu akurat chodziło o pozdrowienie.
Nadal jest chłodno. Temperatura wzrosła do całych trzech, przez co Hipcia miała pełen zestaw atrakcji związanych z grzaniem dłoni.
W Strzelcach Krajeńskich robimy przerwę śniadaniową na Orlenie. Parówki, kawa i ciastka; zjedzone w środku, by łapki Hipci wróciły do siebie. Rzadko ktokolwiek nas zagaduje, szczególnie widząc takich cudaków w chłodny, jesienny dzień. Tutaj jednak wywiązała się krótka rozmowa i dostaliśmy życzenia miłego urlopu. Widział to kto w Polsce? A, przepraszam, jesteśmy w Albanii.
W tymże mieście skręciliśmy w krajówkę i zmieniliśmy kierunek. Na podwietrzny. Z krótką przerwą w Dobiegniewie jechaliśmy cały czas pod mocny, czołowy wiatr. Wczorajsze mknięcie bez opamiętania pozostało tylko wspomnieniem, dzisiaj było inaczej: człowiek jedzie, pędzi, leci, a na liczniku nadal 18 km/h. Na szczęście po jakichś trzech godzinach dotarliśmy do Człopy, gdzie zrobiliśmy krótki przystanek (znowu Orlen). Zmieniło się też województwo - teraz wpadliśmy w Zachodniopomorskie.
Oryginalnie trasa prowadziła do Mirosławca, skąd mieliśmy pod prąd śladu BBT jechać do Kalisza Pomorskiego. Szybkie sprawdzenie wykazało, że możemy spokojnie sobie ściąć jadąc drogą gruntową przez las. W Tucznie odbiliśmy i wjechaliśmy między drzewa. Okazało się, że jedziemy szlakiem rowerowym, a co za tym idzie - wiadomo - trochę piachu. Na szczęście tylko trochę, nie jechaliśmy jakoś szczególnie wolno, mimo że zdarzyły się takie perełki jak podjazd 9% po piachu)Słońce już dawno górowało na niebie, szkoda tylko, że za chmurami, przez co temperatura wzrosła tylko do całych pięciu stopni. Ale jaśniej się zrobiło, w lesie dostaliśmy piękną, chociaż nie słoneczną jesień.
Zygzakując wyjechaliśmy w okolicach Kalisza Pomorskiego, przejechaliśmy wspominkowy fragment BBT i odbiliśmy w kierunku Drawna. Znowu była to droga wojewódzka, ale ruch nadal był symboliczny. Pogorszył się jednak asfalt. W związku z tym, że robiliśmy wielki zygzak, zaczęły pojawiać się drogowskazy na miejscowości w których już byliśmy. I taka atrakcja miała nam towarzyszyć do końca tej trasy. Pojawiła się też kolejna, prócz mgły, atrakcja. Mżawka. Miejscami przechodząca w lekki deszcz, ale głównie po prostu mżąca. Mimo mokrej pogody jechało się o wiele lepiej niż przez pierwszą część dnia, do tego droga prowadził przez niekończące się pola, a i asfalt koniec końców też się poprawił.
Przystanek na jedzenie zrobiliśmy na wylotówce z jakiegoś powiatowego miasta. Widać, że przygotowali się na nasze przybycie bo właśnie zmieniali stację z Bliskiej na Orlen.
Do Choszczna wjechaliśmy grubo po zmroku, zakupy zrobiliśmy w Tesco i ruszyliśmy dalej w mokre. Oczywiście nic nam nie mogło przemoknąć, nie robiło się z tego powodu też jakoś chłodniej; temperatura za to... zaczęła rosnąć. W okolicach Pełczyc było 6 stopni, w Barlinku ("Europejska Stolica Nordic Walking" - co?!) - osiem. Doszło do tego, że Hipci nawet zagrzały się ręce. Tuż przed granicą Lubuskiego odbiliśmy jeszcze po jedną gminę - Nowogródek Pomorski - robiąc kilka kilometrów po bruku.
Kolejna analiza, szukanie lasów, wyszło mi, że albo nocujemy przed Kłodawą (było około 23:00), albo jedziemy za Gorzów, gdzie do najbliższego lasu mamy ok 30 km, a do większych lasów ok 50 (i tu znowu gps oszukał o jakieś 10 km. Lasy za Gorzowem pojawiły się już na 22 km). Zdecydowaliśmy się walnąć blisko. Tuż za granicą, już w Lubuskim, weszliśmy w las i po chwili odnaleźliśmy odpowiednie miejsce, Hipcia znalazła nawet podgrzybka. Przed snem wypiliśmy sobie zamiast piwa cydr, który ostatnio coraz lepiej nam wchodzi.
Galeria.
- DST 240.74km
- Czas 13:17
- VAVG 18.12km/h
- Podjazdy 1083m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 8 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 1
Od dłuższej chwili mieliśmy plan by
wybrać się i odwiedzić ostatnie z województw nietkniętych naszym kołem
- Lubuskie. Gdy Hipcia stworzyła trasę, jeden rzut oka wystarczył mi
by stwierdzić, że będzie ciekawie. Bardzo ciekawie.
Całość miała zająć tylko czterech dni, więc spakowaliśmy się oszczędnie - ja zabrałem dwie duże sakwy Crosso, Hipcia dwie małe plus worek zawierający namiot. Prawie że na lekko, ale jednak sakwiarsko.
Pobudka nastąpiła rano. Nad ranem. Czort wie kiedy. Było ciemno. Zabraliśmy już przygotowane rowery i po chwili staliśmy na rozjaśniającym się w blasku świtu peronie szóstym na Zachodniej ładując się do BWE. Piękny, bezprzedziałowy wagon, rowery podwieszone, po chwili już staraliśmy się dospać ile się da przed startem; skutecznie w tym przeszkadzał nam maszynista, który trąbił na każdym przejeździe, a siedzieliśmy w pierwszym wagonie za lokomotywą...
Konin. Wysiadka, pakowanie, start. Jest raczej chłodno, trochę mgliście, bardzo jesiennie, ale przynajmniej bezwietrznie. Zasuwaliśmy więc przed siebie bez zatrzymania... prawie. Pierwszy przystanek był po czterdziestu kilometrach, bo zaczęło padać. Przestało kilkanaście minut później, oczywiście.
