Wpisy archiwalne w kategorii
kampinos
Dystans całkowity: | 1764.01 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 92:33 |
Średnia prędkość: | 19.06 km/h |
Maksymalna prędkość: | 38.49 km/h |
Liczba aktywności: | 30 |
Średnio na aktywność: | 58.80 km i 3h 05m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 5 sierpnia 2012
Kategoria kampinos, do czytania, > 100km, waypointgame
Nareszcie na zachód!
Jak mi się rano nie chciało, to ostatnio, co mi się wydawało, że mi się nie chciało, to mi się wydawało. Zasypiałem na siedząco, na stojąco, na wszystkorobiąco. Pomysł zmuszenia mnie do jakiejkolwiek aktywności traktowałem jak wypowiedzenie wojny. Jakieś genialne myśli typu "chodź pojedziemy nad Zegrze", traktowałem jako drwinę. Jednak w końcu Jednoosobowy Zespół d/s Perswazji, Szantażu i Znęcania się nad Zwierzętami wymusił na mnie (podstępem!) zebranie się, spakowanie i posadzenie dupy na siodle.
Że niby tylko nad Kiełpińskie. Akurat! Tak sobie pomyślałem, a powiedziałem "Tak, kochanie.". I ruszyliśmy. Przyczaiłem się na kole, a nuż nie zauważy, że zasnąłem, zjechałem do rowu, dojedzie sobie tam gdzieś, a ja się wyśpię. Nic z tego, czujna bestia czaiła, czy aby tam jestem gdzieś. Tak sobie przejechaliśmy Estrady (po drodze dowiedziałem się, że plan się może zmienić - podobno to ustalaliśmy - że pojedziemy w puszczę, może w ogóle nad to jezioro nie docierając), w końcu, już w Łomiankach, dowiaduję się od reszty siebie, że noga już się obudziła, podaje i może jechać bez pośrednictwa umysłu. A jak juz jedzie, to może lepiej, żeby nie przestawała, zatem proponuję, żeby nie przestawać nad jeziorem; Hipcia uważa inaczej, jedziemy nad jezioro. Tam, standardowo, godzinka odpoczynku i... no własnie.
Pogodynki zapowiadały burze, około 17:00. Godzina się zbliżała, grzmoty słychać było, niemniej jednak postanowiliśmy spróbować. Tak jak wczoraj - pojechaliśmy na Czosnów, tam była już zmiana - przejechaliśmy za rondo, w okolicy skrętu na Dębinę zaczęło padać. Punkt 17:00, proszę! Założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i postanowiliśmy schronić się w przejeździe pod trasą S7. Posiedzieliśmy kilkanascie minut, gdy pierwsze uderzenie deszczu minęło, wskoczyliśmy i pojechaliśmy dalej. Chcieliśmy omijać główniejsze drogi, więc z Dębiny dojechaliśmy do drogi 579 i momentalnie, kilometr dalej, odbiliśmy w prawo na Kazuń Polski. Stamtąd wyjechaliśmy na 575 i znowu po kilometrze odbiliśmy w lewo-skos na Leoncin. Ta droga akurat była paskudna - mokry asfalt, kupa dziur, kałuż i całkiem spory ruch; na szczęście po chwili zrobiło się sucho, dotarliśmy do Leoncina, już za nim, w Nowym Wilkowie, ruch się uspokoił. Kupiliśmy Colę i Powerade'a w sklepie i pojechaliśy za znienacka objawionym zielonym rowerowym, po chwili skręcając w lewo, w szutrową drogę, która miała nas doprowadzić do Górek.
Za chwilę pojawiła się czerwona tablica, która bez wątpliwości zaświadczyła, że oto jesteśmy w Zachodnim Kampinosie, wreszcie, po tylu wycieczkach przymiarek!
Przy jednym z odbić szlaków zrobiliśmy przystanek na serwis techniczny, wyprzedziła nas wtedy laska na MTB. Ruszyliśmy dalej, swoim tempem, ale jednak ją dogoniliśmy i przegoniliśmy, widać było, że weszliśmy jej na ambicję, bo od tego momentu siedziała nam na ogonie i trzymała tempo. Musi potrenować podjazdy, bo na nich głownie traciła :) Odpadła/zniknęła dopiero w okolicy asfaltu; my pojechaliśmy prosto, prosto, prosto... aż wyjechaliśmy na teren z kapliczką. Hipcia pamiętała, że tam był jakiś waypoint, postanowiliśmy sprawdzić (ciężko się szpera w internecie, gdy nie ma zasięgu), znaleźliśmy, poszukaliśmy, vlepka była, postanowiliśmy zatem (mimo że ostatnio nie starcza czasu na WPG) spisać i odbić w domu.
Dalej mogliśmy jechać do Leszna, lasem, albo drogą na Kampinos. Wybraliśmy dłuższą opcję - drogą do Kampinosu (przez ostry, bo oznaczony znakami podjazd), tam odbiliśmy na Podkampinos i skrętem w lewo (innej opcji i tak nie było - remont mostu), pojechaliśmy w kierunku Leszna, mijając sporo wiosek "wyposażonych" w namioty jakiejś pielgrzymki. Do Leszna wjechaliśmy rozkopaną drogą, tam pojechaliśmy kawałek na północ i wbiliśmy w las, w poszukiwaniu zielonego rowerowego. Zmyliliśmy drogę wyjeżdżając na cmentarz, potem jednak poprawiliśmy się. Niebieski pieszy miał nam towarzyszyć prawie aż do Zaborowa. Droga prowadziła przez wieczorny, potem nocny las, więc nic z niej nie zapamiętaliśmy, poza tym, że było wilgotno, krzaczasto i ogólnie sympatycznie. A, i dwa zające widziałem.
Bez problemu dojechaliśmy do Zaborowa, potem wbiliśmy się w asfalt w kierunku Wiktorowa i postanowiliśmy sobie darować już części leśne: pojechaliśmy na Mariew asfaltem. Z łąk zaczęła podnosić się mgła, zrobiło się klimatycznie i przyjemnie. Dojechaliśmy do Borzęcina, tam Traktem Królewskim, przez rozkopy pojechaliśmy na Lipków, tuż przed Lipkowem zamykając sto kilometrów - w końcu bez dokręcania! W Lipkowie, już normalnie - na Stare Babice i dalej do domu.
Że niby tylko nad Kiełpińskie. Akurat! Tak sobie pomyślałem, a powiedziałem "Tak, kochanie.". I ruszyliśmy. Przyczaiłem się na kole, a nuż nie zauważy, że zasnąłem, zjechałem do rowu, dojedzie sobie tam gdzieś, a ja się wyśpię. Nic z tego, czujna bestia czaiła, czy aby tam jestem gdzieś. Tak sobie przejechaliśmy Estrady (po drodze dowiedziałem się, że plan się może zmienić - podobno to ustalaliśmy - że pojedziemy w puszczę, może w ogóle nad to jezioro nie docierając), w końcu, już w Łomiankach, dowiaduję się od reszty siebie, że noga już się obudziła, podaje i może jechać bez pośrednictwa umysłu. A jak juz jedzie, to może lepiej, żeby nie przestawała, zatem proponuję, żeby nie przestawać nad jeziorem; Hipcia uważa inaczej, jedziemy nad jezioro. Tam, standardowo, godzinka odpoczynku i... no własnie.
Pogodynki zapowiadały burze, około 17:00. Godzina się zbliżała, grzmoty słychać było, niemniej jednak postanowiliśmy spróbować. Tak jak wczoraj - pojechaliśmy na Czosnów, tam była już zmiana - przejechaliśmy za rondo, w okolicy skrętu na Dębinę zaczęło padać. Punkt 17:00, proszę! Założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i postanowiliśmy schronić się w przejeździe pod trasą S7. Posiedzieliśmy kilkanascie minut, gdy pierwsze uderzenie deszczu minęło, wskoczyliśmy i pojechaliśmy dalej. Chcieliśmy omijać główniejsze drogi, więc z Dębiny dojechaliśmy do drogi 579 i momentalnie, kilometr dalej, odbiliśmy w prawo na Kazuń Polski. Stamtąd wyjechaliśmy na 575 i znowu po kilometrze odbiliśmy w lewo-skos na Leoncin. Ta droga akurat była paskudna - mokry asfalt, kupa dziur, kałuż i całkiem spory ruch; na szczęście po chwili zrobiło się sucho, dotarliśmy do Leoncina, już za nim, w Nowym Wilkowie, ruch się uspokoił. Kupiliśmy Colę i Powerade'a w sklepie i pojechaliśy za znienacka objawionym zielonym rowerowym, po chwili skręcając w lewo, w szutrową drogę, która miała nas doprowadzić do Górek.
Za chwilę pojawiła się czerwona tablica, która bez wątpliwości zaświadczyła, że oto jesteśmy w Zachodnim Kampinosie, wreszcie, po tylu wycieczkach przymiarek!
