Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

ze zdjęciem

Dystans całkowity:17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:723:47
Średnia prędkość:23.80 km/h
Maksymalna prędkość:76.32 km/h
Suma podjazdów:37224 m
Maks. tętno maksymalne:191 (98 %)
Maks. tętno średnie:160 (82 %)
Suma kalorii:68616 kcal
Liczba aktywności:125
Średnio na aktywność:137.82 km i 5h 47m
Więcej statystyk
Niedziela, 7 października 2012 Kategoria do czytania, zaliczając gminy, > 200 km, ze zdjęciem

Odrobinę za Garwolin

Wstaliśmy o dziesiątej. Późno. Zgodnie jednak z umową, mieliśmy się Gdzieś wybrać PKP, potem wrócić do Warszawy. Spakowaliśmy wszystko, po czym usiedliśmy i stwierdziliśmy, że trochę dupa, bo jak pojedziemy koleją, to będziemy wracać po północy do domu, straciwszy ze dwie godziny na podróż. Na szczęście była opcja awaryjna, którą mieliśmy wprowadzić w życie w sobotę... Chwila posiadówki nad mapą, wszystko spakowane i mniej więcej w południe wyskakujemy z domu.

Na początek mamy okazję przywitać się z niedzielną Warszawą, cóż, że nie ma słońca, rowerów trochę jeździ, do tego przy Moczydle ktoś sobie wymyślił piknik rodzinny, czy inne coś - ludzi kupa, trzeba jechać chodnikiem (!) bo po DDRze nie ma szans. Minęliśmy to, przelecieliśmy w kierunku Wilanowskiej i zaraz już lecieliśmy boczną dróżką wzdłuż Przyczółkowej. W końcu jednak radość się kończy, asfalt znika, a my wyskakujemy za jezdnię, na wysokości panów, którzy pilnowali, czy aby komu nie za bardzo się spieszy w stronę Warszawy. Akurat, gdy czekaliśmy na wolne pole na jezdni, panowie zatrzymali nowiutkiego, błyszczącego kabrioleta, którym powoził wyżelowany paniczyk w okularach na pół twarzy. Czasami może być i żal zatrzymanego kierowcy, a tu, nie wiem, posiedzieliśmy, pośmialiśmy się, jakoś nam szkoda nie było... ;)

Wjazd do Konstancina przywitał nas dróżką rowerową, na szczęście chwilę później ambicja eko-rowero-wandali się skończyła i mogliśmy w spokoju wjechać na jezdnię. Od tego miejsca było już lepiej - równa, wygodna szosa prowadziła nas na Górę Kalwarię. Stamtąd, po chwili posiadowki nad mapą, ruszamy w kierunku ronda, przez kawałek na naszym kole wiezie się, jeśli dobrze zauważyłem, Wilk. Po skręcie zafundowaliśmy sobie zjazd w stronę Wisły, wąską drogą pełną TIRów, które uparcie chciały nas z tej górki wyprzedzać. Za moment jednak minęliśy most i odbiliśmy w prawo. Spokój.

Z tego miejsca zaczęła się w końcu przyjemna jazda. Klimat co prawda był wybitnie jesienny, nad głową wisiały ciężkie chmury, trochę wiało, ale droga była pusta, asfalt dobry, ciemna nitka ciągnęła się między niekończącymi się polami. Naprawdę, naprawdę przyjemnie.

W Osiecku szukamy drogi prowadzącej na Garwolin, zatrzymujemy chłopaka na rowerze, który akurat ma mapę okolic i zachęca nas do innej opcji dojazdu, tak, żeby do Garwolina zajechać asfaltem, a nie klucząc po leśnych szutrach. Polecona opcja okazuje się dobra: jeszcze bardziej pusta droga, prowadząca przez lasy zdaje się do nas uśmiechać. Na początku jednak robimy przerwę i pod hasłem "cieplej nie będzie", zakładamy podkoszulki, ja dodatkowo, mając cieńsze skarpetki, zakładam ochraniacze na buty.

Poprzez jesienne lasy zajeżdżamy do Garwolina, przelatujemy nad ekspresówką i postanawiamy zrobić postój na pierwszej napotkanej stacji: na kawę i na uzupełnienie bidonów. Siedemdziesiątka szóstka prowadząca na Łuków nie ma jednak żadnych stacji, skręt w Wilchcie rzuca nas na mniejsze drogi i niweczy tym samym szansę na spotkanie stacji. Ustalamy więc, że stajemy przy pierwszym otwartym sklepie. Sklep znajduje się w jednej z wiosek, trochę fartem, bo właścicielka chyba wpadła na chwilę, prosto z kościoła. Z pięciu dych nie ma jak wydać, dobrze, że ma z dziesięciu, wzbogacamy się o dwa Powerade'y.