Droga prowadzi slalomem po gminach, jak zawsze. Trochę niepokoju wprowadza gmina Żnin, bo przejeżdżamy tuż obok jej granicy. Wyraźnie obok. A odbitki nie ma. Na szczęście po chwili zauważam, że kilkanaście kilometrów dalej przecinamy jej teren. Hipcia o wszystko zadbała.
Jedzie się bardzo dobrze; prawie w ogóle nie zsiadamy z rowerów, do tego droga jest puszczona tak kapitalnie, że wiedzie głównie drogami wojewódzkimi i powiatowymi, w otoczeniu pól i małych wiosek i miejscowości, ruchu prawie w ogóle nie ma. Asfalt też nie jest najgorszy, z wyjątkiem jednego fragmentu, gdzie ślad puścił nas polną drogą. Ale tu Hipcia była bardzo dzielna i nawet nie marudziła.
Pogoda dopisuje, po porannych mgłach i deszczu nie ma ani śladu. Jest w miarę ciepło, przyjemnie świeci słońce. Jednym zdaniem: piękna jesienna aura. Po drodze widzieliśmy cały czas mijały nas całe stada odlatujących kaczek i innych ptaszysk formujących kapitalne klucze, do tego na jednym z pól do odlotu przygotowywały się łabędzie.
Do dwusetnego kilometra docieramy z mniej niż godziną przystanków (oczywiście na Orlenach, wówczas to odkryliśmy konkurencję dla parówek – ichnie muffinki i oponki); wtedy też - w Chocieży - robimy dłuższą przerwę na zakupy. Idzie na nie Hipcia, ja cierpliwie czekam przy rowerach. Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy dalej.
Hipcia po zakupach wysnuła taką oto refleksję: mimo że od Bałkanów minęło już sporo czasu, to jednak nadal jadąc rowerem przez Polskę ciężko się przestawić na to, że jesteśmy w Polsce i nie potrzebujemy studiować etykietek, jak również na to, że nie trzeba kupować na zapas, bo wiadomo, że niedługo trafi się kolejny sklep.
Momentalnie zrobiło się chłodno, po zachodzie temperatura zaczęła szybko spadać, w lasach pojawiły się gęste mgły. Przed Czarnkowem podarowaliśmy sobie kiepską rowerówkę i ruszyliśmy łamać zakazy ruchu rowerowego. Na trzech kilometrach wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów.
W Czarnkowie przecięliśmy Noteć (pierwszy ale nie ostatni raz), po czym ruszyliśmy w kierunku Wielenia. Droga prowadziła dalej przez lasy, zrobiło się naprawdę klimatycznie, mgliście i coraz bardziej zimno (momentami spadało już do zera, co najbardziej odczuwała Hipcia). W okolicach Wielenia zacząłem analizować GPS-a, szukając lasów. Trochę się machnąłem w obliczeniach - kolejne lasy wyliczyłem za 25 km (były za 15), wskutek czego weszliśmy w las jeszcze przed Drawskiem, tym samym nie przekraczając 300 km. Postanowiliśmy jakoś z tym żyć.
Z trudem znaleźliśmy ciekawy i równy fragment lasu, rozbiliśmy namiot i wskoczyliśmy w śpiwory. Uwielbiam puch - ciepło robi się momentalnie.
Galeria.
Całość miała zająć tylko czterech dni, więc spakowaliśmy się oszczędnie - ja zabrałem dwie duże sakwy Crosso, Hipcia dwie małe plus worek zawierający namiot. Prawie że na lekko, ale jednak sakwiarsko.
Pobudka nastąpiła rano. Nad ranem. Czort wie kiedy. Było ciemno. Zabraliśmy już przygotowane rowery i po chwili staliśmy na rozjaśniającym się w blasku świtu peronie szóstym na Zachodniej ładując się do BWE. Piękny, bezprzedziałowy wagon, rowery podwieszone, po chwili już staraliśmy się dospać ile się da przed startem; skutecznie w tym przeszkadzał nam maszynista, który trąbił na każdym przejeździe, a siedzieliśmy w pierwszym wagonie za lokomotywą...
Konin. Wysiadka, pakowanie, start. Jest raczej chłodno, trochę mgliście, bardzo jesiennie, ale przynajmniej bezwietrznie. Zasuwaliśmy więc przed siebie bez zatrzymania... prawie. Pierwszy przystanek był po czterdziestu kilometrach, bo zaczęło padać. Przestało kilkanaście minut później, oczywiście.
Droga prowadzi slalomem po gminach, jak zawsze. Trochę niepokoju wprowadza gmina Żnin, bo przejeżdżamy tuż obok jej granicy. Wyraźnie obok. A odbitki nie ma. Na szczęście po chwili zauważam, że kilkanaście kilometrów dalej przecinamy jej teren. Hipcia o wszystko zadbała.
Jedzie się bardzo dobrze; prawie w ogóle nie zsiadamy z rowerów, do tego droga jest puszczona tak kapitalnie, że wiedzie głównie drogami wojewódzkimi i powiatowymi, w otoczeniu pól i małych wiosek i miejscowości, ruchu prawie w ogóle nie ma. Asfalt też nie jest najgorszy, z wyjątkiem jednego fragmentu, gdzie ślad puścił nas polną drogą. Ale tu Hipcia była bardzo dzielna i nawet nie marudziła.
Pogoda dopisuje, po porannych mgłach i deszczu nie ma ani śladu. Jest w miarę ciepło, przyjemnie świeci słońce. Jednym zdaniem: piękna jesienna aura. Po drodze widzieliśmy cały czas mijały nas całe stada odlatujących kaczek i innych ptaszysk formujących kapitalne klucze, do tego na jednym z pól do odlotu przygotowywały się łabędzie.
Do dwusetnego kilometra docieramy z mniej niż godziną przystanków (oczywiście na Orlenach, wówczas to odkryliśmy konkurencję dla parówek – ichnie muffinki i oponki); wtedy też - w Chocieży - robimy dłuższą przerwę na zakupy. Idzie na nie Hipcia, ja cierpliwie czekam przy rowerach. Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy dalej.
Hipcia po zakupach wysnuła taką oto refleksję: mimo że od Bałkanów minęło już sporo czasu, to jednak nadal jadąc rowerem przez Polskę ciężko się przestawić na to, że jesteśmy w Polsce i nie potrzebujemy studiować etykietek, jak również na to, że nie trzeba kupować na zapas, bo wiadomo, że niedługo trafi się kolejny sklep.
