Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciem
Dystans całkowity: | 17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 723:47 |
Średnia prędkość: | 23.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 76.32 km/h |
Suma podjazdów: | 37224 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (82 %) |
Suma kalorii: | 68616 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 137.82 km i 5h 47m |
Więcej statystyk |
Piątek, 4 lipca 2014
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Żegnaj, kofeino
Od dziś tylko kawa bezkofeinowa. I żadnych innych takich. Odzwyczajamy organizm przez BBT, żeby na jednym łyku w sierpniu była TAKA DZIDA. Oczywiście będą wyjątki - gdyby się trafił kolejny wyjazd lub całonocna jazda autem, to wiadomo. Ale już nie w pracy, nie w domu.
Pojawiają się powoli zdjęcia z Radlina. Hipcia mogła mieć fotkę wypluwająca płuca na podjeździe, uśmiechnięta na zjeździe, katująca w peletonie na płaskim. Mogła mieć setki zdjęć. Różnych - w walce, w uśmiechu, w smutku.
Życie chciało inaczej:
Pojawiają się powoli zdjęcia z Radlina. Hipcia mogła mieć fotkę wypluwająca płuca na podjeździe, uśmiechnięta na zjeździe, katująca w peletonie na płaskim. Mogła mieć setki zdjęć. Różnych - w walce, w uśmiechu, w smutku.
Życie chciało inaczej:
- DST 23.58km
- Czas 00:55
- VAVG 25.72km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 18 maja 2014
Kategoria do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem, > 400 km
Ze śląskiego zygzakiem w łódzkie
W tym tygodniu postanowiliśmy dokończyć to, czego nie zamknęliśmy tydzień wcześniej przez kiepskie prognozy pogody i fakt, że w łóżku było cieplej niż na zewnątrz. Tym razem dzień wcześniej już ustaliliśmy sami ze sobą, że jak będzie deszcz, to będzie (bo takie decyzje nad ranem kiepsko wychodzą).
Wstaliśmy o piątej, pojechaliśmy na Zachodni i po chwili siedzieliśmy w pociągu "Karlik" jadącym do Katowic. Droga do Częstochowy minęła szybko, głównie dlatego, że usnęliśmy. O dziewiątej z minutami wysiedliśmy na dworcu, już ubrani na krótko, bo pogoda sugerowała, że będzie ciepło. Po czym zostaliśmy "odpowiednio" przywitani w przejściu podziemnym...
Tak nas wita dworzec w Częstochowie © Hipek99
Na starcie od razu małe problemy z nawigacją, RideWithGPS puścił trasę chodnikami i ze dwa razy prosto przez ścianę, więc musieliśmy trochę pokręcić się, zanim znaleźliśy wylotówkę. Potem już wszystko stało się jasne. 91 była pusta, miejscami trochę mokra, z asfaltem nieco odchodzącym od określenia "dobry", ale nie było na co narzekać.
Tuż za Częstochową. Jeszcze mokro © Hipek99
Przede mną wisiała moja nowa zabawka - zaktualizowany kokpit z GPS-em. Mimo że uważam, że GPS zabiera jednak sporo zabawy z nawigacji, to jeszcze bardziej nie lubię utrudniania sobie życia na siłę i dla zasady. W tym wypadku GPS sprawdził się świetnie - i jako źródło podpowiedzi, i jako ratunek w miejscach, gdzie trzeba było się zorienować, gdzie tak naprawdę jesteśmy.
Mój zaktualizowany kokpit © Hipek99
W śląskim zaliczyliśmy tylko trzy gminy i po chwili już wjechaliśmy do województwa łódzkiego.
Wjeżdżamy do województwa łódzkiego. Na długo © Hipek99
A za nami zostaje napoczęte śląskie © Hipek99
Jedziemy po szutrach zaliczyć jakąś gminę © Hipek99
Zrobiło się ciepło, momentami nawet za ciepło. W sumie nie wiadomo kiedy pojawił się czas na pierwszy odpoczynek. Zjeżdżałem na stację mając na liczniku równe 75 kilometrów. Na Orlenie udało się zjeść parówki, jak się później okazało jedyny ciepły posiłek tej wycieczki (nie licząc kawy o północy).
Pierwszy przystanek © Hipek99
Przed Piotrkowem Trybunalskim odbiliśmy gdzieś w bok by zaliczyć kolejną gminę. Potem pozostało przetoczyć się przez miasto, na szczęście nikt nie wpadł na to by przy naszej drodze stawiać jakieś DDR-y, więc przelecieliśmy przezeń szybko i zgodnie z wszystkimi przepisami.
Wycieczka po kolejną gminę. Tym razem po asfalcie © Hipek99
Za Piotrkowem wylądowaliśmy przy ekspresówce. Kawałek toczyliśmy się drogą techniczną, prawie zupełnie bez ruchu, po czym skręciliśmy na Łódź.
Jedziemy wzdłuż S8 © Hipek99
Jak się okazało, trasa została puszczona (puściła ją Hipcia, ale ona się do tego nie przyznaje, bo machnęła kreskę tak sobie, bez zastanawiania się - a nikt tego później nie sprawdził - więc będę pisal bezosobowo) przez drogi lokalne. Dzięki temu mieliśmy okazję przejechać się zarówno kilkoma fajnymi asfaltami, wytrzęść się na kilku zdecydowanie kiepskich i wylądować w szczerym polu, po czym szukać objazdu asfaltem.
Tablica miejscowości © Hipek99
Niemniej jednak trasa wyszła ciekawa, głównie właśnie dlatego, że była puszczona przez miejsca, w które zwykle człowiek by nie zabłądził. Ruch na wioskach znikomy, piękne widoki, i w większości przyjemny lub znośny asfalt dawały dużo satysfakcji z jazdy. Atrakcję stanowiły tory, które przecinaliśmy tej wycieczki kilkanaście razy.
Tory. Gdzieś po drodze © Hipek99
Hipcia czeka aż skończę robić zdjęcia © Hipek99
Kolejny przejazd kolejowy © Hipek99
Im bliżej Łodzi, tym paskudniej. W okolicach Andrespola ktoś posadził DDPiR (oczywiście z kostki Bauma), nie uznaliśmy za stosowne zniżyć się do tego poziomu, a, co ciekawe, nikt nie uznał za stosowne na nas trąbić. W tych samych okolicach okazało się, że nasza droga znowu kończy się... polną drogą, więc nadłożyliśmy kilka kilometrów jadąc do Koluszek zdecydowanie naokoło.
Koluszki. Hipcia ubiera się cieplej © Hipek99
W Koluszkach mieliśmy drugi postój. Parówek nie było. Były energetyki, picie i batony. Było też słońce, w którym sobie siedzieliśmy, i była też Hipcia, która postanowiła już (mimo że było jeszcze popołudnie, założyć na siebie bluzę.
Droga poprowadziła nas w kierunku Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie mieliśmy zawrócić i pojechać znowu w stronę Skierniewic. Miejscami na GPS-ie widziałem po swojej lewej stronie, w odległości zaledwie kilku kilometrów, ślad drogi, którą mieliśmy wracać.
Powiat Tomaszowski okazał się być powiatem przyjaznym rowerom w każdym tego słowa znaczeniu. Idiotycznie postawione DDPiR-y przeznaczone były może dla wioskowych dziadków jadących na piwo do sklepu lub dla rodzin z dziećmi, ale dla każdego szanującego się rowerzysty stanowiły bubel. Tutaj również nikt nas nie strąbił za tak jawne pogwałcenie etykiety.
Tomaszów tylko zahaczyliśmy i wylecieliśmy z niego na północ, znowu wzdłuż S8. Było ładnie i zupełnie spokojnie (żadnego samochodu), więc zrobiłem po drodze jeszcze kilka fotek.
I znowu S8. Tylko kawałek dalej © Hipek99
Hasanoga! © Hipek99
Jakieś lasy. Ładnie tam © Hipek99
W kierunku Skierniewic wyprowadziły nas znowu lokalne drogi. Tym razem asfalt był bez zarzutów, albo prawie bez zarzutów, po chwili wyjechaliśmy - niestety - na ruchliwą krajówkę Rawa-Łódź. Gdzieś tu po drodze stuknęło dwieście kilometrów, a mi na kilka minut dał się we znaki sympatyczny zwierzak - Zamułek. Na szczęście po chwili poszedł sobie czaić się w cieniu na późniejsze okazje.
I kolejny przystanek. Zawsze na gazie! © Hipek99
Kolejny przystanek zrobiliśmy już na drodze wojewódzkiej, zakładając, że kolejna stacja tak szybko się nie trafi. W asortymencie w sklepie były energetyki, dwa soki, od groma napojów słodzonych i - do wyboru, do koloru - wódka. Z tej ostatniej zrezygnowaliśmy.
Oczywiście, zgodnie z wszystkimi prawidłami, gdy tylko ruszyliśmy dalej za zakrętem pojawił się Orlen...
I znowu po szutrach. I znowu po gminę © Hipek99
W międzyczasie jeszcze wysokoczyliśmy zaliczyć gminę Lipce Reymontowskie, która położona jest pośrodku niczego i z każdej rozsądnej trasy trzeba nadłożyć kilometrów by ją zaliczyć. Potem Hipcia podjęła decyzję, że jedziemy wariantem dłuższym - na 400 km (krótszy zakładał coś ok. 320 km, przez Żyrardów).
Plan zakładał jazdę ze Skierniewic do Łowicza, ale w związku z tym, że tamta krajówka miała jakieś zakazy dla rowerów i sporo ciężarówek (przynajmniej wtedy, gdy jechaliśmy tam ostatni raz), uznaliśmy, że do Łowicza dojedziemy jakoś bokiem. Wyszukałem objazd i skręciliśmy...
Skręcił człowiek z głównej, a tu takie rzeczy © Hipek99
Gmina Maków ma u mnie plus za powyższe rozwiązanie. Co warte zauważenia, pas rowerowy nie przechodził w DDPiR, gdy pojawiał się chodnik - rowery musiały jechać jezdnią.
Za Makowem odbywała się nawigacja na maksa - nie przerywając jazdy kombinowałem, jak tu wyjechać do wojewódzkiej, która wyjeżdżała na krajówkę wpadającą do Łowicza. Że nie wrąbałem się w jakąś dziurę - moje szczęście. W końcu wykombinowałem, poprowadziłem nas, dojechaliśmy do drogi i... hmmm... tam chyba nam nie wolno jechać...
Autostrada © Hipek99
To co wziąłem za krajówkę było A-dwójką. Na szczęście droga, którą jechaliśmy wiozła nas do Łowicza. W międzyczasie chmura, z którą się goniliśmy od kilku godzin w końcu nas złapała i przelała. Konkretnie, ale krótko - w Łowiczu już nie padało. Przewieźliśmy się przez całe miasto i wylecieliśmy na Sanniki. 25 km ładnego asfaltu, prosto przed siebie, z całkiem niezłą (jak na noc) prędkością. Na miejscu odbiliśmy na Sochaczew i tuż przed pięćdziesiątką zrobiliśmy ostatni postój na stacji (kawa!). W samą porę, bo Zamułek znowu się do mnie przysiadł. Oczywiście, tuż za zakrętem był Orlen.
Do skrętu na Kazuń mieliśmy jakieś 10 km. Ruch ciężarówek wzmożony, ale większych głupot nie stwierdzono. My współpracowaliśmy, oni współpracowali - idealnie! Niemniej jednak gdy zjechaliśmy w bok zrobiło się cudownie cicho i spokojnie.
Gdzieś w drodze do Kazunia © Hipek99
Oczywiście cisza i spokój nie mogły się przełozyć na pełen komfort: wyjąwszy pojedyncze miejsca dobrej nawierzchni cała droga była slalomem między dziurami, które pojawialy się znienacka. Miejscami udawało się jechać 25 km/h, w większości miejsc jednak 23 km/h to była maksymalna prędkość przy której (przy moim dobrym wzroku) była szansa na zauważenie i ominięcie dziury. Hipcia widzi gorzej, więc potrzebowała jechać nieco ponad 20 km/h...
Ile kurew poleciało w powietrze, ile razy zastanawiałem się, czy już złapałem snejka - nie zliczę.
Powoli zaczęło się robić szaro, a my w końcu przeboleliśmy te prawie trzydzieści kilometrów i stanęliśmy na krótki postój przy krzyżówce: albo Łomianki, albo Leszno. Wybraliśmy ten pierwszy kierunek i pojechaliśmy znaną trasą na Czosnów. W międzyczasie zrobiło się już zupełnie jasno.
Poranek w Łomnej. Czy gdzieś tam © Hipek99
Czterysta przekroczyliśmy gdzieś w Dziekanowie. Pozostało tylko piętnaście. I to, ze względu na bliskość mety było najgorsze piętnaście z całego wyjazdu. Zamułek po raz trzeci usiadł mi na ramie i męczył tak, że z ulgą przyjąłem to, że Hipcia chciała się porozciągać. A ja przy okazji rozbudzania się popełniłem jeszcze jedną fotkę.
Ulica Estrady © Hipek99
Gdy wchodziliśmy do domu była akurat piąta rano i dzwonił budzik. Ten sam, który budził nas na pociąg dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Chciałem iść do pracy od razu, bez spania, ale posłuchałem Hipci i położyłem się na dwie godziny. Tak krótki odpoczynek wystarczył, żeby... a nie, to już temat na kolejny wpis.
Cyfry:
Dystans: 417,42 (nowy rekord).
Czas jazdy: 16:39 (jeszcze ważniejszy rekord, bo dystans sam w sobie zależy od zbyt wielu warunków)
Czas odpoczynku: prawie trzy godziny - efekt tego, że pod koniec Hipcia potrzebowała potężnego rozciągania pleców - nadal nie kupiliśmy krótszego mostka...
Liczba gmin: 36
Czas działania GPS-a: 16 godzin bez trybu oszczędzania. Zdechł mi na Estrady.
Tak nas wita dworzec w Częstochowie © Hipek99
Na starcie od razu małe problemy z nawigacją, RideWithGPS puścił trasę chodnikami i ze dwa razy prosto przez ścianę, więc musieliśmy trochę pokręcić się, zanim znaleźliśy wylotówkę. Potem już wszystko stało się jasne. 91 była pusta, miejscami trochę mokra, z asfaltem nieco odchodzącym od określenia "dobry", ale nie było na co narzekać.
Tuż za Częstochową. Jeszcze mokro © Hipek99
Przede mną wisiała moja nowa zabawka - zaktualizowany kokpit z GPS-em. Mimo że uważam, że GPS zabiera jednak sporo zabawy z nawigacji, to jeszcze bardziej nie lubię utrudniania sobie życia na siłę i dla zasady. W tym wypadku GPS sprawdził się świetnie - i jako źródło podpowiedzi, i jako ratunek w miejscach, gdzie trzeba było się zorienować, gdzie tak naprawdę jesteśmy.
Mój zaktualizowany kokpit © Hipek99
W śląskim zaliczyliśmy tylko trzy gminy i po chwili już wjechaliśmy do województwa łódzkiego.
Wjeżdżamy do województwa łódzkiego. Na długo © Hipek99
A za nami zostaje napoczęte śląskie © Hipek99
Jedziemy po szutrach zaliczyć jakąś gminę © Hipek99
Zrobiło się ciepło, momentami nawet za ciepło. W sumie nie wiadomo kiedy pojawił się czas na pierwszy odpoczynek. Zjeżdżałem na stację mając na liczniku równe 75 kilometrów. Na Orlenie udało się zjeść parówki, jak się później okazało jedyny ciepły posiłek tej wycieczki (nie licząc kawy o północy).
Pierwszy przystanek © Hipek99
Przed Piotrkowem Trybunalskim odbiliśmy gdzieś w bok by zaliczyć kolejną gminę. Potem pozostało przetoczyć się przez miasto, na szczęście nikt nie wpadł na to by przy naszej drodze stawiać jakieś DDR-y, więc przelecieliśmy przezeń szybko i zgodnie z wszystkimi przepisami.
Wycieczka po kolejną gminę. Tym razem po asfalcie © Hipek99
Za Piotrkowem wylądowaliśmy przy ekspresówce. Kawałek toczyliśmy się drogą techniczną, prawie zupełnie bez ruchu, po czym skręciliśmy na Łódź.
Jedziemy wzdłuż S8 © Hipek99
Jak się okazało, trasa została puszczona (puściła ją Hipcia, ale ona się do tego nie przyznaje, bo machnęła kreskę tak sobie, bez zastanawiania się - a nikt tego później nie sprawdził - więc będę pisal bezosobowo) przez drogi lokalne. Dzięki temu mieliśmy okazję przejechać się zarówno kilkoma fajnymi asfaltami, wytrzęść się na kilku zdecydowanie kiepskich i wylądować w szczerym polu, po czym szukać objazdu asfaltem.
Tablica miejscowości © Hipek99
Niemniej jednak trasa wyszła ciekawa, głównie właśnie dlatego, że była puszczona przez miejsca, w które zwykle człowiek by nie zabłądził. Ruch na wioskach znikomy, piękne widoki, i w większości przyjemny lub znośny asfalt dawały dużo satysfakcji z jazdy. Atrakcję stanowiły tory, które przecinaliśmy tej wycieczki kilkanaście razy.
Tory. Gdzieś po drodze © Hipek99
Hipcia czeka aż skończę robić zdjęcia © Hipek99
Kolejny przejazd kolejowy © Hipek99
Im bliżej Łodzi, tym paskudniej. W okolicach Andrespola ktoś posadził DDPiR (oczywiście z kostki Bauma), nie uznaliśmy za stosowne zniżyć się do tego poziomu, a, co ciekawe, nikt nie uznał za stosowne na nas trąbić. W tych samych okolicach okazało się, że nasza droga znowu kończy się... polną drogą, więc nadłożyliśmy kilka kilometrów jadąc do Koluszek zdecydowanie naokoło.
Koluszki. Hipcia ubiera się cieplej © Hipek99
W Koluszkach mieliśmy drugi postój. Parówek nie było. Były energetyki, picie i batony. Było też słońce, w którym sobie siedzieliśmy, i była też Hipcia, która postanowiła już (mimo że było jeszcze popołudnie, założyć na siebie bluzę.
Droga poprowadziła nas w kierunku Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie mieliśmy zawrócić i pojechać znowu w stronę Skierniewic. Miejscami na GPS-ie widziałem po swojej lewej stronie, w odległości zaledwie kilku kilometrów, ślad drogi, którą mieliśmy wracać.
Powiat Tomaszowski okazał się być powiatem przyjaznym rowerom w każdym tego słowa znaczeniu. Idiotycznie postawione DDPiR-y przeznaczone były może dla wioskowych dziadków jadących na piwo do sklepu lub dla rodzin z dziećmi, ale dla każdego szanującego się rowerzysty stanowiły bubel. Tutaj również nikt nas nie strąbił za tak jawne pogwałcenie etykiety.
Tomaszów tylko zahaczyliśmy i wylecieliśmy z niego na północ, znowu wzdłuż S8. Było ładnie i zupełnie spokojnie (żadnego samochodu), więc zrobiłem po drodze jeszcze kilka fotek.
I znowu S8. Tylko kawałek dalej © Hipek99
Hasanoga! © Hipek99
Jakieś lasy. Ładnie tam © Hipek99
W kierunku Skierniewic wyprowadziły nas znowu lokalne drogi. Tym razem asfalt był bez zarzutów, albo prawie bez zarzutów, po chwili wyjechaliśmy - niestety - na ruchliwą krajówkę Rawa-Łódź. Gdzieś tu po drodze stuknęło dwieście kilometrów, a mi na kilka minut dał się we znaki sympatyczny zwierzak - Zamułek. Na szczęście po chwili poszedł sobie czaić się w cieniu na późniejsze okazje.
I kolejny przystanek. Zawsze na gazie! © Hipek99
Kolejny przystanek zrobiliśmy już na drodze wojewódzkiej, zakładając, że kolejna stacja tak szybko się nie trafi. W asortymencie w sklepie były energetyki, dwa soki, od groma napojów słodzonych i - do wyboru, do koloru - wódka. Z tej ostatniej zrezygnowaliśmy.
Oczywiście, zgodnie z wszystkimi prawidłami, gdy tylko ruszyliśmy dalej za zakrętem pojawił się Orlen...
I znowu po szutrach. I znowu po gminę © Hipek99
W międzyczasie jeszcze wysokoczyliśmy zaliczyć gminę Lipce Reymontowskie, która położona jest pośrodku niczego i z każdej rozsądnej trasy trzeba nadłożyć kilometrów by ją zaliczyć. Potem Hipcia podjęła decyzję, że jedziemy wariantem dłuższym - na 400 km (krótszy zakładał coś ok. 320 km, przez Żyrardów).
Plan zakładał jazdę ze Skierniewic do Łowicza, ale w związku z tym, że tamta krajówka miała jakieś zakazy dla rowerów i sporo ciężarówek (przynajmniej wtedy, gdy jechaliśmy tam ostatni raz), uznaliśmy, że do Łowicza dojedziemy jakoś bokiem. Wyszukałem objazd i skręciliśmy...
Skręcił człowiek z głównej, a tu takie rzeczy © Hipek99
Gmina Maków ma u mnie plus za powyższe rozwiązanie. Co warte zauważenia, pas rowerowy nie przechodził w DDPiR, gdy pojawiał się chodnik - rowery musiały jechać jezdnią.
Za Makowem odbywała się nawigacja na maksa - nie przerywając jazdy kombinowałem, jak tu wyjechać do wojewódzkiej, która wyjeżdżała na krajówkę wpadającą do Łowicza. Że nie wrąbałem się w jakąś dziurę - moje szczęście. W końcu wykombinowałem, poprowadziłem nas, dojechaliśmy do drogi i... hmmm... tam chyba nam nie wolno jechać...
Autostrada © Hipek99
To co wziąłem za krajówkę było A-dwójką. Na szczęście droga, którą jechaliśmy wiozła nas do Łowicza. W międzyczasie chmura, z którą się goniliśmy od kilku godzin w końcu nas złapała i przelała. Konkretnie, ale krótko - w Łowiczu już nie padało. Przewieźliśmy się przez całe miasto i wylecieliśmy na Sanniki. 25 km ładnego asfaltu, prosto przed siebie, z całkiem niezłą (jak na noc) prędkością. Na miejscu odbiliśmy na Sochaczew i tuż przed pięćdziesiątką zrobiliśmy ostatni postój na stacji (kawa!). W samą porę, bo Zamułek znowu się do mnie przysiadł. Oczywiście, tuż za zakrętem był Orlen.
Do skrętu na Kazuń mieliśmy jakieś 10 km. Ruch ciężarówek wzmożony, ale większych głupot nie stwierdzono. My współpracowaliśmy, oni współpracowali - idealnie! Niemniej jednak gdy zjechaliśmy w bok zrobiło się cudownie cicho i spokojnie.
Gdzieś w drodze do Kazunia © Hipek99
Oczywiście cisza i spokój nie mogły się przełozyć na pełen komfort: wyjąwszy pojedyncze miejsca dobrej nawierzchni cała droga była slalomem między dziurami, które pojawialy się znienacka. Miejscami udawało się jechać 25 km/h, w większości miejsc jednak 23 km/h to była maksymalna prędkość przy której (przy moim dobrym wzroku) była szansa na zauważenie i ominięcie dziury. Hipcia widzi gorzej, więc potrzebowała jechać nieco ponad 20 km/h...
Ile kurew poleciało w powietrze, ile razy zastanawiałem się, czy już złapałem snejka - nie zliczę.
Powoli zaczęło się robić szaro, a my w końcu przeboleliśmy te prawie trzydzieści kilometrów i stanęliśmy na krótki postój przy krzyżówce: albo Łomianki, albo Leszno. Wybraliśmy ten pierwszy kierunek i pojechaliśmy znaną trasą na Czosnów. W międzyczasie zrobiło się już zupełnie jasno.
Poranek w Łomnej. Czy gdzieś tam © Hipek99
Czterysta przekroczyliśmy gdzieś w Dziekanowie. Pozostało tylko piętnaście. I to, ze względu na bliskość mety było najgorsze piętnaście z całego wyjazdu. Zamułek po raz trzeci usiadł mi na ramie i męczył tak, że z ulgą przyjąłem to, że Hipcia chciała się porozciągać. A ja przy okazji rozbudzania się popełniłem jeszcze jedną fotkę.
Ulica Estrady © Hipek99
Gdy wchodziliśmy do domu była akurat piąta rano i dzwonił budzik. Ten sam, który budził nas na pociąg dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Chciałem iść do pracy od razu, bez spania, ale posłuchałem Hipci i położyłem się na dwie godziny. Tak krótki odpoczynek wystarczył, żeby... a nie, to już temat na kolejny wpis.
Cyfry:
Dystans: 417,42 (nowy rekord).
Czas jazdy: 16:39 (jeszcze ważniejszy rekord, bo dystans sam w sobie zależy od zbyt wielu warunków)
Czas odpoczynku: prawie trzy godziny - efekt tego, że pod koniec Hipcia potrzebowała potężnego rozciągania pleców - nadal nie kupiliśmy krótszego mostka...
Liczba gmin: 36
Czas działania GPS-a: 16 godzin bez trybu oszczędzania. Zdechł mi na Estrady.
- DST 417.42km
- Czas 16:39
- VAVG 25.07km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 6 kwietnia 2014
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Z Małopolski na Mazowsze
Gdy szukaliśmy natchnienia na kolejną wycieczkę, analizując prognozy wiatru i próbując dopasować naszą trasę tak, by wiatr niekoniecznie był w plecy, ale by nie przeszkadzał, wpadliśmy na Kraków. A gdy Hipcia tylko rzuciła pomysł z Krakowem, przypomniałem sobie, że taką trasę robił ostatnio Waxmund. Stwierdziłem, że napiszę do niego i zapytam o nawierzchnię, szczególnie fragment między Jędrzejowem a Krasocinem, prowadzący po wioskach, budził niepokój. Wax odpisać nie zdążył (odpisał, ale w niedzielę, o 18:00), założyliśmy więc, że skoro jechał, to pewnie wiedział co czyni planując trasę.
Zorientowaliśmy się, że mamy pociąg o 6:10 (TLK Smok Wawelski), odpisałem szybko trasę (GPS jeszcze czeka na mocowanie), spać. Pobudka za kwadrans piąta, o dziwo bezbolesna, śniadanie, wyprowadzić rowery, wsiąść. W rowerze Hipci magnes uderza o czujnik (na razie mamy magnesy przyklejone plastrami, takie do płaskich szprych dopiero do nas idą). Poprawki nie pomogły, stukanie towarzyszyło nam całą trasę, aż do Warszawy. Było chłodno, jak na moją cienką bluzę, ale stwierdziłem, że na dworzec dojadę, a w pociągu będzie ciepło. Kupienie biletów - wsiadamy. Wygodny, duży wagon IC, z miejscami na rowery, bez przedziałów. Nie było ciepło. Było raczej chłodno, ale już mi się nie chciało zakładać nic na siebie.
W pociągu podróżowały również dwa pustaki. Mi to średnio przeszkadzało, ale Hipcię rozbudzało ich bezustanne kłapanie dziobem na cały głos. Nie wiem, jak fizycznie możliwe jest takie dziamgolenie bez zgubienia tematu, podejrzewam, że jest tu problemem podłączenie zasilania do kłapaczki i umożliwienie jej działania bez pośrednictwa mózgu. W każdym razie - dowiedzieliśmy się sporo o miłych koleżankach. Jedna (Laura) jest z Patrykiem, druga (Karolina) jest z Pawłem . Patryk jest konkretny, jak to każdy chłop, ona się zastanawia pół godziny co założyć, a on wchodzi i mówi "Różowe majtki.". Był jeszcze fragment plotkowania o tym, jak one nienawidzą jednej koleżanki, bo straszna z niej plotkara i takie o. Dużo by o tym pisać, pasjonujące doświadczenie. Wracając do podróży: nieźle zasuwaliśmy, bo we Włoszczowej (w której rozkładowo postój trwa minutę) staliśmy aż kilkanaście minut.
Kraków. Wysiadamy. Mglisto, mokrawo i chłodno - gdy jechaliśmy pociągiem kilka razy kropił deszcz. Przygotowując trasę popełniliśmy jeden poważny błąd: zaufaliśmy new.meteo, które stabilnie, od kilku dni wskazywało że:
Takich zjazdów jak tam też w Mazowieckim nie uświadczy, na nich uważamy jednak, żeby nie zrobić "waksmunda" (wybacz, Wax, ale to aż prosi się o nazwę własną). Wax ma swoje chody w niebiesiech i aniołowie go na rękach noszą przy skrzyżowaniach, my się obawialiśmy, że możemy nie mieć tyle szczęścia, więc na skrzyżowania wjeżdżamy z umiarkowaną prędkością, a na zjazdach nie dokręcamy powyżej 55 km/h.
Pierwszy postój przed Jędrzejowem, na stacji. W słońcu, osłonięci od wiatru jemy parówki, wciągamy jakiegoś Tigera (z żeń-szeniem i czymś tam jeszcze), uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Zmarnowaliśmy tam trochę czasu, łącznie jakieś 25 minut. Przed Jędrzejowem skręcamy w lewo, tak, jak miałem odpisane, potem gdzieś kręcimy się po wioskach i... okazuje się, że droga, którą mieliśmy jechać, nie istnieje. Wróciliśmy do głównej i pojechaliśmy trochę naokoło. Nie wiem, czy ja to źle odpisałem, czy autor trasy w międzyczasie wprowadził poprawki. W każdym razie udało się nam skręcić na Chorzewę, a dalej już jedziemy wioskami, nawigując się moimi notatkami i dwukrotnie, na wszelki wypadek, posiłkując się GPS-em w telefonie. Wiatr wieje, słońce świeci (ale w plecy), średnia nikczemna, bo tuż poniżej 25 km/h. W Krasocinie wyskakujemy na drogę wojewódzką (786). Jak to bywa, na drodze gminnej asfalt był piękny, na wojewódzkiej zrobiło się nierówno.
Drugi postój zrobiliśmy w jakiejś wioseczce, 20 km przed Końskimi. W sklepie były i banany, i soki, i nawet Tiger, więc zebrałem to wszystko i usiedliśmy sobie na jakichś kamieniach. Hipci powoli od darcia pod wiatr odzywało się biodro, kolano, jak zawsze, bolało od początku. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy na Końskie, by za zakrętem, trzy kilometry dalej... ujrzeć stację Orlenu.
Kawałek dalej wjechaliśmy na nowiutką obwodnicę Końskich. Świetnie pomyślana, z dobrym asfaltem i jakąś kostką pokrytą piaszczystymi łachami (nóweczka, mówię panu!), przy której stał znak DDPiR. Olaliśmy go równo i konsekwentnie. Ruch był niewielki i nikomu nie przeszkadzaliśmy, jedna tylko laleczka uparła się, że nam zakrzyknie, że mają właśnie nową drogę i tamtędy powinniśmy jechać. Po co? Nie wiem.
Skończyła się obwodnica, zaczął się syfiasty asfalt. Za to skończył się wiatr. Po drodze zrobiliśmy szybką przerwę na ubranie czegoś na siebie, bo słońce chyliło się ku zachodowi. Po chwili, gdzieś na 215 kilometrze musieliśmy zadecydować. Opcje były dwie: jedziemy tak, jak chłopaki, na jakieś 350 km, albo walimy na Łódź, na co najmniej 400 km. Tu z pomocą przyszło new.meteo, dając dupy po raz drugi: zapowiadana ciepła noc raczej ciepło się nie zapowiadała, jeszcze przy słońcu było 5 stopni. My za to nie wzięliśmy całego oprzyrządowania zimowego (bo, cholera, postanowiliśmy, że może choć raz nie weźmiemy ekwipunku jak na wyprawę przez Antarktydę), Hipcia stwierdziła, że nie do końca jej się uśmiecha walka z rękami, które już przy tych pięciu i zachodzącym słońcu zaczynały jej marznąć. A jako że cierpienie po to by cierpieć jest chwalebne, naśladowania godne i... zupełnie irracjonalne (zwłaszcza że Hipcia w Tatrach już nie raz i nie dwa przeszła przez testy psychy maszerując przez kilka ładnych godzin z przemarzniętymi dłońmi), uznaliśmy, że ta czterysetka nam nie ucieknie i że warto poczekać na jakąś noc, która pozwoli przejechać się w sposób dla Hipci przyjemny.
W drogę 78 skręciliśmy więc w prawo, na Potwórów. Zrobiło się ciemno, krajówka (zgodnie z regułą) była jeszcze bardziej syfiasta od wojewódzkiej, na szczęście ruch był znikomy, więc mogliśmy bez problemu jechać środkiem jezdni. Przed Potworowem zrobiło się mgliście, zatrzymaliśmy się by się jeszcze trochę ubrać. Gdy tylko przestaliśmy się ruszać zrobiło się wyjątkowo chłodno. Hipcia zarzuciła na siebie wszystko, co miała, od razu, jak zdecydowałem, by nie zakładać kurtki... za chwilę jednak (przy okazji zjedliśmy to, co mieliśmy) wytrzęsło mnie (mnie!) tak, że zdecydowałem się założyć kurtkę. Może się rozepnie, jak się rozgrzeję.
Efekt całego dnia spędzonego w słońcu i na wietrze był ciekawy. Jak na moje możliwości wracałem do temperatury nieskończenie długo, bo chyba ze dwa kilometry, przy starcie nawet dopadło mnie szczękanie zębami. Gdy już się rozpędziliśmy okazało się, że ta kurtka wcale aż tak nie przeszkadza. Temperatura spadła w okolice 0,5-1 stopnia, my wjechaliśmy do Białobrzegów. Skierowaliśmy się na węzeł Białobrzegi-Północ, tam zrobiliśmy krótką przerwę przy stacji i zasunęliśmy do Warki.
Do Warki było 19 kilometrów. Jechało się dobrze - asfalt się poprawił, nie wiem kiedy ta droga minęła, tak fajnie było. Trasa z Warki do skrzyżowania z 79 też poleciała sprawnie (mimo że znowu zaczęło się - tym razem lżejsze - podwiewanie w twarz), gdzieś w tych okolicach przestałem się już obijać na prowadzeniu i starałem się jechać powyżej średniej (ja mogłem się w to bawić - manualne możliwości pozwalały mi na taką ekstrawagancję jak "obsługa licznika" i "sprawdzenie aktualnej prędkości". Hipcia od założenia swoich najcieplejszych rękawiczek mogła w nich trzymać kierownicę i hamować, zmiany przerzutek były dostępne... ale z tyłu. Przód, szczególnie biorąc pod uwagę ścierpnięte dłonie, był poza zasięgiem.). Przy skręcie w 79 zatrzymaliśmy się na coś ciepłego na stacji. Tu też okazało się, że murzyn może pracować, byle go dobrze nakarmić. Póki byłem tak trochę głodny, jechało mi się średnio chętnie. Gdy tylko zjadłem, chęć do jazdy wróciła.
Droga na Piaseczno była tym razem pusta i przyczepna (mimo że temperatura od Warki wskazywała stabilne zero stopni). W Piasecznie pozostała nam ostatnia prosta, w ramach szaleństwa jedziemy estakadą na Bemowo, ostatnia prosta, Marynarska-Hynka (albo na odwrót) i okazuje się że po raz kolejny Google Maps zrobiło psikusa, bo trasa wyszła mi jakieś 20 km dłuższa niż wymierzona w domu. To, że dłuższa nie jest problemem, ale w okolicy bloku będziemy mieli 348 - dwa kilometry niżej niż nasz rekord. Odrzucamy z definicji idiotyczny pomysł dokręcenia do czterystu (bo takie czterysta to o kant stołu potłuc; jeżdżenie dookoła bloku lub po mieście nie zawiera elementu psychicznego związanego z odległością od bazy), ale postanawiamy nie wracać do domu z pustymi rękawmi i odrobinę dokręcić, by formalnie wyjść powyżej poprzedniego osiągnięcia.
W domu jesteśmy jakoś przed drugą, pijemy tradycyjne piwo w nagrodę, jemy coś i około trzeciej idziemy spać.
Podsumowanie:
Gdzieś za Krakowem © Hipek99
Zmiana województwa © Hipek99
Stado saren © Hipek99
Takimi drogami po wioskach się wieźliśmy © Hipek99
Wiosna przyszła, wszystko zielenieje © Hipek99
Przez lasy też. Dalej gminnymi drogami © Hipek99
Tu też trafiliśmy © Hipek99
Mały widoczek w kierunku Łodzi © Hipek99
Przystanek na ubranie. Znowu wjeżdżamy do łódzkiego © Hipek99
Zorientowaliśmy się, że mamy pociąg o 6:10 (TLK Smok Wawelski), odpisałem szybko trasę (GPS jeszcze czeka na mocowanie), spać. Pobudka za kwadrans piąta, o dziwo bezbolesna, śniadanie, wyprowadzić rowery, wsiąść. W rowerze Hipci magnes uderza o czujnik (na razie mamy magnesy przyklejone plastrami, takie do płaskich szprych dopiero do nas idą). Poprawki nie pomogły, stukanie towarzyszyło nam całą trasę, aż do Warszawy. Było chłodno, jak na moją cienką bluzę, ale stwierdziłem, że na dworzec dojadę, a w pociągu będzie ciepło. Kupienie biletów - wsiadamy. Wygodny, duży wagon IC, z miejscami na rowery, bez przedziałów. Nie było ciepło. Było raczej chłodno, ale już mi się nie chciało zakładać nic na siebie.
W pociągu podróżowały również dwa pustaki. Mi to średnio przeszkadzało, ale Hipcię rozbudzało ich bezustanne kłapanie dziobem na cały głos. Nie wiem, jak fizycznie możliwe jest takie dziamgolenie bez zgubienia tematu, podejrzewam, że jest tu problemem podłączenie zasilania do kłapaczki i umożliwienie jej działania bez pośrednictwa mózgu. W każdym razie - dowiedzieliśmy się sporo o miłych koleżankach. Jedna (Laura) jest z Patrykiem, druga (Karolina) jest z Pawłem . Patryk jest konkretny, jak to każdy chłop, ona się zastanawia pół godziny co założyć, a on wchodzi i mówi "Różowe majtki.". Był jeszcze fragment plotkowania o tym, jak one nienawidzą jednej koleżanki, bo straszna z niej plotkara i takie o. Dużo by o tym pisać, pasjonujące doświadczenie. Wracając do podróży: nieźle zasuwaliśmy, bo we Włoszczowej (w której rozkładowo postój trwa minutę) staliśmy aż kilkanaście minut.
Kraków. Wysiadamy. Mglisto, mokrawo i chłodno - gdy jechaliśmy pociągiem kilka razy kropił deszcz. Przygotowując trasę popełniliśmy jeden poważny błąd: zaufaliśmy new.meteo, które stabilnie, od kilku dni wskazywało że:
- będzie ciepło, cieplej niż w sobotę,
- będzie wiało z zachodu albo z południa, dopiero przed Warszawą uderzy w twarz,
- noc na poniedziałek będzie ciepła - 5 stopni.
Takich zjazdów jak tam też w Mazowieckim nie uświadczy, na nich uważamy jednak, żeby nie zrobić "waksmunda" (wybacz, Wax, ale to aż prosi się o nazwę własną). Wax ma swoje chody w niebiesiech i aniołowie go na rękach noszą przy skrzyżowaniach, my się obawialiśmy, że możemy nie mieć tyle szczęścia, więc na skrzyżowania wjeżdżamy z umiarkowaną prędkością, a na zjazdach nie dokręcamy powyżej 55 km/h.
Pierwszy postój przed Jędrzejowem, na stacji. W słońcu, osłonięci od wiatru jemy parówki, wciągamy jakiegoś Tigera (z żeń-szeniem i czymś tam jeszcze), uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Zmarnowaliśmy tam trochę czasu, łącznie jakieś 25 minut. Przed Jędrzejowem skręcamy w lewo, tak, jak miałem odpisane, potem gdzieś kręcimy się po wioskach i... okazuje się, że droga, którą mieliśmy jechać, nie istnieje. Wróciliśmy do głównej i pojechaliśmy trochę naokoło. Nie wiem, czy ja to źle odpisałem, czy autor trasy w międzyczasie wprowadził poprawki. W każdym razie udało się nam skręcić na Chorzewę, a dalej już jedziemy wioskami, nawigując się moimi notatkami i dwukrotnie, na wszelki wypadek, posiłkując się GPS-em w telefonie. Wiatr wieje, słońce świeci (ale w plecy), średnia nikczemna, bo tuż poniżej 25 km/h. W Krasocinie wyskakujemy na drogę wojewódzką (786). Jak to bywa, na drodze gminnej asfalt był piękny, na wojewódzkiej zrobiło się nierówno.
Drugi postój zrobiliśmy w jakiejś wioseczce, 20 km przed Końskimi. W sklepie były i banany, i soki, i nawet Tiger, więc zebrałem to wszystko i usiedliśmy sobie na jakichś kamieniach. Hipci powoli od darcia pod wiatr odzywało się biodro, kolano, jak zawsze, bolało od początku. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy na Końskie, by za zakrętem, trzy kilometry dalej... ujrzeć stację Orlenu.
Kawałek dalej wjechaliśmy na nowiutką obwodnicę Końskich. Świetnie pomyślana, z dobrym asfaltem i jakąś kostką pokrytą piaszczystymi łachami (nóweczka, mówię panu!), przy której stał znak DDPiR. Olaliśmy go równo i konsekwentnie. Ruch był niewielki i nikomu nie przeszkadzaliśmy, jedna tylko laleczka uparła się, że nam zakrzyknie, że mają właśnie nową drogę i tamtędy powinniśmy jechać. Po co? Nie wiem.
Skończyła się obwodnica, zaczął się syfiasty asfalt. Za to skończył się wiatr. Po drodze zrobiliśmy szybką przerwę na ubranie czegoś na siebie, bo słońce chyliło się ku zachodowi. Po chwili, gdzieś na 215 kilometrze musieliśmy zadecydować. Opcje były dwie: jedziemy tak, jak chłopaki, na jakieś 350 km, albo walimy na Łódź, na co najmniej 400 km. Tu z pomocą przyszło new.meteo, dając dupy po raz drugi: zapowiadana ciepła noc raczej ciepło się nie zapowiadała, jeszcze przy słońcu było 5 stopni. My za to nie wzięliśmy całego oprzyrządowania zimowego (bo, cholera, postanowiliśmy, że może choć raz nie weźmiemy ekwipunku jak na wyprawę przez Antarktydę), Hipcia stwierdziła, że nie do końca jej się uśmiecha walka z rękami, które już przy tych pięciu i zachodzącym słońcu zaczynały jej marznąć. A jako że cierpienie po to by cierpieć jest chwalebne, naśladowania godne i... zupełnie irracjonalne (zwłaszcza że Hipcia w Tatrach już nie raz i nie dwa przeszła przez testy psychy maszerując przez kilka ładnych godzin z przemarzniętymi dłońmi), uznaliśmy, że ta czterysetka nam nie ucieknie i że warto poczekać na jakąś noc, która pozwoli przejechać się w sposób dla Hipci przyjemny.
W drogę 78 skręciliśmy więc w prawo, na Potwórów. Zrobiło się ciemno, krajówka (zgodnie z regułą) była jeszcze bardziej syfiasta od wojewódzkiej, na szczęście ruch był znikomy, więc mogliśmy bez problemu jechać środkiem jezdni. Przed Potworowem zrobiło się mgliście, zatrzymaliśmy się by się jeszcze trochę ubrać. Gdy tylko przestaliśmy się ruszać zrobiło się wyjątkowo chłodno. Hipcia zarzuciła na siebie wszystko, co miała, od razu, jak zdecydowałem, by nie zakładać kurtki... za chwilę jednak (przy okazji zjedliśmy to, co mieliśmy) wytrzęsło mnie (mnie!) tak, że zdecydowałem się założyć kurtkę. Może się rozepnie, jak się rozgrzeję.
Efekt całego dnia spędzonego w słońcu i na wietrze był ciekawy. Jak na moje możliwości wracałem do temperatury nieskończenie długo, bo chyba ze dwa kilometry, przy starcie nawet dopadło mnie szczękanie zębami. Gdy już się rozpędziliśmy okazało się, że ta kurtka wcale aż tak nie przeszkadza. Temperatura spadła w okolice 0,5-1 stopnia, my wjechaliśmy do Białobrzegów. Skierowaliśmy się na węzeł Białobrzegi-Północ, tam zrobiliśmy krótką przerwę przy stacji i zasunęliśmy do Warki.
Do Warki było 19 kilometrów. Jechało się dobrze - asfalt się poprawił, nie wiem kiedy ta droga minęła, tak fajnie było. Trasa z Warki do skrzyżowania z 79 też poleciała sprawnie (mimo że znowu zaczęło się - tym razem lżejsze - podwiewanie w twarz), gdzieś w tych okolicach przestałem się już obijać na prowadzeniu i starałem się jechać powyżej średniej (ja mogłem się w to bawić - manualne możliwości pozwalały mi na taką ekstrawagancję jak "obsługa licznika" i "sprawdzenie aktualnej prędkości". Hipcia od założenia swoich najcieplejszych rękawiczek mogła w nich trzymać kierownicę i hamować, zmiany przerzutek były dostępne... ale z tyłu. Przód, szczególnie biorąc pod uwagę ścierpnięte dłonie, był poza zasięgiem.). Przy skręcie w 79 zatrzymaliśmy się na coś ciepłego na stacji. Tu też okazało się, że murzyn może pracować, byle go dobrze nakarmić. Póki byłem tak trochę głodny, jechało mi się średnio chętnie. Gdy tylko zjadłem, chęć do jazdy wróciła.
Droga na Piaseczno była tym razem pusta i przyczepna (mimo że temperatura od Warki wskazywała stabilne zero stopni). W Piasecznie pozostała nam ostatnia prosta, w ramach szaleństwa jedziemy estakadą na Bemowo, ostatnia prosta, Marynarska-Hynka (albo na odwrót) i okazuje się że po raz kolejny Google Maps zrobiło psikusa, bo trasa wyszła mi jakieś 20 km dłuższa niż wymierzona w domu. To, że dłuższa nie jest problemem, ale w okolicy bloku będziemy mieli 348 - dwa kilometry niżej niż nasz rekord. Odrzucamy z definicji idiotyczny pomysł dokręcenia do czterystu (bo takie czterysta to o kant stołu potłuc; jeżdżenie dookoła bloku lub po mieście nie zawiera elementu psychicznego związanego z odległością od bazy), ale postanawiamy nie wracać do domu z pustymi rękawmi i odrobinę dokręcić, by formalnie wyjść powyżej poprzedniego osiągnięcia.
W domu jesteśmy jakoś przed drugą, pijemy tradycyjne piwo w nagrodę, jemy coś i około trzeciej idziemy spać.
Podsumowanie:
- odwiedzone cztery województwa (w tym po raz pierwszy małopolskie),
- zaliczonych gmin: 27,
- mimo braku krótszego mostka Hipcia nie miała żadnych problemów z plecami i większych z kontuzjowanym biodrem,
- 350 km, mimo niesprzyjających przez pierwsze 200 km warunków, fizycznie zupełnie bez problemu (tym razem oboje z nas), zastanawiamy się, czy kolejną trasę planować na 400, czy raczej na sporo więcej.
Gdzieś za Krakowem © Hipek99
Zmiana województwa © Hipek99
Stado saren © Hipek99
Takimi drogami po wioskach się wieźliśmy © Hipek99
Wiosna przyszła, wszystko zielenieje © Hipek99
Przez lasy też. Dalej gminnymi drogami © Hipek99
Tu też trafiliśmy © Hipek99
Mały widoczek w kierunku Łodzi © Hipek99
Przystanek na ubranie. Znowu wjeżdżamy do łódzkiego © Hipek99
- DST 354.44km
- Czas 14:17
- VAVG 24.81km/h
- VMAX 56.00km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 14 stycznia 2014
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Wreszcie coś nowego!
Tym razem dla odmiany po pracy przyjechała do mnie JKW. Nareszcie jakaś odmiana na tle paskudnego rzeźbienia do i z pracy. Już mnie nieco denerwują te pracowe, puste wpisy.
Pochwalę się jeszcze, że w weekend ogarnęliśmy rowerowy parking w mieszkaniu. Fotka jest z czasu w trakcie sprzątania, stąd w tle karton i oparte o ścianę zielone "cosie". BTW, karton jest, jakżeby inaczej, z napisem "Shimano".
Parking już gotowy © Hipek99
Pochwalę się jeszcze, że w weekend ogarnęliśmy rowerowy parking w mieszkaniu. Fotka jest z czasu w trakcie sprzątania, stąd w tle karton i oparte o ścianę zielone "cosie". BTW, karton jest, jakżeby inaczej, z napisem "Shimano".
Parking już gotowy © Hipek99
- DST 15.46km
- Czas 00:42
- VAVG 22.09km/h
- Sprzęt Jaszczur
Poniedziałek, 16 grudnia 2013
Kategoria > 50 km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 3
Ranek zaczął się bezdeszczowo. Pobudka wyszła nawet znośnie i po chwili wypychaliśmy rowery przez las, który, jak wszystkie liściaste, wyglądał w porannej mgle jak jakieś miejsce ofiarne starodawnych Słowian. Do Iławy, jak się okazało, mieliśmy 9 km. Wiatr nie przeszkadzał, przecięliśmy miasto i ruszyliśmy na Ostródę. W miarę podróży pogoda robiła się coraz lepsza, wiatr też nawet nie przeszkadzał... Przeszkadzala tylko Hipcia, która koniecznie chciała zdążyć na 16:00 (początek doby hotelowej), by nie stracić ani jednej cennej minuty w aquaparku. Zasuwaliśmy więc całkiem sprawnie, przelatując przez Ostródę (z przerwą na kupienie ciastek urodzinowych i szampana w Kauflandzie) i wypadając na siódemkę w kierunku Olsztynka. Tam pojawił się wiatr, ale i całkiem przyjemne, szerokie pobocze. Kolejne katowanie kilometrów, z którego pamiętam tylko, że miejscami wychodziło słońce. No i pamiętam potężny zjazd i długi podjazd, w miejscu naszpikowanym fotoradarami.
Przed Olsztynkiem powoli zaczynał się ekspres. Zrzucono nas na drogę techniczną, z której bokiem jakoś dostaliśmy się do samego Olsztynka. Pojawił się problem - droga na Olsztyn, którą mieliśmy jechać, też była oznaczona jako ekspres. Zasięgnąłem języka i po zwiedzeniu centrum (tylko po zakupy, nie łudźcie się) wyjechaliśmy na drogę Olsztyńską dokładnie w miejscu, w którym ekspres się kończył. Wiatr w końcu przyszedl z pomocą i przestał przeszkadzać - dalej tylko zasuwaliśmy przed siebie aż do Stawigudy, gdzie musiałem skorzystać z nawigacji. Po szybkim sprawdzeniu i krótkiej nawrotce jechaliśmy już drogą prosto na Pluski. Tam zaparkowaliśmy elegancko przed hotelem, gdzie w końcu zdjąłem rękawiczki - dotychczas poza krótkimi momentami, gdy potrzebowałem precyzji palców, miałem je na dłoniach - w dzień, gdy jechałem i w nocy - gdy dosychały.
Wypełniłem kartę meldunkową (miałem problem z rubryką "Rejestracja" - miałem wpisać numer ramy?), po czym oddaliliśmy się do pokoju, z którego wybyliśmy na relaksacyjny wieczór, czyli prawie cztery godziny w aquaparku połączone z kolacją w restauracji. I na tym skończył się wieczór.
Przed Olsztynkiem powoli zaczynał się ekspres. Zrzucono nas na drogę techniczną, z której bokiem jakoś dostaliśmy się do samego Olsztynka. Pojawił się problem - droga na Olsztyn, którą mieliśmy jechać, też była oznaczona jako ekspres. Zasięgnąłem języka i po zwiedzeniu centrum (tylko po zakupy, nie łudźcie się) wyjechaliśmy na drogę Olsztyńską dokładnie w miejscu, w którym ekspres się kończył. Wiatr w końcu przyszedl z pomocą i przestał przeszkadzać - dalej tylko zasuwaliśmy przed siebie aż do Stawigudy, gdzie musiałem skorzystać z nawigacji. Po szybkim sprawdzeniu i krótkiej nawrotce jechaliśmy już drogą prosto na Pluski. Tam zaparkowaliśmy elegancko przed hotelem, gdzie w końcu zdjąłem rękawiczki - dotychczas poza krótkimi momentami, gdy potrzebowałem precyzji palców, miałem je na dłoniach - w dzień, gdy jechałem i w nocy - gdy dosychały.
Wypełniłem kartę meldunkową (miałem problem z rubryką "Rejestracja" - miałem wpisać numer ramy?), po czym oddaliliśmy się do pokoju, z którego wybyliśmy na relaksacyjny wieczór, czyli prawie cztery godziny w aquaparku połączone z kolacją w restauracji. I na tym skończył się wieczór.
Nasz obóz© Hipek99
Lasy liściaste wspaniale wyglądają rankiem© Hipek99
Iława. Ichnia śmieszka rowerowa© Hipek99
Przejazd kolejowy gdzieś przy szosie na Ostródę© Hipek99
Krajówka prowadząca do Ostródy© Hipek99
Rynek w Olsztynku© Hipek99
Słońce zachodzi, a my skręcamy do hotelu© Hipek99
- DST 92.77km
- Czas 04:48
- VAVG 19.33km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 15 grudnia 2013
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 2
W nocy było ciepło. Nawet za gorąco. Deszcz kapiący w sufit namiotu przyjemnie usypiał, przeszkadzało tylko jedno miejsce na suficie, z którego zwykle kapią krople, trzeba było podwiesić tam kapelusz. Już rano, gdy po raz nasty mówiłem "jeszcze pięć minut", kap! kap! zmieniło się w pac! pac! Coś najwyraźniej chodziło dookoła namiotu. Nie człowiek - zwierzę. Chodziło, ale tak jakoś dziwnie, dookoła, zmieniając kierunki, pojawiając się raz z jednej, raz przenikając bezgłośnie na drugą jego stronę. Wyjrzałem zatem z namiotu i... biało. Piękne, wielkie płaty śniegu spadają sobie na las, rowery przykryte białym puszkiem... do tego Hipcia niedokładnie wytarła obiektyw z pary i z jednej strony mamy dodatkowy, artystyczny efekt zaparowanego aparatu. Śnieg czy nie, trzeba wyjść. Szybkie śniadanie, po nim ruszamy do pakowania. Jak zwykle bez rękawiczek (żeby ich nie moczyć) zebrałem wszystko do kupy i, już kończąc, rzuciłem żartując, że chyba pozwolę sobie założyć rękawiczki. Usłysząłem fuknięcie, po czym zorientowałem się, że przez cały czas mojego pakowania Hipcia grzała sobie ręce zwinąwszy je w piąstki. "A bez rękawiczek ich sobie zagrzać nie możesz?" - zapytała z przekąsem. "Mogę" - odpowiedziałem - "ale zajmie to trochę dłużej".
Wypchaliśmy rowery na asfalt, teraz pokryty topniejącym śniegiem, a następnie pchnęliśmy się w kierunku Nidzicy. Śnieg już od chwili nie padał, było tylko mokro; tuż za Nidzicą przywitał nas wiatr. Teren zrobił się bardzo pagórkowaty, wiatr bił mocno w twarz, więc prędkość była fatalna. W Uzdowie, gdzie mieliśmy odbić w kierunku Grunwaldu, mieliśmy średnią nieco powyżej 15 km/h i z ulgą przystanęliśmy na Statoilu. Dalej droga prowadziła w innym kierunku, więc zrobiło się trochę spokojniej, chociaż i tak wiatr tym razem dawał z boku, przeszkadzając w jeździe. Minęliśmy znak zachęcający do odwiedzenia pola bitwy i w okolicach skrętu na Marwałd przystanęliśmy, by sprawdzić, czy Grunwald się już zaliczył. Okazało się, że moja mapa nagle przestała pokazywac granice gmin, pozostało więc liczyć na to, że trasę nakreśliłem poprawnie i Grunwald, jeśli nie zaliczył się do tej pory, to zaliczy się później.
Po kolejnej porcji rowerowego rzemiosła wyjechaliśmy do Lubawy, a stamtąd wyjechaliśmy na Iławę. W międzyczasie zaczął padać deszcz. Już nie mżawka, a porządny, polski, regularny deszcz. Droga na Iławę okazała się być w przebudowie, kilku kierowców na pewno nas trochę bardziej nie lubi, ale nikt się nie niepokoił, nikt nie trąbił, kazdy czekał na swoją kolejkę, a my staraliśmy się w miarę możliwości być pomocnymi i współpracowaliśmy gdy mieli okazję do wyprzedzenia. Iława przywitała nas śmieszką rowerową, która wyprowadziła nas na skrzyżowanie z główną. Z niej odbiliśmy na chwilę do Lidla, zrobić zakupy, po czym ponownie już mokliśmy na kolejnej śmieszce rowerowej, która wyprowadziła nas prosto na drogę na Grudziądz. Krajówka jak krajówka - nawet szeroka, ruch niewielki, deszcz i cholerny boczny wiatr. Tak, wolę jednak deszcz od wiatru. Za Kisielicami odbiliśmy w prawo, w kierunku Prabutów, tam, stojąc pod jakimś przystankiem, analizowaliśmy mapę. Hipcia chciała koniecznie odwiedzić Kwidzyn, ale wówczas trasa do planowanego miejsca noclegowego sięgnęłaby do drugiej w nocy i wpłynęłaby na kolejny dzień (a na niego mieliśmy przygotowany raczej sztywny grafik). W końcu jednak uznaliśmy, że jedziemy przez Prabuty, powinno się zrobić około 170 km, co jest dystansem względnie akceptowalnym. Ruszyliśmy dalej - omijając skręt na Kwidzyn. Z metra na metr droga się zepsuła. Dziura na dziurze, nierówny asfalt, na zjazdach ciemno, nawet nie ma się jak rozpędzić... zmarnowaliśmy tam sporo czasu.
W Prabutach (które okazały się być większym miastem) zrobiliśmy przerwę na Orlenie. Zjedliśmy po dwie parówki i mając świadomość tego, że zostało nam do pokonania tylko 30 km, zastanawialiśmy się, po co kupiliśmy w Lidlu parówki... jakoś nie mieliśmy na nie najmniejszej ochoty. Dalsza droga to przebijanie się przez ciemność i początki dosychania, bo deszcz w końcu się znudził i sobie poszedł. Gdzieś tuż przed Iławą zaszyliśmy się w lesie, tym razem liściastym, rozbiliśmy się w niewielkiej dolince, wczołgaliśmy do namiotu... tym razem już nawet się nie przebierałem - wszystkiemu, co miałem na sobie należało się suszenie.
Wypchaliśmy rowery na asfalt, teraz pokryty topniejącym śniegiem, a następnie pchnęliśmy się w kierunku Nidzicy. Śnieg już od chwili nie padał, było tylko mokro; tuż za Nidzicą przywitał nas wiatr. Teren zrobił się bardzo pagórkowaty, wiatr bił mocno w twarz, więc prędkość była fatalna. W Uzdowie, gdzie mieliśmy odbić w kierunku Grunwaldu, mieliśmy średnią nieco powyżej 15 km/h i z ulgą przystanęliśmy na Statoilu. Dalej droga prowadziła w innym kierunku, więc zrobiło się trochę spokojniej, chociaż i tak wiatr tym razem dawał z boku, przeszkadzając w jeździe. Minęliśmy znak zachęcający do odwiedzenia pola bitwy i w okolicach skrętu na Marwałd przystanęliśmy, by sprawdzić, czy Grunwald się już zaliczył. Okazało się, że moja mapa nagle przestała pokazywac granice gmin, pozostało więc liczyć na to, że trasę nakreśliłem poprawnie i Grunwald, jeśli nie zaliczył się do tej pory, to zaliczy się później.
Po kolejnej porcji rowerowego rzemiosła wyjechaliśmy do Lubawy, a stamtąd wyjechaliśmy na Iławę. W międzyczasie zaczął padać deszcz. Już nie mżawka, a porządny, polski, regularny deszcz. Droga na Iławę okazała się być w przebudowie, kilku kierowców na pewno nas trochę bardziej nie lubi, ale nikt się nie niepokoił, nikt nie trąbił, kazdy czekał na swoją kolejkę, a my staraliśmy się w miarę możliwości być pomocnymi i współpracowaliśmy gdy mieli okazję do wyprzedzenia. Iława przywitała nas śmieszką rowerową, która wyprowadziła nas na skrzyżowanie z główną. Z niej odbiliśmy na chwilę do Lidla, zrobić zakupy, po czym ponownie już mokliśmy na kolejnej śmieszce rowerowej, która wyprowadziła nas prosto na drogę na Grudziądz. Krajówka jak krajówka - nawet szeroka, ruch niewielki, deszcz i cholerny boczny wiatr. Tak, wolę jednak deszcz od wiatru. Za Kisielicami odbiliśmy w prawo, w kierunku Prabutów, tam, stojąc pod jakimś przystankiem, analizowaliśmy mapę. Hipcia chciała koniecznie odwiedzić Kwidzyn, ale wówczas trasa do planowanego miejsca noclegowego sięgnęłaby do drugiej w nocy i wpłynęłaby na kolejny dzień (a na niego mieliśmy przygotowany raczej sztywny grafik). W końcu jednak uznaliśmy, że jedziemy przez Prabuty, powinno się zrobić około 170 km, co jest dystansem względnie akceptowalnym. Ruszyliśmy dalej - omijając skręt na Kwidzyn. Z metra na metr droga się zepsuła. Dziura na dziurze, nierówny asfalt, na zjazdach ciemno, nawet nie ma się jak rozpędzić... zmarnowaliśmy tam sporo czasu.
W Prabutach (które okazały się być większym miastem) zrobiliśmy przerwę na Orlenie. Zjedliśmy po dwie parówki i mając świadomość tego, że zostało nam do pokonania tylko 30 km, zastanawialiśmy się, po co kupiliśmy w Lidlu parówki... jakoś nie mieliśmy na nie najmniejszej ochoty. Dalsza droga to przebijanie się przez ciemność i początki dosychania, bo deszcz w końcu się znudził i sobie poszedł. Gdzieś tuż przed Iławą zaszyliśmy się w lesie, tym razem liściastym, rozbiliśmy się w niewielkiej dolince, wczołgaliśmy do namiotu... tym razem już nawet się nie przebierałem - wszystkiemu, co miałem na sobie należało się suszenie.
Wychodzi rano człowiek z namiotu, a tu© Hipek99
Poranek w lesie© Hipek99
Rowery nie zostały oszczędzone© Hipek99
Zamek w Nidzicy© Hipek99
Droga w kierunku Uzdowa© Hipek99
Grunwald tuż tuż. Ale my skręciliśmy trochę wczesniej© Hipek99
Gdzieś na krótkim przystanku© Hipek99
Grunwald został z boku, my skręcamy na Marwałd© Hipek99
- DST 170.84km
- Czas 10:20
- VAVG 16.53km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 14 grudnia 2013
Kategoria > 200 km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 1
Trzydzieści lat to dziwna nieco cyfra. Dziesięć i dwadzieścia lat to kolejne etapy dorastania i wchodzenia w dorosłość. Czterdzieści - wiadomo - kryzys wieku średniego, pięćdziesiąt i następne to kolejne, symboliczne granice. Trzydzieści jest jednak takie nijakie, coś jak "jesteś jeszcze młody, ale memento mori". Poza tym magia tej cyfry oczywiście działa w systemie dziesiątkowym, bo w innych trzydzieści nie bywa już równe. Okazja jest jednak okazją! Przez poprzednie dwa lata urodziny (Hipci prawdziwe, moje - symbolicznie) obchodziliśmy w Tatrach. Na ten rok zaplanowaliśmy coś nietypowego: połączenie planu, który kiedyś tam chodził po głowie z całkiem nowym pomysłem. Celem miało być sakwiarskie dostarczenie swojego jestestwa w okolice Olsztyna, jednodniowy wypoczynek w tamtejszym Aquaparku i powrót. Wypoczynek wypadał oczywiście w same urodziny, nie chcieliśmy ryzykować, że (w przypadku pomysłu na cztery dni z sakwami) świętowanie skończy się piciem szampana w śpiworze i szybkim zaśnięciem.
W sobotę zbudziliśmy się więc pełni energii (taaa, jasne) i wskoczyliśmy na rowery. Pierwsza godzina jazdy to tylko wydostanie się z Warszawy, w tym jedna przerwa na założenie ochraniaczy, bo było ciepło (jakieś trzy stopnie), ale buty przewiewało (a szczególnie moje są bardzo przewiewne). Dalej wszystko biegło znanymi trasami: przez Legionowo, Komornicę i Dębe aż do Nasielska. Tutaj miało się zacząć Nieznane, zaczęło się też inne - mokre. Przy wyjeździe z miasta musieliśmy już założyć przeciwdeszczowe ubrania, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. Wkrótce przestał padać, została z niego wredna mżawka, która utrudniała życie zacinając w oczy.
Kolejny przystanek wypadł przy Strzegocinie. Gdy patrzyliśmy na mapę, podszedł ktoś i zapytał, dokąd jedziemy. Gdy dowiedział sie, że do Gzów, powiedział tylko "Ho, ho, ale to kawał drogi". Pokiwałem głową w zadumie, przyjąłem dobre rady dotyczące dalszej trasy (my chcieliśmy odwiedzić gminę, a nie samą stolicę - Gzy są ze dwa kilometry od głównej) i pojechaliśmy po swojemu. Gzy okazały się być pierwszą gminą zaliczoną na tym wyjeździe.
Zaczęło się ściemniać. Światła poszły w ruch, a chwilę później mapa. Nie chcieliśmy zaliczać Ciechanowa, żeby nie została dziura na mapie gmin, ale przekonaliśmy się tym, że pewnie w mieście będzie czynna stacja, a kolejna - diabli wiedzą gdzie. Stacja oczywiście była, a na niej parówki i kawa z czymś, co przypominało mleko.
Za chwilę zrobiło się zupełnie ciemno, a my zasuwaliśmy prosto na Przasnysz. Zrobiło się ciemno - zachciało się spać. Długo walczyłem, jakoś nie udało się nam w porę wyposażyć w żadne specyfiki. Gdy pokonałem Morfeusza, akurat wjechaliśmy do miasta, gdzie na dzień dobry jakiś baran próbował zmieścić się między nas a wysepkę i musi gwałtownie hamować. Zaraz za skrętem przejeżdża wolniutko, długo nas obserwując - zapewne ichniejsza mafia.
W końcu Hipci zrobiło się zimno. Łapki zmarzły i zdecydowała się skorzystać z jednorazowych ogrzewaczy do łapek. Zaaplikowałem jej po jednej sztuce, po kilkunastu minutach usłyszałem z tyłu cichy rechot - oho! dłonie się ogrzały.
Mijamy Przasnysz, w Chorzelach, w Biedronce, robimy zakupy na kolację i sniadanie, plus to, czego oboje potrzebowaliśmy - coś Tigeroredbullowego. Stamtąd wreszcie zaczęło się jechać. Jazda była standardowym rzemiosłem. Widoków żadnych, samochodów - niewiele, zwykłe, nudne, rzemieślnicze trzaskanie kilometrów. Minuty płyną (zmiany zaordynowane co pięć minut), myśli z wolna snują się po głowie, lemondka przyjemnie wpływa na komfort jazdy, mżawka moczy wszystko, ale już dawno przestała przeszkadzać - lepiej być nie może.
W Wielbarku poszła w ruch mapa. Z czasem byliśmy bardzo do przodu. Płaskość terenu i momentami wiatr w kuper powodował, że średnią mieliśmy powyżej 21 km/h. Fajnie byłoby zrobić dwieście, z mapy jednak wynikało, że dobrze by było noclegu szukać przed Nidzicą, bo potem mogą być same pola. Droga była ładna, miejscami tak szeroka, że zmieściłyby się tam cztery pasy... Nagle okazało się, że po lewej pojawił się fajny, płaski lasek. Na liczniku - akurat - dopiero wytoczyło się 200 km. Sprawdziliśmy mapę i uznaliśmy, że tu się walniemy, żeby jeszcze posiedzieć chwileczkę w namiocie, a nie rozbić się i paść. Weszliśmy w las, rozbiliśmy namiot, kolacja, piwo na deser i do śpiwora. W końcu noc miała też misję - dosuszaliśmy wszystko, co mżawka wymoczyła. Czyli w zasadzie wszystko, co mieliśmy na sobie.
W sobotę zbudziliśmy się więc pełni energii (taaa, jasne) i wskoczyliśmy na rowery. Pierwsza godzina jazdy to tylko wydostanie się z Warszawy, w tym jedna przerwa na założenie ochraniaczy, bo było ciepło (jakieś trzy stopnie), ale buty przewiewało (a szczególnie moje są bardzo przewiewne). Dalej wszystko biegło znanymi trasami: przez Legionowo, Komornicę i Dębe aż do Nasielska. Tutaj miało się zacząć Nieznane, zaczęło się też inne - mokre. Przy wyjeździe z miasta musieliśmy już założyć przeciwdeszczowe ubrania, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. Wkrótce przestał padać, została z niego wredna mżawka, która utrudniała życie zacinając w oczy.
Kolejny przystanek wypadł przy Strzegocinie. Gdy patrzyliśmy na mapę, podszedł ktoś i zapytał, dokąd jedziemy. Gdy dowiedział sie, że do Gzów, powiedział tylko "Ho, ho, ale to kawał drogi". Pokiwałem głową w zadumie, przyjąłem dobre rady dotyczące dalszej trasy (my chcieliśmy odwiedzić gminę, a nie samą stolicę - Gzy są ze dwa kilometry od głównej) i pojechaliśmy po swojemu. Gzy okazały się być pierwszą gminą zaliczoną na tym wyjeździe.
Zaczęło się ściemniać. Światła poszły w ruch, a chwilę później mapa. Nie chcieliśmy zaliczać Ciechanowa, żeby nie została dziura na mapie gmin, ale przekonaliśmy się tym, że pewnie w mieście będzie czynna stacja, a kolejna - diabli wiedzą gdzie. Stacja oczywiście była, a na niej parówki i kawa z czymś, co przypominało mleko.
Za chwilę zrobiło się zupełnie ciemno, a my zasuwaliśmy prosto na Przasnysz. Zrobiło się ciemno - zachciało się spać. Długo walczyłem, jakoś nie udało się nam w porę wyposażyć w żadne specyfiki. Gdy pokonałem Morfeusza, akurat wjechaliśmy do miasta, gdzie na dzień dobry jakiś baran próbował zmieścić się między nas a wysepkę i musi gwałtownie hamować. Zaraz za skrętem przejeżdża wolniutko, długo nas obserwując - zapewne ichniejsza mafia.
W końcu Hipci zrobiło się zimno. Łapki zmarzły i zdecydowała się skorzystać z jednorazowych ogrzewaczy do łapek. Zaaplikowałem jej po jednej sztuce, po kilkunastu minutach usłyszałem z tyłu cichy rechot - oho! dłonie się ogrzały.
Mijamy Przasnysz, w Chorzelach, w Biedronce, robimy zakupy na kolację i sniadanie, plus to, czego oboje potrzebowaliśmy - coś Tigeroredbullowego. Stamtąd wreszcie zaczęło się jechać. Jazda była standardowym rzemiosłem. Widoków żadnych, samochodów - niewiele, zwykłe, nudne, rzemieślnicze trzaskanie kilometrów. Minuty płyną (zmiany zaordynowane co pięć minut), myśli z wolna snują się po głowie, lemondka przyjemnie wpływa na komfort jazdy, mżawka moczy wszystko, ale już dawno przestała przeszkadzać - lepiej być nie może.
W Wielbarku poszła w ruch mapa. Z czasem byliśmy bardzo do przodu. Płaskość terenu i momentami wiatr w kuper powodował, że średnią mieliśmy powyżej 21 km/h. Fajnie byłoby zrobić dwieście, z mapy jednak wynikało, że dobrze by było noclegu szukać przed Nidzicą, bo potem mogą być same pola. Droga była ładna, miejscami tak szeroka, że zmieściłyby się tam cztery pasy... Nagle okazało się, że po lewej pojawił się fajny, płaski lasek. Na liczniku - akurat - dopiero wytoczyło się 200 km. Sprawdziliśmy mapę i uznaliśmy, że tu się walniemy, żeby jeszcze posiedzieć chwileczkę w namiocie, a nie rozbić się i paść. Weszliśmy w las, rozbiliśmy namiot, kolacja, piwo na deser i do śpiwora. W końcu noc miała też misję - dosuszaliśmy wszystko, co mżawka wymoczyła. Czyli w zasadzie wszystko, co mieliśmy na sobie.
Most Północny© Hipek99
Przystanek przy Komornicy© Hipek99
Widok na Komornicę (ma człowiek dużo czasu, to strzela foty)© Hipek99
Parking rowerowy w wersji doraźnej© Hipek99
Mżawka powoli zaczyna zbierać żniwo© Hipek99
Trochę bardziej "artystycznie". Nie wiem, czy tak to miało wyjść© Hipek99
Jakiś tam zabytkowy drewniany kościółek, w okolicy gminy Gzy. Zwykle nie fotografuję takich rzeczy, zrobiłem wyjątek, bo stary i drewniany© Hipek99
Hipcia w wersji "wakacje na lemondce"© Hipek99
- DST 200.59km
- Czas 09:41
- VAVG 20.71km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 12 października 2013
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Rower dla Stalkera
Trasa, pokrótce: do domu po ciemku, do pracy (pracująca sobota) tez po ciemku.
Gdzieś około ósmej do roboty przybył po chorobie El Stalkero. Na dzień dobry przyszykowaliśmy mu powitanie - wyhodowaną rzeżuchę o którą wszyscy kolektywnie dbali przez półtora tygodnia. Wbrew pozorom ucieszył się. Zdjęcia poniżej.
Stalker kilka dni temu wypadł również z kapitalnym pomysłem. Otóż lekarz ostatnio zalecił mu trochę ruchu. Ponieważ bieganie, nordikłokyngi i fitnesy zostawia innym został mu... no tak, przecież wiecie: rower. Stalker, ten sam, który zarzekał się, że nigdy, przenigdy, a kysz szatanie i buahahahahaha, chyba cię pogięło, nagle będzie jeździl na rowerze!
Pierwsza próba była: usiłował wypożyczyć Veturilkę... akurat pechowo stacja była nieczynna. Potem (dziś) przymierzał się do mojego. Miałem trochę opory (po tym, jak będąc ode mnie 15 cm wyższy stwierdził, że mam za wysoko siodełko), ale w końcu pozwoliłem. Nie wywrócił się. Nawet zawrócił, zakręcił kilka razy i zahamował inaczej niż wpadając w słup. Odnaleźliśmy dla niego rower i w najbliższych dniach (o ile żona - czyli Pani Stalkerowa - wyrazi zgodę), rower zostanie zakupiony. Obaczym co z tego wyjdzie. Na pewno zawstydzi kilku z kolegów, którzy owszem, przyjadą, ale nie, bo mokro, nie bo zimno, nie bo nigdy nie zostawiałem (dziesięcioletniego!) roweru bez opieki.
Gdzieś około ósmej do roboty przybył po chorobie El Stalkero. Na dzień dobry przyszykowaliśmy mu powitanie - wyhodowaną rzeżuchę o którą wszyscy kolektywnie dbali przez półtora tygodnia. Wbrew pozorom ucieszył się. Zdjęcia poniżej.
Stalker kilka dni temu wypadł również z kapitalnym pomysłem. Otóż lekarz ostatnio zalecił mu trochę ruchu. Ponieważ bieganie, nordikłokyngi i fitnesy zostawia innym został mu... no tak, przecież wiecie: rower. Stalker, ten sam, który zarzekał się, że nigdy, przenigdy, a kysz szatanie i buahahahahaha, chyba cię pogięło, nagle będzie jeździl na rowerze!
Pierwsza próba była: usiłował wypożyczyć Veturilkę... akurat pechowo stacja była nieczynna. Potem (dziś) przymierzał się do mojego. Miałem trochę opory (po tym, jak będąc ode mnie 15 cm wyższy stwierdził, że mam za wysoko siodełko), ale w końcu pozwoliłem. Nie wywrócił się. Nawet zawrócił, zakręcił kilka razy i zahamował inaczej niż wpadając w słup. Odnaleźliśmy dla niego rower i w najbliższych dniach (o ile żona - czyli Pani Stalkerowa - wyrazi zgodę), rower zostanie zakupiony. Obaczym co z tego wyjdzie. Na pewno zawstydzi kilku z kolegów, którzy owszem, przyjadą, ale nie, bo mokro, nie bo zimno, nie bo nigdy nie zostawiałem (dziesięcioletniego!) roweru bez opieki.
Powitanie po chorobie, obraz całościowy© Hipek99
W trakcie wzrostu© Hipek99
Zbliżenie na kubki© Hipek99
- DST 27.62km
- Czas 01:01
- VAVG 27.17km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 30 września 2013
Kategoria transport, do czytania, ze zdjęciem
Operacja!
Rano, w pracy, czekał na mnie kolega z wiertarką. Zabraliśmy się za robotę i chwilę później moje buty zostały uwolnione od zapieczonych, starych, wyślizganych już bloków. Teraz chwilowo wracam na platformy aż dokupię brakujące części.
Poniżej widok z ulicy Żwirki i Wigury. W miejscu, w którym stoję jest jakieś pięć metrów czerwonej "drogorowerowej" kostki, przejazd rowerowy pięć metrów kostki i dalej... Dalej jak widać na zdjęciu: wyjeżdżona ścieżka rowerowa. Ciekawe kiedy toto przerobią na DDR, pojawią się znaki i w ogóle.
Poniżej widok z ulicy Żwirki i Wigury. W miejscu, w którym stoję jest jakieś pięć metrów czerwonej "drogorowerowej" kostki, przejazd rowerowy pięć metrów kostki i dalej... Dalej jak widać na zdjęciu: wyjeżdżona ścieżka rowerowa. Ciekawe kiedy toto przerobią na DDR, pojawią się znaki i w ogóle.
Droga rowerowa przy Żwirki i Wigury© Hipek99
- DST 12.48km
- Czas 00:29
- VAVG 25.82km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 30 września 2013
Kategoria ze zdjęciem, transport, do czytania
A lemondka służy do...
...no właśnie, do czego?
Zajechałem ja po pracy, proszę ja Was, do okolicznej kwiaciarni. Celem, oczywista, nabyciem kilku gałązek kwieciem okraszonych, coby Pani moja jedyna wiedziała, że do czegoś ten jej chłop jednak się tam przydaje (bo teraz z tym nadgarstkiem to nawet ze słoikami nie bardzo sobie radzę). Wychodzę z zakupioną zieleniną, podchodzę do roweru...
Wiecie już, po co lemondka?
Nie wiecie.
No to poniżej poradnik obrazkowy.
Jak widać, kwiaty zostały dostarczone. A i niespodzianka była.
I tak oto zamknąłem wrzesień, przekroczywszy nieco 7800 km. Pozostaje otwarta kwestia: czy do końca roku uda mi się znowu przekroczyć 10000? Szanse widzę raczej marne, ale to już zasługa chorowania i dupnych przejazdów w lutym i marcu. No i zakopania przed komputerem kilku sierpniowych i wrześniowych weekendów.
Zajechałem ja po pracy, proszę ja Was, do okolicznej kwiaciarni. Celem, oczywista, nabyciem kilku gałązek kwieciem okraszonych, coby Pani moja jedyna wiedziała, że do czegoś ten jej chłop jednak się tam przydaje (bo teraz z tym nadgarstkiem to nawet ze słoikami nie bardzo sobie radzę). Wychodzę z zakupioną zieleniną, podchodzę do roweru...
Wiecie już, po co lemondka?
Nie wiecie.
No to poniżej poradnik obrazkowy.
Gałęzie spakowane© Hipek99
...i rozpakowane, już na klatce. Ale w trasie też by się fajnie jechało z bukietem przed twarzą© Hipek99
Jak widać, kwiaty zostały dostarczone. A i niespodzianka była.
I tak oto zamknąłem wrzesień, przekroczywszy nieco 7800 km. Pozostaje otwarta kwestia: czy do końca roku uda mi się znowu przekroczyć 10000? Szanse widzę raczej marne, ale to już zasługa chorowania i dupnych przejazdów w lutym i marcu. No i zakopania przed komputerem kilku sierpniowych i wrześniowych weekendów.
- DST 13.00km
- Czas 00:34
- VAVG 22.94km/h
- Sprzęt Zenon