Powoli zapada zmrok, ale jeszcze przed ciemnością udaje nam się przekroczyć sto kilometrów. A chwilę później wkracamy do Pilawy, która lepiej, żeby była gminą (wybraliśmy tę opcję tylko dlatego, że Hipcia z mapy uznała, że nabrzmiała czcionka musi znaczyć, że to większa miejscowość i jednocześnie siedziba gminy). Pilawa gminą była, za nią powitaliśmy ponownie Osieck, tym razem znikając prosto na północ, w kierunku Taboru. Znowu trafiliśmy na cichą drogę. Ciemno, dookoła lasy, a samochodów jak na lekarstwo.

Co dobre szybko się kończy, wyjeżdżamy prosto na drogę 50. Tu stajemy na stacji LPG i analizujemy sprawę: fajnie by było ustrzelić dwie stówy, bo dobrze się jedzie, jak zjedziemy już do domu, to braknie. Niezawodna Hipcia wyczaiła, że gdzieś po prawej majaczy miejscowość Kołbiel, szybkie sprawdzenie na zaliczgmine.pl i już wiemy, że jest to gmina - ruszamy więc jeszcze na wschód, nie musimy jednak jechać do samej miejscowości, za wiaduktem pojawia się tabliczka z gminą, więc spokojnie możemy odbić na Celestynów. Trochę szkoda, bo droga była ładna, z szerokim poboczem, myśleliśmy przez chwilę nad jazdą przez Mińsk Mazowiecki, ale raz, że na mapie gmin zostałyby dziury, a dwa, że nie wiedzieliśmy, jak wygląda droga z Mińska do Warszawy.

Celestynów zatem. Bocznymi drogami przekradamy się do Otwocka, gdzie robimy kolejny postój. Hipcia szpera po mapie, Glinianka co prawda nie jest gminą, ale znajdujemy Wiązowną, która gminą na pewno jest. Odbijamy zatem cichą drogą w stronę raczej głośnej siedemnastki, by zaraz potem odbić na Józefów.

Końcówka to dojechanie Wałem Miedzeszyńskim i przez Most Siekierkowski do domu. Dwie stówki przekroczone na styk, nawet nie trzeba było dokręcać...

Otwieramy nową kategorię pośrodku: "> 200 km".
Zaliczonych gmin: 12.
Jedną wycieczką zaliczony ("niechcący") cały powiat otwocki.
Przekroczyliśmy 5% zebranych gmin.




Pusta ścieżka przy Wilanowskiej © Hipek99


Kapitalna droga rowerowa w kierunku Konstancina-Jeziornej © Hipek99


Gdzieś w drodze © Hipek99


Strzał z siodła. Niby, że artystycznie. © Hipek99


Jakaś łąka. Chmury cały czas wisiały i straszyły. © Hipek99


Znak w tle pojawił się zupełnie przypadkiem! © Hipek99


Droga przez las. Jak widać. © Hipek99


Już prawie Garwolin © Hipek99


Zasuwamy tak, że nawet zdjęcia wychodzą niewyraźne. © Hipek99


No i już prawie koniec. Widok znajomy ten. © Hipek99
  • DST 202.13km
  • Czas 08:53
  • VAVG 22.75km/h
  • VMAX 44.48km/h
  • K: 9.0
  • Sprzęt Unibike Viper
Czwartek, 6 września 2012 Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem

Wspomnień czas...

Przejechał człowiek tam i z powrotem do pracy. Nuda. Standard. To chociaż powspominajmy, bo trzy miesiące temu było tak:

Ot tak, przed siebie... © Hipek99

Pewnie fiord, a co innego? © Hipek99

Nocleg nad wezbraną rzeczką © Hipek99


Za rok też tam wrócę.
  • DST 26.23km
  • Czas 01:06
  • VAVG 23.85km/h
  • VMAX 40.71km/h
  • Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 1 września 2012 Kategoria do czytania, zaliczając gminy, > 300km, ze zdjęciem

