Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciem
Dystans całkowity: | 17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 723:47 |
Średnia prędkość: | 23.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 76.32 km/h |
Suma podjazdów: | 37224 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (82 %) |
Suma kalorii: | 68616 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 137.82 km i 5h 47m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 8 lipca 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Naprzeciw strudzonemu wędrowcowi
Rano nawet rozważałem rower, ale gdy tylko zobaczyłem na horyzoncie solidną zlewę, to od razu zachciało mi się trochę mniej. Gdy przeszła nad blokiem i zobaczyłem, że po dwudziestu minutach nadal pada, a płaską, jakby się wydawało, jezdnią, płynie rzeka, stwierdziłem, że taka niedziela, jak dzisiaj, to w sumie i dobry dzień na regenerację.
Później pogoda poprawiła się, kałuże wyschły, ale mój wolny czas się skończył. Spakowałem bagaże i czekałem na Michała, który był w trakcie drogi do Rzeszowa, robiąc sobie od wczoraj pięćsetkę po górach ze startem w Krakowie.
Jakiś czas później okazało się, że jednak z czasem jest trochę lepiej i mogłem wyskoczyć na chwilę - tylko po to, by zebrać go z trasy i odprowadzić do mnie.
Dojechałem niedaleko, bo tylko do Tyczyna, i tuż za miastem, na górce, spotkaliśmy się.
Powrót pod wiatr, trochę upierdliwy, głównie po drogach rowerowych (szczególnie przyjemną okazała się być ta prowadząca w stronę Tyczyna (na zdjęciu).
Później pogoda poprawiła się, kałuże wyschły, ale mój wolny czas się skończył. Spakowałem bagaże i czekałem na Michała, który był w trakcie drogi do Rzeszowa, robiąc sobie od wczoraj pięćsetkę po górach ze startem w Krakowie.
Jakiś czas później okazało się, że jednak z czasem jest trochę lepiej i mogłem wyskoczyć na chwilę - tylko po to, by zebrać go z trasy i odprowadzić do mnie.
Dojechałem niedaleko, bo tylko do Tyczyna, i tuż za miastem, na górce, spotkaliśmy się.
Powrót pod wiatr, trochę upierdliwy, głównie po drogach rowerowych (szczególnie przyjemną okazała się być ta prowadząca w stronę Tyczyna (na zdjęciu).
- DST 22.24km
- Czas 00:52
- VAVG 25.66km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 7 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Odrobina przewyższeń
Zacząłem tak, jak w ostatnich dniach, ale dość szybko odbiłem w ulicę... Karkonoską. To była swego czasu alternatywna, trudniejsza droga na drugi koniec Racławówki - faktycznie: całkiem przyjemny podjazd i solidny zjazd pod 60 km/h.
Płaskawym, lekko wznoszącym fragmentem dotarłem do Woli Zgłobieńskiej...
A chwilę później rozpocząłem wspinaczkę na najmocniejszy podjazd dzisiejszej wycieczki, klasyfikowany (na Stravie) jako podjazd trzeciej kategorii. Nie ma ich zbyt wielu w okolicy, więc tę wycieczkę ułożyłem specjalnie pod tę jedną górkę.
Cztery i pół kilometra, średnio cztery procent, chociaż nie brakło fragmentów powyżej dziesięciu. Wyskrobałem się na górę i puściłem w dół.
Zwinąłem się w pozycję "top tube safe" i po chwili już istniał tylko pęd powietrza...
(Źródło)
Po fakcie, oczywiście, dowiedziałem się, że brakło mi jedynie 2 km/h, by przekroczyć 80 km/h. 78,2 km/h to mój nowy rekord na terenie Polski, szybciej - 85 km/h - jechałem tylko w Alpach.
Zjazd nieco się wypłaszczył i umożliwił dokręcanie (ach, dokręcanie przy 60 km/h...), a później przez długi czas jechałem stabilnie powyżej pięćdziesiątki...
To, co dobre, szybko się kończy, musiałem przewalcować się przez jakiś sztywny pagórek, na zjeździe z którego - bardziej stromym nawet - nie było się jak porządnie rozpędzić ze względu na nierówności.
Pozostał jeszcze jeden - znany z MP 2016 - podjazd, a potem... szuter. Chwila przerwy na szukanie właściwej drogi i uznaję, że nie ma co, wracam tak, jak prowadzi asfalt (kosztowało mnie to dziesięć dodatkowych kilometrów).
Końcówka to powrót do Rzeszowa z nawet pomagającym wiatrem i kilka podjazdów od strony Przybyszówki, bo uznałem, że muszę skrócić trasę i zjechać możliwie szybko.
Płaskawym, lekko wznoszącym fragmentem dotarłem do Woli Zgłobieńskiej...
A chwilę później rozpocząłem wspinaczkę na najmocniejszy podjazd dzisiejszej wycieczki, klasyfikowany (na Stravie) jako podjazd trzeciej kategorii. Nie ma ich zbyt wielu w okolicy, więc tę wycieczkę ułożyłem specjalnie pod tę jedną górkę.
Cztery i pół kilometra, średnio cztery procent, chociaż nie brakło fragmentów powyżej dziesięciu. Wyskrobałem się na górę i puściłem w dół.
Zwinąłem się w pozycję "top tube safe" i po chwili już istniał tylko pęd powietrza...
(Źródło)
Po fakcie, oczywiście, dowiedziałem się, że brakło mi jedynie 2 km/h, by przekroczyć 80 km/h. 78,2 km/h to mój nowy rekord na terenie Polski, szybciej - 85 km/h - jechałem tylko w Alpach.
Zjazd nieco się wypłaszczył i umożliwił dokręcanie (ach, dokręcanie przy 60 km/h...), a później przez długi czas jechałem stabilnie powyżej pięćdziesiątki...
To, co dobre, szybko się kończy, musiałem przewalcować się przez jakiś sztywny pagórek, na zjeździe z którego - bardziej stromym nawet - nie było się jak porządnie rozpędzić ze względu na nierówności.
Pozostał jeszcze jeden - znany z MP 2016 - podjazd, a potem... szuter. Chwila przerwy na szukanie właściwej drogi i uznaję, że nie ma co, wracam tak, jak prowadzi asfalt (kosztowało mnie to dziesięć dodatkowych kilometrów).
Końcówka to powrót do Rzeszowa z nawet pomagającym wiatrem i kilka podjazdów od strony Przybyszówki, bo uznałem, że muszę skrócić trasę i zjechać możliwie szybko.
- DST 80.47km
- Czas 02:42
- VAVG 29.80km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 6 lipca 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Luźne pagórki
Na dziś w planie była jazda luźną nogą, bez niepotrzebnego spinania łydki. Zacząłem od zaatakowania kładki, którą jakimś cudem znalazłem na mapie. Oczywiście, tradycji musiało stać się zadość: Hipci nie ma, ale i tak musi być fragment po szutrze...
W okolicy płynął Wisłok, ale jakiś taki dziwnie mały i wąski...
Kiedyś robiliśmy nawet spływ pontonami: z Babicy aż do Rzeszowa...
Tym razem jednak celem było minięcie Lubenii, wspinaczka na srogi pagórek i równie ambitny zjazd w stronę Tyczyna.
Końcówka to przetoczenie się w stronę Boguchwały...
...i powrót do domu przez Lisią Górę, mijając miejsce, gdzie Hipcia, lat temu prawie dwadzieścia, skręciła kolano. Wtedy, w myśl zasady "ból jest iluzją", zamiast przyjechać do mnie, by moja mama ją odwiozła - a było po drodze - dojechała jeszcze 10 km do siebie do domu.
W okolicy płynął Wisłok, ale jakiś taki dziwnie mały i wąski...
Kiedyś robiliśmy nawet spływ pontonami: z Babicy aż do Rzeszowa...
Tym razem jednak celem było minięcie Lubenii, wspinaczka na srogi pagórek i równie ambitny zjazd w stronę Tyczyna.
Końcówka to przetoczenie się w stronę Boguchwały...
...i powrót do domu przez Lisią Górę, mijając miejsce, gdzie Hipcia, lat temu prawie dwadzieścia, skręciła kolano. Wtedy, w myśl zasady "ból jest iluzją", zamiast przyjechać do mnie, by moja mama ją odwiozła - a było po drodze - dojechała jeszcze 10 km do siebie do domu.
- DST 43.70km
- Czas 01:54
- VAVG 23.00km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 5 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Podrzeszowskie pagórki
Jako że spędzam kilka dni poza Warszawą, postanowiłem wybrać się na poranne rozgrzanie mięśni na trasy, którymi jeździłem jako dzieciak i nastolatek. O tak, żeby sprawdzić, czy dystans nie jest krótszy niż kiedyś i czy górki są tak samo strome.
Z Rzeszowa wyjechałem nad... jakąś dziwną ekspresówką, której, przysiągłbym, jeszcze dwadzieścia lat temu nie było.
Potem do Niechobrza wszystkie górki i solidne podjazdy stały się jakoś... zmarszczkami. Trasa, która zwykle była ponad godzinną wyprawą, teraz zajęła niecałe pół godziny. Skrócił się ten dystans, czy co?
Przeleciałem Niechobrze Dolny i Górny i w końcu napotkałem coś ambitnego: srogi podjazd w kierunku Czudca. Pod sam jego koniec pojawił się znak kierujący turystów na punkt widokowy, no to podjechałem i tam.
Do Czudca zjechałem w okolicy 50 km/h, aż szkoda, że zjazd był kręty i trzeba było hamować, bo spokojnie można było przekroczyć z siedem dyszek.
Prosta w kierunku Boguchwały była z wiatrem (pomijając jakieś paskudne, przeszkadzające wahadełko). Po drodze, lecąc przez te wszystkie pagórki, człowiek wreszcie czuł się jak kolarz, a nie specjalista od płaskich tras po mazowszu...
Ponownie przeciąłem Niechobrz i postanowiłem sprawdzić, czy sztajfa przy kościele w Zaborowie nadal trzyma. O dziwo - trzyma. Solidne dwanaście, może trzynaście procent.
Powrót do miasta porządnym zjazdem.
Wyjazd przyjemny, no pomijając ten smutny szczegół, że Hipcia nie mogła ze mną przyjechać i siedzi w pracy...
Z Rzeszowa wyjechałem nad... jakąś dziwną ekspresówką, której, przysiągłbym, jeszcze dwadzieścia lat temu nie było.
Potem do Niechobrza wszystkie górki i solidne podjazdy stały się jakoś... zmarszczkami. Trasa, która zwykle była ponad godzinną wyprawą, teraz zajęła niecałe pół godziny. Skrócił się ten dystans, czy co?
Przeleciałem Niechobrze Dolny i Górny i w końcu napotkałem coś ambitnego: srogi podjazd w kierunku Czudca. Pod sam jego koniec pojawił się znak kierujący turystów na punkt widokowy, no to podjechałem i tam.
Do Czudca zjechałem w okolicy 50 km/h, aż szkoda, że zjazd był kręty i trzeba było hamować, bo spokojnie można było przekroczyć z siedem dyszek.
Prosta w kierunku Boguchwały była z wiatrem (pomijając jakieś paskudne, przeszkadzające wahadełko). Po drodze, lecąc przez te wszystkie pagórki, człowiek wreszcie czuł się jak kolarz, a nie specjalista od płaskich tras po mazowszu...
Ponownie przeciąłem Niechobrz i postanowiłem sprawdzić, czy sztajfa przy kościele w Zaborowie nadal trzyma. O dziwo - trzyma. Solidne dwanaście, może trzynaście procent.
Powrót do miasta porządnym zjazdem.
Wyjazd przyjemny, no pomijając ten smutny szczegół, że Hipcia nie mogła ze mną przyjechać i siedzi w pracy...
- DST 52.96km
- Czas 01:46
- VAVG 29.98km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 30 czerwca 2018
Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, solo, ze zdjęciem
Pierścień tysiąca chmur
Jeszcze nie do końca zdążyłem odpocząć po Pięknym Zachodzie, a już trzeba było na nowo pakować rzeczy do samochodu i szykować się na kolejny wyścig. Tym razem - już po raz czwarty - mieliśmy pojawić się w bazie w Świękitkach, by stanąć na starcie "Pierścienia".
Na miejsce dojechaliśmy późnym popołudniem, rozbiliśmy namiot tak, jak zwykle, w dalekim kącie i... w zasadzie tyle musieliśmy robić. Start solistów przewidziany był jako przedostatni (po dwusetce jadących w kategorii Open), a tuż przez kilkoma osobami jadącymi w kategorii "Team". Do tego lista startowa została przygotowana na podstawie aktualnej klasyfikacji PP Ultra, w kolejności od osób ostatnich na liście. Nasza godzina startu to kilkanaście minut po... dziesiątej. Dlatego też wszystko, co związane z bezpośrednim przygotowaniem startowym, zostawiliśmy na dzień startu, skupiliśmy się na wypoczynku i wystawianiu się na przejmujący, chłodny wiatr.
Towarzystwa dotrzymywał nam Wojtek, który dość szybko przeniósł się ze swoimi bagażami w bezpośrednią bliskość naszego namiotu. W bazie działo się niewiele, każdy jedynie, przy tym wietrze, ubierał się jak mógł i wciskał głowę w ramiona, więc wiele czasu tam nie spędziliśmy. Pogadaliśmy jeszcze trochę przy namiocie, a gdy zaczęło robić się szarawo, Wojtek wbił się w swój śpiwór i NRC-tkę, my w namiot i tak zakończyliśmy dzień.
Budzik nie musiał wcale dzwonić. Pierwsi zbierający się zawodnicy już snuli się po terenie rozmawiając i powoli narastający harmider spowodował, że w końcu wstaliśmy dwadzieścia minut przed zakładaną pobudką. Do tego w nocy Wojtek za to - to zapewne taktyka rozpraszania przeciwników - szeleścił tą swoją folią przy każdym ruchu. Ale mimo wszystko czułem się wyspany. A Hipcia, tradycyjnie, nie.
Przypiąłem torby do rowerów: sam zarzuciłem sobie małą podsiodłówkę z narzędziami i lokalizatorem, na górę ramy torbę na telefon i drugą, mniejszą, na żele i dokumenty, a pod ramę szeroką przestrzeń na kurtki, rękawki i nogawki. Dwie ostatnie pozycje z tej listy opuściły torbę, gdy tylko zobaczyłem, jaka temperatura się szykuje, bo postanowiłem w nich jechać jednak już od startu. Hipcia za to wzięła dwie torby na ramę i większą podsiodłówkę z Bikepacka.
W końcu zbliżyła się godzina dziesiąta i mogliśmy spokojnie doturlać się na start. Startowały już pierwsze grupy solistów, na razie paczkami, ale ostatnia dwunastka (czyli grupa prowadząca w klasyfikacji PP Ultra) miała być wypuszczana co minutę. Poczułem się nie na miejscu, bo sam puchar mnie niewiele interesuje. Wysokie miejsce na liście zawdzięczam przejechaniu PZ w wersji 1900 km, który dawał maksymalną ilość punktów, więc na siódmym miejscu rankingu pojawiłem się niejako przypadkiem. Poczułem się jeszcze bardziej nie na miejscu, gdy podszedł do mnie Robert i zaczął opowiadać o tym, jak to nasza dwunastka może namieszać w klasyfikacji i że do końca nie będzie nic wiadomo. "Namieszać", ja, akurat.
Odcinek 1: Start - Jeziorany
O moim "mieszaniu" w klasyfikacji najlepiej mogło powiedzieć kilka pierwszych minut po starcie, kiedy to błyskawicznie objechała mnie pozostała szóstka solistów. Hipcia mruknęła tylko, tradycyjnie, "co tak wolno?", Wojtek za to szturchnął krzycząc "berek". I tak oto ostałem na końcu stawki.
Czy na ten wyścig miałem jakiś plan? Owszem. Zamierzałem zmierzyć się z zeszłorocznym Pierścieniem, który poszedł mi bardzo dobrze i przy okazji sprawdzić, czy dam radę pojechać mocniej niż wtedy. A do tego, skoro mam już jechać na poważnie, postanowiłem również wrócić do dawno nie widzianej atrakcji i pooszczędzać czas na postojach.
Już na samym początku czuć było, kto dziś będzie rozdawał karty. Wiatr wcale się z nami nie bawił. Mocne powiewy pojawiały się znienacka zza pagórków, znikały w lasach, albo, przeciwnie, zdradliwie dmuchały zza drzew. I chociaż nie było groźby zostania zepchniętym z drogi przez takie dmuchnięcie, to jechało się ciężko i wolno.
Chwilę później dostałem wiadomość od mamy: "Źle się czujesz, że jedziesz ostatni?". No tak, motywacja na poziomie eksperckim. Gdybym jeszcze do tego wszystkiego nie wiedział, że startowaliśmy w odwróconej kolejności... W sumie, to ta odwrócona kolejność budziła moją ciekawość: wszyscy mamy tak samo ciężkie warunki, przez co jadę dość wolno, ale wcale nie jakoś słabo (a wręcz przeciwnie - jechałem raczej mocno), a ciągle nie spotykam nikogo.
Po chwili przegoniła mnie dwójka jadąca w kategorii Team. Profesjonalnie, bez zbędnych gestów (nie, żebym oczekiwał, że pozdrowią jakiegoś spotkanego trzepaka, takiego jak ja), z tyłu techniczne auto z kogutem, prędkość obiecująca... Śmignęli i jeszcze przez chwilę widziałem ich na kilku pagórkach. A potem zostałem sam.
Na PK w Jezioranach zjechałem tylko na momencik. Zabrałem banana, uzupełniłem picie i - mijając się z trójką innych zawodników z kategorii Team - ruszyłem na dalszą część wycieczki.
Odcinek 2: Jeziorany - Mrągowo.
Gdy po raz kolejny roztrząsałem zawiłości zależności między ilością watów, które mogę wykręcić, a tym, co kręcą inni i zastanawiałem się, czy to po prostu ja nie potrafię jeździć pod wiatr, nagle... na horyzoncie zobaczyłem rowerzystę. No proszę, pierwszy. Z wyprzedzeniem go miałem pewne trudności, bo miałem wrażenie, że od kiedy mnie spostrzegł, zaczął mi uciekać, ale jednak został z tyłu. A potem minąłem jeszcze koleżankę. I jakiegoś zabłąkanego openowca.
Wiatr nieustannie wiał, wyłączyłem muzykę, bo wraz z nieustającym szumem wichru zaczynała mnie skutecznie usypiać. Odcinek do Mrągowa, nieco bardziej płaski, pokonuję już sporo szybciej.
Na punkcie mijam się z kolejnymi zawodnikami. Wygląda to tak, jakby ktoś nagle rozsypał zawartość worka z kolarzami: nie było, a tu nagle są wszędzie.
Odcinek 3: Mrągowo - Wydminy
Tuż za miastem... wyprzedzam kolejną grupkę kolarzy. Tym razem jadą dość ciekawie, tj. jedyny solista w grupie (Marecky) jedzie na końcu, trzymając obowiązkowy odstęp, ale pozostała trójka (openowców!) jedzie... tak samo! Na trasie zobaczę jeszcze sporo takich sytuacji, gdzie ludzie mogący jechać sobie na kole, jadą w praktyce solo, często nawet w zasięgu wzroku.
Trzy niewielkie pagórki na drodze do Rynu mijają bezboleśnie, dalej jest znany i sklęty chyba przez wszystkich kilkunastokilometrowy sektor MTB. I tu: niespodzianka! Trochę nierówności zostało, ale część drogi została wyremontowana i takich paskudnych, naprawdę paskudnych dziur, jest może jedna trzecia całości. W tych warunkach wietrznych to bardzo dobra wiadomość, bo tutaj mamy - po raz pierwszy dzisiaj - wiatr w plecy.
W tym momencie dokonuję pierwszej próby skorzystania z telefonu i - w związku z tym, że Hipcia jest niedostępna (jak się potem okazało, telefon odblokował się w kieszeni i uruchomił sam sobie tryb samolotowy) - dzwonię do Krzyśka. Rozmowa polega głównie na mówieniu, z słuchaniem jest gorzej, bo wiatr powoduje, że średnio się słyszymy. Umawiamy się na rozmowę w innych, bardziej sprzyjających warunkach.
Mijam przystanek, na którym usiłowałem dwa lata temu spać i ruszam dalej, w stronę Wydmin. Ostatni odcinek z wiatrem w plecy i... oj, ile tu rowerów!
Punkt jest dosłownie zasłany rowerami, na zewnątrz stoi spokojnie dwadzieścia osób i drugie tyle w środku. Nikt się nie spieszy, panuje raczej radosna atmosfera sobotniej przejażki niż jednego z natrudniejszych polskich maratonów. Uzupełniam tylko bidony, wrzucam w kieszeń banany i batona i ruszam dalej.
Odcinek 4: Wydminy - Dowspuda
Jadę. Wyprzedzam. Robię zdjęcia. Dalej jadę. Wiatr... pomaga. Albo przynajmniej nie przeszkadza. Nie wiadomo, kiedy mija te sześćdziesiąt kilometrów, a ja wykręcam najlepszą średnią odcinka - 29 (tak, wiem, niektórzy mieli takie z całości).
Zjeżdżam na punkt. A tam... Zaraz, proszę państwa, tu jest tylko jedna osoba z Sanatorium i jestem to ja. Dlaczego Wy wszyscy tak bardzo nic nie robicie?!
W sali karczmy panuje ruch i hałas jak w górskim schronisku późnym popołudniem, gdy każdy już zszedł ze szlaku i właśnie sączy kolejne piwo. Jest pełno. Obecny na punkcie Robert wskazuje mi, gdzie są izotoniki, dzięki temu tankuję bidony do pełna i ruszam.
Odcinek 5: Dowspuda - Sejny.
Wiatr wieje w bok, ale jakoś tak, że i trochę pomaga, i do tego nie będzie szumiał w mikrofonie. A skoro tak, to próbuję dzwonić - najpierw Hipcia, która jest poza zasięgiem, a potem wracam do rozmowy z Krzyśkiem. Potwierdzam u niego informację, którą zdobyłem rzucając okiem na monitoring: Wojtek stracił kontakt z czołówką i jedzie kilka kilometrów przed Hipcią. Ja z kolei traciłem: do Wojtka równe 20 km, do Hipci: 14.
Przy miłej rozmowie czas szybko płynie, więc nawet nie wiem, kiedy przelatuję przez Augustów i ląduję na przyjemnej, asfaltowej DDR prowadzącej wzdłuż krajówki w kierunku Sejn. Gdy w końcu przestajemy rozmawiać, akurat tuż za mną pojawia się kolarz, wyprzedza mnie i trzyma tempo zgodne z moim, więc dopasowuję się do niego, jadac dobre 200-300 m z tyłu. Powoli, jadąc w takim "zespole" doganiamy widoczne na horyzoncie dwa światełka.
Ten odcinek trasy ma różne opinie: Hipcia go nie cierpli, bo jest przeraźliwie nudny, a mi właśnie się podoba, jest lekko wznoszący, na dobrym asfalcie, pozwala przejechać ten fragment równym i mocnym tempem.
W międzyczasie zaczyna się robić szaro i włączam lampkę. I robi mi się trochę smutno, gdy widzę, że nie świeci tak, jak powinna świecić. Owszem, baterie była nie pierwszej nowości, ale powinna wystarczyć i to z zapasem, tymczasem powoli przestaje mi się podobać to, co widzę. Na razie jednak i tak muszę poczekać, aż zobaczę, jak spisuje się w ciemności; w razie czego powinienem mieć komplet baterii w przepaku.
Tuż za skrętem na Sejny, ledwo kilka kilometrów przed miejscowością, staję na poboczu na przerwę techniczną i nagle słyszę... trzeszczenie. Taki nieprzyjemny, znany każdemu odgłos, który wydaje guma trąca o metal. Natychmiast sprawdzam powód i dochodzę do wniosku, że co najmniej od Augustowa jadę z trącym o obręcz klockiem. Gdy poprawiam go, robi się od razu przyjemniej. A i jakoś prędkość - mimo jazdy pod wiatr - rośnie. Do wspomnianych kolarzy straciłem trochę czasu, ale bez oporów generowanych przez hamulec (umówmy się: bez takich oporów to każdy potrafi) odrabiam to w mgnieniu oka, jeszcze w mieście wyprzedzając jednego z zawodników.
Punkt w Sejnach zapamiętałem z zeszłego roku i liczyłem na to, że będzie równie dobrze wyposażony. Nie przeliczyłem się. Są izotoniki (na których bardzo mi zależało), drożdżówki, wafelki i nawet cola! Zabieram wszystko do kieszeni, po raz kolejny tego dnia żałuję, że postanowiłem nie korzystać z punktów bardziej niż upychając prowiant po kieszeniach. Ominęły mnie już dwa obiady, teraz musiałem odmówić kawy... A zaraz przecież DPK, a w nim pewnie znowu coś ciepłego, a ja znowu będę... ech.
Odcinek 6: Sejny - Rutka Tartak
Już na samym początku wyprzedzam dwóch openowców. Po chwili - ku mojemu zdziwieniu - jadę już sam. Odpuszczam więc trochę (nie znoszę kogoś wyprzedzać po to, by zaraz mnie wyprzedził) i korzystam z coli. A potem zjadam drożdżówkę. Czy cukier zadziałał, czy - co wydaje się mało prawdopodobne - kofeina, nie wiem, dość powiedzieć, że zaczyna mi się jechać bardzo dobrze.
Jedyne, co mnie martwi, to lampka. Już widzę, że jest źle i nie chce nawet czekać na punkt kontrolny, który napotkam w ciągu godziny z lekkim haczykiem. Postanawiam zajść do pierwszego napotkanego sklepu.
W jakimś lesie zauważam najpierw, z daleka, czwórkę kolarzy, a potem wyprzedza mnie samochód wspomnianej na początku relacji grupy z kategorii team. Zastanawiam się, co robi w tym miejscu, skoro jego zawodnicy pewnie są gdzieś z przodu, z daleka słyszę, że rozmawia z chłopakami jadącymi przede mną, potem mówi do nich coś przez megafon... Zaraz, to są oni? Powoli zbliżam się do nich, ale widzę, że samochód przeszkodzi mi, a ja przeszkadzam jemu, dojeżdżając w tak niezdecydowany sposób, więc przyspieszam troszeczkę i wyprzedzam całą grupę, przy okazji upewniając się, że z widocznej na starcie swady nic nie zostało, teamowcy przerzucili się już na tempo rekreacyjne.
Dojeżdżając do Szypliszek wiedziałem, że będzie dobrze. Z daleka rzuciły się w oczy kontury stacji benzynowej i ciężarówek. Zjeżdżam z trasy, kupuję baterie, pożyczam śrubokręt i wymieniam bateryjki. Po czym wracam na trasę i... chyba nikt w międzyczasie mnie nie wyprzedził.
Na sam koniec jeszcze odrobinka przyjemności na zjeździe do Rutki i 55 km/h wyciągnięte pod ukośnie wiejący wiatr i jestem.
Pod budynkiem stoi sporo rowerów. W środku spotykam Kuriera, który dopiero co złapał gumę i chyba przestało mu się spieszyć. Wskazuje w kierunku leżących w oddali materacy, mówiąc, że skoro już jadę, to mogę zabrać Wojtka. Wspomniany faktycznie leży sobie pod różowym kocykiem i chwilowo ma dość. I wygląda jakby nie chciał jechać. Ale to tylko kwestia czasu. Biorę przepak i, przy okazji przebierania się (założyłem cieplejsze nogawki i grubsze skarpetki), zaczynam motywację. Nie jestem w tym dobry, ale ludzie są w stanie zrobić wszystko, bylem tylko się zamknął i dał im spokój. W tym przypadku po raz kolejny odnoszę zwycięstwo: gdy pakuję fanty z torby do kieszeni i pochłaniam w trzech łykach energetyka, widzę jakiś ruch przy materacu. Zakładając wiatrówkę zamieniam jeszcze kilka słów z Kurierem i dowiaduję się, że Hipcia zarzuciła takie tempo, że zajeździła Zdzicha, który właśnie zbierał siły tu, na punkcie (a byłem pewien, że nadal jedzie względem niej na radar).
Odcinek 7: Rutka Tartak - Gołdap
Po chwili widzę za sobą światło, a po kilku kolejnych sekundach pojawia się Wojtek. Jakoś nie wygląda na szczęśliwego, towarzyszy mi kawałek na podjeździe, po czym staje w korbach i momentalnie mi odjeżdża. Z tyłu zostaje jedno światełko - jadący za mną "jakiś solista z punktu", jak mi to wyjaśniono.
"Jakiś solista" zaczyna mnie denerwować. A właściwie nie on, tylko jego lampka. Jest na tyle mocna, że świeci podobnie, czy jest za mną sto, czy trzysta metrów, więc nie wiem, czy mnie właśnie nie wyprzedza i co chwilę, przed ominięciem każdej czarnej ciapki na asfalcie, muszę oglądać się przez ramię. Postanawiam więc go zgubić. Na kilku dynamicznych, krętych zjazdach odstawiam go na kilkaset metrów, na kilku pagórkach nawet udaje mi się go nie widzieć z jednego szczytu patrząc w kierunku drugiego. Dwukrotnie już byłem pewien, że zniknął, ale po chwili jego lampka magicznie pojawiała się jakieś dwieście metrów za mną. Skoro tak, to stwierdziłem, że trzeba popchnąć w drugą stronę i odpuściłem. Po chwili kolega zrównał się ze mną: "Ej, no, dawaj, dawaj, ciśnij, tak fajnie mnie motywowałeś!".
Niestety, promocja na motywację się skończyła. Kolega musiał ruszyć sam do przodu, a ja upewniłem się, że odjechał wystarczająco daleko, żebym tym razem ja go nie wkurzał i ruszyłem swoim tempem.
20 km przed punktem kontrolnym mijam mnie drugi zawodnik i... tyle. Od tego momentu aż do punktu jadę zupełnie sam.
Na punkcie biorę bułkę, pomidora, napełniam bidon i ruszam przed siebie.
Odcinek 8: Gołdap - Sztynort
Już na początku mija mnie łącznie trzech kolarzy, którzy jadą... w przeciwną stronę. Jeden z nich nawet macha i coś do mnie krzyczy. Wtedy nie wiedziałem, że to Wojtek, który przegapił punkt i wracał się doń, dokładając do całej imprezy dwadzieścia nadmiarowych kilometrów.
Zanurzyłem się znowu w odchłań nocy. W międzyczasie założyłem jeszcze jedną kurtkę, osiągając pełny komfort termiczny (minimalna temperatura sięgnęła siedmiu stopni), ale z tą "nocą" było różnie. Księżyc dawał bardzo dużo blasku, do tego gdy tylko łuna zachodu zniknęła po jednej stronie, natychmiast po drugiej pojawiła się łuna wschodu. Nie pomagało to, oczywiście, w zacienionych fragmentach, gdzie niezbędną stawała się taktyczna latarka robiąca za światła drogowe.
Na punkt w Sztynorcie dojeżdżałem już w pełnym świetle dnia. Odmówiłem porcji naleśników (nawet Hipcia się na nie zdecydowała!) i, mijając się z jednym solistą, ruszyłem tuż za nim.
Odcinek 9: Sztynort - Reszel
Zaczęła się moja samotna jazda. Od momentu, gdy jadący przede mną kolega zniknął mi z oczu, aż do mety, przez 150 km, nie zobaczę żadnego zawodnika. Rzut oka na aplikację monitorującą mówi mi, że jeśli nikt nie dostanie jakiegoś zastrzyku energii, albo ja zauważalnie nie osłabnę, to nikt mnie już nie dogoni (a i wtedy musiałby mnie dodatkowo wyprzedzić o co najmniej 10 minut, żeby być sklasyfikowanym przede mną). Kwestią otwartą pozostają zawodnicy przede mną: do Hipci mam stratę 23 minut, do pozostałych dwóch zawodników między nią a mną, nieco mniej, ale obaj mają numery powyżej 40, więc musieliby mnie wyprzedzić mnie o jakieś pół godziny. To były tylko przybliżone szacunki, bo nie wiedziałem, o której kto startował (a nie chciało mi się tego sprawdzać), ale przynajmniej miałem motywację, żeby nie odpuszczać.
W końcu odezwał się telefon. Hipcia zorientowała się, że jest zablokowany i nareszcie można zamienić kilka miłych słów.
Wyjechałem na prostą w kierunku Kętrzyna, przetestowałem tamtejszą DDR (już od kilku edycji chciałem sprawdzić, jak jest zrobiona) - całkiem przyzwoicie, wyjąwszy upierdliwe krawężniki, które zachęciły mnie do przerwania testu i powrotu na jezdnię.
I tu nastąpił moment rowerowego zaćmienia. Jadę sobie elegancko, jakiś niewielki zjazd, coś około 40 km/h na liczniku i myślę "Kurczę, ale fajny asfalt, musimy sobie tu kiedyś na rower przyjechać!". Nie, nie zasypiałem. Rower najwyraźniej stał się itegralną częścią mnie.
Jeśli wcześniej było przyjemnie, to być przestało zaraz po skręcie na Reszel. Asfalt zrobił się niewiarygodnie wręcz dziurawy. Każdy, kto jechał, wie, o czym mówię, jeśli ktoś nie miał tej przyjemności, to powiem, że jest to nawierzchnia dobra na fulla, bo MTB tu się do niczego nie nada. Praktycznie z chwili na chwilę straciłem motywację do czegokolwiek. Obite siedzenie nie chciało siedzieć, jazda na stojąco była męcząca, więc uskuteczniałem jakąś przedziwną krzyżowkę, stan pośredni między siedzeniem a staniem w korbach.
W Reszlu jeszcze kawałeczek po bruku i jest. Restauracja, w niej siedzi Robert. Okazuje się, że mogę dostać coś do jedzenia na miejscu, na drogę nic nie dostanę, wody... też nie ma. Na szczęście miałem jeszcze jakieś zapasy, więc zwijam się szybko i lecę dalej.
Odcinek 10: Reszel - Lidzbark Warmiński.
Od kiedy za Kętrzynem zaczął się sektor terenowy, odliczałem kilometry do Lidzbarka. Praktycznie cały ten fragment to jedna wielka dziura na dziurze. Jazda przestała się kleić i pogodziłem się z tym, że ten z kolegów, który jechał bliżej mnie, wyrobi nade mną taki zapas, że spokojnie mnie wyprzedzi. Pozostało tylko walczyć o jak najlepszy czas... tylko jak, na tych grzmoconych wertepach!? Odliczyłem od 24 godzin w tył i wyszło mi, że - czysto teoretycznie - mam szansę zmieścić się w dobie. Musiałbym tylko... przyspieszyć i utrzymać takie tempo, jak wczesniej.
Czyli znikąd nadziei.
Po wszystkim dowiem się, że średnia z tego odcinka jest najniższą z wszystkich z tego wyścigu: tylko 23 km/h. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale już to czułem.
Minąwszy Bisztynek, na krótkim fragmencie dobrego asfaltu na Bartoszyce uświadomiłem sobie, że nic się nie kręci. Ani się nie trzyma kupy. Ani nic w ogóle. Ogarnęła mnie kleista niemoc, otulająca wszystko dookoła i zapobiegająca generowaniu jakiejkolwiek mocy: wiedziałem, że trzeba kopnąć w tę korbę, ale rower był tak giętki, nogi tak miękkie, że jedyne, do czego mogłem się zmusić, to przebieranie nimi na przemian. Zacząłem zasypiać, rozbudziłem się, ale, mimo że rozbudzony, na nowo wpadłem w kleistą nicość znużenia. W międzyczasie ładny asfalt ustąpił, po skręcie na Lidzbark, asfaltopodobnej papce, a miernik mocy po raz kolejny pokazał zdecydowanie zbyt niską wartość.
I wtedy trafił mnie szlag.
Wydarłem się wszem wobec. Na to, że nawet w Albanii potrafią naprawiać dziurawe drogi. Na to, że to jest droga wojewódzka, a lepsze są niektóre gruntówki prowadzące w pola. Na to, że jak tak będę dalej jechał, to ten Lidzbark wcale się do mnie nie przybliży.
Kazałem sobie wziąć, kurwa, dupę w troki.
Wziąłem. I trafiał mnie szlag. Byłem wściekły na tę cholerną drogę, na cholerny wyścig, na cholernego mnie, który każe mi jechać. Ale dojechałem. Ostatnie dziury, ostatnie slalomy i, w końcu, Lidzbark. Stąd zacząć się miał dobry asfalt, z jednym lekko nierównym fragmentem między Ornetą a Lubominem.
Punkt kontrolny był dużo lepiej wyposażony niż rok temu. Dostałem energetyka, banana, trochę dobrych rad i sporo dobrego humoru. Proponowano mi nawet ciepłe jedzenie, ale uznałem, że trzeba się spieszyć.
Odcinek 11: Lidzbark Warmiński - Meta
Nie wiem, czemu tak źle mi się jeździ po wertepach. Gdy tylko zrobiło się równo, od razu zacząłem jechać. I było miło (oczywiście pomijając buntujące się mięśnie). Wiatr co prawda wiał w twarz, potem przeszedł w boczny, ale jednak kilometry wchodziły i liczyłem na to, że uda mi się zejść poniżej 24 godzin.
W pewnym momencie droga skręciła bardziej na południe i wiatr nawet, jak na dzisiejsze standardy, przestał aż tak bardzo przeszkadzać. Ułożyłem się wygodnie na lemondce i zacząłem korzystać z dodatkowej pomocy. W międzyczasie rzuciłem okiem na aplikację i wyszło mi, że teoretycznie jest szansa na wyprzedzenie kolegi, którego goniłem. Bardzo mi się nie chciało tego robić, ale uznałem, że będzie bardzo głupio, jak odpuszczę i okaże się, że wyprzedził mnie o minutę. A poza tym i tak chciałem zmieścić się w dobę, nie?
Im bliżej mety, tym mocniej cisnąłem. Albo inaczej: im bliżej mety, tym bardziej bolało ciśnięcie na podobnym poziomie. Ostatni, wredny i niekończący się podjazd na Warpnik, długi zjazd w kierunku Szypliszek i zostały mi tylko podjazd i zjazd. Sięgnąłem po jakieś ostatnie rezerwy i zrobiłem dynamicznie najpierw podjazd, a potem uznałem, że na zjeździe głupio tak nie dokręcić do 50 km/h, więc... kopnąłem w korbę jeszcze ostatni raz.
A potem tylko hamowanie i spokojny dojazd po szutrze. Monitoring kończy się na asfalcie, szuter nie gra z zawodnikami.
Powitano mnie, podpisano kartę startową, Oskar wręczył mi medal. W oddali przeszła wracająca spod prysznica Hipcia.
Zignorowałem niewielki szum w uszach i ruszyłem po bigos. Usiadłem i go zjadłem. A potem zorientowałem się, że mamy problem. Duży problem.
Najpierw zakręciło mi się w głowie i zdiagnozowałem to jako efekt zabawy z przyspieszeniem na końcówce. Za tym poszedł jednak żołądek, który wskutek tej karuzeli zapragnął pozbyć się tego, co przed chwilą doń wrzuciłem. Czy to wszystko? A jak przypomnę, że przewód pokarmowy ma dwa końce?
Tak. Jesteśmy w dupie. Dosłownie. Nie mogę się podnieść, bo kręci mi się w głowie. Nie mogę zrzucić, bo głupio tak przy stole. A tego ostatniego nie mogę, bo... nie, że tam przy ludziach, że wstyd i obciach: w spodenkach mam szelki. Zanim zdejmę kurtkę, to będzie już po wszystkim. A potem weź to pierz.
No nic, wcisnąłem pośladki mocniej w taboret, położyłem głowę na rękach i poczekałem, aż organizm zsiądzie z karuzeli, jednym uchem słuchając, jak osoby stojące w pobliżu półgłosem rozmawiają nade mną o mnie, jakbym był martwy, albo co najmniej nieprzytomny.
Wystarczyło pięć minut. Orbita wróciła na swoje miejsce, a skoro tak, to i żołądek się uspokoił. Po chwili poszedłem się przebrać, nieco się zdrzemnąłem i rozpoczęliśmy bardzo długie nicnierobienie - w towarzystwie Wojtka, który w międzyczasie dojechał na metę. Obijaliśmy się chyba na wszystkie możliwe sposoby aż... nadszedł czas oficjalnego zakończenia imprezy. Hipcia skasowała przysługującego jej dzika za pierwsze miejsce wśród kobiet, a potem pozostała nam tylko długa i dość męcząca droga do domu...
Podsumowanie
Błędem jest uważanie, że "Pierścień" jest łatwym wyścigiem. To "tylko" sześćsetka, ale poziom przewyższeń robi z niego jeden z najtrudniejszych maratonów w Polsce. Paradoksalnie, łatwiutki "Bałtyk-Bieszczady" jest przy nim zaledwie przejażdżką i, jak to napisano na forum Podróże Rowerowe, to BBT powinien być kwalifikacją do PTJ, a nie na odwrót. Pogoda zawsze dodaje jeszcze jeden stopień trudności, niezależnie, czy są to topiące opony upały, deszcze, czy, jak w tym roku, mocny wiatr. Za każdym razem, gdy patrzę, przez jak długo zjeżdżają na metę kolejni zawodnicy, umacniam się w przekonaniu, że prawdziwymi bohaterami nie są ci, którzy spędzą na niej najkrócej. Dwadzieścia kilka godzin jazdy kontra prawie czterdzieści pod zniechęcający, wypruwający flaki wiatr, niekończąca się trasa, punkty, które wcale się nie przybliżają... Tak, brawa dla tych, którzy spędzili w tych warunkach jak najdłużej!
Jeśli chodzi o mój występ, to jestem bardzo zadowolony. Udało mi się zrobić to, czego nie zrobiłem rok temu, czyli utrzymać równe i mocne tempo przez cały czas trwania wyścigu (a nie tylko do fragmentu przed Gołdapią). Nie obijałem się jakoś na postojach, ale też nie pędziłem z tym jak szalony. Konieczność jedzenia tego, co ma się w kieszeni, spowodowała niewielkie problemy żołądkowe (zgaga zaczeła się jakieś 200 km przed metą), ale na tak krótkim wyścigu można sobie na takie coś pozwolić. A do tego, mimo wiatru, dobrze się bawiłem, zrobiłem sporo zdjęć...
To był moj czwarty występ na Pierścieniu i wydaje mi się, że jak na razie zostanie ostatnim. Na pokonywanie tej samej trasy po raz piąty mógłbym się skusić tylko pod warunkiem jazdy czysto turystycznej: najadając się do pełna, wysypiając do rana i pewnie w kategorii open, z większą grupą, żeby się niepotrzebnie nie zmachać.
Na miejsce dojechaliśmy późnym popołudniem, rozbiliśmy namiot tak, jak zwykle, w dalekim kącie i... w zasadzie tyle musieliśmy robić. Start solistów przewidziany był jako przedostatni (po dwusetce jadących w kategorii Open), a tuż przez kilkoma osobami jadącymi w kategorii "Team". Do tego lista startowa została przygotowana na podstawie aktualnej klasyfikacji PP Ultra, w kolejności od osób ostatnich na liście. Nasza godzina startu to kilkanaście minut po... dziesiątej. Dlatego też wszystko, co związane z bezpośrednim przygotowaniem startowym, zostawiliśmy na dzień startu, skupiliśmy się na wypoczynku i wystawianiu się na przejmujący, chłodny wiatr.
Towarzystwa dotrzymywał nam Wojtek, który dość szybko przeniósł się ze swoimi bagażami w bezpośrednią bliskość naszego namiotu. W bazie działo się niewiele, każdy jedynie, przy tym wietrze, ubierał się jak mógł i wciskał głowę w ramiona, więc wiele czasu tam nie spędziliśmy. Pogadaliśmy jeszcze trochę przy namiocie, a gdy zaczęło robić się szarawo, Wojtek wbił się w swój śpiwór i NRC-tkę, my w namiot i tak zakończyliśmy dzień.
Budzik nie musiał wcale dzwonić. Pierwsi zbierający się zawodnicy już snuli się po terenie rozmawiając i powoli narastający harmider spowodował, że w końcu wstaliśmy dwadzieścia minut przed zakładaną pobudką. Do tego w nocy Wojtek za to - to zapewne taktyka rozpraszania przeciwników - szeleścił tą swoją folią przy każdym ruchu. Ale mimo wszystko czułem się wyspany. A Hipcia, tradycyjnie, nie.
Przypiąłem torby do rowerów: sam zarzuciłem sobie małą podsiodłówkę z narzędziami i lokalizatorem, na górę ramy torbę na telefon i drugą, mniejszą, na żele i dokumenty, a pod ramę szeroką przestrzeń na kurtki, rękawki i nogawki. Dwie ostatnie pozycje z tej listy opuściły torbę, gdy tylko zobaczyłem, jaka temperatura się szykuje, bo postanowiłem w nich jechać jednak już od startu. Hipcia za to wzięła dwie torby na ramę i większą podsiodłówkę z Bikepacka.
W końcu zbliżyła się godzina dziesiąta i mogliśmy spokojnie doturlać się na start. Startowały już pierwsze grupy solistów, na razie paczkami, ale ostatnia dwunastka (czyli grupa prowadząca w klasyfikacji PP Ultra) miała być wypuszczana co minutę. Poczułem się nie na miejscu, bo sam puchar mnie niewiele interesuje. Wysokie miejsce na liście zawdzięczam przejechaniu PZ w wersji 1900 km, który dawał maksymalną ilość punktów, więc na siódmym miejscu rankingu pojawiłem się niejako przypadkiem. Poczułem się jeszcze bardziej nie na miejscu, gdy podszedł do mnie Robert i zaczął opowiadać o tym, jak to nasza dwunastka może namieszać w klasyfikacji i że do końca nie będzie nic wiadomo. "Namieszać", ja, akurat.
Odcinek 1: Start - Jeziorany
O moim "mieszaniu" w klasyfikacji najlepiej mogło powiedzieć kilka pierwszych minut po starcie, kiedy to błyskawicznie objechała mnie pozostała szóstka solistów. Hipcia mruknęła tylko, tradycyjnie, "co tak wolno?", Wojtek za to szturchnął krzycząc "berek". I tak oto ostałem na końcu stawki.
Czy na ten wyścig miałem jakiś plan? Owszem. Zamierzałem zmierzyć się z zeszłorocznym Pierścieniem, który poszedł mi bardzo dobrze i przy okazji sprawdzić, czy dam radę pojechać mocniej niż wtedy. A do tego, skoro mam już jechać na poważnie, postanowiłem również wrócić do dawno nie widzianej atrakcji i pooszczędzać czas na postojach.
Już na samym początku czuć było, kto dziś będzie rozdawał karty. Wiatr wcale się z nami nie bawił. Mocne powiewy pojawiały się znienacka zza pagórków, znikały w lasach, albo, przeciwnie, zdradliwie dmuchały zza drzew. I chociaż nie było groźby zostania zepchniętym z drogi przez takie dmuchnięcie, to jechało się ciężko i wolno.
Chwilę później dostałem wiadomość od mamy: "Źle się czujesz, że jedziesz ostatni?". No tak, motywacja na poziomie eksperckim. Gdybym jeszcze do tego wszystkiego nie wiedział, że startowaliśmy w odwróconej kolejności... W sumie, to ta odwrócona kolejność budziła moją ciekawość: wszyscy mamy tak samo ciężkie warunki, przez co jadę dość wolno, ale wcale nie jakoś słabo (a wręcz przeciwnie - jechałem raczej mocno), a ciągle nie spotykam nikogo.
Po chwili przegoniła mnie dwójka jadąca w kategorii Team. Profesjonalnie, bez zbędnych gestów (nie, żebym oczekiwał, że pozdrowią jakiegoś spotkanego trzepaka, takiego jak ja), z tyłu techniczne auto z kogutem, prędkość obiecująca... Śmignęli i jeszcze przez chwilę widziałem ich na kilku pagórkach. A potem zostałem sam.
Na PK w Jezioranach zjechałem tylko na momencik. Zabrałem banana, uzupełniłem picie i - mijając się z trójką innych zawodników z kategorii Team - ruszyłem na dalszą część wycieczki.
Odcinek 2: Jeziorany - Mrągowo.
Gdy po raz kolejny roztrząsałem zawiłości zależności między ilością watów, które mogę wykręcić, a tym, co kręcą inni i zastanawiałem się, czy to po prostu ja nie potrafię jeździć pod wiatr, nagle... na horyzoncie zobaczyłem rowerzystę. No proszę, pierwszy. Z wyprzedzeniem go miałem pewne trudności, bo miałem wrażenie, że od kiedy mnie spostrzegł, zaczął mi uciekać, ale jednak został z tyłu. A potem minąłem jeszcze koleżankę. I jakiegoś zabłąkanego openowca.
Wiatr nieustannie wiał, wyłączyłem muzykę, bo wraz z nieustającym szumem wichru zaczynała mnie skutecznie usypiać. Odcinek do Mrągowa, nieco bardziej płaski, pokonuję już sporo szybciej.
Na punkcie mijam się z kolejnymi zawodnikami. Wygląda to tak, jakby ktoś nagle rozsypał zawartość worka z kolarzami: nie było, a tu nagle są wszędzie.
Odcinek 3: Mrągowo - Wydminy
Tuż za miastem... wyprzedzam kolejną grupkę kolarzy. Tym razem jadą dość ciekawie, tj. jedyny solista w grupie (Marecky) jedzie na końcu, trzymając obowiązkowy odstęp, ale pozostała trójka (openowców!) jedzie... tak samo! Na trasie zobaczę jeszcze sporo takich sytuacji, gdzie ludzie mogący jechać sobie na kole, jadą w praktyce solo, często nawet w zasięgu wzroku.
Trzy niewielkie pagórki na drodze do Rynu mijają bezboleśnie, dalej jest znany i sklęty chyba przez wszystkich kilkunastokilometrowy sektor MTB. I tu: niespodzianka! Trochę nierówności zostało, ale część drogi została wyremontowana i takich paskudnych, naprawdę paskudnych dziur, jest może jedna trzecia całości. W tych warunkach wietrznych to bardzo dobra wiadomość, bo tutaj mamy - po raz pierwszy dzisiaj - wiatr w plecy.
W tym momencie dokonuję pierwszej próby skorzystania z telefonu i - w związku z tym, że Hipcia jest niedostępna (jak się potem okazało, telefon odblokował się w kieszeni i uruchomił sam sobie tryb samolotowy) - dzwonię do Krzyśka. Rozmowa polega głównie na mówieniu, z słuchaniem jest gorzej, bo wiatr powoduje, że średnio się słyszymy. Umawiamy się na rozmowę w innych, bardziej sprzyjających warunkach.
Mijam przystanek, na którym usiłowałem dwa lata temu spać i ruszam dalej, w stronę Wydmin. Ostatni odcinek z wiatrem w plecy i... oj, ile tu rowerów!
Punkt jest dosłownie zasłany rowerami, na zewnątrz stoi spokojnie dwadzieścia osób i drugie tyle w środku. Nikt się nie spieszy, panuje raczej radosna atmosfera sobotniej przejażki niż jednego z natrudniejszych polskich maratonów. Uzupełniam tylko bidony, wrzucam w kieszeń banany i batona i ruszam dalej.
Odcinek 4: Wydminy - Dowspuda
Jadę. Wyprzedzam. Robię zdjęcia. Dalej jadę. Wiatr... pomaga. Albo przynajmniej nie przeszkadza. Nie wiadomo, kiedy mija te sześćdziesiąt kilometrów, a ja wykręcam najlepszą średnią odcinka - 29 (tak, wiem, niektórzy mieli takie z całości).
Zjeżdżam na punkt. A tam... Zaraz, proszę państwa, tu jest tylko jedna osoba z Sanatorium i jestem to ja. Dlaczego Wy wszyscy tak bardzo nic nie robicie?!
W sali karczmy panuje ruch i hałas jak w górskim schronisku późnym popołudniem, gdy każdy już zszedł ze szlaku i właśnie sączy kolejne piwo. Jest pełno. Obecny na punkcie Robert wskazuje mi, gdzie są izotoniki, dzięki temu tankuję bidony do pełna i ruszam.
Odcinek 5: Dowspuda - Sejny.
Wiatr wieje w bok, ale jakoś tak, że i trochę pomaga, i do tego nie będzie szumiał w mikrofonie. A skoro tak, to próbuję dzwonić - najpierw Hipcia, która jest poza zasięgiem, a potem wracam do rozmowy z Krzyśkiem. Potwierdzam u niego informację, którą zdobyłem rzucając okiem na monitoring: Wojtek stracił kontakt z czołówką i jedzie kilka kilometrów przed Hipcią. Ja z kolei traciłem: do Wojtka równe 20 km, do Hipci: 14.
Przy miłej rozmowie czas szybko płynie, więc nawet nie wiem, kiedy przelatuję przez Augustów i ląduję na przyjemnej, asfaltowej DDR prowadzącej wzdłuż krajówki w kierunku Sejn. Gdy w końcu przestajemy rozmawiać, akurat tuż za mną pojawia się kolarz, wyprzedza mnie i trzyma tempo zgodne z moim, więc dopasowuję się do niego, jadac dobre 200-300 m z tyłu. Powoli, jadąc w takim "zespole" doganiamy widoczne na horyzoncie dwa światełka.
Ten odcinek trasy ma różne opinie: Hipcia go nie cierpli, bo jest przeraźliwie nudny, a mi właśnie się podoba, jest lekko wznoszący, na dobrym asfalcie, pozwala przejechać ten fragment równym i mocnym tempem.
W międzyczasie zaczyna się robić szaro i włączam lampkę. I robi mi się trochę smutno, gdy widzę, że nie świeci tak, jak powinna świecić. Owszem, baterie była nie pierwszej nowości, ale powinna wystarczyć i to z zapasem, tymczasem powoli przestaje mi się podobać to, co widzę. Na razie jednak i tak muszę poczekać, aż zobaczę, jak spisuje się w ciemności; w razie czego powinienem mieć komplet baterii w przepaku.
Tuż za skrętem na Sejny, ledwo kilka kilometrów przed miejscowością, staję na poboczu na przerwę techniczną i nagle słyszę... trzeszczenie. Taki nieprzyjemny, znany każdemu odgłos, który wydaje guma trąca o metal. Natychmiast sprawdzam powód i dochodzę do wniosku, że co najmniej od Augustowa jadę z trącym o obręcz klockiem. Gdy poprawiam go, robi się od razu przyjemniej. A i jakoś prędkość - mimo jazdy pod wiatr - rośnie. Do wspomnianych kolarzy straciłem trochę czasu, ale bez oporów generowanych przez hamulec (umówmy się: bez takich oporów to każdy potrafi) odrabiam to w mgnieniu oka, jeszcze w mieście wyprzedzając jednego z zawodników.
Punkt w Sejnach zapamiętałem z zeszłego roku i liczyłem na to, że będzie równie dobrze wyposażony. Nie przeliczyłem się. Są izotoniki (na których bardzo mi zależało), drożdżówki, wafelki i nawet cola! Zabieram wszystko do kieszeni, po raz kolejny tego dnia żałuję, że postanowiłem nie korzystać z punktów bardziej niż upychając prowiant po kieszeniach. Ominęły mnie już dwa obiady, teraz musiałem odmówić kawy... A zaraz przecież DPK, a w nim pewnie znowu coś ciepłego, a ja znowu będę... ech.
Odcinek 6: Sejny - Rutka Tartak
Już na samym początku wyprzedzam dwóch openowców. Po chwili - ku mojemu zdziwieniu - jadę już sam. Odpuszczam więc trochę (nie znoszę kogoś wyprzedzać po to, by zaraz mnie wyprzedził) i korzystam z coli. A potem zjadam drożdżówkę. Czy cukier zadziałał, czy - co wydaje się mało prawdopodobne - kofeina, nie wiem, dość powiedzieć, że zaczyna mi się jechać bardzo dobrze.
Jedyne, co mnie martwi, to lampka. Już widzę, że jest źle i nie chce nawet czekać na punkt kontrolny, który napotkam w ciągu godziny z lekkim haczykiem. Postanawiam zajść do pierwszego napotkanego sklepu.
W jakimś lesie zauważam najpierw, z daleka, czwórkę kolarzy, a potem wyprzedza mnie samochód wspomnianej na początku relacji grupy z kategorii team. Zastanawiam się, co robi w tym miejscu, skoro jego zawodnicy pewnie są gdzieś z przodu, z daleka słyszę, że rozmawia z chłopakami jadącymi przede mną, potem mówi do nich coś przez megafon... Zaraz, to są oni? Powoli zbliżam się do nich, ale widzę, że samochód przeszkodzi mi, a ja przeszkadzam jemu, dojeżdżając w tak niezdecydowany sposób, więc przyspieszam troszeczkę i wyprzedzam całą grupę, przy okazji upewniając się, że z widocznej na starcie swady nic nie zostało, teamowcy przerzucili się już na tempo rekreacyjne.
Dojeżdżając do Szypliszek wiedziałem, że będzie dobrze. Z daleka rzuciły się w oczy kontury stacji benzynowej i ciężarówek. Zjeżdżam z trasy, kupuję baterie, pożyczam śrubokręt i wymieniam bateryjki. Po czym wracam na trasę i... chyba nikt w międzyczasie mnie nie wyprzedził.
Na sam koniec jeszcze odrobinka przyjemności na zjeździe do Rutki i 55 km/h wyciągnięte pod ukośnie wiejący wiatr i jestem.
Pod budynkiem stoi sporo rowerów. W środku spotykam Kuriera, który dopiero co złapał gumę i chyba przestało mu się spieszyć. Wskazuje w kierunku leżących w oddali materacy, mówiąc, że skoro już jadę, to mogę zabrać Wojtka. Wspomniany faktycznie leży sobie pod różowym kocykiem i chwilowo ma dość. I wygląda jakby nie chciał jechać. Ale to tylko kwestia czasu. Biorę przepak i, przy okazji przebierania się (założyłem cieplejsze nogawki i grubsze skarpetki), zaczynam motywację. Nie jestem w tym dobry, ale ludzie są w stanie zrobić wszystko, bylem tylko się zamknął i dał im spokój. W tym przypadku po raz kolejny odnoszę zwycięstwo: gdy pakuję fanty z torby do kieszeni i pochłaniam w trzech łykach energetyka, widzę jakiś ruch przy materacu. Zakładając wiatrówkę zamieniam jeszcze kilka słów z Kurierem i dowiaduję się, że Hipcia zarzuciła takie tempo, że zajeździła Zdzicha, który właśnie zbierał siły tu, na punkcie (a byłem pewien, że nadal jedzie względem niej na radar).
Odcinek 7: Rutka Tartak - Gołdap
Po chwili widzę za sobą światło, a po kilku kolejnych sekundach pojawia się Wojtek. Jakoś nie wygląda na szczęśliwego, towarzyszy mi kawałek na podjeździe, po czym staje w korbach i momentalnie mi odjeżdża. Z tyłu zostaje jedno światełko - jadący za mną "jakiś solista z punktu", jak mi to wyjaśniono.
"Jakiś solista" zaczyna mnie denerwować. A właściwie nie on, tylko jego lampka. Jest na tyle mocna, że świeci podobnie, czy jest za mną sto, czy trzysta metrów, więc nie wiem, czy mnie właśnie nie wyprzedza i co chwilę, przed ominięciem każdej czarnej ciapki na asfalcie, muszę oglądać się przez ramię. Postanawiam więc go zgubić. Na kilku dynamicznych, krętych zjazdach odstawiam go na kilkaset metrów, na kilku pagórkach nawet udaje mi się go nie widzieć z jednego szczytu patrząc w kierunku drugiego. Dwukrotnie już byłem pewien, że zniknął, ale po chwili jego lampka magicznie pojawiała się jakieś dwieście metrów za mną. Skoro tak, to stwierdziłem, że trzeba popchnąć w drugą stronę i odpuściłem. Po chwili kolega zrównał się ze mną: "Ej, no, dawaj, dawaj, ciśnij, tak fajnie mnie motywowałeś!".
Niestety, promocja na motywację się skończyła. Kolega musiał ruszyć sam do przodu, a ja upewniłem się, że odjechał wystarczająco daleko, żebym tym razem ja go nie wkurzał i ruszyłem swoim tempem.
20 km przed punktem kontrolnym mijam mnie drugi zawodnik i... tyle. Od tego momentu aż do punktu jadę zupełnie sam.
Na punkcie biorę bułkę, pomidora, napełniam bidon i ruszam przed siebie.
Odcinek 8: Gołdap - Sztynort
Już na początku mija mnie łącznie trzech kolarzy, którzy jadą... w przeciwną stronę. Jeden z nich nawet macha i coś do mnie krzyczy. Wtedy nie wiedziałem, że to Wojtek, który przegapił punkt i wracał się doń, dokładając do całej imprezy dwadzieścia nadmiarowych kilometrów.
Zanurzyłem się znowu w odchłań nocy. W międzyczasie założyłem jeszcze jedną kurtkę, osiągając pełny komfort termiczny (minimalna temperatura sięgnęła siedmiu stopni), ale z tą "nocą" było różnie. Księżyc dawał bardzo dużo blasku, do tego gdy tylko łuna zachodu zniknęła po jednej stronie, natychmiast po drugiej pojawiła się łuna wschodu. Nie pomagało to, oczywiście, w zacienionych fragmentach, gdzie niezbędną stawała się taktyczna latarka robiąca za światła drogowe.
Na punkt w Sztynorcie dojeżdżałem już w pełnym świetle dnia. Odmówiłem porcji naleśników (nawet Hipcia się na nie zdecydowała!) i, mijając się z jednym solistą, ruszyłem tuż za nim.
Odcinek 9: Sztynort - Reszel
Zaczęła się moja samotna jazda. Od momentu, gdy jadący przede mną kolega zniknął mi z oczu, aż do mety, przez 150 km, nie zobaczę żadnego zawodnika. Rzut oka na aplikację monitorującą mówi mi, że jeśli nikt nie dostanie jakiegoś zastrzyku energii, albo ja zauważalnie nie osłabnę, to nikt mnie już nie dogoni (a i wtedy musiałby mnie dodatkowo wyprzedzić o co najmniej 10 minut, żeby być sklasyfikowanym przede mną). Kwestią otwartą pozostają zawodnicy przede mną: do Hipci mam stratę 23 minut, do pozostałych dwóch zawodników między nią a mną, nieco mniej, ale obaj mają numery powyżej 40, więc musieliby mnie wyprzedzić mnie o jakieś pół godziny. To były tylko przybliżone szacunki, bo nie wiedziałem, o której kto startował (a nie chciało mi się tego sprawdzać), ale przynajmniej miałem motywację, żeby nie odpuszczać.
W końcu odezwał się telefon. Hipcia zorientowała się, że jest zablokowany i nareszcie można zamienić kilka miłych słów.
Wyjechałem na prostą w kierunku Kętrzyna, przetestowałem tamtejszą DDR (już od kilku edycji chciałem sprawdzić, jak jest zrobiona) - całkiem przyzwoicie, wyjąwszy upierdliwe krawężniki, które zachęciły mnie do przerwania testu i powrotu na jezdnię.
I tu nastąpił moment rowerowego zaćmienia. Jadę sobie elegancko, jakiś niewielki zjazd, coś około 40 km/h na liczniku i myślę "Kurczę, ale fajny asfalt, musimy sobie tu kiedyś na rower przyjechać!". Nie, nie zasypiałem. Rower najwyraźniej stał się itegralną częścią mnie.
Jeśli wcześniej było przyjemnie, to być przestało zaraz po skręcie na Reszel. Asfalt zrobił się niewiarygodnie wręcz dziurawy. Każdy, kto jechał, wie, o czym mówię, jeśli ktoś nie miał tej przyjemności, to powiem, że jest to nawierzchnia dobra na fulla, bo MTB tu się do niczego nie nada. Praktycznie z chwili na chwilę straciłem motywację do czegokolwiek. Obite siedzenie nie chciało siedzieć, jazda na stojąco była męcząca, więc uskuteczniałem jakąś przedziwną krzyżowkę, stan pośredni między siedzeniem a staniem w korbach.
W Reszlu jeszcze kawałeczek po bruku i jest. Restauracja, w niej siedzi Robert. Okazuje się, że mogę dostać coś do jedzenia na miejscu, na drogę nic nie dostanę, wody... też nie ma. Na szczęście miałem jeszcze jakieś zapasy, więc zwijam się szybko i lecę dalej.
Odcinek 10: Reszel - Lidzbark Warmiński.
Od kiedy za Kętrzynem zaczął się sektor terenowy, odliczałem kilometry do Lidzbarka. Praktycznie cały ten fragment to jedna wielka dziura na dziurze. Jazda przestała się kleić i pogodziłem się z tym, że ten z kolegów, który jechał bliżej mnie, wyrobi nade mną taki zapas, że spokojnie mnie wyprzedzi. Pozostało tylko walczyć o jak najlepszy czas... tylko jak, na tych grzmoconych wertepach!? Odliczyłem od 24 godzin w tył i wyszło mi, że - czysto teoretycznie - mam szansę zmieścić się w dobie. Musiałbym tylko... przyspieszyć i utrzymać takie tempo, jak wczesniej.
Czyli znikąd nadziei.
Po wszystkim dowiem się, że średnia z tego odcinka jest najniższą z wszystkich z tego wyścigu: tylko 23 km/h. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale już to czułem.
Minąwszy Bisztynek, na krótkim fragmencie dobrego asfaltu na Bartoszyce uświadomiłem sobie, że nic się nie kręci. Ani się nie trzyma kupy. Ani nic w ogóle. Ogarnęła mnie kleista niemoc, otulająca wszystko dookoła i zapobiegająca generowaniu jakiejkolwiek mocy: wiedziałem, że trzeba kopnąć w tę korbę, ale rower był tak giętki, nogi tak miękkie, że jedyne, do czego mogłem się zmusić, to przebieranie nimi na przemian. Zacząłem zasypiać, rozbudziłem się, ale, mimo że rozbudzony, na nowo wpadłem w kleistą nicość znużenia. W międzyczasie ładny asfalt ustąpił, po skręcie na Lidzbark, asfaltopodobnej papce, a miernik mocy po raz kolejny pokazał zdecydowanie zbyt niską wartość.
I wtedy trafił mnie szlag.
Wydarłem się wszem wobec. Na to, że nawet w Albanii potrafią naprawiać dziurawe drogi. Na to, że to jest droga wojewódzka, a lepsze są niektóre gruntówki prowadzące w pola. Na to, że jak tak będę dalej jechał, to ten Lidzbark wcale się do mnie nie przybliży.
Kazałem sobie wziąć, kurwa, dupę w troki.
Wziąłem. I trafiał mnie szlag. Byłem wściekły na tę cholerną drogę, na cholerny wyścig, na cholernego mnie, który każe mi jechać. Ale dojechałem. Ostatnie dziury, ostatnie slalomy i, w końcu, Lidzbark. Stąd zacząć się miał dobry asfalt, z jednym lekko nierównym fragmentem między Ornetą a Lubominem.
Punkt kontrolny był dużo lepiej wyposażony niż rok temu. Dostałem energetyka, banana, trochę dobrych rad i sporo dobrego humoru. Proponowano mi nawet ciepłe jedzenie, ale uznałem, że trzeba się spieszyć.
Odcinek 11: Lidzbark Warmiński - Meta
Nie wiem, czemu tak źle mi się jeździ po wertepach. Gdy tylko zrobiło się równo, od razu zacząłem jechać. I było miło (oczywiście pomijając buntujące się mięśnie). Wiatr co prawda wiał w twarz, potem przeszedł w boczny, ale jednak kilometry wchodziły i liczyłem na to, że uda mi się zejść poniżej 24 godzin.
W pewnym momencie droga skręciła bardziej na południe i wiatr nawet, jak na dzisiejsze standardy, przestał aż tak bardzo przeszkadzać. Ułożyłem się wygodnie na lemondce i zacząłem korzystać z dodatkowej pomocy. W międzyczasie rzuciłem okiem na aplikację i wyszło mi, że teoretycznie jest szansa na wyprzedzenie kolegi, którego goniłem. Bardzo mi się nie chciało tego robić, ale uznałem, że będzie bardzo głupio, jak odpuszczę i okaże się, że wyprzedził mnie o minutę. A poza tym i tak chciałem zmieścić się w dobę, nie?
Im bliżej mety, tym mocniej cisnąłem. Albo inaczej: im bliżej mety, tym bardziej bolało ciśnięcie na podobnym poziomie. Ostatni, wredny i niekończący się podjazd na Warpnik, długi zjazd w kierunku Szypliszek i zostały mi tylko podjazd i zjazd. Sięgnąłem po jakieś ostatnie rezerwy i zrobiłem dynamicznie najpierw podjazd, a potem uznałem, że na zjeździe głupio tak nie dokręcić do 50 km/h, więc... kopnąłem w korbę jeszcze ostatni raz.
A potem tylko hamowanie i spokojny dojazd po szutrze. Monitoring kończy się na asfalcie, szuter nie gra z zawodnikami.
Powitano mnie, podpisano kartę startową, Oskar wręczył mi medal. W oddali przeszła wracająca spod prysznica Hipcia.
Zignorowałem niewielki szum w uszach i ruszyłem po bigos. Usiadłem i go zjadłem. A potem zorientowałem się, że mamy problem. Duży problem.
Najpierw zakręciło mi się w głowie i zdiagnozowałem to jako efekt zabawy z przyspieszeniem na końcówce. Za tym poszedł jednak żołądek, który wskutek tej karuzeli zapragnął pozbyć się tego, co przed chwilą doń wrzuciłem. Czy to wszystko? A jak przypomnę, że przewód pokarmowy ma dwa końce?
Tak. Jesteśmy w dupie. Dosłownie. Nie mogę się podnieść, bo kręci mi się w głowie. Nie mogę zrzucić, bo głupio tak przy stole. A tego ostatniego nie mogę, bo... nie, że tam przy ludziach, że wstyd i obciach: w spodenkach mam szelki. Zanim zdejmę kurtkę, to będzie już po wszystkim. A potem weź to pierz.
No nic, wcisnąłem pośladki mocniej w taboret, położyłem głowę na rękach i poczekałem, aż organizm zsiądzie z karuzeli, jednym uchem słuchając, jak osoby stojące w pobliżu półgłosem rozmawiają nade mną o mnie, jakbym był martwy, albo co najmniej nieprzytomny.
Wystarczyło pięć minut. Orbita wróciła na swoje miejsce, a skoro tak, to i żołądek się uspokoił. Po chwili poszedłem się przebrać, nieco się zdrzemnąłem i rozpoczęliśmy bardzo długie nicnierobienie - w towarzystwie Wojtka, który w międzyczasie dojechał na metę. Obijaliśmy się chyba na wszystkie możliwe sposoby aż... nadszedł czas oficjalnego zakończenia imprezy. Hipcia skasowała przysługującego jej dzika za pierwsze miejsce wśród kobiet, a potem pozostała nam tylko długa i dość męcząca droga do domu...
Podsumowanie
Błędem jest uważanie, że "Pierścień" jest łatwym wyścigiem. To "tylko" sześćsetka, ale poziom przewyższeń robi z niego jeden z najtrudniejszych maratonów w Polsce. Paradoksalnie, łatwiutki "Bałtyk-Bieszczady" jest przy nim zaledwie przejażdżką i, jak to napisano na forum Podróże Rowerowe, to BBT powinien być kwalifikacją do PTJ, a nie na odwrót. Pogoda zawsze dodaje jeszcze jeden stopień trudności, niezależnie, czy są to topiące opony upały, deszcze, czy, jak w tym roku, mocny wiatr. Za każdym razem, gdy patrzę, przez jak długo zjeżdżają na metę kolejni zawodnicy, umacniam się w przekonaniu, że prawdziwymi bohaterami nie są ci, którzy spędzą na niej najkrócej. Dwadzieścia kilka godzin jazdy kontra prawie czterdzieści pod zniechęcający, wypruwający flaki wiatr, niekończąca się trasa, punkty, które wcale się nie przybliżają... Tak, brawa dla tych, którzy spędzili w tych warunkach jak najdłużej!
Jeśli chodzi o mój występ, to jestem bardzo zadowolony. Udało mi się zrobić to, czego nie zrobiłem rok temu, czyli utrzymać równe i mocne tempo przez cały czas trwania wyścigu (a nie tylko do fragmentu przed Gołdapią). Nie obijałem się jakoś na postojach, ale też nie pędziłem z tym jak szalony. Konieczność jedzenia tego, co ma się w kieszeni, spowodowała niewielkie problemy żołądkowe (zgaga zaczeła się jakieś 200 km przed metą), ale na tak krótkim wyścigu można sobie na takie coś pozwolić. A do tego, mimo wiatru, dobrze się bawiłem, zrobiłem sporo zdjęć...
To był moj czwarty występ na Pierścieniu i wydaje mi się, że jak na razie zostanie ostatnim. Na pokonywanie tej samej trasy po raz piąty mógłbym się skusić tylko pod warunkiem jazdy czysto turystycznej: najadając się do pełna, wysypiając do rana i pewnie w kategorii open, z większą grupą, żeby się niepotrzebnie nie zmachać.
- DST 613.42km
- Czas 23:00
- VAVG 26.67km/h
- Sprzęt Czorny
Niedziela, 24 czerwca 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Deszczowe Sanatorium
Umówiliśmy się na siódmą. Nieprzypadkowo. Deszcze miały zacząć się około jedenastej, więc mieliśmy złapać je tylko na ostatnią godzinę. Gdy wyjeżdżałem z domu, Tomek już czekał na przystanku.
Już na początku zaczęliśmy jechać w stronę chmur i nie mieliśmy nadziei, że prognozy jednak będą trafne.
Był to deszcz. Konkretny, solidny. Krótki - chlapnęło ledwo kilkanaście minut, ale to wystarczyło. Cały asfalt mokry, więc i buty, i reszta. Dobrze, że obaj mieliśmy błotniki, więc chociaż nasze tyłki były uratowane.
Gdy przestało padać, nie zrobiło się wcale przyjemniej. Tomek o mało nie wywinął orła na łagodnym zakręcie w Witkach, a i mi wtedy koło lekko uciekło. Cóż, od tej pory wszystkie zakręty robiliśmy bardzo, bardzo spokojnie. Do tego nie mieliśmy ochoty na nadmiarowe picie, a zatem większość trasy przejechaliśmy obok siebie, gadając.
Nad nami pojawiła się biel chmur. Wpadliśmy w jakąś dziurę pomiędzy deszczami; jezdnia może i nie zaczęła schnąć (w końcu było ledwo 11 stopni), ale przynajmniej część wody z niej spłynęła i jazda stała się bardziej komfortowa. Startowałem w bluzie i bardzo nie chciało mi się dokładać kolejnej warstwy (przeciwdeszczówkę miałem w podsiodłówce), więc powoli sobie dosychałem.
W planie mieliśmy objechanie Kampinosu i odwiedzenie słynnego sklepu "U Marty", w którym podobno są najlepsze ciastka. Tak przynajmniej twierdzi i Jurek, i pewien popularny bloger rowerowy. Tomek rzadko bywa w tych rejonach, więc przy okazji może po raz kolejny zobaczyć, jak wyglądają zachodnie tereny.
Gdy odbiliśmy na północ, wiatr przestał nam aż tak bardzo przeszkadzać. A w Śladowie, gdy zmieniliśmy kierunek na zachodni, zaczął wręcz pomagać. Ale jaka to była pomoc? Przy tej temperaturze i wilgotności jechaliśmy w porywach 32 km/h.
Sklepu nie przegapiliśmy. Stał otwarty i czekał na nas, ale słynnych ciastek już nie było. Wyżarli je kolarze w sobotę (czyżby grupówka KGS+Legion?). W zamian za to zafundowaliśmy sobie smakowe mleko i wybraliśmy coś z innych, dostępnych na wagę. Najlepiej spisały się wafle z masą karmelową, bo ciastka z biszkoptem i karmelem były słodkie w sam raz (pani zapewniała, że są bardzo słodkie), ale w smaku nie do końca trafiły w mój gust. Planowaliśmy usiąść sobie na zewnątrz, na suchej ławce, ale pani była dość rozgadana, więc wszystko, co mieliśmy do jedzenia, zjedliśmy w środku, na stojąco, słuchając ciekawostek o okolicy.
Jedyne, czego mi brakło w sklepie, to ekspresu z kawą. Serio. W sklepie kilka kilometrów dalej, w Gniewniewicach, mają ekspres (no dobrze, oni mają coś w rodzaju niewielkiego baru) i przerwa w jeździe robi się od razu przyjemniejsza. Oczywiście zasugerowaliśmy pani Marcie, że gdyby miała ekspres, to na pewno utarg byłby sporo większy, bo jeśli u niej zatrzymują się kolarze, to ekspres byłby rozgrzany do czerwoności.
Na zewnątrz okazało się, że wbrew temu, co się wydawało jeszcze chwilę przed zjechaniem, jednak jest chłodno. Tak naprawdę, to dopiero wtedy zerknąłem na termometr i okazało się, że jest... 11 stopni. No ale przecież dopiero zjedliśmy, czas się ruszyć i od razu będzie cieplej, prawda? Oczywiście, jak się jest stworzeniem, które radzi sobie z generowaniem ciepła, bo po kilkuset metrach było mi już na powrót komfortowo (no, może poza tym, że żałowałem, że nie zabrałem nogawek - profilaktycznie, żeby nie męczyć kolan). Tomek z kolei mruczał pod nosem coś o pociągach do domu z Modlina i do tego, szczękając zębami, zostawał nieco z tyłu; musiałem go poganiać, żeby się spiął i wyrównał tempo do mojego, bo wtedy będzie cieplej.
Po chwili chyba i jemu krew zaczęła żywiej krążyć. W sam raz, bo zaczęło znowu padać. I było tak.
Szosa na Leszno, mimo tego, co mi się wydawało, nie była o tej porze ruchliwa, więc jazda obok siebie była możliwa prawie przez cały czas (tylko w pojedynczych momentach jechaliśmy jeden za drugim). Jako że po drodze robiliśmy trochę wrzutek na sanatoryjnego fejsa, to uznałem, że na sam koniec musimy jednak iść gdzieś na kawę. Bo jazda bez kawy to nie jazda.
W okolicy było tylko jedno miejsce, w którym mogliśmy plan zrealizować: stacja Moya, tuż za Lesznem. Skręt. Nawet jest stolik i krzesła. Kawa. Spokojne pół godziny relaksu.
A potem wyszliśmy na zewnątrz i okazało się, że zrobiło się jaśniej. I temperatura wzrosła do całych szesnastu stopni (co Tomek skwitował "Aha. Czyli to, co mam mokre na sobie, to nie jest już woda, tylko pot.").
Ostatnia godzina do samej Warszawy zrobiona żwawym tempem, pożegnanie przy Lazurowej i znikamy, każdy do siebie.
W domu okazało się, że ciuchy, co do których miałem wrażenie, że zdążyły lekko doschnąć, są aż ciężkie od wody. No i co tam woda, co tam deszcz, co tam temperatura: ważne, że wyjazd udany, a kolarze zadowoleni.
Już na początku zaczęliśmy jechać w stronę chmur i nie mieliśmy nadziei, że prognozy jednak będą trafne.
Był to deszcz. Konkretny, solidny. Krótki - chlapnęło ledwo kilkanaście minut, ale to wystarczyło. Cały asfalt mokry, więc i buty, i reszta. Dobrze, że obaj mieliśmy błotniki, więc chociaż nasze tyłki były uratowane.
Gdy przestało padać, nie zrobiło się wcale przyjemniej. Tomek o mało nie wywinął orła na łagodnym zakręcie w Witkach, a i mi wtedy koło lekko uciekło. Cóż, od tej pory wszystkie zakręty robiliśmy bardzo, bardzo spokojnie. Do tego nie mieliśmy ochoty na nadmiarowe picie, a zatem większość trasy przejechaliśmy obok siebie, gadając.
Nad nami pojawiła się biel chmur. Wpadliśmy w jakąś dziurę pomiędzy deszczami; jezdnia może i nie zaczęła schnąć (w końcu było ledwo 11 stopni), ale przynajmniej część wody z niej spłynęła i jazda stała się bardziej komfortowa. Startowałem w bluzie i bardzo nie chciało mi się dokładać kolejnej warstwy (przeciwdeszczówkę miałem w podsiodłówce), więc powoli sobie dosychałem.
W planie mieliśmy objechanie Kampinosu i odwiedzenie słynnego sklepu "U Marty", w którym podobno są najlepsze ciastka. Tak przynajmniej twierdzi i Jurek, i pewien popularny bloger rowerowy. Tomek rzadko bywa w tych rejonach, więc przy okazji może po raz kolejny zobaczyć, jak wyglądają zachodnie tereny.
Gdy odbiliśmy na północ, wiatr przestał nam aż tak bardzo przeszkadzać. A w Śladowie, gdy zmieniliśmy kierunek na zachodni, zaczął wręcz pomagać. Ale jaka to była pomoc? Przy tej temperaturze i wilgotności jechaliśmy w porywach 32 km/h.
Sklepu nie przegapiliśmy. Stał otwarty i czekał na nas, ale słynnych ciastek już nie było. Wyżarli je kolarze w sobotę (czyżby grupówka KGS+Legion?). W zamian za to zafundowaliśmy sobie smakowe mleko i wybraliśmy coś z innych, dostępnych na wagę. Najlepiej spisały się wafle z masą karmelową, bo ciastka z biszkoptem i karmelem były słodkie w sam raz (pani zapewniała, że są bardzo słodkie), ale w smaku nie do końca trafiły w mój gust. Planowaliśmy usiąść sobie na zewnątrz, na suchej ławce, ale pani była dość rozgadana, więc wszystko, co mieliśmy do jedzenia, zjedliśmy w środku, na stojąco, słuchając ciekawostek o okolicy.
Jedyne, czego mi brakło w sklepie, to ekspresu z kawą. Serio. W sklepie kilka kilometrów dalej, w Gniewniewicach, mają ekspres (no dobrze, oni mają coś w rodzaju niewielkiego baru) i przerwa w jeździe robi się od razu przyjemniejsza. Oczywiście zasugerowaliśmy pani Marcie, że gdyby miała ekspres, to na pewno utarg byłby sporo większy, bo jeśli u niej zatrzymują się kolarze, to ekspres byłby rozgrzany do czerwoności.
Na zewnątrz okazało się, że wbrew temu, co się wydawało jeszcze chwilę przed zjechaniem, jednak jest chłodno. Tak naprawdę, to dopiero wtedy zerknąłem na termometr i okazało się, że jest... 11 stopni. No ale przecież dopiero zjedliśmy, czas się ruszyć i od razu będzie cieplej, prawda? Oczywiście, jak się jest stworzeniem, które radzi sobie z generowaniem ciepła, bo po kilkuset metrach było mi już na powrót komfortowo (no, może poza tym, że żałowałem, że nie zabrałem nogawek - profilaktycznie, żeby nie męczyć kolan). Tomek z kolei mruczał pod nosem coś o pociągach do domu z Modlina i do tego, szczękając zębami, zostawał nieco z tyłu; musiałem go poganiać, żeby się spiął i wyrównał tempo do mojego, bo wtedy będzie cieplej.
Po chwili chyba i jemu krew zaczęła żywiej krążyć. W sam raz, bo zaczęło znowu padać. I było tak.
Szosa na Leszno, mimo tego, co mi się wydawało, nie była o tej porze ruchliwa, więc jazda obok siebie była możliwa prawie przez cały czas (tylko w pojedynczych momentach jechaliśmy jeden za drugim). Jako że po drodze robiliśmy trochę wrzutek na sanatoryjnego fejsa, to uznałem, że na sam koniec musimy jednak iść gdzieś na kawę. Bo jazda bez kawy to nie jazda.
W okolicy było tylko jedno miejsce, w którym mogliśmy plan zrealizować: stacja Moya, tuż za Lesznem. Skręt. Nawet jest stolik i krzesła. Kawa. Spokojne pół godziny relaksu.
A potem wyszliśmy na zewnątrz i okazało się, że zrobiło się jaśniej. I temperatura wzrosła do całych szesnastu stopni (co Tomek skwitował "Aha. Czyli to, co mam mokre na sobie, to nie jest już woda, tylko pot.").
Ostatnia godzina do samej Warszawy zrobiona żwawym tempem, pożegnanie przy Lazurowej i znikamy, każdy do siebie.
W domu okazało się, że ciuchy, co do których miałem wrażenie, że zdążyły lekko doschnąć, są aż ciężkie od wody. No i co tam woda, co tam deszcz, co tam temperatura: ważne, że wyjazd udany, a kolarze zadowoleni.
- DST 134.63km
- Czas 04:22
- VAVG 30.83km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 23 czerwca 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Udana ucieczka przed deszczem
W sobotę trzeba było ruszyć się do pracy. Miałem zrobić, co trzeba i wrócić do domu, by zrobić trening. Jeszcze zanim wyjechałem z pracy, okazało się, że teren za oknem wygląda tak, jak poniżej.
Przeczekałem pierwszą ulewę, po drodze napotkałem grad i sporo kałuż, więc byłem pewien, że z wyjazdu nic nie wyjdzie, bo albo nie pojadę, albo będę rzeźbił powolutku w deszczu i z treningu wyjdzie wycieczka ze zwalnianiem na każdej śliskiej nawierzchni.
Tymczasem okazało się, że słońce zaświeciło, drogi przeschły i... mogłem ruszyć.
Trasa to standardowy "Mały Kampinos", bez żadnych wodotrysków. Łomianki w drugą stronę dziurawe i paskudnie przejezdne (ze względu na remonty tor jazdy roweru prowadzi teraz prawie środkiem pasa, czyli po części studzienek).
Nie licząc niewielkiej mżawki, nie zmoczyło mnie ani trochę. Za to pięć minut po tym, jak wszedłem do domu, lunęło jak z cebra.
Przeczekałem pierwszą ulewę, po drodze napotkałem grad i sporo kałuż, więc byłem pewien, że z wyjazdu nic nie wyjdzie, bo albo nie pojadę, albo będę rzeźbił powolutku w deszczu i z treningu wyjdzie wycieczka ze zwalnianiem na każdej śliskiej nawierzchni.
Tymczasem okazało się, że słońce zaświeciło, drogi przeschły i... mogłem ruszyć.
Trasa to standardowy "Mały Kampinos", bez żadnych wodotrysków. Łomianki w drugą stronę dziurawe i paskudnie przejezdne (ze względu na remonty tor jazdy roweru prowadzi teraz prawie środkiem pasa, czyli po części studzienek).
Nie licząc niewielkiej mżawki, nie zmoczyło mnie ani trochę. Za to pięć minut po tym, jak wszedłem do domu, lunęło jak z cebra.
- DST 79.11km
- Czas 02:36
- VAVG 30.43km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 5 czerwca 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Pomnik Aragorna
W ramach ostatniego sprawdzaniu i rozgrzewki przed startem, wybraliśmy się do Świebodzina na lody i oglądanie pomnika. Zdaniem miejscowych jest tam uwieczniony ktoś inny, ale ja tam swoje wiem, Aragorn to Aragorn.
Chociaż osobiście wolałbym, żeby uwieczniono Durina.
Chociaż osobiście wolałbym, żeby uwieczniono Durina.
- DST 28.50km
- Czas 01:12
- VAVG 23.75km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 31 maja 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening, ze zdjęciem
W pełnym słońcu
Zbliżało się południe, a na zewnątrz były rozkoszne 32 stopnie, więc uznałem, że będzie to idealna pora na rower.
Zakręciłem do Borzęcina, potem poleciałem prosto na Domaniewek. Obczaiłem skrót przez Koprki i wyleciałem na drugą stronę torów. Chwilę później skończyła mi się droga, więc wróciłem na pierwszą stronę torów. Tych samych, na których zawsze stoję.
Na drodze stanęła mi jakaś gruntowa dróżka, więc siłą rzeczy wróciłem do głównej, do Ożarowa, gdzie chwilę później zatrzymała mnie policja. W zasadzie nie tylko mnie: zatrzymała wszystkich.
Pierwotnie myślałem, że to jakiś wypadek, ale zaraz zauważyłem smutnych ludzi, maszerujących wolno, wgapionych w grunt pod nogami. Po chwili okazało się, że to nie pogrzeb, a tylko radosna procesja.
Zostawiłem smutnych ludzi sobie, zawróciłem, objechałem zablokowany teren i dojechałem do "standardowego" przejazdu, który... tradycyjnie musiał być zamknięty. Tamte nie były - ten tak. Tym razem postanowiłem nie tkwić na środku, strzeliłem sobie dwa zdjęcia i usiadłem na trawie, czekając aż pociąg przejedzie.
Potem trzeba było tylko dojechać do domu i wycieczka się zakończyła.
Zakręciłem do Borzęcina, potem poleciałem prosto na Domaniewek. Obczaiłem skrót przez Koprki i wyleciałem na drugą stronę torów. Chwilę później skończyła mi się droga, więc wróciłem na pierwszą stronę torów. Tych samych, na których zawsze stoję.
Na drodze stanęła mi jakaś gruntowa dróżka, więc siłą rzeczy wróciłem do głównej, do Ożarowa, gdzie chwilę później zatrzymała mnie policja. W zasadzie nie tylko mnie: zatrzymała wszystkich.
Pierwotnie myślałem, że to jakiś wypadek, ale zaraz zauważyłem smutnych ludzi, maszerujących wolno, wgapionych w grunt pod nogami. Po chwili okazało się, że to nie pogrzeb, a tylko radosna procesja.
Zostawiłem smutnych ludzi sobie, zawróciłem, objechałem zablokowany teren i dojechałem do "standardowego" przejazdu, który... tradycyjnie musiał być zamknięty. Tamte nie były - ten tak. Tym razem postanowiłem nie tkwić na środku, strzeliłem sobie dwa zdjęcia i usiadłem na trawie, czekając aż pociąg przejedzie.
Potem trzeba było tylko dojechać do domu i wycieczka się zakończyła.
- DST 41.24km
- Czas 01:35
- VAVG 26.05km/h
- Sprzęt Czorny
Środa, 23 maja 2018
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Coffee Ride
No właśnie. Niespiesznie, noga za nogą, a gdzieś po drodze: kawa.
Nigdy nie udawało mi się spełnić tego ostatniego punktu - była albo spokojna jazda, albo kawa. Uznałem więc, że jak nie dziś, to kiedy?
Po pracy udałem się dawno nie odwiedzanymi drogami przez Arkadię na Marymont, a dalej wzdłuż Marymonckiej. Problem był ze znalezieniem dobrego miejsca na kawę, ale uznałem, że skoro jadę pracowym rowerem, to na tę okazję wystarczy Mak. Planowałem odwiedzić tego przy Parku Młocinskim, ale uznałem, że trochę nie mam czasu i musi wystarczyć ten przy Conrada.
Dalsza część jest pewnie łatwa do wyobrażenia: kawa, kupienie truskawek na pobliskim bazarku i powrót do domu.
Nigdy nie udawało mi się spełnić tego ostatniego punktu - była albo spokojna jazda, albo kawa. Uznałem więc, że jak nie dziś, to kiedy?
Po pracy udałem się dawno nie odwiedzanymi drogami przez Arkadię na Marymont, a dalej wzdłuż Marymonckiej. Problem był ze znalezieniem dobrego miejsca na kawę, ale uznałem, że skoro jadę pracowym rowerem, to na tę okazję wystarczy Mak. Planowałem odwiedzić tego przy Parku Młocinskim, ale uznałem, że trochę nie mam czasu i musi wystarczyć ten przy Conrada.
Dalsza część jest pewnie łatwa do wyobrażenia: kawa, kupienie truskawek na pobliskim bazarku i powrót do domu.
- DST 24.20km
- Czas 01:24
- VAVG 17.29km/h
- Sprzęt Zenon