Momentalnie zrobiło się chłodno, po zachodzie temperatura zaczęła szybko spadać, w lasach pojawiły się gęste mgły. Przed Czarnkowem podarowaliśmy sobie kiepską rowerówkę i ruszyliśmy łamać zakazy ruchu rowerowego. Na trzech kilometrach wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów.
W Czarnkowie przecięliśmy Noteć (pierwszy ale nie ostatni raz), po czym ruszyliśmy w kierunku Wielenia. Droga prowadziła dalej przez lasy, zrobiło się naprawdę klimatycznie, mgliście i coraz bardziej zimno (momentami spadało już do zera, co najbardziej odczuwała Hipcia). W okolicach Wielenia zacząłem analizować GPS-a, szukając lasów. Trochę się machnąłem w obliczeniach - kolejne lasy wyliczyłem za 25 km (były za 15), wskutek czego weszliśmy w las jeszcze przed Drawskiem, tym samym nie przekraczając 300 km. Postanowiliśmy jakoś z tym żyć.
Z trudem znaleźliśmy ciekawy i równy fragment lasu, rozbiliśmy namiot i wskoczyliśmy w śpiwory. Uwielbiam puch - ciepło robi się momentalnie.
Galeria.
- DST 296.46km
- Czas 13:37
- VAVG 21.77km/h
- Podjazdy 890m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 12 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 23: To już jest koniec
Pobudka. Zbieramy się wcześnie rano. Nie trzeba się jakoś spieszyć, do Warszawy to się już doturlamy. Po siedmiu kilometrach wjeżdżamy do województwa łódzkiego. Powoli, acz nieubłaganie, zbliżamy się do Łodzi. Grzybiarze nadal buszują po krzakach. My jedziemy.
W zasadzie dzień ten nie przypomina wyprawy, a zwykłą, jednodniową wycieczkę - ot, wywieźliśmy się gdzieś pociągiem i trzeba do domu wrócić.
Duża kropka z napisem "Łódź" powoli się zbliża. Pojawiają się też zaliczone już kiedyś gminy. Przez Konstantynów wjeżdżamy do samego miasta, udaje się je nawet sprawnie opuścić, bez większych problemów i szlajania się po śmieszkach rowerowych. Dalej to już znana trasa do Łowicza, a teraz można już odliczać... Tabliczka "mazowieckie". Sochaczew. Powoli robi się ciemno. Żelazowa Wola, Powiat Warszawski Zachodni, gmina Kampinos, Leszno...
Gdzieś za Lesznem zatrzymujemy się na szukanie klucza od domu. Nie widziałem go od trzech tygodni, a wolę go mieć już w garści i nie zastanawiać się przez jeszcze godzinę, czy jest, czy go nie ma. Szukanie trwa chwilę, ale jest. No, to teraz tylko prosta do domu. Gmina Babice. Rondo. Cmentarz. Hubala-Dobrzańskiego.
Blok. Klatka. To już? Naprawdę?
Otwieramy drzwi. Wszystko jest na swoim miejscu. Szosy wiszą, wszystko działa. Jak zawsze kręci się w głowie po takim czasie na przestrzeni. Zaskakuje echo odbijające się od ścian. Rozjuczam pojazdy. Wnoszę sakwy, wprowadzam rowery. Dopiero wtedy siadam i wydaję z siebie głębokie "Uff!".
4168 km. 233 godziny, czyli 42% czasu wyprawy spędzone na siodełku. Ponad czterokrotnie podjechany Mt. Everest. Z Chorwacji przez Grecję do Polski. Średnio 180 km i 10 h dziennie, przez ostatnie 11 dni średnio 203 km dziennie. Zaliczonych nawet (nieplanowanie) kilka ładnych gmin.
Wiem, większość tego nie lubi. Lubi przystanąć, zobaczyć, pozwiedzać, pooglądać. Spędzić pół dnia poza rowerem, na jedzeniu lokalnych przysmaków, rozmawiając z mieszkańcami, patrząc na kulturę, oglądając zabytki, szukając małych, zapomnianych miejsc.
My lubimy jechać. Przed siebie. Metr za metrem, kilometr za kilometrem, przez cały dzień, kolejny i jeszcze jeden. I jeszcze.
Biwaki w wielu pięknych miejscach, każde mające swój urok i w nocy, i za dnia. Dzięki solidnej dyscyplinie i wczesnym pobudkom udało się z każdego dnia wycisnąć tyle, ile się dało. Żadnego zwiedzonego kościoła, zabytku i zamku. Miasta przejechane tak szybko, jak to możliwe. Lasy, łąki, pola, góry, skały. Nitka asfaltu prowadząca środkiem, czasem przez góry, czasem doliną. Zmieniające się widoki, ukształtowanie terenu, zawsze wszystko przed oczami. Nie trzeba było się zatrzymywać, wystarczyło czekać na to, co przyjedzie następne. A przyjeżdżało, zawsze. Każda droga ma swój urok: nieważne, czy to jest dróżka wijąca się hen, w Czarnogórze, czy zjeżdżony kawałek asfaltu za Sochaczewem, prowadzący do domu.
Ta forma wyprawy okazała się być najlepszą z dotychczasowych, trzeba ją udoskonalić i ponowić w kolejnym roku. A gdzie? To się dopiero okaże.
A tymczasem, skoro dźwięk mojego "Uff" właśnie przebrzmiał w pokoju, pozostaje napisać tylko jedno słowo: koniec.
W zasadzie dzień ten nie przypomina wyprawy, a zwykłą, jednodniową wycieczkę - ot, wywieźliśmy się gdzieś pociągiem i trzeba do domu wrócić.
Duża kropka z napisem "Łódź" powoli się zbliża. Pojawiają się też zaliczone już kiedyś gminy. Przez Konstantynów wjeżdżamy do samego miasta, udaje się je nawet sprawnie opuścić, bez większych problemów i szlajania się po śmieszkach rowerowych. Dalej to już znana trasa do Łowicza, a teraz można już odliczać... Tabliczka "mazowieckie". Sochaczew. Powoli robi się ciemno. Żelazowa Wola, Powiat Warszawski Zachodni, gmina Kampinos, Leszno...
Gdzieś za Lesznem zatrzymujemy się na szukanie klucza od domu. Nie widziałem go od trzech tygodni, a wolę go mieć już w garści i nie zastanawiać się przez jeszcze godzinę, czy jest, czy go nie ma. Szukanie trwa chwilę, ale jest. No, to teraz tylko prosta do domu. Gmina Babice. Rondo. Cmentarz. Hubala-Dobrzańskiego.