Hipki jadą na Rzeszów

Jako że mieszkamy w Warszawie, ale pochodzimy z Rzeszowa, przejechanie rowerem stąd tam było tylko kwestią czasu (niezależnie, które z miast uznamy za "stąd", a które za "tam"). Pomysł padł już dwa lata temu, w zeszłym roku się nie udało, w tym roku też jakoś nie było go w planach, ale... Ale zdarzyło się tak, że jadąc w zeszłym tygodniu do Rzeszowa (samochodem) do celu dojechaliśmy już na lawecie. Auto zostało oddane do naprawy i miało być do odbioru za tydzień. Do tego akurat w ten weekend teściowie mieli wyjeżdżać - mielibyśmy zatem dla siebie całe mieszkanie i święty spokój; do tego idealnie rozwiązywała się kwestia powrotu do Warszawy. Pogoda też zapowiadała się znośna, do ostatniej chwili prognozy zapowiadały na całą drogę opad konwekcyjny (specjalnie sprawdzałem, co to takiego) i wiatr, który miał wiać w plecy, tylko przed Rzeszowem miało być skośnie w twarz.

Przygotowania ruszyły pełną parą: gdy okazało się, że wszystko już mamy ustalone, w czwartek Hipcia postanowiła sprawdzić (dzięki uprzejmości Pana Warszawskiego Kierowcy), czy rowerem można bawić się w tramwaj. Okazuje się, że można, wystarczy wsadzić kółko w rowek w szynach, z tym, że zabawa trwa tylko chwilę, a potem przechodzi w saneczkarstwo. Efekt: kilka siniaków, odrobinę większe kolano i łydka, przedramię grubości mojego i cała mozaika obtarć. Sugerować odpuszczenie trasy mogłem tylko pro forma, bo wiedziałem, że jeśli nie poczuje się na tyle gorzej, że nie będzie mogła jechać na rowerze, to na pewno pojedzie i nie ma siły, która by ją zmusiła do rezygnacji. A merytorycznych argumentów mi brakło. Pozostało tylko cierpliwie spełniać obowiązki pielęgniarskie i pozawijać wszystko w opatrunki.

W czwartek (zupełnie jak nie my) położyliśmy się spać o 23:00. W piątek - planowaną godzinę startu (przesuniętą z drugiej na północ) po namyśle postanowiliśmy z powrotem przestawić na drugą w nocy. Położyliśmy się około 21:00, zignorowałem dwa pierwsze budziki, które usiłowały mnie zbudzić o północy i wpół do pierwszej; o pierwszej w końcu podniosłem się i zaczęliśmy zbieranie się. Wszystko było spakowane, zjedliśmy tylko jajecznicę i pozostało tylko wrzucenie bagażu na rowery i wypchanie ich na zewnątrz. Start: 2:23.

Na zewnątrz chłodno, więc startujemy na długo (Hipcia - spodnie, ja testowałem nogawki). Bluzy posłużyły tylko chwilę, do momentu ustabilizowania temperatury. Początek znaną nam już trasą (Górczewska>Prymasa>Bitwy>Banacha>Wołoska>Puławska). Na Puławskiej pojawiają się pierwsze krople, ale to tylko straszenie, bo po chwili się kończy. Dojeżdżamy do Piaseczna i wbijamy na Sandomierz, stąd zaczyna się Nieznane, nieodwiedzone do tej pory rowerem. Droga leci szybko, problemem jest tylko pilnowanie krawędzi drogi, gdy z naprzeciwka jadą samochody i oślepiają. W Górze Kalwarii robimy krótki postój i ruszamy dalej na Sandomierz. Mamy jechać na Warkę, a jak Warka to i piwo, i faktycznie, tuż przed rondem kierującym nas na drogę 731 wjeżdżamy w chmurę zapachu zleżałego piwa. Zaraz za rondem jest stacja benzynowa, uzupełniamy tam bidony, bo nie wiemy, jak szybko trafimy na kolejną stację. Mijamy skręty, z jednej strony na Ostrołękę, z drugiej - na Gąski. Mazury i Pomorze przenieśli do Mazowsza?

