Wpisy archiwalne w kategorii
sakwy
Dystans całkowity: | 17279.86 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1079:39 |
Średnia prędkość: | 15.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 110525 m |
Liczba aktywności: | 118 |
Średnio na aktywność: | 146.44 km i 9h 13m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 21 października 2012
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 2
Nigdy nie mogę zrozumieć Hipci. Ona nieustannie wierzy, że pomysł ustawienia budzika na piątą rano ma jakikolwiek sens. Kończy się tak, jak zawsze - ona wstaje, próbuje mnie budzić, ja mówię, że weź zapomnij, zasypiamy. I tak do kolejnego budzika. Niemniej jednak w końcu nadeszła godzina, gdy musiałem się zmierzyć z moim najgorszym wrogiem - pobudką, gdy dookoła jest zimno. Wykopałem się ze śpiwora, ubraliśmy się i coś tylko przekąsiliśmy, po czym wylazłem na zewnątrz...
Ojacie! Albo nawet Łomatko! Wszystko we mgle, światło dzienne ledwo przebija się do lasu. Ładnie, bo ładnie, można patrzeć i patrzeć, ale trzeba się pakować. A jak już się spakowało, to się wytoczyło na asfalt, by zobaczyć, że klimat wcale nie ustępuje. Mamy asfalt, mgłę i las. Na tyle mocną mgłę, że na początku jeszcze ruszamy na światłach. Po chwili jednak światła wyłączamy, a gdzieś przed Spychowem robimy dłuższą przerwę na śniadanie. Wszystko jest wilgotne, cały czas jest chłodno, jakoś nie przypomina wczorajszego, słonecznego dnia.
Mijamy Spychowo, przelatujemy przez Kiełbonki i w Pieckach robimy przerwę na zakupy. Ze stacjami srednio, więc zamiast kawy musi wystarczyć puszka energetyka. Jedziemy dalej, dwa kilometry za Pieckami na moim liczniku rocznego przebiegu pojawia się piąta cyfra na początku. Powoli robi się pagórkowato. Wjeżdżamy do Mrągowa, gdzie od razu wita nas droga rowerowa, przynajmniej tyle dobrego, że równa. Kierujemy się na Kętrzyn... by zobaczyć, że drogowskazy wyprowadziły nas na obwodnicę z zakazem dla rowerów. Zakaz to zakaz, to mniejsza sprawa, problem w tym, że jest tam na tyle wąsko, że ciężarówka, których jechało tam sporo, nie miałaby szans nas bezpiecznie wyprzedzić. Zawracamy więc i pytając mieszkańców kierujemy się przez centrum. Trochę jazdy po kostce, wizyta na Orlenie i w końcu wypadamy na żółtą drogą prowadzącą do Kętrzyna. Od razu widać, że nie jest to droga czerwona, ruch mniejszy, jedzie się spokojniej.
Do Kętrzyna podjeżdżamy pod niewielką górkę, by przy granicy miasta zasiąść w słońcu, które po raz pierwszy tego dnia postanowiło wystawić pysk zza chmur. Chwila nad mapą i kierujemy się dalej, w miejscowości Winda odbijamy na wschód, by nawiedzić gminę Srokowo. Dalej droga prowadzi nas w kierunku Bartoszyc. Pojawia się wiatr w twarz, słońce też daje w twarz, pagórki też sobie pagórkują. Do tego to coś, co zdiagnozowałem wczoraj jako "piszczy", piszczy sobie dalej. Nieustannie. I przeszkadza mi świadomość tego, że nie wiem, co to i jakie może mieć konsekwencje.
Przed Korszami odbijamy w jakiejś wiosce na Sępopol. Gmina przy granicy, nie wypada zostawić dziury. Droga... tę drogę zapamiętamy na długo. Dziura na dziurze, pęknięcie na pęknięciu, wszystko się trzęsie, nieliczne fragmenty znośnego asfaltu pojawiają się na środku jezdni, wiec jedziemy tamtędy, zsuwając się na boki, gdy coś nadjeżdża. Po irytujących trzystu godzinach takiej jazdy w końcu docieramy do Sępopola. W mieście asfalt niezly, ale wypadając w stronę Bartoszyc znowu dostajemy dziury. Z radością witamy główną i równą drogę na Bartoszyce, z mniejszą radością mżawkę, która pojawia się przy wjeździe do miasta.
Zakupy zrobione w Lidlu, parówka zjedzona na Orlenie. Chcieliśmy jechać na Lidzbark Warmiński, ale na jutro pozostałoby Górowo Iławeckie, które (jak się okazało) wypada odwiedzić dokładnie, bo posiada ono również część miejską gminy (czy jak to tam się nazywa). Lidzbark zostanie na jutro, ruszamy na Górowo. Od razu wita nas zupełna ciemność, brak latarni, pasów, kiepski asfalt i mżawka. Chwilę później ubieramy rzeczy przeciwdeszczowe, okulary idą do kieszeni, bo na nic się nie przydadzą. Teraz czeka nas tylko godzina rzeźbienia przed siebie, urozmaicana uciekaniem przed wyskakującymi przed koło znienacka nierównościami. Przynajmniej to coś piszczącego z tyłu przestało piszczeć.
Górowo odwiedzone, skręcamy pod skosem w prawo i wracamy na Lidzbark. Mżawka nie przestaje, ale asfalt odrobinę się polepsza. Kolejna godzina jazdy, by po sprawdzeniu mapy stwierdzić, że mamy dwie opcje: albo nocujemy gdzieś tu, albo jedziemy dziesięć kilometrów za Lidzbark i szukamy noclegu w lasach w kierunku Dobrego Miasta, z tym, że wtedy szukać zaczęlibyśmy około północy. Stwierdzamy, że spokojniej będzie, jak poszukamy tutaj i zagłębiamy się w niewielki lasek, który wyrastal przy drodze. Chwila szukania upewniła nas, że nie ma co włazić za głęboko, bo jest dość błotniście i krzaczaście, ale udało się znaleźć miejsce, znowu, ładnie ukryte między drzewami, gdzie zaparkowaliśmy nasz przenośny domek. Rozbijanie namiotu trochę się przeciąga, bo na wszelki wypadek przerywamy prace i zakrywamy światła, gdy coś jedzie, ale w końcu udaje się, wskakujemy do środka, kolacja i spanie.
Ojacie! Albo nawet Łomatko! Wszystko we mgle, światło dzienne ledwo przebija się do lasu. Ładnie, bo ładnie, można patrzeć i patrzeć, ale trzeba się pakować. A jak już się spakowało, to się wytoczyło na asfalt, by zobaczyć, że klimat wcale nie ustępuje. Mamy asfalt, mgłę i las. Na tyle mocną mgłę, że na początku jeszcze ruszamy na światłach. Po chwili jednak światła wyłączamy, a gdzieś przed Spychowem robimy dłuższą przerwę na śniadanie. Wszystko jest wilgotne, cały czas jest chłodno, jakoś nie przypomina wczorajszego, słonecznego dnia.
Mijamy Spychowo, przelatujemy przez Kiełbonki i w Pieckach robimy przerwę na zakupy. Ze stacjami srednio, więc zamiast kawy musi wystarczyć puszka energetyka. Jedziemy dalej, dwa kilometry za Pieckami na moim liczniku rocznego przebiegu pojawia się piąta cyfra na początku. Powoli robi się pagórkowato. Wjeżdżamy do Mrągowa, gdzie od razu wita nas droga rowerowa, przynajmniej tyle dobrego, że równa. Kierujemy się na Kętrzyn... by zobaczyć, że drogowskazy wyprowadziły nas na obwodnicę z zakazem dla rowerów. Zakaz to zakaz, to mniejsza sprawa, problem w tym, że jest tam na tyle wąsko, że ciężarówka, których jechało tam sporo, nie miałaby szans nas bezpiecznie wyprzedzić. Zawracamy więc i pytając mieszkańców kierujemy się przez centrum. Trochę jazdy po kostce, wizyta na Orlenie i w końcu wypadamy na żółtą drogą prowadzącą do Kętrzyna. Od razu widać, że nie jest to droga czerwona, ruch mniejszy, jedzie się spokojniej.
Do Kętrzyna podjeżdżamy pod niewielką górkę, by przy granicy miasta zasiąść w słońcu, które po raz pierwszy tego dnia postanowiło wystawić pysk zza chmur. Chwila nad mapą i kierujemy się dalej, w miejscowości Winda odbijamy na wschód, by nawiedzić gminę Srokowo. Dalej droga prowadzi nas w kierunku Bartoszyc. Pojawia się wiatr w twarz, słońce też daje w twarz, pagórki też sobie pagórkują. Do tego to coś, co zdiagnozowałem wczoraj jako "piszczy", piszczy sobie dalej. Nieustannie. I przeszkadza mi świadomość tego, że nie wiem, co to i jakie może mieć konsekwencje.
Przed Korszami odbijamy w jakiejś wiosce na Sępopol. Gmina przy granicy, nie wypada zostawić dziury. Droga... tę drogę zapamiętamy na długo. Dziura na dziurze, pęknięcie na pęknięciu, wszystko się trzęsie, nieliczne fragmenty znośnego asfaltu pojawiają się na środku jezdni, wiec jedziemy tamtędy, zsuwając się na boki, gdy coś nadjeżdża. Po irytujących trzystu godzinach takiej jazdy w końcu docieramy do Sępopola. W mieście asfalt niezly, ale wypadając w stronę Bartoszyc znowu dostajemy dziury. Z radością witamy główną i równą drogę na Bartoszyce, z mniejszą radością mżawkę, która pojawia się przy wjeździe do miasta.
Zakupy zrobione w Lidlu, parówka zjedzona na Orlenie. Chcieliśmy jechać na Lidzbark Warmiński, ale na jutro pozostałoby Górowo Iławeckie, które (jak się okazało) wypada odwiedzić dokładnie, bo posiada ono również część miejską gminy (czy jak to tam się nazywa). Lidzbark zostanie na jutro, ruszamy na Górowo. Od razu wita nas zupełna ciemność, brak latarni, pasów, kiepski asfalt i mżawka. Chwilę później ubieramy rzeczy przeciwdeszczowe, okulary idą do kieszeni, bo na nic się nie przydadzą. Teraz czeka nas tylko godzina rzeźbienia przed siebie, urozmaicana uciekaniem przed wyskakującymi przed koło znienacka nierównościami. Przynajmniej to coś piszczącego z tyłu przestało piszczeć.
Górowo odwiedzone, skręcamy pod skosem w prawo i wracamy na Lidzbark. Mżawka nie przestaje, ale asfalt odrobinę się polepsza. Kolejna godzina jazdy, by po sprawdzeniu mapy stwierdzić, że mamy dwie opcje: albo nocujemy gdzieś tu, albo jedziemy dziesięć kilometrów za Lidzbark i szukamy noclegu w lasach w kierunku Dobrego Miasta, z tym, że wtedy szukać zaczęlibyśmy około północy. Stwierdzamy, że spokojniej będzie, jak poszukamy tutaj i zagłębiamy się w niewielki lasek, który wyrastal przy drodze. Chwila szukania upewniła nas, że nie ma co włazić za głęboko, bo jest dość błotniście i krzaczaście, ale udało się znaleźć miejsce, znowu, ładnie ukryte między drzewami, gdzie zaparkowaliśmy nasz przenośny domek. Rozbijanie namiotu trochę się przeciąga, bo na wszelki wypadek przerywamy prace i zakrywamy światła, gdy coś jedzie, ale w końcu udaje się, wskakujemy do środka, kolacja i spanie.
- DST 185.64km
- Czas 09:32
- VAVG 19.47km/h
- VMAX 40.36km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 20 października 2012
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 1
Pomysł na wyjazd pojawił się już chwilę temu, jako rzucona luźno myśl. Nagle, znienacka okazało się, że dostanę w październiku dwa dni urlopu, na które nawet nie do końca liczyłem, taki prezent trzeba było jakoś zagospodarować. Pakowanie i przygotowywanie trasy rozpoczęliśmy z półtora tygodnia wczesniej, w międzyczasie okazało się, że dostaniemy jeszcze jeden prezent: przez kilka dni ma być ciepła i ładna pogoda.
Nadszedł sobotni ranek. Zerwaliśmy się z łóżka i po śniadaniu osakwiliśmy nasze pojazdy, po czym ruszyliśmy w pięknym słońcu. Na nosie okulary przeciwsłoneczne i niepokojące wrażenie, że zaraz zrobi się za gorąco. Jesień, połowa października. Pięknie.
Przejeżdżamy most Marykury nową ścieżką rowerową, po czym kierujemy się na Wieliszew ulicą Płochocińską. I teraz wypada napisać: jedziemy, jedziemy, jedziemy. Słońce świeci, jest ciepło, ładnie, drzewa mienią się wszystkimi kolorami... Obwodnica Serocka okazuje się zamknięta dla rowerów, na szczęście obok jest droga techniczna, którą jedziemy... by odbić się od ściany lasu. W związku z naszą niechęcią do szukania tego, czego komuś nie chciało się oznakować, złamaliśmy prawo i przejechaliśmy całe pięćset metrów pod zakaz. Szaleństwo.
Minęliśmy Serock i gdzieś przed Pułtuskiem zrobiliśmy przerwę na stacji benzynowej na, jak się okazało, standardowy posiłek tej wyprawy: Zestaw Turysty - Hotdog + Kawa. Zjedliśmy sobie to z widokiem na zielone pola, cały czas przy pięknym słońcu.
W Pułtusku odbijamy z głównej na mniej główną, na Maków Mazowiecki. Siedem kilometrów przez samym Makowem pojawia się w asfalcie dołek. Krzyczę "Uwaga!" i przejeżdżam. Hipcia też przejeżdża, z tym, że robi "Chrup!" a potem metaliczne "Dzyń!". Zatrzymuję się i patrzę, widzę, że na ziemię spada jakaś część roweru. Uff... na szczęście to tylko uchwyt błotnika. Zanim się zorientowałem, że błotnik jest na uchwytach plastikowych, które raczej nie robią "dzyń!", Hipcia sama wyjaśniła: siodełko.
Nożżżżżż jasna cholera! Pół kilo narzędzi na różne okazje, pierdoły, sznurki, linki, śruby wiezione tylko po to, żeby się okazało, ze marne osiemdziesiąt kilometrów od domu mamy urwaną śrubę mocującą siodło do sztycy. Dupa.
Poradzić coś możemy jednak: turysta zawsze przygotowany, sznurek ma. Sznurkiem, w ramach współpracy polsko-radzieckiej, montuję siodło do całości. Daje się jechać. Dojeżdżamy do Makowa, tam, oczywiście, sklepy pozamykane, w końcu jest sobotnie popołudnie. Wchodzę do meblowego, śrub nie mają, ale kierują mnie do chłopaka, który naprawia skutery. Tam, po chwili szukania udaje się skompletować zestaw i siodło znowu jest przymocowane czymś metalowym.
Zabawy z siodełkiem kosztowały nas łącznie z półtorej godziny, więc trochę spóźnieni kierujemy się na Ostrołękę. Droga żółta, prowadząca przez lasy i nieruchliwa. Słońce jeszcze świeci, ale już zmieniamy szkła w okularach na zwykłe, klimat nadal kapitalnie jesienny, wszystko się złoci, żółci i pomarańczowi, zapach mokrego lasu towarzyszy nam bez przerwy. Suniemy sobie spokojnie, po drodze odrobinę wzbogacając garderobę, bo zaczęło się już robić chłodno.
W Ostrołęce najpierw zjeżdżamy do centrum, by zdać sobie sprawę z tego, że to bez sensu, wracamy i na wylotówce robimy zakupy na kolację i śniadanie. Włączamy światła i jedziemy - moment później po raz drugi tego dnia ktoś na nas trąbi. Sytuacja taka, jak już mieliśmy: za kierownicą stary dziad, który machając łapą odsyła nas na: chodnik (tak było w Wieliszewie) albo na pobocze (Ostrołęka). Kończy się tak, jak mogło się skończyć - my wzruszamy ramionami, on sobie jedzie: chodnikiem wlec się nie będziemy (bo i nie wolno), a pobocze... poboczem jechaliśmy, z tym, że akurat nim szło trzech chłopaków, których trzeba było wyprzedzić, więc ośmieliliśmy się wyjechać na pas ruchu dla samochodów.
Robi sie ciemno i wyłazi mgła, a jest dopiero tuż po osiemnastej. Walimy dalej, gdzieś w Kadzidle robimy znowu przerwę na stacji, jakoś mi ciężko na duszy, to i siadam i zdycham sobie na krawężniku. Rozważam nawet opcję noclegu gdzieś w pobliżu, ale zestaw Turysty uświadamia mi jednak, że nie było mi ciężko, tylko byłem głodny. Pokrzepiony strawą wsiadam z nową mocą na rower i jedziemy, jedziemy, jedziemy, w mgłę, w mgłę, w mgłę. W końcu wypada dzisiaj przekroczyć granicę województw.
W międzyczasie coś zaczyna mi piszczeć w okolicy tylnego koła. Robię kilka testów - nie, to nie hamulce. Zostaje jedyna słuszna opcja - piszczy, to niech piszczy. Hipcia, przy okazji sprawdza, że nasze tylne światła widać naprawdę z daleka. Czyli jesteśmy bezpieczni.
Granica województwa przekroczona. Klimat robi się coraz ciekawszy, bo mgła, bo ciemno i niewielki ruch. W Rozogach robimy zebranie załogi i analizujemy temat. Fajnie byłoby już gdzieś zanocować, odjeżdżamy zatem kontrolne dwa kilometry w las, robimy rekonesans, po czym, gdy mieliśmy pewność, że nikt nie jedzie, śmignęliśmy z rowerami w gąszcz. Po chwili szukania coś się znalazło, ale tuż obok asfaltu, szukając dalej znaleźliśmy bitą drogę przez las. Metodą "dwieście metrów przed siebie, w prawo, sto metrów prosto, stop." udajemy się w głąb lasu, po czym szukamy miejsca. Tu trochę trzeba się nachodzić, bo las zrobił się już rzadki, ale udaje się znaleźć przyjemne miejsce, na mchu, otoczone kilkoma choinkami.
Rozkładamy namiot, pakujemy się do środka, jemy kolację i zapadamy w sen. W nocy uparcie gdzieś szczeka jakiś pies. A nad ranem ryczą krowy. Zatem nocleg w lesie z odgłosami zwierząt: full wypas.
Nadszedł sobotni ranek. Zerwaliśmy się z łóżka i po śniadaniu osakwiliśmy nasze pojazdy, po czym ruszyliśmy w pięknym słońcu. Na nosie okulary przeciwsłoneczne i niepokojące wrażenie, że zaraz zrobi się za gorąco. Jesień, połowa października. Pięknie.
Przejeżdżamy most Marykury nową ścieżką rowerową, po czym kierujemy się na Wieliszew ulicą Płochocińską. I teraz wypada napisać: jedziemy, jedziemy, jedziemy. Słońce świeci, jest ciepło, ładnie, drzewa mienią się wszystkimi kolorami... Obwodnica Serocka okazuje się zamknięta dla rowerów, na szczęście obok jest droga techniczna, którą jedziemy... by odbić się od ściany lasu. W związku z naszą niechęcią do szukania tego, czego komuś nie chciało się oznakować, złamaliśmy prawo i przejechaliśmy całe pięćset metrów pod zakaz. Szaleństwo.
Minęliśmy Serock i gdzieś przed Pułtuskiem zrobiliśmy przerwę na stacji benzynowej na, jak się okazało, standardowy posiłek tej wyprawy: Zestaw Turysty - Hotdog + Kawa. Zjedliśmy sobie to z widokiem na zielone pola, cały czas przy pięknym słońcu.
W Pułtusku odbijamy z głównej na mniej główną, na Maków Mazowiecki. Siedem kilometrów przez samym Makowem pojawia się w asfalcie dołek. Krzyczę "Uwaga!" i przejeżdżam. Hipcia też przejeżdża, z tym, że robi "Chrup!" a potem metaliczne "Dzyń!". Zatrzymuję się i patrzę, widzę, że na ziemię spada jakaś część roweru. Uff... na szczęście to tylko uchwyt błotnika. Zanim się zorientowałem, że błotnik jest na uchwytach plastikowych, które raczej nie robią "dzyń!", Hipcia sama wyjaśniła: siodełko.
Nożżżżżż jasna cholera! Pół kilo narzędzi na różne okazje, pierdoły, sznurki, linki, śruby wiezione tylko po to, żeby się okazało, ze marne osiemdziesiąt kilometrów od domu mamy urwaną śrubę mocującą siodło do sztycy. Dupa.
Poradzić coś możemy jednak: turysta zawsze przygotowany, sznurek ma. Sznurkiem, w ramach współpracy polsko-radzieckiej, montuję siodło do całości. Daje się jechać. Dojeżdżamy do Makowa, tam, oczywiście, sklepy pozamykane, w końcu jest sobotnie popołudnie. Wchodzę do meblowego, śrub nie mają, ale kierują mnie do chłopaka, który naprawia skutery. Tam, po chwili szukania udaje się skompletować zestaw i siodło znowu jest przymocowane czymś metalowym.
Zabawy z siodełkiem kosztowały nas łącznie z półtorej godziny, więc trochę spóźnieni kierujemy się na Ostrołękę. Droga żółta, prowadząca przez lasy i nieruchliwa. Słońce jeszcze świeci, ale już zmieniamy szkła w okularach na zwykłe, klimat nadal kapitalnie jesienny, wszystko się złoci, żółci i pomarańczowi, zapach mokrego lasu towarzyszy nam bez przerwy. Suniemy sobie spokojnie, po drodze odrobinę wzbogacając garderobę, bo zaczęło się już robić chłodno.
W Ostrołęce najpierw zjeżdżamy do centrum, by zdać sobie sprawę z tego, że to bez sensu, wracamy i na wylotówce robimy zakupy na kolację i śniadanie. Włączamy światła i jedziemy - moment później po raz drugi tego dnia ktoś na nas trąbi. Sytuacja taka, jak już mieliśmy: za kierownicą stary dziad, który machając łapą odsyła nas na: chodnik (tak było w Wieliszewie) albo na pobocze (Ostrołęka). Kończy się tak, jak mogło się skończyć - my wzruszamy ramionami, on sobie jedzie: chodnikiem wlec się nie będziemy (bo i nie wolno), a pobocze... poboczem jechaliśmy, z tym, że akurat nim szło trzech chłopaków, których trzeba było wyprzedzić, więc ośmieliliśmy się wyjechać na pas ruchu dla samochodów.
Robi sie ciemno i wyłazi mgła, a jest dopiero tuż po osiemnastej. Walimy dalej, gdzieś w Kadzidle robimy znowu przerwę na stacji, jakoś mi ciężko na duszy, to i siadam i zdycham sobie na krawężniku. Rozważam nawet opcję noclegu gdzieś w pobliżu, ale zestaw Turysty uświadamia mi jednak, że nie było mi ciężko, tylko byłem głodny. Pokrzepiony strawą wsiadam z nową mocą na rower i jedziemy, jedziemy, jedziemy, w mgłę, w mgłę, w mgłę. W końcu wypada dzisiaj przekroczyć granicę województw.
W międzyczasie coś zaczyna mi piszczeć w okolicy tylnego koła. Robię kilka testów - nie, to nie hamulce. Zostaje jedyna słuszna opcja - piszczy, to niech piszczy. Hipcia, przy okazji sprawdza, że nasze tylne światła widać naprawdę z daleka. Czyli jesteśmy bezpieczni.
Granica województwa przekroczona. Klimat robi się coraz ciekawszy, bo mgła, bo ciemno i niewielki ruch. W Rozogach robimy zebranie załogi i analizujemy temat. Fajnie byłoby już gdzieś zanocować, odjeżdżamy zatem kontrolne dwa kilometry w las, robimy rekonesans, po czym, gdy mieliśmy pewność, że nikt nie jedzie, śmignęliśmy z rowerami w gąszcz. Po chwili szukania coś się znalazło, ale tuż obok asfaltu, szukając dalej znaleźliśmy bitą drogę przez las. Metodą "dwieście metrów przed siebie, w prawo, sto metrów prosto, stop." udajemy się w głąb lasu, po czym szukamy miejsca. Tu trochę trzeba się nachodzić, bo las zrobił się już rzadki, ale udaje się znaleźć przyjemne miejsce, na mchu, otoczone kilkoma choinkami.
Rozkładamy namiot, pakujemy się do środka, jemy kolację i zapadamy w sen. W nocy uparcie gdzieś szczeka jakiś pies. A nad ranem ryczą krowy. Zatem nocleg w lesie z odgłosami zwierząt: full wypas.
- DST 186.70km
- Czas 08:46
- VAVG 21.30km/h
- VMAX 45.31km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Dzień 17
#relacja powstaje#
- DST 40.50km
- Czas 02:55
- VAVG 13.89km/h
- VMAX 41.77km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Dojazd z lotniska
#relacja do uzupełnienia#
- DST 13.91km
- Czas 00:52
- VAVG 16.05km/h
- VMAX 33.36km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Dzień 16
#relacja powstaje#
- DST 119.99km
- Czas 08:44
- VAVG 13.74km/h
- VMAX 50.49km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Dzień 15
#relacja powstaje#
- DST 104.40km
- Czas 08:23
- VAVG 12.45km/h
- VMAX 56.04km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Dzień 14
#relacja powstaje#
- DST 126.70km
- Czas 08:33
- VAVG 14.82km/h
- VMAX 54.41km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Dzień 13
#relacja powstaje#
- DST 68.23km
- Czas 07:05
- VAVG 9.63km/h
- VMAX 46.19km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Dzień 12
#relacja powstaje#
- DST 100.52km
- Czas 09:36
- VAVG 10.47km/h
- VMAX 52.87km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Dzień 11
#relacja powstaje#
- DST 110.25km
- Czas 09:57
- VAVG 11.08km/h
- VMAX 54.41km/h
- Sprzęt Unibike Viper