Blok. Klatka. To już? Naprawdę?
Otwieramy drzwi. Wszystko jest na swoim miejscu. Szosy wiszą, wszystko działa. Jak zawsze kręci się w głowie po takim czasie na przestrzeni. Zaskakuje echo odbijające się od ścian. Rozjuczam pojazdy. Wnoszę sakwy, wprowadzam rowery. Dopiero wtedy siadam i wydaję z siebie głębokie "Uff!".
4168 km. 233 godziny, czyli 42% czasu wyprawy spędzone na siodełku. Ponad czterokrotnie podjechany Mt. Everest. Z Chorwacji przez Grecję do Polski. Średnio 180 km i 10 h dziennie, przez ostatnie 11 dni średnio 203 km dziennie. Zaliczonych nawet (nieplanowanie) kilka ładnych gmin.
Wiem, większość tego nie lubi. Lubi przystanąć, zobaczyć, pozwiedzać, pooglądać. Spędzić pół dnia poza rowerem, na jedzeniu lokalnych przysmaków, rozmawiając z mieszkańcami, patrząc na kulturę, oglądając zabytki, szukając małych, zapomnianych miejsc.
My lubimy jechać. Przed siebie. Metr za metrem, kilometr za kilometrem, przez cały dzień, kolejny i jeszcze jeden. I jeszcze.
Biwaki w wielu pięknych miejscach, każde mające swój urok i w nocy, i za dnia. Dzięki solidnej dyscyplinie i wczesnym pobudkom udało się z każdego dnia wycisnąć tyle, ile się dało. Żadnego zwiedzonego kościoła, zabytku i zamku. Miasta przejechane tak szybko, jak to możliwe. Lasy, łąki, pola, góry, skały. Nitka asfaltu prowadząca środkiem, czasem przez góry, czasem doliną. Zmieniające się widoki, ukształtowanie terenu, zawsze wszystko przed oczami. Nie trzeba było się zatrzymywać, wystarczyło czekać na to, co przyjedzie następne. A przyjeżdżało, zawsze. Każda droga ma swój urok: nieważne, czy to jest dróżka wijąca się hen, w Czarnogórze, czy zjeżdżony kawałek asfaltu za Sochaczewem, prowadzący do domu.
Ta forma wyprawy okazała się być najlepszą z dotychczasowych, trzeba ją udoskonalić i ponowić w kolejnym roku. A gdzie? To się dopiero okaże.
A tymczasem, skoro dźwięk mojego "Uff" właśnie przebrzmiał w pokoju, pozostaje napisać tylko jedno słowo: koniec.
- DST 226.01km
- Czas 10:49
- VAVG 20.89km/h
- Podjazdy 531m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 11 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy
Rozdział 22: Na Mazowsze najbliżej jest przez Opolszczyznę
Pobudka. Noc była bardzo ciepła, tak, jak się zapowiadała. W nocy i w dzień spory ruch, bo tędy właśnie idzie objazd do Poznania. Rano wylazły mgły i miejscami bywało chłodnawo, ale zapowiada się bardzo ciepły dzień. Mijamy wielu grzybiarzy, którzy nie próżnują i sobotni ranek postanowili poświęcić na łażenie po krzaczorach. Mgła narasta, w jednym miejscu nawet włączamy światła.
Bardzo powoli, acz nieubłaganie, przemy w kierunku Oleśnicy, bo ją właśnie umarzyliśmy sobie jako miejsce, z którego odbijemy już bardziej bezpośrednio na Warszawę. Po drodze robimy jeszcze dwie odbitki, znajduję jedną rzecz, przy której muszę przystanąć i zrobić zdjęcie, bo kojarzy mi się bardzo przyjemnie ("Za lasem, na rozdrożu, stał kamienny krzyż pokutny. Jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. I mocno spóźnionej skruchy." - kto wie, skąd ten cytat?).
Temperatura dochodzi do 23 stopni, rozbieram się na krótko, robi to nawet Hipcia. Ruch jest dużo mniejszy. Przy okazji zjadamy też śniadanie - wczorajsze pączki.
Tereny, przez które jedziemy, są bardzo gęsto zamieszkałe przez ludność niemiecką - pojawiają się i dwujęzyczne nazwy miejscowości (tak, jak w Bośni cyrylica, tak u nas niemieckie bywają zamazane sprejem), i na jednym z budynków gospodarczych z dachówek ułożony jest napis "Gott mit uns".
Gdzieś na tym odcinku mijamy pierwszą kontrolę drogową, która, biorąc pod uwagę natężenie ruchu, suszy, ale powietrze. To też kolejna, nawiązując do wczorajszego wpisu, cecha Polski: w innych krajach kontrole mijaliśmy kilka razy dziennie. W Polsce jest to pierwsza kontrola na trzystu kilometrach, ale i tak wiadomo, że stoją tylko po to, by zarabiać pieniądze i robić ludziom na złość. Bo przecież taki kierowca płaci podatki na drogi, to mu się należy uczciwy i szybki przejazd. A nie tam plumkanie się po 50 km/h w zabudowanym.
W końcu (wciągając w międzyczasie parówki na Orlenie) docieramy do Oleśnicy. Zagadujemy mieszkańców o sklep, kobitka wskazuje nam Carrefoura (niestety, jest w drugą stronę) i rozmawia z nami chwilę o swoim synu, też sakwiarzu, który właśnie pojechał na Ukrainę. Decydujemy się nie jechać do Carrefoura, zauważamy drogowskaz do Kauflandu i tam się kierujemy (paskudną, kostkową DDR-ką).
Pod Kauflandem zasiadam i czekając na Hipcię grzebię po GPS-ie. Tu należy dodać, że mój GPS ma opcję wyznaczania trasy, ale z niej nie korzystam, bo jakoś nie mam jej rozpracowanej i nie do końca mogę ufać wynikom. Dystanse liczę więc na oko, biorąc na klatę ewentualny błąd. Tu błąd okazał się znaczny - spodziewałem się, że w Oleśnicy będziemy na setnym kilometrze tego dnia. Jest sto pięćdziesiąty.
Decyduję się pogrzebać i powyznaczać trasę i już wiem, że do Warszawy mamy jeszcze spory kawałek. Trochę sporszy, niż się spodziewałem. Gdy Hipcia przychodzi (z siatami, jak zawsze, żarcia jak dla wojska), cieszy się na myśl tego, że dziś walimy do oporu, żeby jutro mieć mniej do przejechania.
W lesie przy wyjeździe z Oleśnicy widzimy dwie tirówki (czyli Polska wygrywa z zagranicą 2:1). Słońce powoli zachodzi, my jedziemy całkiem szybko, kilometry znikają sprawnie, mimo że jest to droga krajowa, to ruch jest symboliczny. W Drołtowicach odbijamy na Syców i tamtędy, już przy zachodzącym słońcu, ale jeszcze przez nieliczne pagórki (z całego dnia będziemy mieli zaledwie 500 m podjazdów) lecimy na Ostrzeszów. Pola, wioski, pojedyncze drzewa... Do Grabowa nad Prosną mamy solidny zjazd, tam z kolei trzeba trochę pokombinować, bo w remoncie jest most. Dla samochodów - zamknięte. Ale piesi mogą. A jak oni mogą, to my też możemy.
Ostatni większy las ma być za Brzezinami. Tam to właśnie schodzimy z drogi i słysząc hen, daleko, grające orkiestry weselne, znajdujemy bardzo przyjemne, płaskie miejsce. Rozbijamy namiot i po raz ostatni tej wyprawy nocujemy.
Bardzo powoli, acz nieubłaganie, przemy w kierunku Oleśnicy, bo ją właśnie umarzyliśmy sobie jako miejsce, z którego odbijemy już bardziej bezpośrednio na Warszawę. Po drodze robimy jeszcze dwie odbitki, znajduję jedną rzecz, przy której muszę przystanąć i zrobić zdjęcie, bo kojarzy mi się bardzo przyjemnie ("Za lasem, na rozdrożu, stał kamienny krzyż pokutny. Jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. I mocno spóźnionej skruchy." - kto wie, skąd ten cytat?).
Temperatura dochodzi do 23 stopni, rozbieram się na krótko, robi to nawet Hipcia. Ruch jest dużo mniejszy. Przy okazji zjadamy też śniadanie - wczorajsze pączki.
Tereny, przez które jedziemy, są bardzo gęsto zamieszkałe przez ludność niemiecką - pojawiają się i dwujęzyczne nazwy miejscowości (tak, jak w Bośni cyrylica, tak u nas niemieckie bywają zamazane sprejem), i na jednym z budynków gospodarczych z dachówek ułożony jest napis "Gott mit uns".
Gdzieś na tym odcinku mijamy pierwszą kontrolę drogową, która, biorąc pod uwagę natężenie ruchu, suszy, ale powietrze. To też kolejna, nawiązując do wczorajszego wpisu, cecha Polski: w innych krajach kontrole mijaliśmy kilka razy dziennie. W Polsce jest to pierwsza kontrola na trzystu kilometrach, ale i tak wiadomo, że stoją tylko po to, by zarabiać pieniądze i robić ludziom na złość. Bo przecież taki kierowca płaci podatki na drogi, to mu się należy uczciwy i szybki przejazd. A nie tam plumkanie się po 50 km/h w zabudowanym.
W końcu (wciągając w międzyczasie parówki na Orlenie) docieramy do Oleśnicy. Zagadujemy mieszkańców o sklep, kobitka wskazuje nam Carrefoura (niestety, jest w drugą stronę) i rozmawia z nami chwilę o swoim synu, też sakwiarzu, który właśnie pojechał na Ukrainę. Decydujemy się nie jechać do Carrefoura, zauważamy drogowskaz do Kauflandu i tam się kierujemy (paskudną, kostkową DDR-ką).
Pod Kauflandem zasiadam i czekając na Hipcię grzebię po GPS-ie. Tu należy dodać, że mój GPS ma opcję wyznaczania trasy, ale z niej nie korzystam, bo jakoś nie mam jej rozpracowanej i nie do końca mogę ufać wynikom. Dystanse liczę więc na oko, biorąc na klatę ewentualny błąd. Tu błąd okazał się znaczny - spodziewałem się, że w Oleśnicy będziemy na setnym kilometrze tego dnia. Jest sto pięćdziesiąty.
Decyduję się pogrzebać i powyznaczać trasę i już wiem, że do Warszawy mamy jeszcze spory kawałek. Trochę sporszy, niż się spodziewałem. Gdy Hipcia przychodzi (z siatami, jak zawsze, żarcia jak dla wojska), cieszy się na myśl tego, że dziś walimy do oporu, żeby jutro mieć mniej do przejechania.
W lesie przy wyjeździe z Oleśnicy widzimy dwie tirówki (czyli Polska wygrywa z zagranicą 2:1). Słońce powoli zachodzi, my jedziemy całkiem szybko, kilometry znikają sprawnie, mimo że jest to droga krajowa, to ruch jest symboliczny. W Drołtowicach odbijamy na Syców i tamtędy, już przy zachodzącym słońcu, ale jeszcze przez nieliczne pagórki (z całego dnia będziemy mieli zaledwie 500 m podjazdów) lecimy na Ostrzeszów. Pola, wioski, pojedyncze drzewa... Do Grabowa nad Prosną mamy solidny zjazd, tam z kolei trzeba trochę pokombinować, bo w remoncie jest most. Dla samochodów - zamknięte. Ale piesi mogą. A jak oni mogą, to my też możemy.
Ostatni większy las ma być za Brzezinami. Tam to właśnie schodzimy z drogi i słysząc hen, daleko, grające orkiestry weselne, znajdujemy bardzo przyjemne, płaskie miejsce. Rozbijamy namiot i po raz ostatni tej wyprawy nocujemy.
- DST 245.13km
- Czas 12:15
- VAVG 20.01km/h
- Podjazdy 506m
- Sprzęt Zenon
Piątek, 10 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy
Rozdział 21: Przeprawa przez Śląsk
Rano jest chłodno, ok. siedmiu stopni. Gdy zwijamy namiot widzi nas spacerujący chłopak. Ignoruje.
Ruszamy. Ruch jest spory, robi się coraz cieplej. Sporo uwagi poświęcam patrzeniu na granice gmin na mapie i szukaniu co by tu można było jeszcze zaliczyć. Przecinamy Wadowice i decydujemy się zjeść tutejsze kremówki (w końcu papież tu chodził na nie, po maturze). Hipcia poszła, upolowała coś, średnio to było smaczne i długo się jeszcze odzywało...
Robiąc dwie odbitki po gminy lecimy przez Kęty na Oświęcim. Bokiem wjeżdżamy do Mysłowic (pinując, żeby nie wyjechać na ekspresówkę). Zaczął się GOP - info o szkodach górniczych, kiepski asfalt, niekończący się ciąg miast.
Z Mysłowic płynnie przelatujemy do Katowic, ze dwa razy napotykamy zakaz, raz nawet decydujemy się zjechać tak, jak każą (to je Polska, tu się ląduje w krzakach), za drugim razem olewamy idiotów-inżynierów ruchu. Zupełnie przypadkowo przelatujemy przez centrum Katowic, mijamy Spodek, z ulgą przejeżdżamy obok Parku Śląskiego (z ulgą, bo to już blisko) i kierujemy się w stronę Bytomia. Ruch jest bardzo duży i jedzie się nieprzyjemnie - od świateł do świateł, a na wszystkich trzeba się zatrzymać, bo jest czerwone.
W okolicy Piekar ładną, jesienną już drogą, kierujemy się na Radzionków i przez Tarnowskie Góry, ładnym, słonecznym i długim zjazdem, wyjeżdżamy w ciszę. A przynajmniej ciszę w porównaniu z tym, co było przed chwilą.
Tu należy zauważyć, że od kiedy wjechaliśmy do Polski, cały czas mijamy remonty. Co chwilę są roboty, wykopy, ciężarówki i walce. Drogi się robią. Powoli, ale jednak coś się poprawia.
Analiza gmin pokazuje, że opłaci nam się zrobić odbitkę, zawrócić i przez Toszek (korzystając z tego, że niby roboty, droga zamknięta, ale asfalt już położony) dotrzeć do Strzelców Opolskich. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, gmina została zjedzona tuż przed zachodem słońca. Do Strzelec dojeżdżamy po zmroku, tam w Lidlu robimy przerwę na zakupy, przy okazji zagaduje mnie dwóch chłopaczków - wyglądali na nie do końca sprawnych umysłowo. Rozmowa robi się trochę męcząca, ale na szczęście Hipcia nadchodzi z zakupami i koledzy odchodzą, dając nam czas na spokojne spakowanie się.
Ruszamy w kierunku lasów, w których zaplanowałem biwak. Trafiam idealnie. Po pokonaniu granicy przyzwoitości (czyli 200 km) i odjeżdżając odpowiedni dystans od najbliższej cywilizacji, w świetle księżyca wchodzimy w las. Rowery bunkrujemy za krzakami, żeby nie błyskamy odblaskami i szukamy. A szukanie schodzi długo, bo jest wyjątkowo nierówno. W końcu znajduje się coś równego, rozbijamy się i... kurwa! Latarka w lesie!
Nasze światła są wyłączone, bardzo cicho wychylam się zza drzew i szukam wszystkimi zmysłami (czyli oczmi i uszmi) intruza, który o tej porze łażąc z latarką musi ewidentnie czegoś szukać. Nie chce mi się wierzyć, żeby w tych lasach były kamery z czujkami na fotokomórkę, ale może jednak? Skoro po tym lesie łaziliśmy dobry kwadrans, to może leśniczy zdążył już zajechać.
Latarka nie odezwała się po raz kolejny. Bardzo mi to nie pasuje. Zafrasowany cofam się w kierunku namiotu i wtedy widzę ją po raz kolejny. Ruszam głową - i znów.
Księżycu, nie pajacuj, czemu mnie straszysz?!
Wracam do namiotu, bunkruję się do środka, zostawiamy otwarte wszystko, co może być otwarte, bo jest bardzo ciepło. Czas spać.
Ruszamy. Ruch jest spory, robi się coraz cieplej. Sporo uwagi poświęcam patrzeniu na granice gmin na mapie i szukaniu co by tu można było jeszcze zaliczyć. Przecinamy Wadowice i decydujemy się zjeść tutejsze kremówki (w końcu papież tu chodził na nie, po maturze). Hipcia poszła, upolowała coś, średnio to było smaczne i długo się jeszcze odzywało...
Robiąc dwie odbitki po gminy lecimy przez Kęty na Oświęcim. Bokiem wjeżdżamy do Mysłowic (pinując, żeby nie wyjechać na ekspresówkę). Zaczął się GOP - info o szkodach górniczych, kiepski asfalt, niekończący się ciąg miast.
Z Mysłowic płynnie przelatujemy do Katowic, ze dwa razy napotykamy zakaz, raz nawet decydujemy się zjechać tak, jak każą (to je Polska, tu się ląduje w krzakach), za drugim razem olewamy idiotów-inżynierów ruchu. Zupełnie przypadkowo przelatujemy przez centrum Katowic, mijamy Spodek, z ulgą przejeżdżamy obok Parku Śląskiego (z ulgą, bo to już blisko) i kierujemy się w stronę Bytomia. Ruch jest bardzo duży i jedzie się nieprzyjemnie - od świateł do świateł, a na wszystkich trzeba się zatrzymać, bo jest czerwone.
W okolicy Piekar ładną, jesienną już drogą, kierujemy się na Radzionków i przez Tarnowskie Góry, ładnym, słonecznym i długim zjazdem, wyjeżdżamy w ciszę. A przynajmniej ciszę w porównaniu z tym, co było przed chwilą.
Tu należy zauważyć, że od kiedy wjechaliśmy do Polski, cały czas mijamy remonty. Co chwilę są roboty, wykopy, ciężarówki i walce. Drogi się robią. Powoli, ale jednak coś się poprawia.
Analiza gmin pokazuje, że opłaci nam się zrobić odbitkę, zawrócić i przez Toszek (korzystając z tego, że niby roboty, droga zamknięta, ale asfalt już położony) dotrzeć do Strzelców Opolskich. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, gmina została zjedzona tuż przed zachodem słońca. Do Strzelec dojeżdżamy po zmroku, tam w Lidlu robimy przerwę na zakupy, przy okazji zagaduje mnie dwóch chłopaczków - wyglądali na nie do końca sprawnych umysłowo. Rozmowa robi się trochę męcząca, ale na szczęście Hipcia nadchodzi z zakupami i koledzy odchodzą, dając nam czas na spokojne spakowanie się.
Ruszamy w kierunku lasów, w których zaplanowałem biwak. Trafiam idealnie. Po pokonaniu granicy przyzwoitości (czyli 200 km) i odjeżdżając odpowiedni dystans od najbliższej cywilizacji, w świetle księżyca wchodzimy w las. Rowery bunkrujemy za krzakami, żeby nie błyskamy odblaskami i szukamy. A szukanie schodzi długo, bo jest wyjątkowo nierówno. W końcu znajduje się coś równego, rozbijamy się i... kurwa! Latarka w lesie!
Nasze światła są wyłączone, bardzo cicho wychylam się zza drzew i szukam wszystkimi zmysłami (czyli oczmi i uszmi) intruza, który o tej porze łażąc z latarką musi ewidentnie czegoś szukać. Nie chce mi się wierzyć, żeby w tych lasach były kamery z czujkami na fotokomórkę, ale może jednak? Skoro po tym lesie łaziliśmy dobry kwadrans, to może leśniczy zdążył już zajechać.
Latarka nie odezwała się po raz kolejny. Bardzo mi to nie pasuje. Zafrasowany cofam się w kierunku namiotu i wtedy widzę ją po raz kolejny. Ruszam głową - i znów.
Księżycu, nie pajacuj, czemu mnie straszysz?!
Wracam do namiotu, bunkruję się do środka, zostawiamy otwarte wszystko, co może być otwarte, bo jest bardzo ciepło. Czas spać.
- DST 206.45km
- Czas 11:26
- VAVG 18.06km/h
- Podjazdy 1202m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 9 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy
Rozdział 20: Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną...
Noc była ciepła. Nad nami bezchmurne niebo. Czym prędzej wskakujemy na rowery i ruszamy przed siebie, mając po lewej piękny widok na Tatry. Jeszcze przed Białą Spiską robimy przystanek na śniadanie z widokiem na góry. Kawałek później mijamy skręt na Smokovce (oj, to tak blisko?! Tylko 33 km?!), a potem aż do Lubowli mamy zjazd. Wiatr w plecy. I ruch duży.
Za miastem mamy wspinaczkę na przełęcz, na której widać już słowackie szlaki turystyczne, robimy też przerwę na piwo z widokiem na góry (gór nigdy za wiele). Potem już tylko przyjemny (choć miejscami chłodny, mimo że słonecznie) zjazd w kierunku Polski. I chwilę później, w pięknym, październikowym słońcu, wśród złotych drzew, przekraczamy symboliczną linię między dwoma znakami. Na jednym z nich, tym, zwróconym w naszą stronę, widać Białego Orła w koronie i napis "Rzeczpospolita Polska".
I to jest to. Po prawie 3500 km, pokonaniu tylu gór, właśnie wjeżdżamy do Polski. Nie, proszę Państwa, nie będzie rzewnych opowiadań o tym, jak to się łza na widok Ojczyzny zakręciła w oku. Bo się, niestety (albo stety) nie zakręciła. Ale poczułem się inaczej. Przyjemnie. Jak w domu. Drzewa rosły tak samo jak wszędzie, górki były takie, jak wszędzie, ale jednak wszystko było wszędziej niż wszędzie.
Plan mieliśmy nakreślony już od chwili - skoro jesteśmy tak wcześnie, wyprzedzając plan o kilka dni, to do Warszawy zajedziemy nie spiesząc się, trochę naokoło, tak, by pozaliczać jeszcze trochę gmin, a nie kończyć niepotrzebnie całej wyprawy przed czasem.
Pierwszą miejscowością, do której wjechaliśmy, była Piwniczna-Zdrój. Duży ruch, TIR-y, kiepskie pobocze... średnio przyjemnie. Ta, jesteśmy w domu. Jeszcze przed granicą zapowiedziałem Hipci, że nieważne, czy na podjeździe, czy w połowie zjazdu, na pierwszym napotkanym Orlenie robię postój i biorę kawę. I Orlen nadszedł. Tuż za Piwniczną. Postój. Kawa. Parówki. Proszę mnie tu zostawić, podlewać kawą i dopychać kolejne parówki.
Ruszamy dalej, w kierunku Nowego Sącza. Wszystko polskie, wszystko jak w domu. Właśnie, jak w domu. W domu to nie jest tylko to, że moje rzeczy, moje łóżko i mój bałagan, dom to też sąsiad, który tupie i tupie cały dzień i ten drugi, który hoduje sobie dziecko i wyprowadza je na balkon, żeby piłowało ryja. A w Polsce mamy kierowców.
Przed wyprawą, gdy czytaliśmy o Albanii, pisano, że masakra, żadnych zasad, na drogach Sodomia i Gomoria. Tragedia. Śmierć jeździ mercedesem. Czarnogóra, Macedonia - dzicz na drogach. Masakra. Lepiej nie jechać. I ja jednego nie rozumiem: przejechaliśmy przez 11 krajów. Od rozwiniętych, jak Austria czy Słowenia, przez nieco młodsze, jak Chorwacja do krajów, które dopiero do "Europy" wstępują, jak Albania czy Macedonia. W każdym z tych krajów kierowcy potrafili zwolnić, poczekać, wyprzedzić bezpiecznie. Potrafili pomyśleć przed manewrem, rozejrzeć się, poczekać, aż będzie spokojnie. I mamy Polskę. Kraj pośrodku Europy, rozwinięty, dumnego członka Unii Europejskiej, Chrystusa Narodów... I tak się zastanawiam, czy z tych wszystkich krajów Polacy mają średnio najmniejsze kutasy, największe kompleksy związane z rozmiarem wspomnianego, największy przerost ego, czy po prostu są gromadą bezmyślnych, tępych bezmózgów? Przez 19 dni, prawie trzy tygodnie wyprawy, nie mieliśmy łącznie tylu niebezpiecznych wyprzedzeń, zajechań i wyminięć, jak na pierwszych 10 (dziesięciu!) kilometrach jazdy przez Polskę!
W Nowym Sączu trochę pobłądziliśmy, przy okazji szukając apteki (Sudokrem, o, tak!) i próbując wyjechać z miasta. Udało się to, częściowo nawigując po objazdach, częściowo metodą pchania przez kładkę. Teraz skończyła się "po prostu jazda". Teraz przełączamy się na tryb gminożercy. Nos w GPS-a i szukaj, szukaj. Na pierwszy ogień idą dwie położone tuż przy drodze gminy.