Chwilę po starcie musimy znów się zatrzymać, z nieba zaczyna kapać mokre. Czyli te opady postanowiły się w końcu spełnić, coś z prognozy zaczyna się zgadzać, bo wiatr póki co, jeśli wieje, to w twarz. Włączamy dodatkowe lampki z tyłu i ruszamy, na szczęście powoli zaczyna świtać, a po chwili już nie pada. Gdy wjeżdżamy do Warki jest już jasno, robimy przerwę na łyk kawy i ruszamy w kierunku Głowaczowa. Te dwadzieścia kilometrów chyba najbardziej dały się nam we znaki. Było tuż po szóstej, godzina, o której zawsze (a w trasę samochodem jeżdżę tylko nocą) chce mi się najbardziej spać. Zasypianie dotknęło nas oboje, ze dwa razy przystawaliśmy jeszcze na spory łyk kawy, na szczęście tuż za Głowaczowem, po skręcie na Pionki, poczuliśmy, że to już. Chwilę potem mijamy Ursynów i wjeżdżamy do Marianowa, brakuje tylko Kampinosu. Asfalt póki co ładny, ale to, co dobre, musi się skończyć: ostatnie kilometry w kierunku drogi nr 737 robimy po paskudnym, połatanym asfalcie. Trochę strzelających spod kół kamieni, mi też coś metalicznie strzeliło w rowerze, zerknąłem, uznałem, że to musi być kamień. Gdzieś po drodze pęka pierwsze sto kilometrów: średnia okolo 24,30 km/h to dobra wróżba.

Wyskakujemy w końcu na ładny asfalt, i wjeżdżamy do Pionków. Miasto okazuje się małą polską Holandią: wszyscy jeżdżą na rowerach. Trochę jest problemów z wyprzedzaniem (bo w końcu samochody też nie dają za wygraną), ale w końcu Pionki się kończą, my szybko jeszcze pozbywamy sie długich spodni i kierujemy się w stronę Zwolenia. Tam naszym oczom objawia się DK12, zakaz dla rowerów i coś w rodzaju DDRu. Zwoleń postanowił wziąć udział na najmniej przyjazne rowerzystom miasto: musimy pchać się chodnikiem, w jednym miejscu przez wąski pas między domem a ogrodzeniem turlamy się tuż za pieszą, bo gdyby nas nawet widziała, to nie miałaby nas jak puścić. Do tego korki, bo akurat kładziony był asfalt... z ulgą zobaczyliśmy DK79 i kierunek na Sandomierz.

Chwilę po rozpoczęciu jazdy czuję, że coś mi w duszy gra. Gra, bo coś na dole wybija ładny rytm. Przystanek i diagnoza: to, co mi strzeliło metalicznie z tyłu dwie godziny wcześniej, okazało się szprychą. Nie mogłem nic zrobić prócz poprawienia tylnego hamulca, by nie zawadzał i wróciliśmy na drogę. Sama DK79 to tylko jazda i widoki, widoki i jazda. Przystanki robimy tylko techniczne, droga szeroka i z ładnym asfaltem, wyjąwszy łącznie z pięć kilometrów frezowanej nawierzchni. Zaczynają się górki, ale idą sprawnie, kilka jest tylko mocniejszych podjazdów, reszta znika z tyłu. Hipcia zaczyna się buntować: do tej pory zmiany robiliśmy "co jakiś czas", teraz pojawia się narzekanie na to, że ja za często prowadzę. Ustalamy zatem podział prowadzenia: ja kwadrans, Hipcia 10 minut.

Im dalej w czas, tym bardziej lubimy jazdę na rowerze, głównie dlatego, że wszelkie przystanki wymuszają ponowne wsiadanie, ponowną konieczność rozruszania mięśni... ;) Pobijamy rekord dziennego dystansu (141 km), mijamy półmetek i od tej pory jest już bliżej niż dalej, w końcu pęka druga stówka, średnia 24,01 km/h. Nadal nieźle, do tego czasowo (licząc całkowity czas podróży) mieścimy w limicie pięciu godzin na sto kilometrów.

Za chwilę mamy już podjazd i robimy sobie fotkę pod tablicą "Sandomierz". Moment dalej wpadamy w długi zjazd ku Wiśle, coś mi się myli i na wszelki wypadek skręcamy w prawo przed Wisłą, na pierwszym parkingu patrzymy na mapę: nie, mamy minąć Wisłę i lecieć na Tarnobrzeg. Zawracamy, przejeżdżamy most i zaraz wjeżdżamy na 723, która ma nas wyprowadzić prosto na DK9. Z Sandomierza wpadamy od razu do Tarnobrzega. Zakaz dla rowerów i jakiś chodniczek zamiast DDR. Próbujemy, zakaz zaraz się kończy, wracamy na jezdnię, ale znowu wyrasta. Wracamy zatem na DDR, paskudny, bo poprzecinany wjazdami na pola i do posesji. Tak turlamy się kilka ładnych kilometrów pod silny wiatr, kończy się kostka Bauma, zaczynają płyty chodnikowe, rozglądamy się za zjazdem na jezdnię, tymczasem wyrasta przed nami Biedronka i Delikatesy Centrum. Zjeżdżamy pod sklep, zostawiam Hipcię z rowerami i idę po zakupy: Powerade, banany i batony. Banany jemy na miejscu, bawiąc się tym, że Hipcia ze swoimi opatrunkami stała się lokalną atrakcją. Po jedzeniu wsiadamy i z misją ignorowania wszelkich DDRów jedziemy przez Tarnobrzeg. Na jedną śmieszkę jednak się skusiliśmy i był to błąd. W końcu pojawia się drogowskaz na Rzeszów, a chwilę później kończą się tereny miejskie, wyskakujemy na dwupasmówkę i wzdłuż Jeziora Tarnobrzeskiego spokojnie zmierzamy do dziewiątki.