Przy jednym z odbić szlaków zrobiliśmy przystanek na serwis techniczny, wyprzedziła nas wtedy laska na MTB. Ruszyliśmy dalej, swoim tempem, ale jednak ją dogoniliśmy i przegoniliśmy, widać było, że weszliśmy jej na ambicję, bo od tego momentu siedziała nam na ogonie i trzymała tempo. Musi potrenować podjazdy, bo na nich głownie traciła :) Odpadła/zniknęła dopiero w okolicy asfaltu; my pojechaliśmy prosto, prosto, prosto... aż wyjechaliśmy na teren z kapliczką. Hipcia pamiętała, że tam był jakiś waypoint, postanowiliśmy sprawdzić (ciężko się szpera w internecie, gdy nie ma zasięgu), znaleźliśmy, poszukaliśmy, vlepka była, postanowiliśmy zatem (mimo że ostatnio nie starcza czasu na WPG) spisać i odbić w domu.
Dalej mogliśmy jechać do Leszna, lasem, albo drogą na Kampinos. Wybraliśmy dłuższą opcję - drogą do Kampinosu (przez ostry, bo oznaczony znakami podjazd), tam odbiliśmy na Podkampinos i skrętem w lewo (innej opcji i tak nie było - remont mostu), pojechaliśmy w kierunku Leszna, mijając sporo wiosek "wyposażonych" w namioty jakiejś pielgrzymki. Do Leszna wjechaliśmy rozkopaną drogą, tam pojechaliśmy kawałek na północ i wbiliśmy w las, w poszukiwaniu zielonego rowerowego. Zmyliliśmy drogę wyjeżdżając na cmentarz, potem jednak poprawiliśmy się. Niebieski pieszy miał nam towarzyszyć prawie aż do Zaborowa. Droga prowadziła przez wieczorny, potem nocny las, więc nic z niej nie zapamiętaliśmy, poza tym, że było wilgotno, krzaczasto i ogólnie sympatycznie. A, i dwa zające widziałem.
Bez problemu dojechaliśmy do Zaborowa, potem wbiliśmy się w asfalt w kierunku Wiktorowa i postanowiliśmy sobie darować już części leśne: pojechaliśmy na Mariew asfaltem. Z łąk zaczęła podnosić się mgła, zrobiło się klimatycznie i przyjemnie. Dojechaliśmy do Borzęcina, tam Traktem Królewskim, przez rozkopy pojechaliśmy na Lipków, tuż przed Lipkowem zamykając sto kilometrów - w końcu bez dokręcania! W Lipkowie, już normalnie - na Stare Babice i dalej do domu.
- DST 113.31km
- Czas 05:53
- VAVG 19.26km/h
- VMAX 35.74km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 4 sierpnia 2012
Kategoria do czytania, > 100km, kampinos
Wpuszczeni w puszczę
Rano (kwestia definicji) wyskoczyliśmy sobie na ściankę na trzy godziny. Po nich Hipcia nie miała jeszcze dosyć i potrzebowała się wyjeździć. Dobrze zatem, spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy, plan brzmiał tak: dotrzeć nad Kiełpińskie. Dotrzeć można było "po prostu", ale "po prostu", to my trochę się już ojeździliśmy, zatem trzeba było "po krzywu".
Droga poprowadziła nas do Lipkowa, tam wskoczyliśmy sobie w zielony rowerowy, tym razem planując zaatakować część wschodnią i dojechać tamtędy do Kiełpina. Początek był leśny, trochę piaszczysty, ale potem zrobiło się spokojnie, minęliśmy Izabelin, Laski, ze dwa cmentarze, baliśmy się trochę o jakość oznakowania szlaku, ale na szczęście większość znaków (wyjąwszy te ukryte na zarośniętych krzakami drzewach) była widoczna.
Nad jeziorkiem, jak zwykle, godzinka odpoczynku i... W konie!
Dojechaliśmy do Czosnowa, tam przejechaliśmy na drugą stronę, przez skrzyżowanie oddzielające zwykłą drogę do ekspresówki, by zaraz dowiedzieć się, że gmina dostała dofinansowanie z UE i wybudowała DDRy. Póki jeszcze teren był poza wioską, było ok, zaraz potem skręciliśmy w kierunku Sowiej Woli i zaczęło się: niekończący się festiwal zjazdów i podjazdów (zjeżdżamy na wjazd na posesję, wjeżdżamy z powrotem na chodnik), widać, że teren robiony pod pijanych, żeby nie zasnęli na rowerach. W napotkanym sklepie kupujemy Colę po czym rezygnujemy ze skrętu na Brzozówkę (jedna z opcji). Przez Sowią Wolę wylatujemy na drogę 579 (NDM - Błonie) i już po ciemku kierujemy się w stronę Leszna.
Pierwotnie mieliśmy zahaczyć o zachodnią stronę tej drogi, ale w związku z tym, że zaczęła się już noc, a nas czekałaby przeprawa przez nieznany szlak (pobłądzić byśmy nie pobłądzili, problemem jest raczej strata czasu na piaszczystych drogach), postanowiliśmy zrezygnować, skoro i tak w wersji "tylko asfalt" bylibyśmy w domu na północ. Asfalt zatem. Mimo że startowaliśmy z miejsca bardziej na północ niż "zwykły" skręt z Truskawki, to już po raz kolejny zauważamy, że po wszystkich norweskich doświadczeniach obyliśmy się z jazdą na dłuższych (czasowo) dystansach. Kilkanaście kilometrów do Leszna przeleciało jak z bicza trzasnął, na pewno szybciej niż za pierwszym razem, gdy marne kilka kilometrów dłużyło się w nieskończoność.
Nasze "nowe" lampki spisują się świetnie, rozproszone światło daje pełen widok na drogę, gdy zdarza się jechać obok siebie, korzystamy z mocy obu. Bardzo dobry zakup.
W Lesznie lądujemy ze stanem 60km na liczniku; jedziemy dalej na Błonie, by odbić w lewo w drogę na Pilaszków. Tam już jedziemy znaną, wyjeżdżoną przez nas drogą. W miarę zbliżania się do Warszawy orientujemy się, że stówki to raczej nie będzie, więc (znowu!) musimy zakombinować. Przedłużamy drogę z Wieruchowa przez Ursus-Gołąbki, jedziemy przez Dźwigową>Połczyńską>Lazurową, ale... nadal za mało. Znowu robimy kółko przez Radiową i w okolicy Wrocławskiej w końcu na liczniku wykwita trzecia cyfra przed przecinkiem.
W domu jesteśmy w okolicach północy.
Droga poprowadziła nas do Lipkowa, tam wskoczyliśmy sobie w zielony rowerowy, tym razem planując zaatakować część wschodnią i dojechać tamtędy do Kiełpina. Początek był leśny, trochę piaszczysty, ale potem zrobiło się spokojnie, minęliśmy Izabelin, Laski, ze dwa cmentarze, baliśmy się trochę o jakość oznakowania szlaku, ale na szczęście większość znaków (wyjąwszy te ukryte na zarośniętych krzakami drzewach) była widoczna.
Nad jeziorkiem, jak zwykle, godzinka odpoczynku i... W konie!
Dojechaliśmy do Czosnowa, tam przejechaliśmy na drugą stronę, przez skrzyżowanie oddzielające zwykłą drogę do ekspresówki, by zaraz dowiedzieć się, że gmina dostała dofinansowanie z UE i wybudowała DDRy. Póki jeszcze teren był poza wioską, było ok, zaraz potem skręciliśmy w kierunku Sowiej Woli i zaczęło się: niekończący się festiwal zjazdów i podjazdów (zjeżdżamy na wjazd na posesję, wjeżdżamy z powrotem na chodnik), widać, że teren robiony pod pijanych, żeby nie zasnęli na rowerach. W napotkanym sklepie kupujemy Colę po czym rezygnujemy ze skrętu na Brzozówkę (jedna z opcji). Przez Sowią Wolę wylatujemy na drogę 579 (NDM - Błonie) i już po ciemku kierujemy się w stronę Leszna.
Pierwotnie mieliśmy zahaczyć o zachodnią stronę tej drogi, ale w związku z tym, że zaczęła się już noc, a nas czekałaby przeprawa przez nieznany szlak (pobłądzić byśmy nie pobłądzili, problemem jest raczej strata czasu na piaszczystych drogach), postanowiliśmy zrezygnować, skoro i tak w wersji "tylko asfalt" bylibyśmy w domu na północ. Asfalt zatem. Mimo że startowaliśmy z miejsca bardziej na północ niż "zwykły" skręt z Truskawki, to już po raz kolejny zauważamy, że po wszystkich norweskich doświadczeniach obyliśmy się z jazdą na dłuższych (czasowo) dystansach. Kilkanaście kilometrów do Leszna przeleciało jak z bicza trzasnął, na pewno szybciej niż za pierwszym razem, gdy marne kilka kilometrów dłużyło się w nieskończoność.