W Jurkowie odbijamy w DW966. Trochę pagórków, duży ruch (szczególnie TIR-y, co przekłada się, niestety, na zmasakrowany asfalt przy jego krawędzi. Za to przyjemne widoki, tu zielona łąka, tu las, wszędzie pagórki. W Gdowie odbijamy na Myślenice, ruch też się wyraźnie zmniejsza. Słońce powoli zachodzi, w Myślenicach, już po zmroku, robimy zakupy w bardzo biednym Carrefourze - biednym, bo nie mieli pączków. Zgodnie orzekamy, że język polski brzmi dziwnie - nie dość, że słyszymy, że to coś słowiańskiego, to nawet rozumiemy wszystko. Trzeba się przestawić.
Wdrapujemy się na górkę w okolicy Sułkowic i przed Biertowicami wchodzimy w mały zagajnik położony pod skalną ścianką, niedaleko chodnika. Rozbijamy namiot i idziemy spać.
Za miastem mamy wspinaczkę na przełęcz, na której widać już słowackie szlaki turystyczne, robimy też przerwę na piwo z widokiem na góry (gór nigdy za wiele). Potem już tylko przyjemny (choć miejscami chłodny, mimo że słonecznie) zjazd w kierunku Polski. I chwilę później, w pięknym, październikowym słońcu, wśród złotych drzew, przekraczamy symboliczną linię między dwoma znakami. Na jednym z nich, tym, zwróconym w naszą stronę, widać Białego Orła w koronie i napis "Rzeczpospolita Polska".
I to jest to. Po prawie 3500 km, pokonaniu tylu gór, właśnie wjeżdżamy do Polski. Nie, proszę Państwa, nie będzie rzewnych opowiadań o tym, jak to się łza na widok Ojczyzny zakręciła w oku. Bo się, niestety (albo stety) nie zakręciła. Ale poczułem się inaczej. Przyjemnie. Jak w domu. Drzewa rosły tak samo jak wszędzie, górki były takie, jak wszędzie, ale jednak wszystko było wszędziej niż wszędzie.
Plan mieliśmy nakreślony już od chwili - skoro jesteśmy tak wcześnie, wyprzedzając plan o kilka dni, to do Warszawy zajedziemy nie spiesząc się, trochę naokoło, tak, by pozaliczać jeszcze trochę gmin, a nie kończyć niepotrzebnie całej wyprawy przed czasem.
Pierwszą miejscowością, do której wjechaliśmy, była Piwniczna-Zdrój. Duży ruch, TIR-y, kiepskie pobocze... średnio przyjemnie. Ta, jesteśmy w domu. Jeszcze przed granicą zapowiedziałem Hipci, że nieważne, czy na podjeździe, czy w połowie zjazdu, na pierwszym napotkanym Orlenie robię postój i biorę kawę. I Orlen nadszedł. Tuż za Piwniczną. Postój. Kawa. Parówki. Proszę mnie tu zostawić, podlewać kawą i dopychać kolejne parówki.
Ruszamy dalej, w kierunku Nowego Sącza. Wszystko polskie, wszystko jak w domu. Właśnie, jak w domu. W domu to nie jest tylko to, że moje rzeczy, moje łóżko i mój bałagan, dom to też sąsiad, który tupie i tupie cały dzień i ten drugi, który hoduje sobie dziecko i wyprowadza je na balkon, żeby piłowało ryja. A w Polsce mamy kierowców.
Przed wyprawą, gdy czytaliśmy o Albanii, pisano, że masakra, żadnych zasad, na drogach Sodomia i Gomoria. Tragedia. Śmierć jeździ mercedesem. Czarnogóra, Macedonia - dzicz na drogach. Masakra. Lepiej nie jechać. I ja jednego nie rozumiem: przejechaliśmy przez 11 krajów. Od rozwiniętych, jak Austria czy Słowenia, przez nieco młodsze, jak Chorwacja do krajów, które dopiero do "Europy" wstępują, jak Albania czy Macedonia. W każdym z tych krajów kierowcy potrafili zwolnić, poczekać, wyprzedzić bezpiecznie. Potrafili pomyśleć przed manewrem, rozejrzeć się, poczekać, aż będzie spokojnie. I mamy Polskę. Kraj pośrodku Europy, rozwinięty, dumnego członka Unii Europejskiej, Chrystusa Narodów... I tak się zastanawiam, czy z tych wszystkich krajów Polacy mają średnio najmniejsze kutasy, największe kompleksy związane z rozmiarem wspomnianego, największy przerost ego, czy po prostu są gromadą bezmyślnych, tępych bezmózgów? Przez 19 dni, prawie trzy tygodnie wyprawy, nie mieliśmy łącznie tylu niebezpiecznych wyprzedzeń, zajechań i wyminięć, jak na pierwszych 10 (dziesięciu!) kilometrach jazdy przez Polskę!
W Nowym Sączu trochę pobłądziliśmy, przy okazji szukając apteki (Sudokrem, o, tak!) i próbując wyjechać z miasta. Udało się to, częściowo nawigując po objazdach, częściowo metodą pchania przez kładkę. Teraz skończyła się "po prostu jazda". Teraz przełączamy się na tryb gminożercy. Nos w GPS-a i szukaj, szukaj. Na pierwszy ogień idą dwie położone tuż przy drodze gminy.
W Jurkowie odbijamy w DW966. Trochę pagórków, duży ruch (szczególnie TIR-y, co przekłada się, niestety, na zmasakrowany asfalt przy jego krawędzi. Za to przyjemne widoki, tu zielona łąka, tu las, wszędzie pagórki. W Gdowie odbijamy na Myślenice, ruch też się wyraźnie zmniejsza. Słońce powoli zachodzi, w Myślenicach, już po zmroku, robimy zakupy w bardzo biednym Carrefourze - biednym, bo nie mieli pączków. Zgodnie orzekamy, że język polski brzmi dziwnie - nie dość, że słyszymy, że to coś słowiańskiego, to nawet rozumiemy wszystko. Trzeba się przestawić.
Wdrapujemy się na górkę w okolicy Sułkowic i przed Biertowicami wchodzimy w mały zagajnik położony pod skalną ścianką, niedaleko chodnika. Rozbijamy namiot i idziemy spać.
- DST 203.43km
- Czas 11:28
- VAVG 17.74km/h
- Podjazdy 1708m
- Sprzęt Zenon