W końcu nadszedł ten moment: łuczkiem w dół i widzimy znajomy krajobraz. Znajomy drogowskaz (na Nową Dębę) również. Droga okazuje się sympatyczna, jest nawet kilka centymetrow pobocza... Żeby nie było za dobrze, pobocze upstrzone jest odblaskami: pierwszy w zespole ma łatwiej, ale jadąc jako drugi trzeba trochę się nagimnastykować. Zaczyna się najgorsza część jazdy, bo już widać koniec. A droga się dłuży. Jedziemy jednak cierpliwie, w Nowej Dębie wsiadamy na DDR (Hipcia strasznie narzeka, bo na krawężnikach boli ją obity bark), gdy decydujemy się go opuścić, akurat się kończy. Dalej asfalt, nadal fajne pobocze, odblasków nawet jakby mniej. Wylazło za to słońce, mocne i popołudniowe, robi się gorąco. Jest też trochę górek, jeżdżę tam samochodem często, ale tego nie pamiętałem, wydawało mi się płasko. Teraz jednak trzeba było pracować. Po drodze, chyba w Majdanie Królewskim chwila przerwy - Hipci ścierpła noga i trzeba było odpocząć.

Po kolejnych trzystu godzinach dojechaliśmy do Kolbuszowej. Tam zrobiliśmy przystanek pod sklepem, zakładając, że to ostatni. Kupione ostatnie picie i hop! już jedziemy. Jeszcze tylko Głogów i już widzimy Zaczernie, a po chwili wyłania się napis "Rzeszów". Przerwa pod znakiem, bo tę chwilę w końcu trzeba uwiecznić, chcemy wrócić na drogę, ale nie ma jak: samochody nagle zaczęły jeździć jeden po drugim. W końcu (po dwóch-trzech minutach) znajdujemy chwilę przerwy między nimi i na kilkaset metrów wskakujemy na asfalt, by zaraz odbić w stronę osiedla. Teraz już tylko dwa kilometry i już zajeżdżamy pod blok...

...a tam zgroza! Pod blokiem stoi auto teściów! Przecież mieli jechać! Na szczęście okazało się, że zabrali się autem znajomych. Mogliśmy w spokoju oddać się regeneracji. Uff!

Czas na małe podsumowanie: bohaterką dnia zostaje Hipcia, która w tym stanie dojechała bez żadnych kryzysów. Droga była bardzo przyjemna, poziom zmęczenia - chyba w normie; ustaliliśmy, że gdyby trzeba było, to pojechalibyśmy jeszcze dalej. Na takie dystanse trzeba jednak kupić szosówkę. Średnia - prawie 24 km/h, też miłe zaskoczenie, nie mieliśmy względem tego większych oczekiwań. Trzeba teraz odpocząć i rzucić się na kolejną trasę. W końcu - rekord czeka na pobicie.

Trochę fotek:

Droga na Piaseczno, 50 minut po starcie © Hipek99

Warka. Może ciężko uwierzyć, ale wtedy było już widno. © Hipek99

To chyba wylądowaliśmy w Kampinosie... © Hipek99

Dojeżdżamy do miasta bardzo nieprzyjaznego rowerzystom... © Hipek99

Takie tam z licznikiem © Hipek99

Głowna bohaterka dnia. Niezniszczalna Hipcia. Plastry i tak oznaczają tylko niektóre obite miejsca... © Hipek99

I nadal zasuwamy... © Hipek99

Jeszcze sto i fajrant. © Hipek99

Sandomierz. Już prawie na DK9 © Hipek99

Rzadko kiedy czujemy taką radość na widok tego znaku © Hipek99
Niedziela, 12 sierpnia 2012 Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Co ta Norwegia zrobiła z ludźmi?