Nasze "nowe" lampki spisują się świetnie, rozproszone światło daje pełen widok na drogę, gdy zdarza się jechać obok siebie, korzystamy z mocy obu. Bardzo dobry zakup.
W Lesznie lądujemy ze stanem 60km na liczniku; jedziemy dalej na Błonie, by odbić w lewo w drogę na Pilaszków. Tam już jedziemy znaną, wyjeżdżoną przez nas drogą. W miarę zbliżania się do Warszawy orientujemy się, że stówki to raczej nie będzie, więc (znowu!) musimy zakombinować. Przedłużamy drogę z Wieruchowa przez Ursus-Gołąbki, jedziemy przez Dźwigową>Połczyńską>Lazurową, ale... nadal za mało. Znowu robimy kółko przez Radiową i w okolicy Wrocławskiej w końcu na liczniku wykwita trzecia cyfra przed przecinkiem.
W domu jesteśmy w okolicach północy.
- DST 100.94km
- Czas 05:13
- VAVG 19.35km/h
- VMAX 33.08km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 22 lipca 2012
Kategoria do czytania, > 100km, > 50 km, kampinos
Kampinoski Szlak Rowerowy... (podtytuły w treści)
...czyli:
- Nie chce mi się, ale muszę
- Hipcia jako dzieciobójczyni
- Druga cywilna stówka z rzędu
Jak mi się rano nie chciało, to mi się rzadko aż tak nie chce. Naprawdę. Dyskusji jednak z niektórymi nie ma, trzeba było wstać, zjeść i (około 13:00) wyjść. Trasa miała kilka wariantów - negocjowanych; jeden zawierający jazdę bezpośrednio do Kiełpina i jeden okrężny, przez Kampinos lub jego południową ścianę, zawierający, teoretycznie, opcję powrotną do domu. Wyceniałem się na max 40km, czyli po trzydziestu chciałbym być w domu.
Ruszyliśmy. Jakoś nie sprawdziło się to, co zawsze się sprawdza, czyli że jak się wsiądzie na rower, to mimo że się nie chce, to się zachce; nie chciało mi się nadal. Dopiero noga zaczęła pracować jakoś w Latchorzewie, w Starych Babicach czułem, że mocy nie ma, ale wytrzymałość wróciła w okolice miejsca, w którym zwykła przebywać. Minęliśmy Babice, dojechaliśmy do Lipkowa. Tam dłuższa sesja nad mapą wyjaśniła nam kilka opcji: możemy pojechać zielonym rowerowym, zwanym jako "Kampinoski Szlak Rowerowy", albo polecież prosto na Hornówek i stamtąd ściąć do Kiełpina. Zdecydowaliśmy się spróbowac tego zielonego. Jako że nazwa zobowiązuje, szlak prowadził nas samym sercem Kampinosu, czyli przez wioski na południe od KPN. Las widzieliśmy między domami, gdzieś hen, daleko, za polami. Wioski jak wioski, ruchu żadnego nie było. Dopiero gdy dojechaliśmy do Borzęcińskiej, wyprzedził nas pierwszy samochód.
Skręcilismy na północ i w Mariewie mieliśmy kolejną sesję z mapą: można jechac od razu na Truskaw, albo naokoło - dalej szlakiem. No to cóż, jezioro jeszcze nie wysycha, jedziemy - minęliśmy Mariew, przejechaliśmy kawałeczek i zobaczyliśmy tablicę z napisem "Wiktorów". Rozglądałem się uważnie, ale Niewe nie zauważyłem. Znalazłem co prawda dom w tym kolorze, ale bez napisu, nie dobijałem się zatem. Za chwilę asfalt się skończył, a my wyjechaliśmy na piaskową drogę, która na szczęście po chwili zakończyła się, na korzyść asfaltu. W Zaborowie krótki rzut oka na mapę i już napieramy asfaltem; szlak zielony uciekał gdzieś w las, w bardzo wyraźny sposób (czyt: "ledwo widoczna ścieżka"), musieliśmy zatem pozawracać, przy okazji kierując innych zagubionych na właściwą drogę. Szlak na początku stanowił niecały kilometr singla po krzakach, potem zrobiło się szerzej, trochę zabudowań, trochę piachu, szlak poszedł w lewo, a my ścięliśmy go w kierunku drogi na Nowy Dwór. Wyskoczyliśmy na ładny asfalt i polecieliśmy prosto przed siebie, mając nadzieję, że nie przegapimy odpowiedniego skrętu (na Wiersze/Truskawkę). Przegapiliśmy, na szczęście tylko o pięćdziesiąt metrów. Wina zapewne tego, że tędy (w tę stronę i o tej porze - czyli w dzień) jechaliśmy po raz pierwszy.
Po raz pierwszy w tę stronę i w dzień jechaliśmy też drogą na Palmiry przez Truskawkę. Ruch samochodowy taki, jak nocą - znikomy; zawsze mi się podobał tamtejszy pomysł na drogę rowerową, czy tam pas rowerowy. Na pewno ciekawym pomysłem jest to, że wije się toto z lewej na prawą. No i właśnie, nadszedł ten moment. Z daleka na zakręcie zamajaczyły sylwetki dwójki rowerzystów. Ostrzegłem Hipcię, że cuś jedzie i trzymałem się z daleka. Rowerzyści pojawili się przed nami, jako że pas super szeroki nie jest, a akurat był po (z naszej perspektywy) prawej stronie jezdni, ścisnęliśmy się do prawej. Koleżka z naprzeciwka też ścisnął się... do naszej prawej. I tak jechali sobie z Hipcią na czołówkę, coraz wolniej, coraz wolniej... aż Hipcia się zupełnie zatrzymała. Koleżka też się zatrzymał, tylko mu brakło trochę pod nogą, zatem wziął się i wyjebał w krzaki. Kobita z tyłu krzyk, bo DZIECKO się wzięło i z tatulem w krzaki wyjebało. Ja, jako że kurturarny człowiek jestem i nie zwykłem krzyczeć na nikogo bezpodstawnie, zagadnąłem uprzejmnie, czy szanowni państwo aby nie z Wielkiej Brytanii do nas przyjechali, bo to tłumaczyłoby uparte trzymanie się lewej strony pasa. Koleżka, przygnieciony przez rower, powiedział, że jak się podniesie, to mi zaraz powie, skąd jest. Niesłowny jakiś, bo jak się podniósł, to mi już nie powiedział. Za to kobita jego, w akompaniamencie ochów i achów, gdy już poprawiła dziecku kask na łbie (swoją drogą dobrze, że miało kask, bo pewnie by ZGINĘŁO tam), zagroziła, że wezwie policję. Byłem gotów wziąć odpowiedzialność za swoje i Hipci czyny, Hipcia zresztą też, zatem oboje zgodzilismy się na nich poczekać. Nasza ciekawość związana z tym, co powiedziałaby Władza, wezwana do takiego zdarzenie miała pozostać niezaspokojoną, gdyż kobitka, podobnie zresztą jak jej mąż, pozostała niesłowna i swojej obietnicy nie wprowadziła w czyn. Ograniczyła się do fuknięcia, które zawierało w sobie treść "no jak można tak jeździć". Na to fuknięcie, krótko i kulturalnie (wszak jestem kulturalny), w żołnierskich, acz pozbawionych wulgaryzmów słowach, streściłem państwu informację o tym, której strony pasa powinno się trzymać, jak się już jedzie, a nie człapie po chodniku. Życzyliśmy im miłego dnia, Hipcia coś jeszcze odrzekła odsyłając ich na ulicę i życząc zdrowia (bo kobitka jeszcze czuła motywację do dyskusji) i zwinęliśmy się w swoją stronę. Po dwustu metrach usłyszałem dość głośno wypowiedziane w naszą stronę "warszawskie cwaniaki". Jako że poczułem się poważnie urażony, postanowiłem adekwatnie odpowiedzieć i palcem specjalnie stworzonym do tego celu, bo najdłuższym, a zatem widocznym z daleka, życzyłem im miłego dnia raz jeszcze.
Droga dalej prowadziła asfaltem w kierunku Palmir, w Kaliszkach zielony rowerowy zbił nas w las, skręciliśmy... po to, by po chwili podziwiania dzieła jakiegoś kretyna, który fioletowym sprejem przerobił zielony rowerowy na fioletowy, znowu zgubić szlak. Wyjechaliśmy na starą kamienistą drogę, w którą kiedyś już wjechaliśmy (jadąc od drugiej strony - gdy z kolei zgubiliśmy szlak czarny), nią dojechaliśmy do asfaltu. Stamtąd do Palmir było blisko, wróciliśmy na zielony i wjechaliśmy w las, dojeżdżając do Dziekanowa. Znowu asfalt, tam skręciliśmy w lewo i najkrótszą drogą (czyli nadkładając ze 2km, bo zbłądziliśmy), dojechaliśmy nad jezioro Kielpińskie.
Nad jeziorem - ze stanem 64km na liczniku - zasłużony relaks. Po wymoczeniu się i wyschnięciu ruszyliśmy z powrotem w tango. Gdy ruszaliśmy, spodziewałem się, że zrobimy może z 80km (nie chcieliśmy już jeździć i specjalnie dokręcać do stu). Po chwili, gdy zobaczyliśmy, jaki korek jest przy Arkuszowej, przedłużyliśmy trasę w kierunku Truskawia, myślałem, że może nawet będzie z 90km. Przedłużyliśmy jednak jeszcze trochę, przez Hornówek, i gdy dojechaliśmy do Starych Babic, okazało się, że braknie nam dwóch kilometrów do stu, więc... Radiowa, przedłużenie przez Wrocławską... i stówka jest.
Mamy zatem rekord - dwie "cywilne", czyli niewyprawowe stówki z rzędu. Teraz trzeba będzie go poprawiać, bo na trzy cywilne z rzędu raczej nie mamy szans. Trzeba też wybrać się i zakręcić pełne kółko Kampinoskim Rowerowym.
- Nie chce mi się, ale muszę
- Hipcia jako dzieciobójczyni
- Druga cywilna stówka z rzędu
Jak mi się rano nie chciało, to mi się rzadko aż tak nie chce. Naprawdę. Dyskusji jednak z niektórymi nie ma, trzeba było wstać, zjeść i (około 13:00) wyjść. Trasa miała kilka wariantów - negocjowanych; jeden zawierający jazdę bezpośrednio do Kiełpina i jeden okrężny, przez Kampinos lub jego południową ścianę, zawierający, teoretycznie, opcję powrotną do domu. Wyceniałem się na max 40km, czyli po trzydziestu chciałbym być w domu.
Ruszyliśmy. Jakoś nie sprawdziło się to, co zawsze się sprawdza, czyli że jak się wsiądzie na rower, to mimo że się nie chce, to się zachce; nie chciało mi się nadal. Dopiero noga zaczęła pracować jakoś w Latchorzewie, w Starych Babicach czułem, że mocy nie ma, ale wytrzymałość wróciła w okolice miejsca, w którym zwykła przebywać. Minęliśmy Babice, dojechaliśmy do Lipkowa. Tam dłuższa sesja nad mapą wyjaśniła nam kilka opcji: możemy pojechać zielonym rowerowym, zwanym jako "Kampinoski Szlak Rowerowy", albo polecież prosto na Hornówek i stamtąd ściąć do Kiełpina. Zdecydowaliśmy się spróbowac tego zielonego. Jako że nazwa zobowiązuje, szlak prowadził nas samym sercem Kampinosu, czyli przez wioski na południe od KPN. Las widzieliśmy między domami, gdzieś hen, daleko, za polami. Wioski jak wioski, ruchu żadnego nie było. Dopiero gdy dojechaliśmy do Borzęcińskiej, wyprzedził nas pierwszy samochód.
Skręcilismy na północ i w Mariewie mieliśmy kolejną sesję z mapą: można jechac od razu na Truskaw, albo naokoło - dalej szlakiem. No to cóż, jezioro jeszcze nie wysycha, jedziemy - minęliśmy Mariew, przejechaliśmy kawałeczek i zobaczyliśmy tablicę z napisem "Wiktorów". Rozglądałem się uważnie, ale Niewe nie zauważyłem. Znalazłem co prawda dom w tym kolorze, ale bez napisu, nie dobijałem się zatem. Za chwilę asfalt się skończył, a my wyjechaliśmy na piaskową drogę, która na szczęście po chwili zakończyła się, na korzyść asfaltu. W Zaborowie krótki rzut oka na mapę i już napieramy asfaltem; szlak zielony uciekał gdzieś w las, w bardzo wyraźny sposób (czyt: "ledwo widoczna ścieżka"), musieliśmy zatem pozawracać, przy okazji kierując innych zagubionych na właściwą drogę. Szlak na początku stanowił niecały kilometr singla po krzakach, potem zrobiło się szerzej, trochę zabudowań, trochę piachu, szlak poszedł w lewo, a my ścięliśmy go w kierunku drogi na Nowy Dwór. Wyskoczyliśmy na ładny asfalt i polecieliśmy prosto przed siebie, mając nadzieję, że nie przegapimy odpowiedniego skrętu (na Wiersze/Truskawkę). Przegapiliśmy, na szczęście tylko o pięćdziesiąt metrów. Wina zapewne tego, że tędy (w tę stronę i o tej porze - czyli w dzień) jechaliśmy po raz pierwszy.
Po raz pierwszy w tę stronę i w dzień jechaliśmy też drogą na Palmiry przez Truskawkę. Ruch samochodowy taki, jak nocą - znikomy; zawsze mi się podobał tamtejszy pomysł na drogę rowerową, czy tam pas rowerowy. Na pewno ciekawym pomysłem jest to, że wije się toto z lewej na prawą. No i właśnie, nadszedł ten moment. Z daleka na zakręcie zamajaczyły sylwetki dwójki rowerzystów. Ostrzegłem Hipcię, że cuś jedzie i trzymałem się z daleka. Rowerzyści pojawili się przed nami, jako że pas super szeroki nie jest, a akurat był po (z naszej perspektywy) prawej stronie jezdni, ścisnęliśmy się do prawej. Koleżka z naprzeciwka też ścisnął się... do naszej prawej. I tak jechali sobie z Hipcią na czołówkę, coraz wolniej, coraz wolniej... aż Hipcia się zupełnie zatrzymała. Koleżka też się zatrzymał, tylko mu brakło trochę pod nogą, zatem wziął się i wyjebał w krzaki. Kobita z tyłu krzyk, bo DZIECKO się wzięło i z tatulem w krzaki wyjebało. Ja, jako że kurturarny człowiek jestem i nie zwykłem krzyczeć na nikogo bezpodstawnie, zagadnąłem uprzejmnie, czy szanowni państwo aby nie z Wielkiej Brytanii do nas przyjechali, bo to tłumaczyłoby uparte trzymanie się lewej strony pasa. Koleżka, przygnieciony przez rower, powiedział, że jak się podniesie, to mi zaraz powie, skąd jest. Niesłowny jakiś, bo jak się podniósł, to mi już nie powiedział. Za to kobita jego, w akompaniamencie ochów i achów, gdy już poprawiła dziecku kask na łbie (swoją drogą dobrze, że miało kask, bo pewnie by ZGINĘŁO tam), zagroziła, że wezwie policję. Byłem gotów wziąć odpowiedzialność za swoje i Hipci czyny, Hipcia zresztą też, zatem oboje zgodzilismy się na nich poczekać. Nasza ciekawość związana z tym, co powiedziałaby Władza, wezwana do takiego zdarzenie miała pozostać niezaspokojoną, gdyż kobitka, podobnie zresztą jak jej mąż, pozostała niesłowna i swojej obietnicy nie wprowadziła w czyn. Ograniczyła się do fuknięcia, które zawierało w sobie treść "no jak można tak jeździć". Na to fuknięcie, krótko i kulturalnie (wszak jestem kulturalny), w żołnierskich, acz pozbawionych wulgaryzmów słowach, streściłem państwu informację o tym, której strony pasa powinno się trzymać, jak się już jedzie, a nie człapie po chodniku. Życzyliśmy im miłego dnia, Hipcia coś jeszcze odrzekła odsyłając ich na ulicę i życząc zdrowia (bo kobitka jeszcze czuła motywację do dyskusji) i zwinęliśmy się w swoją stronę. Po dwustu metrach usłyszałem dość głośno wypowiedziane w naszą stronę "warszawskie cwaniaki". Jako że poczułem się poważnie urażony, postanowiłem adekwatnie odpowiedzieć i palcem specjalnie stworzonym do tego celu, bo najdłuższym, a zatem widocznym z daleka, życzyłem im miłego dnia raz jeszcze.
Droga dalej prowadziła asfaltem w kierunku Palmir, w Kaliszkach zielony rowerowy zbił nas w las, skręciliśmy... po to, by po chwili podziwiania dzieła jakiegoś kretyna, który fioletowym sprejem przerobił zielony rowerowy na fioletowy, znowu zgubić szlak. Wyjechaliśmy na starą kamienistą drogę, w którą kiedyś już wjechaliśmy (jadąc od drugiej strony - gdy z kolei zgubiliśmy szlak czarny), nią dojechaliśmy do asfaltu. Stamtąd do Palmir było blisko, wróciliśmy na zielony i wjechaliśmy w las, dojeżdżając do Dziekanowa. Znowu asfalt, tam skręciliśmy w lewo i najkrótszą drogą (czyli nadkładając ze 2km, bo zbłądziliśmy), dojechaliśmy nad jezioro Kielpińskie.
Nad jeziorem - ze stanem 64km na liczniku - zasłużony relaks. Po wymoczeniu się i wyschnięciu ruszyliśmy z powrotem w tango. Gdy ruszaliśmy, spodziewałem się, że zrobimy może z 80km (nie chcieliśmy już jeździć i specjalnie dokręcać do stu). Po chwili, gdy zobaczyliśmy, jaki korek jest przy Arkuszowej, przedłużyliśmy trasę w kierunku Truskawia, myślałem, że może nawet będzie z 90km. Przedłużyliśmy jednak jeszcze trochę, przez Hornówek, i gdy dojechaliśmy do Starych Babic, okazało się, że braknie nam dwóch kilometrów do stu, więc... Radiowa, przedłużenie przez Wrocławską... i stówka jest.
Mamy zatem rekord - dwie "cywilne", czyli niewyprawowe stówki z rzędu. Teraz trzeba będzie go poprawiać, bo na trzy cywilne z rzędu raczej nie mamy szans. Trzeba też wybrać się i zakręcić pełne kółko Kampinoskim Rowerowym.
Sobie stoją© Hipek99
Jezioro Kiełpińskie© Hipek99
Forfiter nadal się czai© Hipek99
Nagroda za cziężką harówkę© Hipek99
- DST 100.58km
- Czas 05:09
- VAVG 19.53km/h
- VMAX 32.02km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 18 marca 2012
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km, kampinos
Do Kampinosu
W sobotę rowerowanie wyszło średnio, poszliśmy na cztery godziny wspinaczki, potem trochę obowiązków domowych i już nam się odechciało. W niedzielę za to postanowiliśmy wykorzystać słońce i, jak cała Warszawa, wyjść na rower. Pojechaliśmy zatem rzadziej przez nas uczęszczaną trasą, przez Lachotrzew. Całą drogę jechaliśmy obok siebie, w myśl aktualnych przepisów, żadne auto nie miało potrzeby trąbić, aż do... babickiego cmentarza. Tam nagle za sobą usłyszałem klakson. Obejrzałem się i za kierownicą jadącego za mną samochodu (jasnozielone suzuki swift, blach nie zapamiętałem) ujrzałem wyraźnie poirytowaną siksę. Wzruszyłem ramionami, bo co mnie to, że ona się tam denerwuje, ale postanowiła zatrąbić drugi raz. Znów się obejrzałem, miałem wrażenie, że czegoś oczekiwała ode mnie. Nie wiem, czego chciała. Jechała za mną równiutkie piętnaście sekund, zanim mnie wyprzedziła, drąc o coś pysk (słyszałem, bo miała uchylony szyberdach, wiosna w końcu). Nie słuchałem, ale z miny i postawy ciała wywnioskowałem, że ma o coś pretensje. W aucie jeszcze była jedna siksa i, co zauważyłem na końcu, rozparte na tylnej kanapie prosię, które gwałtownym ruchem obejrzało się na mnie, gdy stukałem się po głowie. Prosię, jestem pewien, miało na sobie czarny, kreszowy dres. Byłem głęboko przekonany, że za moment się zatrzyma i będziemy mogli wspólnie zastanowić się, dlaczego szkoda jej było piętnastu sekund jechania za rowerzystami, ale nie szkoda jej kilku minut na pyskówkę; jednak nie zatrzymała się, może świniak musiał szybko dostać paszę, ta teoria jest mocna, bo akurat zatrzymali się pod sklepem.
Dalej droga poprowadziła nas prościutko przez Lipków w kierunku Hornówka. Mijaliśmy sporo ludków na rowerach, jadących na szczęście w przeciwną stronę. W Hornówku zbiliśmy na Truskaw i tu już pojechaliśmy gęsiego, bo na tej drodze raz, że dziury, dwa, że kierowcy potrafią czynić cuda. Zajechaliśmy pod wiaty przy czarnym szlaku tylko po to, zeby usiąść, zdjąć z siebie bluzy, popatrzeć na gromadę, która chyba własnie wróciła ze wspólnej wycieczki i pogapić się w mapę. Czekały na nas bowiem Wrzosowiska, a konkretnie ich skraj, przy którym stała sobie ambona. Okazało się, że bez kąpieli od tej strony nie dotrzemy, musieliśmy objechać i zaatakować od strony drogi palmirskiej, która była przepięknie błotnista. W końcu z niej zjechaliśmy, trochę jadąc, trochę pchając, trochę obchodząc bajora dotarliśmy pod samą ambonę, gdzie sobie siedział ktoś. Ktoś okazał się na szczęście nie myśliwym, ale chętnie współpracował, pozwolił wyleźć na górę, zdobyć vlepkę, nawet pogadaliśmy sobie o grze.
Stamtąd mielismy jechać jeszcze dalej w puszczę, ale postanowilismy zatrzymać się na piwo, po krótkim poszukiwaniu miejsca zatrzymaliśmy się i, w ciszy szumu krzewów, przy świergocie ptaków, odpoczywaliśmy. W końcu jednak trzeba było spojrzeć na zegarek, okazało się, że nie mamy po co jechać dalej, musieliśmy jeszcze zdążyć do Wola Parku... zatem, niestety, trzeba bylo zrobić w tył zwrot i pojechać do domu, tym razem przez Izabelin i, skrętem w prawo, przez Stare Babice.
Dalej droga poprowadziła nas prościutko przez Lipków w kierunku Hornówka. Mijaliśmy sporo ludków na rowerach, jadących na szczęście w przeciwną stronę. W Hornówku zbiliśmy na Truskaw i tu już pojechaliśmy gęsiego, bo na tej drodze raz, że dziury, dwa, że kierowcy potrafią czynić cuda. Zajechaliśmy pod wiaty przy czarnym szlaku tylko po to, zeby usiąść, zdjąć z siebie bluzy, popatrzeć na gromadę, która chyba własnie wróciła ze wspólnej wycieczki i pogapić się w mapę. Czekały na nas bowiem Wrzosowiska, a konkretnie ich skraj, przy którym stała sobie ambona. Okazało się, że bez kąpieli od tej strony nie dotrzemy, musieliśmy objechać i zaatakować od strony drogi palmirskiej, która była przepięknie błotnista. W końcu z niej zjechaliśmy, trochę jadąc, trochę pchając, trochę obchodząc bajora dotarliśmy pod samą ambonę, gdzie sobie siedział ktoś. Ktoś okazał się na szczęście nie myśliwym, ale chętnie współpracował, pozwolił wyleźć na górę, zdobyć vlepkę, nawet pogadaliśmy sobie o grze.
Stamtąd mielismy jechać jeszcze dalej w puszczę, ale postanowilismy zatrzymać się na piwo, po krótkim poszukiwaniu miejsca zatrzymaliśmy się i, w ciszy szumu krzewów, przy świergocie ptaków, odpoczywaliśmy. W końcu jednak trzeba było spojrzeć na zegarek, okazało się, że nie mamy po co jechać dalej, musieliśmy jeszcze zdążyć do Wola Parku... zatem, niestety, trzeba bylo zrobić w tył zwrot i pojechać do domu, tym razem przez Izabelin i, skrętem w prawo, przez Stare Babice.
Widok z miejscówki© Hipek99
Rowery w trawie puszczy© Hipek99
Perła w kniei© Hipek99
- DST 37.47km
- Czas 02:07
- VAVG 17.70km/h
- VMAX 31.09km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 19 listopada 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km, kampinos
Nocny Kampinos. Bardzo nocny. I długi.
Przekonać Hipcię do wyjechania w dzień jest jak... porównań jest dużo. W każdym razie to niemożliwe. Oczywiście, tak, to tylko dlatego, że ja nie potrafię wcześniej wstać. I dlatego, że sam chciałem ;)
Startujemy przed 19.00. Kierunek - Laski, znaną i lubianą Arkuszową. Skręcamy w Cyklistów, tam metodą na czuja zagłębiamy się w las szukając szlaku. Znajdujemy żółty, zaraz przy nim czerwony, którym jedziemy sobie nad jeziorko Opaleń. Dalej jedziemy wgłąb żółtym, cichną samochody, a zaczyna się cisza nocnego lasu. W pierwszej chwili przegapiamy Sosnę, ale udaje się odnaleźć zakopany w mchu kod. Dalej żółtym, przy skrzyżowaniu z czarnym: Kamień - symbolizujący udaną szarżę Ułanów Jazłowieckich (Poszli. Z szablami. Na czołgi i broń ciężką. Przeszli. ... Aż ciarki przechodzą.).
Dalej już znanym szlakiem lecimy w kierunku Łomianek. Łomianki, jakie są, każdy widzi. Nudne. Trzeba jednak: zajeżdżamy na wał, jaz odmalowany, naklejki nie ma. Za to cuś łazi po krzakach, ale nie chce się zaprzyjaźniać. Potem inne cuś robi "chlup". Dwa razy w jeziorku Dziekanowskim i raz po prawej stronie. Jeśli takie ryby tam pływają, to strach się kąpać. Dźwięk był, jakby ktoś cegłówkę z dobrej wysokości cisnął do wodu. Może jakiś kokodryl, nie zdziwiłbym się, gdyby jakiś ucieknięty z nielegalnej hodowli nagle wylazł z krzaków.
Trasa wiedzie na północ w kierunku Łomnej (nuda, nuda...). Kościół znajdujemy, grobowca - nie. Dopiero w domu zorientowaliśmy się, gdzie był - jeden zakręt dalej.
Dalej droga wiedzie do Palmir, gdzie wsiadamy na czarny szlak. Czarny wchodzi w las, przecina asfalt i zaraz za nim odbija w lewo. Które to odbicie przegapiamy i jedziemy radośnie przed siebie. Ładną, brukowaną drogą, bokiem jakiegoś rezerwatu. Gdy w końcu sprawdzamy mapę, nie chce nam się wracać, kompas jest, mapa jest, na zachodzie asfalt czeka. Trochę szlajamy się nieszlakami i wyjeżdżamy przed Janówkiem. Stąd pięknym pasem rowerowym lecimy do Wierszy. Tam odpuszczamy sobie cmentarz - podejrzewam, że za dużo czasu stracimy na szukanie właściwego pomnika, a szukanie pomników nie generuje ciepła i w Wierszach odbijamy na północ w kierunku Kanału Łasica, gdzie czekają: Piwo, punkrock i rowery. Zawsze chciałem odwiedzić to miejsce, to hasło ma w sobie... dużo ma w sobie. Pod śluzą (jazem?) z braku piwa testujemy, czy Ruda na pewno się nie zepsuła w butelce i wracamy. Za Wierszami - w las, żółty szlak. Trochę piachu, ale idzie jechać. Gdzieś po drodze, jest jakiś kanał, przy nim gasimy światła i gapimy się w niebo. Bo jest w co się gapić. Z tego wszystkiego zostawiamy sobie naklejkę. Dalej dojeżdżamy do szlabanów (chyba miejscowość nazywa się Kępiaste). Ja objeżdżam szlaban z lewej, przejeżdżam, patrzę na drogę, Hipcia jedzie z prawej, słyszę za sobą wołanie, odwracam się w samą porę - udaje mi się zobaczyć koncówkę triku, który właśnie robi Hipcia. Stojąc na przednim kole celuje czołem w mech przed sobą. Tylne koło powolutku obraca się w powietrzu. Odblask na szprychach potęguje wrażenie. Niestety, trik się nie udaje, Hipcia nie robi tego, co planowała (jeśli planowała), tylko po prostu się przewraca na bok. Wytłumaczenie: tuż przy szlabanie wyrosła sobie półmetrowa dziura. W którą wjechało przednie koło.
Dalej żółty okazuje się być piaskownicą, więc postanawiamy z niego zrezygnować. Szorujemy na zachód, do asfaltu (po drodze uciekając przed nadpobudliwym psem). Stamtąd już tuż tuż do Leszna, osiągamy je z wynikiem 60km na liczniku. Z Leszna wrócić chcemy znaną trasą przez Pilaszków, po drodze jeszcze przez pole skradamy się do komina, dalej już tylko trasa, trasa i trasa. Mgła, wilgotność, na liczniku i ogólnie na rowerze zaczyna się osadzać szron. Myślimy nawet o dokręceniu do setki, ale rezygnujemy z tego planu. 90km stuka tuż przed domem (Hipci wyszło 1,5km więcej, dziwne, bo mierzyłem oba koła, wygląda na ten sam obwód). Powrót - 3:40. W lecie - zaczynałoby już świtać.
Startujemy przed 19.00. Kierunek - Laski, znaną i lubianą Arkuszową. Skręcamy w Cyklistów, tam metodą na czuja zagłębiamy się w las szukając szlaku. Znajdujemy żółty, zaraz przy nim czerwony, którym jedziemy sobie nad jeziorko Opaleń. Dalej jedziemy wgłąb żółtym, cichną samochody, a zaczyna się cisza nocnego lasu. W pierwszej chwili przegapiamy Sosnę, ale udaje się odnaleźć zakopany w mchu kod. Dalej żółtym, przy skrzyżowaniu z czarnym: Kamień - symbolizujący udaną szarżę Ułanów Jazłowieckich (Poszli. Z szablami. Na czołgi i broń ciężką. Przeszli. ... Aż ciarki przechodzą.).
Dalej już znanym szlakiem lecimy w kierunku Łomianek. Łomianki, jakie są, każdy widzi. Nudne. Trzeba jednak: zajeżdżamy na wał, jaz odmalowany, naklejki nie ma. Za to cuś łazi po krzakach, ale nie chce się zaprzyjaźniać. Potem inne cuś robi "chlup". Dwa razy w jeziorku Dziekanowskim i raz po prawej stronie. Jeśli takie ryby tam pływają, to strach się kąpać. Dźwięk był, jakby ktoś cegłówkę z dobrej wysokości cisnął do wodu. Może jakiś kokodryl, nie zdziwiłbym się, gdyby jakiś ucieknięty z nielegalnej hodowli nagle wylazł z krzaków.
Trasa wiedzie na północ w kierunku Łomnej (nuda, nuda...). Kościół znajdujemy, grobowca - nie. Dopiero w domu zorientowaliśmy się, gdzie był - jeden zakręt dalej.
Dalej droga wiedzie do Palmir, gdzie wsiadamy na czarny szlak. Czarny wchodzi w las, przecina asfalt i zaraz za nim odbija w lewo. Które to odbicie przegapiamy i jedziemy radośnie przed siebie. Ładną, brukowaną drogą, bokiem jakiegoś rezerwatu. Gdy w końcu sprawdzamy mapę, nie chce nam się wracać, kompas jest, mapa jest, na zachodzie asfalt czeka. Trochę szlajamy się nieszlakami i wyjeżdżamy przed Janówkiem. Stąd pięknym pasem rowerowym lecimy do Wierszy. Tam odpuszczamy sobie cmentarz - podejrzewam, że za dużo czasu stracimy na szukanie właściwego pomnika, a szukanie pomników nie generuje ciepła i w Wierszach odbijamy na północ w kierunku Kanału Łasica, gdzie czekają: Piwo, punkrock i rowery. Zawsze chciałem odwiedzić to miejsce, to hasło ma w sobie... dużo ma w sobie. Pod śluzą (jazem?) z braku piwa testujemy, czy Ruda na pewno się nie zepsuła w butelce i wracamy. Za Wierszami - w las, żółty szlak. Trochę piachu, ale idzie jechać. Gdzieś po drodze, jest jakiś kanał, przy nim gasimy światła i gapimy się w niebo. Bo jest w co się gapić. Z tego wszystkiego zostawiamy sobie naklejkę. Dalej dojeżdżamy do szlabanów (chyba miejscowość nazywa się Kępiaste). Ja objeżdżam szlaban z lewej, przejeżdżam, patrzę na drogę, Hipcia jedzie z prawej, słyszę za sobą wołanie, odwracam się w samą porę - udaje mi się zobaczyć koncówkę triku, który właśnie robi Hipcia. Stojąc na przednim kole celuje czołem w mech przed sobą. Tylne koło powolutku obraca się w powietrzu. Odblask na szprychach potęguje wrażenie. Niestety, trik się nie udaje, Hipcia nie robi tego, co planowała (jeśli planowała), tylko po prostu się przewraca na bok. Wytłumaczenie: tuż przy szlabanie wyrosła sobie półmetrowa dziura. W którą wjechało przednie koło.
Dalej żółty okazuje się być piaskownicą, więc postanawiamy z niego zrezygnować. Szorujemy na zachód, do asfaltu (po drodze uciekając przed nadpobudliwym psem). Stamtąd już tuż tuż do Leszna, osiągamy je z wynikiem 60km na liczniku. Z Leszna wrócić chcemy znaną trasą przez Pilaszków, po drodze jeszcze przez pole skradamy się do komina, dalej już tylko trasa, trasa i trasa. Mgła, wilgotność, na liczniku i ogólnie na rowerze zaczyna się osadzać szron. Myślimy nawet o dokręceniu do setki, ale rezygnujemy z tego planu. 90km stuka tuż przed domem (Hipci wyszło 1,5km więcej, dziwne, bo mierzyłem oba koła, wygląda na ten sam obwód). Powrót - 3:40. W lecie - zaczynałoby już świtać.
- DST 90.23km
- Czas 06:26
- VAVG 14.03km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 1 października 2011
Kategoria < 50km, waypointgame, do czytania, kampinos
Wpuszczeni w puszczę
Sobota, czyli pierwszy dzień większych robót rowerowych. Na początek wymienione zostały opony w rowerze Hipci, slicki średnio się spisują w piachu i w terenie. Potem nastąpił atak: czysta transportowa jazda do Truskawia. Zero zbędnego gadania, jazda na zmiany, jak mustangi, kurna. :)
Tamże wsiadamy na czarny szlak, który okazuje się być bardzo przyjemny, drewniane mostki dodają tylko uroku (z wyjątkiem jednego, z którego ktoś usunął deski i zamiast zjazdu był spad - gdyby jechać tam nocą, byłby wywinięty orzeł). Znajdujemy strumień, szukam vlepki pod spodem mostku, przeganiam pająki... nie wpadłbym na to, że vlepka została przyklejona pod olbrzymim zwojem taśmy na słupku poręczy. :) Hipcia w tym czasie znalazła w trawie żabę i na temat poszukiwania nalepek miała, delikatnie mówiąc, wyłożone :D
Dalej atakujemy czarnym, na połączeniu z czerwonym i niebieskim znajdujemy sporo pozostałości po dystansie Mega pewnie z Mazovii w Nowym Dworze. Dalej zielonym docieramy do rozstania szlaków i tu łapiemy Ćwikową Górę... Szkoda, że za późno się zorientowałem, że gdzieś tam jest skrzynka keszowa i jakiś list... Ale będzie jeszcze okazja.
Dalej jest Krzyż Jerzyków, miejsce, obok którego przejeżdżaliśmy kilka razy jadąc nocą, ale nigdy nie zwróciliśmy uwagi. Potem Muzeum i Brama, przy której to usiedliśmy sobie i słuchając drących gardła ptaków patrzyliśmy w gwiazdy, sącząc piwko.
Wieczorem jeszcze, przy okazji wyprawy na pocztę, podjechaliśmy (samochodem) ustrzelić Biurowiec New City. Teren znany, kiedyś pracowałem w pobliżu, więc pozostała formalność - odpisanie vlepki.
W domu zastosowałem się do poradnika "Jak z wyścigówki zrobić mieszczucha w dwie godziny i dwa piwa" i dokleiłem Hipci bagażnik i błotnik. I światło na bagażniku.
Tamże wsiadamy na czarny szlak, który okazuje się być bardzo przyjemny, drewniane mostki dodają tylko uroku (z wyjątkiem jednego, z którego ktoś usunął deski i zamiast zjazdu był spad - gdyby jechać tam nocą, byłby wywinięty orzeł). Znajdujemy strumień, szukam vlepki pod spodem mostku, przeganiam pająki... nie wpadłbym na to, że vlepka została przyklejona pod olbrzymim zwojem taśmy na słupku poręczy. :) Hipcia w tym czasie znalazła w trawie żabę i na temat poszukiwania nalepek miała, delikatnie mówiąc, wyłożone :D
Dalej atakujemy czarnym, na połączeniu z czerwonym i niebieskim znajdujemy sporo pozostałości po dystansie Mega pewnie z Mazovii w Nowym Dworze. Dalej zielonym docieramy do rozstania szlaków i tu łapiemy Ćwikową Górę... Szkoda, że za późno się zorientowałem, że gdzieś tam jest skrzynka keszowa i jakiś list... Ale będzie jeszcze okazja.
Dalej jest Krzyż Jerzyków, miejsce, obok którego przejeżdżaliśmy kilka razy jadąc nocą, ale nigdy nie zwróciliśmy uwagi. Potem Muzeum i Brama, przy której to usiedliśmy sobie i słuchając drących gardła ptaków patrzyliśmy w gwiazdy, sącząc piwko.
Wieczorem jeszcze, przy okazji wyprawy na pocztę, podjechaliśmy (samochodem) ustrzelić Biurowiec New City. Teren znany, kiedyś pracowałem w pobliżu, więc pozostała formalność - odpisanie vlepki.
W domu zastosowałem się do poradnika "Jak z wyścigówki zrobić mieszczucha w dwie godziny i dwa piwa" i dokleiłem Hipci bagażnik i błotnik. I światło na bagażniku.
- DST 41.36km
- Czas 02:21
- VAVG 17.60km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 21 sierpnia 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km, kampinos
Szczęście do waypointów
Coś ostatnio mamy szczęście do waypointów nieaktywnych (lub po prostu nie umiemy szukać naklejek). Pewnie dlatego, że niektóre z nich odwiedzamy po chwili już od ich założenia... a od tego czasu dużo mogło się zdarzyć.
Pierwsza część wycieczki, to jazda skrótem przez Estrady w kierunku jeziorka Kiełpińskiego. Po drodze łapiemy trzy punkty, z czego dwa są nieaktywne. Nad jeziorkiem chwila siedzenia w chmurze OFFa, kąpiel, po kąpieli chwila siedzenia w chmurze komarów, które wyległy gromadnie na zewnątrz i mimo że byliśmy szczelnie spryskani, upierały się o nas obijać i sprawdzać, czy gdzieś nie ma luki w zabezpieczeniach. Z nad jeziorka postanowiliśmy wrócić drogą po wschodniej stronie ("Tam wjechały samochody, nie może być wody") - drogą po zachodniej stronie idzie się przez jakieś 50m bez butów, po kostki w wodzie.
Auta musiały wjeżdżać jeszcze inaczej. Wyrosła przed nami kałuża, w którą wjechałem. A jak wjechałem, to już się zorientowałem, że czasu na zdjęcie butów i rozmyslenie się już nie ma. Albo przejadę, albo but w wodę i z buta :) do przejechania było także jakieś 50 metrów. Początkowo po równej wodzie, nawet dno bylo widoczne i niezbyt głęboko. 10-15cm. Potem nagle chwila płycizny i wjeżdżamy w kałużę prawie po osie. Tu już było ciężko, ale się udało. Buty - oczywiście - mokre. Świetnie, zwłaszcza, że mamy plan wracać przez las.
Do lasu dojeżdżamy ul. Konopnickiej (podziwiając korek, który nieprzerwanie ciągnął się od dwóch godzin i panów policjantów, którzy na bocznej uliczce z suszarką czekali na spryciarzy, chcących korek objechać.). Z Konopnickiej wsiadamy na zielony szlak i wio. Uroczysko Szczukówek - miejsce znane już z poprzedniej podróży po waypointy. Dalej jedziemy zielonym w kierunku Uroczyska Na Miny. Poprzednio trasa była nieprzejezdna, przynajmniej na noc, tym raze błoto trochę obeschło a między kałużami prowadziła ładna, wyjeżdżona ścieżka, wystarczyło się jej zatem trzymać.
Przy Uroczysku chwila na znalezienie vlepki i... klops; ktoś zadał sobie trud, by oderwać fragment z kodem. Resztka vlepki pozostała. Przy okazji dowiadujemy się, że ruch turystyczny dozwolony jest od wschodu do zachodu. Ale my tu nie turystycznie, tylko waypointowo, to się nie liczy :)
Stamtąd jedziemy do Starego Dębu, ze Starego Dębu - do Sierakowa. Skręcamy o jedną drogę za wcześniej i jedziemy jakimiś ścieżkami, przeklinając w duchu, że nie zabraliśmy kompasu. Na szczęście udało się wyjechać. Z Sierakowa jeszcze przez Izabelin łapiąc punkt przy nagrobku i do domu.
Brakło czterystu metrów do 50km. Chociaż licznik Hipci wskazał, że te 50km przekroczyliśmy.
Pierwsza część wycieczki, to jazda skrótem przez Estrady w kierunku jeziorka Kiełpińskiego. Po drodze łapiemy trzy punkty, z czego dwa są nieaktywne. Nad jeziorkiem chwila siedzenia w chmurze OFFa, kąpiel, po kąpieli chwila siedzenia w chmurze komarów, które wyległy gromadnie na zewnątrz i mimo że byliśmy szczelnie spryskani, upierały się o nas obijać i sprawdzać, czy gdzieś nie ma luki w zabezpieczeniach. Z nad jeziorka postanowiliśmy wrócić drogą po wschodniej stronie ("Tam wjechały samochody, nie może być wody") - drogą po zachodniej stronie idzie się przez jakieś 50m bez butów, po kostki w wodzie.
Auta musiały wjeżdżać jeszcze inaczej. Wyrosła przed nami kałuża, w którą wjechałem. A jak wjechałem, to już się zorientowałem, że czasu na zdjęcie butów i rozmyslenie się już nie ma. Albo przejadę, albo but w wodę i z buta :) do przejechania było także jakieś 50 metrów. Początkowo po równej wodzie, nawet dno bylo widoczne i niezbyt głęboko. 10-15cm. Potem nagle chwila płycizny i wjeżdżamy w kałużę prawie po osie. Tu już było ciężko, ale się udało. Buty - oczywiście - mokre. Świetnie, zwłaszcza, że mamy plan wracać przez las.
Do lasu dojeżdżamy ul. Konopnickiej (podziwiając korek, który nieprzerwanie ciągnął się od dwóch godzin i panów policjantów, którzy na bocznej uliczce z suszarką czekali na spryciarzy, chcących korek objechać.). Z Konopnickiej wsiadamy na zielony szlak i wio. Uroczysko Szczukówek - miejsce znane już z poprzedniej podróży po waypointy. Dalej jedziemy zielonym w kierunku Uroczyska Na Miny. Poprzednio trasa była nieprzejezdna, przynajmniej na noc, tym raze błoto trochę obeschło a między kałużami prowadziła ładna, wyjeżdżona ścieżka, wystarczyło się jej zatem trzymać.
Przy Uroczysku chwila na znalezienie vlepki i... klops; ktoś zadał sobie trud, by oderwać fragment z kodem. Resztka vlepki pozostała. Przy okazji dowiadujemy się, że ruch turystyczny dozwolony jest od wschodu do zachodu. Ale my tu nie turystycznie, tylko waypointowo, to się nie liczy :)
Stamtąd jedziemy do Starego Dębu, ze Starego Dębu - do Sierakowa. Skręcamy o jedną drogę za wcześniej i jedziemy jakimiś ścieżkami, przeklinając w duchu, że nie zabraliśmy kompasu. Na szczęście udało się wyjechać. Z Sierakowa jeszcze przez Izabelin łapiąc punkt przy nagrobku i do domu.
Brakło czterystu metrów do 50km. Chociaż licznik Hipci wskazał, że te 50km przekroczyliśmy.
- DST 49.61km
- Czas 02:53
- VAVG 17.21km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 6 sierpnia 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km, kampinos
Jeziorko Kiełpińskie - wieczorem
Plan był, żeby się przewieźć nad wodę. Najbliższa woda to jeziorko Kiełpińskie, zatem ruszamy. Przy okazji spisujemy trzy punkty, które w zeszłym tygodniu postawił Surf, a po które nikt na razie się nie zgłosił.
Najpierw, jeszcze po drodze, uderzamy na Pomnik poświęcony załodze Boeinga B-17G „I'll be seeing you”. Potem osiągamy cel wyprawy, czyli samo jeziorko Kiełpińskie, pobyt zaczynamy od dokładnego wysmarowania się substancją przeciwkomarową, bo te latające diabelstwa były wszędzie. Zabezpieczeni pochłonęliśmy przygotowane zupki chmielowe, wykąpaliśmy się i wbiliśmy z powrotem na rowery. Już po ciemku dotarliśmy do drugiego punktu, położonego po przeciwnej, niż byliśmy, stronie jeziora: o tutaj.
Do zdobycia ostatniego punktu wystarczyło w zasadzie pojechać prostopadle do ul. Kolejowej i ją przekroczyć, ul. Konopnickiej znaleźliśmy, ale wejścia szlaku w las nie tak od razu - Szczukówek też został zaliczony; mieliśmy jeszcze pojechać do Starego Dębu, ale szlak okazał się jedną wielką kupą błota i odechciało się nam.
Po powrocie zrobiłem to, co zwykle mi się nie zdarza - ogarnąłem porządnie rowery z błota, wyczyściłem i nasmarowałem napęd. Jestem z siebie dumny.
Najpierw, jeszcze po drodze, uderzamy na Pomnik poświęcony załodze Boeinga B-17G „I'll be seeing you”. Potem osiągamy cel wyprawy, czyli samo jeziorko Kiełpińskie, pobyt zaczynamy od dokładnego wysmarowania się substancją przeciwkomarową, bo te latające diabelstwa były wszędzie. Zabezpieczeni pochłonęliśmy przygotowane zupki chmielowe, wykąpaliśmy się i wbiliśmy z powrotem na rowery. Już po ciemku dotarliśmy do drugiego punktu, położonego po przeciwnej, niż byliśmy, stronie jeziora: o tutaj.
Do zdobycia ostatniego punktu wystarczyło w zasadzie pojechać prostopadle do ul. Kolejowej i ją przekroczyć, ul. Konopnickiej znaleźliśmy, ale wejścia szlaku w las nie tak od razu - Szczukówek też został zaliczony; mieliśmy jeszcze pojechać do Starego Dębu, ale szlak okazał się jedną wielką kupą błota i odechciało się nam.
Po powrocie zrobiłem to, co zwykle mi się nie zdarza - ogarnąłem porządnie rowery z błota, wyczyściłem i nasmarowałem napęd. Jestem z siebie dumny.
- DST 48.02km
- Czas 02:45
- VAVG 17.46km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 2 kwietnia 2011
Kategoria > 50 km, do czytania, kampinos
Cmentarne klimaty - dookoła puszczy
Był sobie nieśmiały plan na ten weekend, żeby zrobić stóweczkę. Wyszliśmy z domu jednak trochę późno i stwierdziliśmy, że gdzie zajedziemy, tam wylądujemy. Miały być dwa punkty kontrolne (Truskaw, Palmiry), w których miała być podjęta decyzja, czy chce nam się dalej turlać.
Lecimy zatem: Bemowo -> Radiowa -> Estrady -> w lewo na Truskaw -> Truskaw -> decyzja podjęta, lecimy na Palmiry. Tam mieliśmy do wyboru albo powrót przez Łomianki, albo trasę do Leszna. Trasa ta czekała już chwilę, aż ją zrobimy, nie udało się głównie dlatego, że za kazdym razem, gdy się za nią braliśmy, bylo to w niedzielę wieczorem. W Palmirach lądowaliśmy około 23:30 i mieliśmy do wyboru - wracać do domu krótszą drogą, albo kręcić 50km i być w domu około drugiej w nocy - w poniedziałek nad ranem. Tym razem byliśmy wcześniej - więc kierunek Leszno.
Dojeżdżamy kawałeczek dalej do Kaliszek i tu pęka mi linka tylnej przerzutki. Hmm, przełożenie 2-8 nie jest w końcu takie złe - lecimy dalej. W Kaliszkach dojeżdżamy do jakiejś ładnej drogi ze ścieżką dla rowerów, skręcamy w lewo (chociaż powinniśmy jechać prosto, ale zadnej drogi prosto nie widać). Po drodze (cały czas tą fajną drogą) mijamy sobie Janówek, cmentarz partyzantów, Truskawkę i wpadamy na główną do Leszna. W Lesznie stoimy przed decyzją, czy jedziemy przez Grodzisk (18km dalej), ostatecznie skręcamy na Warszawę i ulicą Warszawską wracamy sobie na Bemowo.
Po drodze minęliśmy pięć albo sześć cmentarzy: przy drodze do Truskawa, Palmiry, cm. Powstańców i jeszcze dwa lub trzy na trasie Leszno-Warszawa. Nie było to planowane, cmentarze same się spotykały, ot, taka miła niespodzianka :)
Wchodzimy do domu, otwieramy piwko i akurat zaczęła się walka Diablo. Diablo nudna walka, tak w ogóle, ale dobrze, że chłopak wygrał.
Lecimy zatem: Bemowo -> Radiowa -> Estrady -> w lewo na Truskaw -> Truskaw -> decyzja podjęta, lecimy na Palmiry. Tam mieliśmy do wyboru albo powrót przez Łomianki, albo trasę do Leszna. Trasa ta czekała już chwilę, aż ją zrobimy, nie udało się głównie dlatego, że za kazdym razem, gdy się za nią braliśmy, bylo to w niedzielę wieczorem. W Palmirach lądowaliśmy około 23:30 i mieliśmy do wyboru - wracać do domu krótszą drogą, albo kręcić 50km i być w domu około drugiej w nocy - w poniedziałek nad ranem. Tym razem byliśmy wcześniej - więc kierunek Leszno.
Dojeżdżamy kawałeczek dalej do Kaliszek i tu pęka mi linka tylnej przerzutki. Hmm, przełożenie 2-8 nie jest w końcu takie złe - lecimy dalej. W Kaliszkach dojeżdżamy do jakiejś ładnej drogi ze ścieżką dla rowerów, skręcamy w lewo (chociaż powinniśmy jechać prosto, ale zadnej drogi prosto nie widać). Po drodze (cały czas tą fajną drogą) mijamy sobie Janówek, cmentarz partyzantów, Truskawkę i wpadamy na główną do Leszna. W Lesznie stoimy przed decyzją, czy jedziemy przez Grodzisk (18km dalej), ostatecznie skręcamy na Warszawę i ulicą Warszawską wracamy sobie na Bemowo.
Po drodze minęliśmy pięć albo sześć cmentarzy: przy drodze do Truskawa, Palmiry, cm. Powstańców i jeszcze dwa lub trzy na trasie Leszno-Warszawa. Nie było to planowane, cmentarze same się spotykały, ot, taka miła niespodzianka :)
Wchodzimy do domu, otwieramy piwko i akurat zaczęła się walka Diablo. Diablo nudna walka, tak w ogóle, ale dobrze, że chłopak wygrał.
- DST 74.07km
- Czas 03:30
- VAVG 21.16km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Łomianki przez puszczę Kampinoską
- DST 43.09km
- Czas 03:27
- VAVG 12.49km/h
- Sprzęt Unibike Viper