Jak człowiek zaczynał, to zrobił sobie kategorie warunkowane przez granice 25 i 50km i cieszył się, że mu wpadło coś powyżej 25km. A jak już powyżej 50km, to że ho ho albo i lepiej. Potem raz wpadła stówka i zrobił kategorię "jeszcze dłuższe", bo kto by regularnie takie dystanse jeździł?

A potem pojechał do Norwegii.

Z trasy około 160km zrezygnowaliśmy tylko dlatego, że we wtorek ruszamy na długi weekend i muszę się jakoś wyspać przed trasą. Już kategorię "jeszcze dłuższe" przemianowałem na "> 100km" i zastanawiam się, kiedy powstanie "> 200km". Boję się, co będzie, jak kupimy szosówki.

Zaplanowaliśmy taką lekką trasę, niewiele powyżej 100km, trochę pod zaliczanie gmin. Spakowane dwie sakwy, nauczony wczorajszym doświadczeniem, pod ręką ukryłem gaz (na drodze trzy razy miałem go w ręce, ale dwa psy nas zupełnie olały, a jeden dość szybko zrezygnował, nie miałem potrzeby zniechęcania).

Na dzień dobry wita nas wiatr w twarz, początek już znaną trasą- przez most północny i przy torach w kierunku Legionowa, tu zmieniamy trasę i szutrowymi dróżkami przemykamy w kierunku ul. Jana Pawła, stamtąd odbijamy w drogę serwisową prowadzącą na Wieliszew - ta jest przyjemna, zero ruchu. Chwila przerwy przy skrzyżowaniu na Komornicę, rzut oka na mapę i relaks przy zachodzącym słońcu. Dalej przez elektrownię wodną w Dębem, ostry podjazd i za chwilę skręt na miejscowość o nazwie Nuna.

Ruszamy na zachód - słońce powoli zachodzi, świeci w oczy. Przegapiamy skręt na Lorcin (chociaż mieliśmy podejrzenia), ale decydujemy się jechać prosto, bo... Cisza, droga prowadzi między polami, jak okiem sięgnąć, tylko roślinność, nie licząc kilku wiosek, można jechać, jechać i jechać. Droga zdecydowanie godna polecenia, samochodów też jak na lekarstwo. W miejscowości Czajki asfalt się kończy, wskakujemy na główną i po chwili, za Wkrą skręcamy w lewo. Powoli zmierzcha, włączamy światła.

W Błędowie odbijamy na Janów, ubieramy się cieplej i jedziemy na Zakroczym. Tu już trochę większy ruch, ciemno, nic już ciekawego, sam Zakroczym za to spokojny, cały ruch zbija się na ekspresówkę i "czerwoną" na NDM. Mijamy Twierdzę Modlin (trzeba kiedyś odwiedzić) i wstrzymując nieznacznie ruch wahadłowy na moście na Wiśle przebijamy się na "naszą" stronę. Teraz tylko znana trasa na Łomianki. Po drodze Hipci psuje sie noga - coś nie tak z siodełkiem, udo zaczyna boleć, robimy przerwę, poprawiamy udo, poprawiamy siodełko i ruszamy dalej. Już w samych Łomiankach dziwnie zaczynam się czuć. Zakładam, że brakuje paliwa, pochłaniam dwa batony, zapijam colą i ruszamy. Kawałek dalej kraksa - dwa samochody rozbite, coś poważnego, bo i straż na miejscu, i poduszki wystrzelone.

Do domu dojeżdżamy przed północą. Zaliczone trzy nowe gminy, tym samym powiat nowodworski dołącza do grupy wyczyszczonych powiatów (obok legionowskiego, pruszkowskiego i warszawskiego zachodniego). Średnia z całej trasy > 20km/h, dodatkowy powód do zadowolenia.



Posiadówka nad mapą © Hipek99
\

Ciężki żywot: kobita planuje trasę, chłop w fotografa się bawi. © Hipek99


Stacja kolejowa Studzianki © Hipek99


Wiatraki © Hipek99
  • DST 119.40km
  • Czas 05:43
  • VAVG 20.89km/h
  • VMAX 46.19km/h
  • Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 11 sierpnia 2012 Kategoria > 100km, do czytania, ze zdjęciem, zaliczając gminy, kampinos

Połówka Kampinoskiego Rowerowego

Podgryzaliśmy ten szlak, podgryzaliśmy, aż w końcu postanowiliśmy przejechać się nim dłużej. Postanowiliśmy to raczej późno, bo około 14:30, ale kto czyta, ten wie, że to jest dla nas dobra godzina na wychodzenie na rower. Plan był prosty: wsiadamy na szlak, jedziemy tyle, ile się da, zeskakujemy na asfalt i wracamy do domu. Miałem niewielką nadzieję na to, że uda się nam dotrzeć w okolice Sochaczewa przed zmrokiem, bo stamtąd droga prowadziła raczej prosto, zresztą końcówkę, od Leszna, już znaliśmy. Wszystko zależało od tego, jak ułoży się droga i piach: ja miałem sakwy i opony 1,75, Hipcia swoje Marathony 1,6, więc idealne ogumienie na KPN.

Tuż przed naszym wyjściem za oknem zmaterializował się deszcz, może nie "ściana deszczu", ale strugi to i owszem. Przeczekaliśmy aż przejdzie i ruszyliśmy. Dwieście metrów od bloku już zakładaliśmy kurtki, przestało padać w Latchorzewie, w Babicach pod kościołem, pozbyliśmy się ich. Dalej droga prowadziła znanym traktem do Lipkowa, tam bez zatrzymania skręciliśmy w prawo na zielony. I stąd, jak głosi informacja na stronie KPN, tylko 145km. Zaraz po skręcie znowu spadło mokre, więc kurtki na grzbiet, kapelusze na głowy i ochraniacze na buty. Tą częścią szlaku jechaliśmy tydzień temu, więc zatrzymując się tylko na zakładanie lub zdejmowanie kurtek (deszcz nie potrafił się zdecydować), dojechaliśmy do asfaltu prowadzącego do Kiełpina i, w drugą stronę, w kierunku szlaku na Szczukówek. Przecięliśmy asfalt i zaczęło się trochę nieznane, bo w tą stronę tym szlakiem jeszcze nie jechaliśmy. W dzień chyba też nie.

Zaczęło się robić kałużasto. Kałuże na szczęście płytkie, a błota nie było, zatem jechało się spokojnie. W Palmirach wyjechaliśmy na asfalt i skręciliśmy w lewo, znaleźć miejsce, gdzie zgubiliśmy się (jadąc od drugiej strony) trzy tygodnie wcześniej. Po drodze robimy przystanek serwisowy - Hipci zablokował się amortyzator i lewa łapka przestała się dobrze bawić. Nawet strzeliłem kilka fotek telefonem mym. Ruszyliśmy, "zagubiony" szlak się znalazł, mysleliśmy, że zamalował go ambitny człowiek, który zielone strzałki sprejem przekolorował na fioletowe, ale nie, to my po prostu nie patrzyliśmy uważnie.

Wyskakujemy na asfalt i ignorując piękną, zarośniętą dróżkę rowerową, asfaltem mkniemy w kierunku Augustówka, odbijając w Jesionce trochę ze szlaku na zakupy - Cola i, przypadkowo upolowana, oranżada! Kto nie pamięta, jak smakowały takie Oranżady i Ptysie, ten, widzi mi się, niedługo po tym świecie chodzi. Wypiliśmy i ruszyliśmy dalej - zaraz za miejscowością szutrówka idzie w lewo i prowadzi nas aż do Cybulic, tam przeskakujemy asfalt i jest - Zachodni Kampinos! Jak już raz się go naruszyło, kolejne razy polecą jak lawina.

Szlak wkrótce chowa się w lesie, raz nie przegapiamy zakrętu tylko dlatego, że w odpowiednim momencie popatrzyłem w prawo. Minęliśmy wtedy groby żołnierzy i chwilę później chmura, która widniała na horyzoncie, zmaterializowała się nad nami. Lunęło - schowaliśmy się na kilka minut pod drzewem, by przepuścić pierwsze uderzenie, zaraz potem ruszyliśmy dalej. Minęliśmy Leoncin, w Wilkowie tak, jak ostatnio, odbiliśmy w lewo i chwilę później mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy w najdalej odsuniętym od Warszawy miejscu, do którego dotarliśmy rowerami. Minęliśmy te granicę (którą, symbolicznie, oznaczał szlaban - tym razem otwarty) i ruszyliśmy. Z kopyta... w piasek. Pewnie, gdybyśmy mieli grubsze opony, to by nas to nie bolało... albo prawie nie bolało. Teraz jednak musieliśmy się trochę z piachem omordować. W Piaskach Duchownych sytuacja wcale się nie polepszyła, wręcz przeciwnie - kawałek później wybiliśmy się na wielką piaskownicę rozdeptaną przez konie. Tu juz kilkaset metrów trzeba było pchać. Zmaterializował się obok strumyk (Kanał Kromnowski), po chwili konsternacji ruszyliśmy w dalszą drogę - zaraz objawił się most i przez chwilę można bylo jechać. Potem kolejny most i znów konsternacja: jest wał, po lewej stronie wału prowadzi droga, po prawej pola, ale tam właśnie jest oznaczenie szlaku. Wybraliśmy drogę dojechaliśmy do kolejnego mostu, przejechaliśmy się tam i z powrotem polami, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że droga musi prowadzić wałem. Po drodze, patrząc na GPS, zorientowałem się, że Sports Tracker wyjadł mi prawie całą baterię, wyłączyłem go więc w cholerę. I prowadziła. Raczej wysoka trawa, ale mimo zapadającego zmroku udawało się ustalić, którędy prowadzi wyjeżdżony pas. Po drodze spotkaliśmy borsuka, który tuptał sobie radośnie prosto w nas, a później, gdy nas zauważył, oddtuptał w drugą stronę, tylko trochę szybciej. Spotkaliśmy też kilka krzaczków malin, które nie wymagały zatrzymania i krzaki róż, które wymagały zatrzymania i ostrożnego przejścia na drugą stronę.

Minęliśmy główną i po chwili przez most zjechaliśmy do lasu. Tu już przydały się lampki i czołówki. Nawigowaliśmy za szlakiem aż do okolic Tułowic, gdzie tylko sobie znanym sposobem poprowadziłem nas w stronę Śladowa. A że akurat była główna i asfalt to... dobrze, że zorientowaliśmy się w porę. W Tułowicach przegapiliśmy skręt na szlak i ustaliliśmy, że to już jest ten moment. Szlak miał dalej prowadzić łąkami, znów jakimś wałem, więc woleliśmy nie ryzykować kręceniem się w kółko i powrotem do domu około trzeciej-czwartej (bo na niedzielę też chcieliśmy coś dłuższego zrobić). Koniec trasy - na liczniku okolo 85km, zatem, biorąc pod uwagę drogę do Lipkowa (11km), przejechaliśmy połowę Kampinoskiego Szlaku Rowerowego.

Teraz trzeba wrócić do domu: ładną, asfaltową i nieoświetloną drogą z Brochowa dojechaliśmy do Woli Pasikońskiej, potem, niestety, zaczęły się zabudowania. Stamtąd dojechaliśmy do Podkampinosu i dalej już wioskami. Ze dwa razy pogoniły nas psy - raz cała banda, drugi raz jeden, ale za to duży. Akurat dzisiaj Hipcia proponowała, żeby wziąć psikawkę, ale nie, człowiek-idiota uznał, że skoro tyle razy sie nie przydała, to na pewno się nie przyda i teraz. A szkoda. Zwłaszcza, że ciężko było rozbujać rower - psy na szczęście tylko goniły.

Gdzieś tam pękła stówka po drodze, dziwne uczucie, bo zawsze to sto kilometrów coś znaczyło - bylo celem wycieczki albo sygnałem, że można szukać miejsca na nocleg - a tu, po prostu, poszła, minęła, jedziemy dalej. Nagle Hipcia hamuje. Myślę - kolejny kundel, ale nie - na drutach elektrycznych siedziała sobie sowa.

W końcu dojechaliśmy. Na liczniku - 141km - pobity rekord najdłuższego dystansu.

Po drodze postawiliśmy koło na terenie dwóch nieodwiedzonych gmin: Brochów i Sochaczew (obszar wiejski). Cała trasa zrobiona bez odpoczynków, z wyjątkiem przerw serwisowych.

Szlak w okolich Palmir © Hipek99


Jest odrobinę syfiasto © Hipek99


Przerwa serwisowa © Hipek99


Komu w de temu ce. © Hipek99


Smaki młodości © Hipek99


A kto jeszcze pamięta takie tablice początku miejscowości? © Hipek99


Zachodni Kampinos, tuż przed kolejnym deszczem © Hipek99
  • DST 141.21km
  • Czas 08:30
  • VAVG 16.61km/h
  • VMAX 38.49km/h
  • Sprzęt Unibike Viper

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl