Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciem
Dystans całkowity: | 17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 723:47 |
Średnia prędkość: | 23.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 76.32 km/h |
Suma podjazdów: | 37224 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (82 %) |
Suma kalorii: | 68616 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 137.82 km i 5h 47m |
Więcej statystyk |
Sobota, 21 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem, szypko
Walczmy z wiatrem
Startując wiedziałem, że będzie wiało. Jadąc jednak przez Stare Babice, między domami, nie cierpiałem zbytnio z tego powodu: czasem coś dmuchnęło w przerwie, czasem coś mnie nagle wstrzymało. Nieubłaganie zbliżał się jednak moment wyjazdu na otwarty teren - patelnię, gdzie wiatrowi wolno więcej.
Gdy tylko skręciłem na północny zachód, dowiedziałem się, że aż tak. Na płaskim miejscami nie byłem w stanie przekroczyć... 18 km/h. A nie powiem, żebym się na tym odcinku oszczędzał. Coś za coś: gdy w końcu wygiełgałem się na główną w Białutkach, rower bez popychania poleciał z wiatrem jak żaglówka.
Nie planowałem jednak powrotu: kilka dni wcześniej szperając po Stravie, znalazłem sobie segmencik: zapomniany przez bogów i rowerzystów, bo szutrowy. Uznałem, że warto się na nim sprawdzić, zwłaszcza, że najlepsze na nim czasy były... relatywnie niskie. Zatem znów na Witki, a potem w lewo i... już wiedziałem, dlaczego nikt tam nie jeździł szybciej. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy, ot, jakieś dziury, jakieś nierówności, ale tuż przy samym Łaźniewie zrobiło się bardziej dziurawo, a do tego cień drzew rosnących przy drodze, skutecznie maskował wszystkie dziury i dziurska. Nie powiem, żebym się urobił, bo większość uwagi pochłonęło mi lustrowanie podłoża, ale... tylko drugi czas, ze stratą 4 sekund do najlepszego. No nie, trzeba będzie tam wrócić.
W samym Łaźniewie mamy sielski widok starej wsi, w której jest jeden fragment asfaltu, reszta to szutry i rozjeżdżona ziemia. Tak, jak za dawnych czasów.
Mogłem, co prawda, polecieć asfaltem, ale wtedy prawdopodobnie wyjechałbym na remontowaną obecnie (i rozkopaną) drogę 888. Uznałem więc, że na tym nie zakończymy szutrowego odcinka specjalnego i przejechałem szutrem jeszcze z kilometr, na główną wyjeżdżając w Łaźniewku.
A tam już relaks, luz i mijanie jadących w przeciwnym kierunku kolarzy, którzy katowali się pod wiatr z wywieszonymi ozorami. Na koniec chciałem jeszcze wykorzystać to, co daje wiatr, więc zrobiłem sobie maleńki sprint i ustanowiłem swój rekord średniej: 48,2 km/h na dystansie 1,6 km. Do najlepszego czasu brakło... 10 sekund. Ale wtedy musiałbym mieć średnią ponad 52 km/h.
Gdy tylko skręciłem na północny zachód, dowiedziałem się, że aż tak. Na płaskim miejscami nie byłem w stanie przekroczyć... 18 km/h. A nie powiem, żebym się na tym odcinku oszczędzał. Coś za coś: gdy w końcu wygiełgałem się na główną w Białutkach, rower bez popychania poleciał z wiatrem jak żaglówka.
Nie planowałem jednak powrotu: kilka dni wcześniej szperając po Stravie, znalazłem sobie segmencik: zapomniany przez bogów i rowerzystów, bo szutrowy. Uznałem, że warto się na nim sprawdzić, zwłaszcza, że najlepsze na nim czasy były... relatywnie niskie. Zatem znów na Witki, a potem w lewo i... już wiedziałem, dlaczego nikt tam nie jeździł szybciej. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy, ot, jakieś dziury, jakieś nierówności, ale tuż przy samym Łaźniewie zrobiło się bardziej dziurawo, a do tego cień drzew rosnących przy drodze, skutecznie maskował wszystkie dziury i dziurska. Nie powiem, żebym się urobił, bo większość uwagi pochłonęło mi lustrowanie podłoża, ale... tylko drugi czas, ze stratą 4 sekund do najlepszego. No nie, trzeba będzie tam wrócić.
W samym Łaźniewie mamy sielski widok starej wsi, w której jest jeden fragment asfaltu, reszta to szutry i rozjeżdżona ziemia. Tak, jak za dawnych czasów.
Mogłem, co prawda, polecieć asfaltem, ale wtedy prawdopodobnie wyjechałbym na remontowaną obecnie (i rozkopaną) drogę 888. Uznałem więc, że na tym nie zakończymy szutrowego odcinka specjalnego i przejechałem szutrem jeszcze z kilometr, na główną wyjeżdżając w Łaźniewku.
A tam już relaks, luz i mijanie jadących w przeciwnym kierunku kolarzy, którzy katowali się pod wiatr z wywieszonymi ozorami. Na koniec chciałem jeszcze wykorzystać to, co daje wiatr, więc zrobiłem sobie maleńki sprint i ustanowiłem swój rekord średniej: 48,2 km/h na dystansie 1,6 km. Do najlepszego czasu brakło... 10 sekund. Ale wtedy musiałbym mieć średnią ponad 52 km/h.
- DST 64.48km
- Czas 02:04
- VAVG 31.20km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 20 kwietnia 2018
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Piątkowe publikacje
Rankiem nie było wcale szczególnie ciepło. "Rześkie" dwanaście stopni. A mimo godziny szóstej całkiem sporo rowerzystów; przeszkadzali i pchali się w kadr.
Gdyby kogoś interesowało nadrabianie przeze mnie zaległości, to spieszę poinformować, że opublikowałem zaległą relację z listopadowej antywyprawki. Linki: raz, dwa, trzy.
Na dniach za to zakończy się przygoda z relacją z MRDP, która już prawie w całości (brakuje jedynie zakończenia) pojawiła się na fanpage'u Sanatorium. Jak skończę z publikacją tam, to trzeba będzie pomyśleć nad zebraniem całości do kupy i wrzuceniem gdzieś tu, na BS.
Gdyby kogoś interesowało nadrabianie przeze mnie zaległości, to spieszę poinformować, że opublikowałem zaległą relację z listopadowej antywyprawki. Linki: raz, dwa, trzy.
Na dniach za to zakończy się przygoda z relacją z MRDP, która już prawie w całości (brakuje jedynie zakończenia) pojawiła się na fanpage'u Sanatorium. Jak skończę z publikacją tam, to trzeba będzie pomyśleć nad zebraniem całości do kupy i wrzuceniem gdzieś tu, na BS.
- DST 15.42km
- Czas 00:50
- VAVG 18.50km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 17 kwietnia 2018
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Smutny, zamglony poranek
Szare miasto, szary poranek, zamglone wieżowce w oddali.
Ale za to po pracy było już znacznie lepiej. I nawet słonecznie!
Ale za to po pracy było już znacznie lepiej. I nawet słonecznie!
- DST 15.39km
- Czas 00:49
- VAVG 18.84km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 17 kwietnia 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Dwie pętelki
W sumie to nie planowałem daleko odjeżdżać, ale po tym, jak okazało się, że pętelka przez Izabelin jest krótsza niż się spodziewałem, ruszyłem na południe i odwiedziwszy Konotopę i miło kojarzącą się ul. Piwną, wróciłem do Warszawy.
A poniższa fotka zrobiona została w znanej niektórym czytelnikom alei. Nie będę zadawał zagadek, bo to zbyt łatwe: dukcik rowerowy przy ul. Gierdziejewskiego.
A poniższa fotka zrobiona została w znanej niektórym czytelnikom alei. Nie będę zadawał zagadek, bo to zbyt łatwe: dukcik rowerowy przy ul. Gierdziejewskiego.
- DST 42.56km
- Czas 01:31
- VAVG 28.06km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 15 kwietnia 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Tour de Kampinos
Ranek to jest taki czas, kiedy należy się wyspać. Szczególnie wtedy, gdy nie ma żadnych obowiązków, jest weekend i można spokojnie wylegiwać się w łóżku. Ale czasem nadchodzi taki moment, że udaje się wprowadzić w życie plan, który kiełkował mi w głowie już od dwóch lat - pojechać na ustawkę. Niestety, ustawki kolarskie mają to do siebie, że zwykle mają miejsce o barbarzyńskich godzinach typu "dziewiąta rano", więc, gdy ja akurat snuję się leniwie po pierwszą tego dnia kawę, grupy mają urobione już po pięćdziesiąt kilometrów, a gdy wychodzę na zwyczajową, niedzielną przejażdżkę, tak około 13:00, to mijam ich, kończących swoje treningi.
Ostatnio myślałem o tym bardzo konkretnie, a akurat złożyło się tak, że w tę niedzielę Adam organizował grupowy trening. Pierwotny plan był taki, że jadę tylko ja, bo Hipcia nie zamierzała się ruszać rano, ale wieczorem zadecydowała, że jednak jedzie i ona.
To byłby straszny wstyd, gdyby najbliżej mieszkające osoby przyjechały wcześniej niż jako ostatnie. Dlatego też zjedliśmy sobie spokojne śniadanie i bez pośpiechu wyszliśmy na zewnątrz, gdzie okazało się, że na dojazd na miejsce mamy ledwo 13 minut! Musieliśmy się tylko leciutko sprężyć i w ramach rozgrzewki dotarliśmy na babicki rynek w minut dwanaście. A i tak zastanawiałem się, czy czasem nie będzie tak, że my przyjedziemy tylko po to, by zobaczyć puste ławki, a potem gnać Warszawską, na skróty, do Zaborowa i mieć nadzieję, że tam właśnie złapiemy grupę.
Na szczęście wszyscy jeszcze czekali, jak się okazało, na nas. Skoro nikt więcej nie pojawił sie o umówionej godzinie, ruszyliśmy w siódemkę znaną i zjeżdżoną trasą - przez Mariew i Wiktorów do Zaborowa.
Początek był leniwy. Jazda lekko powyżej 32 km/h, długie, spokojne zmiany, rozmowy i relaks. No ale czego się spodziewać w sytuacji, gdy wiatr jeszcze nie do końca się obudził?
Gdy zmieniliśmy kierunek na południowy i można było w pełni odczuć, co nas czeka (wiatr wiał z południowego wschodu), akurat na zmianie byłem z Tomkiem. 12 kilometrów trwała nasza walka o to, by przelotową utrzymać powyżej 30 km/h. Tuż przed wojewódzką na Błonie nieomal zaliczam szlifa, bo nierozsądnie chcę objechać kałużę z niewłaściwej strony. I tak w tejże ląduję (na szczęście kołami), ale z nieco wyższym tętnem niż przy rozpoczęciu manewru.
Cała zmiana wychodzi nam jakoś pół godziny; przez chwilę jeszcze z przodu dołącza Hipcia, która jakoś stęskniła się za gadaniem z nami.
W międzyczasie zmieniamy kierunek jazdy na zgodny z kierunkiem wiatru i zaczyna się taniec. 35 kilometrów do Śladowa pokonujemy ze średnią 37 km/h. Tuż przed Wolą Pasikońską Hipcia schodzi ze zmiany, puszcza pedały i nagle... jadący 45 km/h pociąg jej ucieka, zdążam tylko usłyszeć "co jest?!". Spawanie trwa dobry kilometr, ale po chwili już grupa jedzie w całości.
Na wojewódzkiej do Śladowa chłopakom włącza się tryb turbo (albo zaczynają działać jakieś podejrzane substancje) i nie ma zmiłuj, grupa leci 42 km/h. Gdy na zmianę wychodzi Tomek, który płochym kucykiem jest i może go przestraszyć byle drapieżna mucha, po kolejnym biorącym się znikąd, gwałtownym przyspieszeniu, razem z Hipcią i jednym kolegą nie dajemy rady już skleić i wisimy z tyłu, odstawieni jakieś 50 m. Potem, oczywiście, dystans wcale się nie zmniejsza - ani my ich nie dochodzimy, ani oni nam nie uciekają.
Grupa schodzi się w całość dopiero w Śladowie. Stąd, do znanego już nam sklepu w Gniewniewicach, jedziemy przyjemnym, nowym asfaltem tuż przy wale przeciwpowodziowym (o, takim jak na fotce poniżej). Prędkość spadła, bo wiatr zaczął wiać w twarz, a co za tym idzie, grupa jechała już dużo równiej, bez rwania.
Przy sklepie były ławeczki, stoliki; spodziewałem się szybkiego uzupełnienia paliwa, ale wszyscy rozsiedli się wygodnie, więc przyswoiliśmy sobie po Tigerze w wersji "Sex" (nie, nie działało), a potem, skoro chłopaki nadal się nie zbierali, po jednej kawie. Bo skoro już robimy tak długi wypoczynek, to jak tu się nie napić kawy (zwłaszcza, gdy rano jej nie wypiłem)?
Cały popas trwa 45 minut, więc gdy w końcu zaczynamy się zbierać, odczuwam przemożną, organiczną wręcz niechęć do jakiegokolwiek jeżdżenia. No ale trudno, trzeba ruszyć. Grupa wyskakuje na asfalt pierwsza, ja jeszcze sprawdzałem, czy mam wszystko pochowane, więc gdy ruszam, kilka sekund później, akurat między mną i naszym peletonem pojawia się samochód.
Sytuacja robi się patowa: auto nie może wyprzedzić grupy, bo jest kręto, a i linia podwójna ciągła. Ja nie chcę wyprzedzać samochodu, bo po co mam mu jeszcze przysparzać dodatkowego stresu? Koniec końców robię sobie, jak w zawodowym peletonie, dojście do grupy po samochodzie, a gdy on w końcu ucieka, jestem praktycznie na miejscu.
W okolicy Kazunia dwóch kolegów zwija się do siebie, do domu, zostajemy więc w piątkę. Gdybym jechał sam, pewnie od razu skręciłbym na Leszno, ale trener zarządza, że wyjdzie za mało, więc robimy ścinkę przez jakieś dróżki, których zupełnie nie znałem.
Gdy w końcu wyjeżdżamy na szosę łączącą Kazuń z Błoniem, panuje tam względny ruch, ale mimo tego i tak nie udaje się nam postawić rozsądnego wachlarza, w porywach wychodzi trójka z przodu.
Prawdziwa polka zaczyna się dopiero po skręcie na zachód, w stronę Warszawy. Odsłonięty, puściutki teren, wiatr może robić z nami co chce (i, oj, robi to), więc końcówka, mimo ciężkiej pracy, wychodzi nieco wolniejsza niż wcześniej.
W Wieruchowie piątka uszczupla się o kolejnego kolegę, ja przegrywam z Tomkiem sprint na wiadukcie nad S8 i w zestawie Trener+Sanatorium dociągamy do Lazurowej, gdzie następuje ostateczny podział na podgrupy i każdy rusza do siebie.
Pozostaje tylko ostrożnie, nie potrącając żadnego kilkuletniego dziecka (które powinno jechać, ekhm, po chodniku, skoro jest pieszym - w myśl przepisów) dotrzeć do domu i można zająć się relaksem. Relaks tego dnia polegał na przygotowaniu rowerów wyścigowych do Pięknego Wschodu, podmianie Jaszczura na Zenka (tu: w klimacie dojazdów do pracy), próbie wyprawy po pączki do pobliskiej pączkarni (chciałbyś, frajerze, niedziela niehandlowa, więc kolejka na trzydzieści (sic!) osób), więc zasłużone, zimne piwo w pokalu firmowanym przez jedyny słuszny browar, przyswoiłem dopiero jako dodatek do kolacji.
Skoro już tak się rozpisałem, pozostaje jeszcze napisać jakieś podsumowanie, prawda? Zdarzało się latać w peletonie, ale jednak były to albo wyjazdy na ultra, gdzie grupa jedzie jednak dużo słabiej, albo wyjazdy czysto relaksacyjne, typu "Tour de WOŚP". Pierwszy raz chyba miałem okazję zasuwać w typowo szosowym peletonie i... wrażenia jak najbardziej pozytywne. Urobiłem się po drodze, trening zrobiłem z zapasem, a mimo wszystko przyjechałem do domu mniej zmęczony, niż jakbym całość ruszył wykręcać sam. Do tego możliwość pogadania, posiedzenia, poznania nowych twarzy, no i fakt, że o godzinie 14:00 byłem już po treningu, a nie dopiero po rozgrzewce.
Trzeba będzie częściej fundować sobie takie atrakcje.
Ostatnio myślałem o tym bardzo konkretnie, a akurat złożyło się tak, że w tę niedzielę Adam organizował grupowy trening. Pierwotny plan był taki, że jadę tylko ja, bo Hipcia nie zamierzała się ruszać rano, ale wieczorem zadecydowała, że jednak jedzie i ona.
To byłby straszny wstyd, gdyby najbliżej mieszkające osoby przyjechały wcześniej niż jako ostatnie. Dlatego też zjedliśmy sobie spokojne śniadanie i bez pośpiechu wyszliśmy na zewnątrz, gdzie okazało się, że na dojazd na miejsce mamy ledwo 13 minut! Musieliśmy się tylko leciutko sprężyć i w ramach rozgrzewki dotarliśmy na babicki rynek w minut dwanaście. A i tak zastanawiałem się, czy czasem nie będzie tak, że my przyjedziemy tylko po to, by zobaczyć puste ławki, a potem gnać Warszawską, na skróty, do Zaborowa i mieć nadzieję, że tam właśnie złapiemy grupę.
Na szczęście wszyscy jeszcze czekali, jak się okazało, na nas. Skoro nikt więcej nie pojawił sie o umówionej godzinie, ruszyliśmy w siódemkę znaną i zjeżdżoną trasą - przez Mariew i Wiktorów do Zaborowa.
Początek był leniwy. Jazda lekko powyżej 32 km/h, długie, spokojne zmiany, rozmowy i relaks. No ale czego się spodziewać w sytuacji, gdy wiatr jeszcze nie do końca się obudził?
Gdy zmieniliśmy kierunek na południowy i można było w pełni odczuć, co nas czeka (wiatr wiał z południowego wschodu), akurat na zmianie byłem z Tomkiem. 12 kilometrów trwała nasza walka o to, by przelotową utrzymać powyżej 30 km/h. Tuż przed wojewódzką na Błonie nieomal zaliczam szlifa, bo nierozsądnie chcę objechać kałużę z niewłaściwej strony. I tak w tejże ląduję (na szczęście kołami), ale z nieco wyższym tętnem niż przy rozpoczęciu manewru.
Cała zmiana wychodzi nam jakoś pół godziny; przez chwilę jeszcze z przodu dołącza Hipcia, która jakoś stęskniła się za gadaniem z nami.
W międzyczasie zmieniamy kierunek jazdy na zgodny z kierunkiem wiatru i zaczyna się taniec. 35 kilometrów do Śladowa pokonujemy ze średnią 37 km/h. Tuż przed Wolą Pasikońską Hipcia schodzi ze zmiany, puszcza pedały i nagle... jadący 45 km/h pociąg jej ucieka, zdążam tylko usłyszeć "co jest?!". Spawanie trwa dobry kilometr, ale po chwili już grupa jedzie w całości.
Na wojewódzkiej do Śladowa chłopakom włącza się tryb turbo (albo zaczynają działać jakieś podejrzane substancje) i nie ma zmiłuj, grupa leci 42 km/h. Gdy na zmianę wychodzi Tomek, który płochym kucykiem jest i może go przestraszyć byle drapieżna mucha, po kolejnym biorącym się znikąd, gwałtownym przyspieszeniu, razem z Hipcią i jednym kolegą nie dajemy rady już skleić i wisimy z tyłu, odstawieni jakieś 50 m. Potem, oczywiście, dystans wcale się nie zmniejsza - ani my ich nie dochodzimy, ani oni nam nie uciekają.
Grupa schodzi się w całość dopiero w Śladowie. Stąd, do znanego już nam sklepu w Gniewniewicach, jedziemy przyjemnym, nowym asfaltem tuż przy wale przeciwpowodziowym (o, takim jak na fotce poniżej). Prędkość spadła, bo wiatr zaczął wiać w twarz, a co za tym idzie, grupa jechała już dużo równiej, bez rwania.
Przy sklepie były ławeczki, stoliki; spodziewałem się szybkiego uzupełnienia paliwa, ale wszyscy rozsiedli się wygodnie, więc przyswoiliśmy sobie po Tigerze w wersji "Sex" (nie, nie działało), a potem, skoro chłopaki nadal się nie zbierali, po jednej kawie. Bo skoro już robimy tak długi wypoczynek, to jak tu się nie napić kawy (zwłaszcza, gdy rano jej nie wypiłem)?
Cały popas trwa 45 minut, więc gdy w końcu zaczynamy się zbierać, odczuwam przemożną, organiczną wręcz niechęć do jakiegokolwiek jeżdżenia. No ale trudno, trzeba ruszyć. Grupa wyskakuje na asfalt pierwsza, ja jeszcze sprawdzałem, czy mam wszystko pochowane, więc gdy ruszam, kilka sekund później, akurat między mną i naszym peletonem pojawia się samochód.
Sytuacja robi się patowa: auto nie może wyprzedzić grupy, bo jest kręto, a i linia podwójna ciągła. Ja nie chcę wyprzedzać samochodu, bo po co mam mu jeszcze przysparzać dodatkowego stresu? Koniec końców robię sobie, jak w zawodowym peletonie, dojście do grupy po samochodzie, a gdy on w końcu ucieka, jestem praktycznie na miejscu.
W okolicy Kazunia dwóch kolegów zwija się do siebie, do domu, zostajemy więc w piątkę. Gdybym jechał sam, pewnie od razu skręciłbym na Leszno, ale trener zarządza, że wyjdzie za mało, więc robimy ścinkę przez jakieś dróżki, których zupełnie nie znałem.
Gdy w końcu wyjeżdżamy na szosę łączącą Kazuń z Błoniem, panuje tam względny ruch, ale mimo tego i tak nie udaje się nam postawić rozsądnego wachlarza, w porywach wychodzi trójka z przodu.
Prawdziwa polka zaczyna się dopiero po skręcie na zachód, w stronę Warszawy. Odsłonięty, puściutki teren, wiatr może robić z nami co chce (i, oj, robi to), więc końcówka, mimo ciężkiej pracy, wychodzi nieco wolniejsza niż wcześniej.
W Wieruchowie piątka uszczupla się o kolejnego kolegę, ja przegrywam z Tomkiem sprint na wiadukcie nad S8 i w zestawie Trener+Sanatorium dociągamy do Lazurowej, gdzie następuje ostateczny podział na podgrupy i każdy rusza do siebie.
Pozostaje tylko ostrożnie, nie potrącając żadnego kilkuletniego dziecka (które powinno jechać, ekhm, po chodniku, skoro jest pieszym - w myśl przepisów) dotrzeć do domu i można zająć się relaksem. Relaks tego dnia polegał na przygotowaniu rowerów wyścigowych do Pięknego Wschodu, podmianie Jaszczura na Zenka (tu: w klimacie dojazdów do pracy), próbie wyprawy po pączki do pobliskiej pączkarni (chciałbyś, frajerze, niedziela niehandlowa, więc kolejka na trzydzieści (sic!) osób), więc zasłużone, zimne piwo w pokalu firmowanym przez jedyny słuszny browar, przyswoiłem dopiero jako dodatek do kolacji.
Skoro już tak się rozpisałem, pozostaje jeszcze napisać jakieś podsumowanie, prawda? Zdarzało się latać w peletonie, ale jednak były to albo wyjazdy na ultra, gdzie grupa jedzie jednak dużo słabiej, albo wyjazdy czysto relaksacyjne, typu "Tour de WOŚP". Pierwszy raz chyba miałem okazję zasuwać w typowo szosowym peletonie i... wrażenia jak najbardziej pozytywne. Urobiłem się po drodze, trening zrobiłem z zapasem, a mimo wszystko przyjechałem do domu mniej zmęczony, niż jakbym całość ruszył wykręcać sam. Do tego możliwość pogadania, posiedzenia, poznania nowych twarzy, no i fakt, że o godzinie 14:00 byłem już po treningu, a nie dopiero po rozgrzewce.
Trzeba będzie częściej fundować sobie takie atrakcje.
Fotki z jazdy: Adam. Z postoju - moje.
- DST 146.24km
- Czas 04:34
- VAVG 32.02km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 14 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, szypko, trening, ze zdjęciem
Witki i wiater
Gdy szykowałem się na rower, akurat rozpoczynała się transmisja konwencji miłościwie nam panujących. Z należytym szacunkiem wysłuchałem tego, co do powiedzenia miał Prezes, a gdy zaczęła się pogadanka pana premiera, uznałem, że niczego ciekawego nie będzie, więc się zebrałem. No, ale wiedząc, że już jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, nie mogłem w lepszym humorze ruszyć na rower.
Początek był standardowy, ale dojechawszy do Pilaszkowa skręciłem w lewo na Witki. Jechałem tamtędy tylko raz i tym razem postanowiłem odwiedzić i ten fragment, i kilka innych dróg, którymi wcześniej nie jechałem. W Witkach minąłem przyjemny zestaw zakrętów i dojechałem do Białut. Tu wstrzymał mnie ciągnik, który, za skrzyżowaniem, zepchnął mnie na chodnik. A potem, przed kolejnym skrzyżowaniem nagle wyprzedził i znowu zablokował. Akurat miałem przerwę w pracy, więc powiozłem się za nim chwilę i - na szczęście - nie skręcał tam, gdzie pojechałem ja.
Dojechałem do Cholew. Do tej pory droga była bardzo przyjemna i, poza pojedynczymi fragmentami, nie cierpiałem za bardzo, ale po zmianie kierunku na północny, musiałem się skupić na drodze. Kulminacją meandrowania między nierównościami było wjechanie z wiatrem w plecy, z prędkością około 40 km/h, w księżycowy krajobraz, gdzie każda dziura oznaczała murowaną glebę, albo, w najlepszym wypadku, snejka i wgiętą obręcz. Co ja tam zrobiłem przy tej prędkości, skacząc po całej szerokości jezdni, wiem tylko ja. Ale udało się. A potem miałem do dyspozycji drugi, podobny odcinek specjalny, który skończył się oblatywaniem kałuży piaszczysto-szutrowym poboczem.
Na całe szczęście chwilę później wyjechałem w Gawratowej Woli i mogłem oddać się na pastwę... kolejnych dziur. Ale przynajmniej te dziury już znałem... W tej samej miejscowości przestałem walczyć z wiatrem. Droga prowadziła na zachód, wiatr wiał w plecy. Wiał dobrze. Z jakichś 40 km mam średnią ponad 34 km/h!
Zdjęcia poniżej zrobiłem przy Lesznie, gdzie zatrzymałem się na chwileczkę, zmienić album. Tuż za Lesznem minąłem Hipcię, która właśnie leciała pod wiatr w ramach swoich zadań, a potem już tylko z wiatrem i do domu!
Początek był standardowy, ale dojechawszy do Pilaszkowa skręciłem w lewo na Witki. Jechałem tamtędy tylko raz i tym razem postanowiłem odwiedzić i ten fragment, i kilka innych dróg, którymi wcześniej nie jechałem. W Witkach minąłem przyjemny zestaw zakrętów i dojechałem do Białut. Tu wstrzymał mnie ciągnik, który, za skrzyżowaniem, zepchnął mnie na chodnik. A potem, przed kolejnym skrzyżowaniem nagle wyprzedził i znowu zablokował. Akurat miałem przerwę w pracy, więc powiozłem się za nim chwilę i - na szczęście - nie skręcał tam, gdzie pojechałem ja.
Dojechałem do Cholew. Do tej pory droga była bardzo przyjemna i, poza pojedynczymi fragmentami, nie cierpiałem za bardzo, ale po zmianie kierunku na północny, musiałem się skupić na drodze. Kulminacją meandrowania między nierównościami było wjechanie z wiatrem w plecy, z prędkością około 40 km/h, w księżycowy krajobraz, gdzie każda dziura oznaczała murowaną glebę, albo, w najlepszym wypadku, snejka i wgiętą obręcz. Co ja tam zrobiłem przy tej prędkości, skacząc po całej szerokości jezdni, wiem tylko ja. Ale udało się. A potem miałem do dyspozycji drugi, podobny odcinek specjalny, który skończył się oblatywaniem kałuży piaszczysto-szutrowym poboczem.
Na całe szczęście chwilę później wyjechałem w Gawratowej Woli i mogłem oddać się na pastwę... kolejnych dziur. Ale przynajmniej te dziury już znałem... W tej samej miejscowości przestałem walczyć z wiatrem. Droga prowadziła na zachód, wiatr wiał w plecy. Wiał dobrze. Z jakichś 40 km mam średnią ponad 34 km/h!
Zdjęcia poniżej zrobiłem przy Lesznie, gdzie zatrzymałem się na chwileczkę, zmienić album. Tuż za Lesznem minąłem Hipcię, która właśnie leciała pod wiatr w ramach swoich zadań, a potem już tylko z wiatrem i do domu!
- DST 80.71km
- Czas 02:37
- VAVG 30.84km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 11 kwietnia 2018
Kategoria ze zdjęciem, transport, do czytania
Popołudniowa kurierka
Okazało się, że po pracy mogę, nadkładając zaledwie kilometr, zrobić dobry uczynek i podrzucić coś koledze do domu. Wskoczyłem więc na rower i, zupełnie przypadkowo, trasa poprowadziła mnie przez Park Powstańców. Jakoś wielokrotnie przebywając w pobliżu, nigdy tam nie byłem.
Ciekawe wrażenie robi pomnik (widziany z dala, nie miałem czasu), który chyba sobie kiedyś przyjadę obejrzeć z bliska.
Fot. Kancelaria Senatu Rzeczypospolitej Polskiej, CC BY-SA 3.0 pl, Link
Zastanawiając się nad tym, dlaczego tak hucznie akurat obchodzi się i obnosi akurat ten, nieudany zresztą, zryw, a o innych powstaniach jakoś zwykle jest cicho, ruszyłem urokliwą uliczką Sowińskiego, prowadzącą początkowo między podzielonym na pół Cmentarzem Wolskim, w kierunku mojego celu.
Po zdaniu ładunku musiałem tylko pokonać ziemne okopy i mogłem już jechać do domu. Historia tychże okopów też jest ciekawa: działkę posiada ktoś, kto nie życzy sobie, żeby przez nią jeżdżono. Ponieważ pierwsze zasieki, które zorganizował z gałęzi, zostały po prostu odgarnięte, usypał na swojej ziemi hałdy i teraz nikt samochodem nie przejedzie.
Ciekawe wrażenie robi pomnik (widziany z dala, nie miałem czasu), który chyba sobie kiedyś przyjadę obejrzeć z bliska.
Fot. Kancelaria Senatu Rzeczypospolitej Polskiej, CC BY-SA 3.0 pl, Link
Zastanawiając się nad tym, dlaczego tak hucznie akurat obchodzi się i obnosi akurat ten, nieudany zresztą, zryw, a o innych powstaniach jakoś zwykle jest cicho, ruszyłem urokliwą uliczką Sowińskiego, prowadzącą początkowo między podzielonym na pół Cmentarzem Wolskim, w kierunku mojego celu.
Po zdaniu ładunku musiałem tylko pokonać ziemne okopy i mogłem już jechać do domu. Historia tychże okopów też jest ciekawa: działkę posiada ktoś, kto nie życzy sobie, żeby przez nią jeżdżono. Ponieważ pierwsze zasieki, które zorganizował z gałęzi, zostały po prostu odgarnięte, usypał na swojej ziemi hałdy i teraz nikt samochodem nie przejedzie.
- DST 15.60km
- Czas 01:01
- VAVG 15.34km/h
- Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 8 kwietnia 2018
Kategoria ze zdjęciem, zaliczając gminy, trening, do czytania, > 100km
Podsiedleckie gminożerstwo
Albo się kolarstwo ogląda, albo się uprawia. No, ewentualnie można próbować jedno z drugim jakoś posortować i wstać rano albo iść na rower wieczorem. Postanowiłem, że w weekend nie chce mi się wstawać wcześniej, ani włóczyć się po nocach i tym samym odpuściłem transmisję z Paris-Roubaix na rzecz pojeżdżenia po Polsce.
Duch wyścigu nie odpuszczał, bo już za Mrozami, gdzie wysiedliśmy z pociągu, ślad powiódł nas na drogę... gruntową. A potem na wyjeżdżoną trawę. Kawałek później zaatakował piach i to był moment, gdy postanowiłem jednak pozbyć się zbędnych części garderoby i w końcu, po raz pierwszy w tym roku, mogłem pojechać całkowicie na krótko.
Nie było łatwo. Jak nie piachy, to nierówne asfalty, a jak było w końcu równo... to atakował wiatr. Wiatr, który męczył nas przez większość drogi i naprawdę dał w kość. Jak mocny był, zorientowaliśmy się w okolicy... Tworek (nie, nie tych), gdzie ruszyliśmy na północny zachód i prawie momentalnie prędkość przelotowa wzrosła do... 40 km/h. Żeby jechać 46 km/h wystarczyło przestać jechać pod górkę. Na płaskim nie wymagało prawie żadnego wysiłku.
Gnało się przepięknie, ale przeszkodził nam zaplanowany przystanek na Orlenie. Duży kubeł kawy, zapasy jedzenia, picia i chwila odpoczynku na słońcu...
Siedlce były największym miastem na naszej trasie. Wjechaliśmy doń wzdłuż jakiejś DDR-ki i również DDR-ką opuściliśmy. Droga wylotowa była nie byle jaką: była to zachodnia obwodnica, czyli ul. Lecha Kaczyńskiego. Widać, że jest to popularna trasa, bo przy niej sunęły rowerami tłumy wycieczkowiczów.
Gdy wiatr ciągle pomagał, a my uznaliśmy, że warto lecieć z nim choćby do Zambrowa (czyli dalsze 80 km), ślad bezlitośnie nakazał nam skręt w lewo. Wjechaliśmy między domy, w małej wiosce. Gdy na drodze pojawiało się coraz więcej piachu, rzuciłem, że szkoda by było, gdyby zaraz skończył się asfalt... I wtedy się skończył. Piaskownica kosztowała nas bardzo dużo czasu. Hipcia nawet nie próbowała walczyć. Wzięła się za sól kolarstwa i cały odcinek pokonała z buta.
W końcu piach przeszedł w grunt, grunt w bruk, a ów - w asfalt. Walcząc z wiatrem wyjechaliśmy na krajówkę w stronę Warszawy i sprawdziwszy czas uznaliśmy, że mamy jeszcze zapas. Do przejechania ze 12 km, a zapasu półtorej godziny, więc zalegliśmy na Orlenie, na długi i solidny popas.
Do Kałuszyna dojechaliśmy z wiatrem, do Mrozów, już luźną nogą - lekko pod wiatr. Jeszcze tylko biletomat i... wycieczka z głowy.
Duch wyścigu nie odpuszczał, bo już za Mrozami, gdzie wysiedliśmy z pociągu, ślad powiódł nas na drogę... gruntową. A potem na wyjeżdżoną trawę. Kawałek później zaatakował piach i to był moment, gdy postanowiłem jednak pozbyć się zbędnych części garderoby i w końcu, po raz pierwszy w tym roku, mogłem pojechać całkowicie na krótko.
Nie było łatwo. Jak nie piachy, to nierówne asfalty, a jak było w końcu równo... to atakował wiatr. Wiatr, który męczył nas przez większość drogi i naprawdę dał w kość. Jak mocny był, zorientowaliśmy się w okolicy... Tworek (nie, nie tych), gdzie ruszyliśmy na północny zachód i prawie momentalnie prędkość przelotowa wzrosła do... 40 km/h. Żeby jechać 46 km/h wystarczyło przestać jechać pod górkę. Na płaskim nie wymagało prawie żadnego wysiłku.
Gnało się przepięknie, ale przeszkodził nam zaplanowany przystanek na Orlenie. Duży kubeł kawy, zapasy jedzenia, picia i chwila odpoczynku na słońcu...
Siedlce były największym miastem na naszej trasie. Wjechaliśmy doń wzdłuż jakiejś DDR-ki i również DDR-ką opuściliśmy. Droga wylotowa była nie byle jaką: była to zachodnia obwodnica, czyli ul. Lecha Kaczyńskiego. Widać, że jest to popularna trasa, bo przy niej sunęły rowerami tłumy wycieczkowiczów.
Gdy wiatr ciągle pomagał, a my uznaliśmy, że warto lecieć z nim choćby do Zambrowa (czyli dalsze 80 km), ślad bezlitośnie nakazał nam skręt w lewo. Wjechaliśmy między domy, w małej wiosce. Gdy na drodze pojawiało się coraz więcej piachu, rzuciłem, że szkoda by było, gdyby zaraz skończył się asfalt... I wtedy się skończył. Piaskownica kosztowała nas bardzo dużo czasu. Hipcia nawet nie próbowała walczyć. Wzięła się za sól kolarstwa i cały odcinek pokonała z buta.
W końcu piach przeszedł w grunt, grunt w bruk, a ów - w asfalt. Walcząc z wiatrem wyjechaliśmy na krajówkę w stronę Warszawy i sprawdziwszy czas uznaliśmy, że mamy jeszcze zapas. Do przejechania ze 12 km, a zapasu półtorej godziny, więc zalegliśmy na Orlenie, na długi i solidny popas.
Do Kałuszyna dojechaliśmy z wiatrem, do Mrozów, już luźną nogą - lekko pod wiatr. Jeszcze tylko biletomat i... wycieczka z głowy.
- DST 170.96km
- Czas 06:16
- VAVG 27.28km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 28 stycznia 2018
Kategoria < 50km, do czytania, kampinos, trening, ze zdjęciem
W poszukiwaniu upadłych bałwanów
Przed wyjściem przeczytałem Tomka na fejsie. A napisał tak (wzbogaciwszy tekst zdjęciem zalodzonej, leśnej drogi): "Na Kabatach tłumy. Wśród nich jeden idiota wyprowadza rower na spacer. Ale już wracam".
No ale nie byłbym sobą, gdybym nie pojechał sprawdzić, prawda? W przeciwieństwie do poprzedniego dnia, pojechałem od razu asfaltem do Kampinosu. Zaczęło się lodowo (od razu jeden z nielicznych biegaczy ostrzegł mnie przed lodem), ale nie było tragedii. Kilka razy, owszem, musiałem bardzo czujnie przekradać się po lodzie, kilka razy bawiłem się w hulajnogę, ale ogólnie dało się jechać.
Tytułowych upadłych bałwanów było mnóstwo. Jeden na fotce poniżej jeszcze się trzymał, ale w swej desperacji był osamotniony. Większość kolegów już zdążyła, przynajmniej częściowo, wtopić się w podłoże.
Dojechałem żółtym szlakiem do Kamienia Ułanów Jazłowieckich, a chwilę później skręciłem w czarny i dojechałem nim do Sierakowa. Trochę klucząc wyjechałem przy górce śmieciowej i tyle było jeżdżenia na dzisiaj.
Ale tysiak w styczniu się wykręcił.
No ale nie byłbym sobą, gdybym nie pojechał sprawdzić, prawda? W przeciwieństwie do poprzedniego dnia, pojechałem od razu asfaltem do Kampinosu. Zaczęło się lodowo (od razu jeden z nielicznych biegaczy ostrzegł mnie przed lodem), ale nie było tragedii. Kilka razy, owszem, musiałem bardzo czujnie przekradać się po lodzie, kilka razy bawiłem się w hulajnogę, ale ogólnie dało się jechać.
Tytułowych upadłych bałwanów było mnóstwo. Jeden na fotce poniżej jeszcze się trzymał, ale w swej desperacji był osamotniony. Większość kolegów już zdążyła, przynajmniej częściowo, wtopić się w podłoże.
Dojechałem żółtym szlakiem do Kamienia Ułanów Jazłowieckich, a chwilę później skręciłem w czarny i dojechałem nim do Sierakowa. Trochę klucząc wyjechałem przy górce śmieciowej i tyle było jeżdżenia na dzisiaj.
Ale tysiak w styczniu się wykręcił.
- DST 33.48km
- Czas 02:06
- VAVG 15.94km/h
- Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 14 stycznia 2018
Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Tour de WOŚP
Pomysł na przeprowadzony zimą maraton połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy pojawił się jeszcze podczas październikowej wyprawy do Kutna. To wówczas, jeszcze podczas jazdy, ale już pod wpływem adrenaliny związanej z grozą tamtej wycieczki, zaczęliśmy poszukiwanie innych jeszcze ekstremów na okazję WOŚP.
Aukcji rowerowych do tej pory było sporo, wystawiano się już m.in. na aukcje typu "złotówka za kilometr", ale chcieliśmy poszukać czegoś ciekawszego, co pozwoli nie tylko zebrać kasę, ale zrobić to z odpowiednim przytupem. A skoro potrafimy w znośnym stopniu jeździć na rowerach, to czemu nie maraton?
Dalej poszło łatwiej. Zapytałem Pana Prezesa KBR-u, czy, wzorem poprzednich lat, nie chcieliby czegoś zorganizować, może czegoś w rodzaju dłuższego maratonu... Koledzy z Kórnickiego Bractwa Rowerowego podłapali pomysł i szybko wyklarowała się idea jazdy do Warszawy, na sam finał. Większość ciężaru organizacyjnego wziął na siebie Kórnik. Kontakty ze sztabami, dogrywanie jedzenia, załatwianie sponsorów - wszystko było robione w takim tempie, że budziło i budzi mój niekłamany podziw.
Założenia maratonu były bardzo proste. Startujemy o szóstej rano z Kórnika, by, odwiedzając po drodze 4 punkty żywieniowe, o 22:00 stawić się w Warszawie pod Pałacem Kultury i Nauki. Sam kierunek zdawał się być idealnym: w końcu w Polsce najczęściej wieją wiatry właśnie z (ogólnie mówiąc) zachodu. Towarzyszą nam dwie "trupiarki", które dbają o oprawę medialną, zbierają z trasy ludzi, pomagają z awariami i pilnują, żeby cała historia dobrze się skończyła.
Przygodę zaczęliśmy od rozgrzewki, stawiając się - w czwórkę, w zestawie Sanatorium + Ricardo - o 10 z minutami w Kaliszu, w sobotę. Stamtąd ruszyliśmy do Kórnika - z wiatrem. Tak, ponieważ od tygodnia wiał mocny, wschodni wiatr i wszystkie prognozy wskazywały na to, że utrzyma się również w dniu maratonu. No ale czymże jest wiatr wobec czterdziestu gorących, otwartych, jadących na rowerach serc? A, tego akurat mieliśmy dowiedzieć się nazajutrz.
Fragment trasy pokonujemy z Tomkiem i Ricardo, rozdzielamy się dopiero gdy chłopaki jadą zaliczyć gminę Jarocin, a my ruszamy po okolicznych drogach zaliczyć kilka, których akurat nie mieliśmy w kolekcji. W momencie rozstania my ruszamy na wschód, oni - na zachód. My wbijamy się pod ten wiatr i urabiamy jakieś pięćdziesiąt metrów. Gdy wtedy obejrzałem się przez ramię, chłopaki byli jakieś trzysta metrów dalej i dynamicznie się od nas oddalali.
I wtedy zrozumiałem, że jutro naprawdę będziemy mieli przechlapane.
Gdy znaleźliśmy na jakiejś niewielkiej wiosce Orlen, czuliśmy się jak Indiana Jones, który przeprawił się przez cztery pustynie i przepłynął wpław ze dwa oceany, by dotrzeć do niewielkiej wysepki, na której znalazł jaskinię pełną skarbów. Tutaj skarbem była kawa. Duża i ciepła. Na stacji spędziliśmy jakieś pół godziny. Coś do jedzenia, coś do picia, chwila przerwy - w końcu dzisiaj nigdzie nam się nie spieszy. Dłuższy fragment pokonany pod wiatr zmotywował mnie też do przygotowania planu awaryjnego. Przygotowałem i korzystając z przerwy podzieliłem się. I kilka godzin później zostałem kolektywnie zrąbany za to, że nie myślę pozytywnie i z góry zakładam, że się wycofamy.
Dalsza część trasy była łatwiejsza, głównie dlatego, że jechaliśmy jednak z wiatrem - ale ciągle oszczędzając się przed tym, co miało czekać nazajutrz.
Do Kórnika wjeżdżamy od strony Bnina, mijamy zamek, promenadę i ruszamy pod górę na... podjazd. Tak! Jakieś kilkaset metrów długości, nawet stromy i trzymający. Biorąc od uwagę tutejsze standardy, można go określić jako "rzeźnicką ściankę".
Na końcu podjazdu ktoś wybudował szkołę. Znalezienie wejścia do niej nie należało do najłatwiejszych, ale w końcu udało się nam dotrzeć do kartki ze strzałką i napisem "baza maratonu". Po znalezieniu jednej znaleźliśmy i drugą. I tak w kilku krokach dotarliśmy do drzwi.
Na sali siedzieli już Tomek z Ryśkiem, którzy zdążyli w międzyczasie być na pizzy. Zajęliśmy sobie materace, przygotowaliśmy wszystko i zawinęliśmy się na pizzę i na zakupy. A potem, już na sali, rozpoczęliśmy długie, przedmaratonowe Polaków rozmowy. Powoli żegnali się z nami kolejni koledzy aż... zostałem sam. Wszyscy już dzielnie pochrapywali, gdy snułem się bez celu po pustych korytarzach szkoły, mijając zawodników, którzy jeszcze gdzieś się grzebali, szperałem po necie, by nie kłaść się spać i zaraz zrywać ponownie. Do tego głodny, bo kolacja, którą sobie zakupiłem w Lidlu zniknęła była w niewyjaśnionych (albo: spodziewanych) okolicznościach, zeżarta przez jakiegoś nienażartego Potwora...
W końcu jednak wróciłem do materaca, wbiłem się w śpiwór i lekko zdrzemnąłem zanim, kilka minut później, wyrwał mnie ze snu telefon. Trzeba się więc wykopać ze śpiwora, wpuścić wędrowca i zrobić mu krótkie wprowadzenie. Ale to nie koniec atrakcji na tę noc - awaryjnie załatwiona drukarnia (zamiast jednej, która, grzecznie mówiąc, wystawiła nas do wiatru) miała drukować kamizelki i dostarczyć je tak szybko, jak to możliwe - ale w nocy. Drugi telefon wyrywa mnie ze snu tuż przed pierwszą. Teraz zadanie jest nieco trudniejsze, bo trzeba się ubrać i iść pobiegać na zewnątrz. Gdy w końcu wracam na salę i wpełzam do śpiwora, jest prawie równo pierwsza w nocy. Mam trzy i pół godziny, by się wyspać. Wychylam prawie pół butelki wody, by burczenie w brzuchu nie zagłuszało chrapania i znikam. Czasu mało. "Mania, śpij prędko."
Świat uderza mnie z zaskoczenia prosto w twarz. Nagle otwieram oczy i zdaję sobie sprawę, że na sali panuje kompletny rozgardiasz, którego rozpoczęcie najwyraźniej zupełnie przegapiłem. Jest jeszcze kilka zdrowych minut przed budzikiem, który ustawiłem sobie - i tak na wyrost - na 4:30. Normalnie wstałbym o 5:00, ale o 4:50 miała do nas dotrzeć pani ze śniadaniem, którą miałem wpuścić na obiekt. Tymczasem niektórzy potrzebowali wstać aż o czwartej!
Czując się jak wymięta zjawa (to, czego najbardziej, najbardziej na świecie nie lubię, to wczesne pobudki), idę w kierunku toalety, gdzie udaje mi się urwać jeszcze kilka minut snu. Gdy w końcu wychodzę, świat jest już z powrotem na miejscu. Gdy inni chodzą już zakutani po uszy i kumulują ciepło, zakładam na siebie tylko połowę planowanej odzieży (żeby się niepotrzebnie nie zgrzać) i idę w kierunku stołówki, gdzie próbuję pochłonąć morderczo suchą bułę. Udaje mi się na czas zmęczyć tylko jej połowę, bo trzeba się zbierać do Oazy, skąd wyruszymy. Zakładam na siebie resztę ubrań, wyrzucam przepaki na kupkę worków i razem z Hipcią (ubraną jak bałwanek) idziemy na miejsce startu.
Kamizelka KBR-u jest w rozmiarze XXL, więc bardzo przydają się zabrane z domu agrafki, którymi udaje się je "dopasować" do wymiaru ciała. Chwilę później na salę wpada mój osobisty Jezus Chrystus. Ten oryginalny zmieniał wodę w wino, ten mój - zmienił wodę w kawę. Wczoraj, gdy próbowałem zebrać się do spania, poprosiłem Krzyśka, żeby załatwił mi na start kawę. I przywiózł mi z domu pełniutki ciepłej kawy kubeczek!
Po kawie dzień od razu zrobił się weselszy i piękniejszy. Jak to napisał pan Lem: bądź dobrej myśli - bo po co być złej?
Usiłuję zrobić coś na kształt odprawy technicznej. Dostaję megafon, ale kończę mówić bardzo szybko, bo praktycznie i tak nikt nie słucha. Zakładam więc, że każdy już zdążył zapoznać się z tekstem odprawy, który wrzuciliśmy kilka dni wcześniej do netu i zwijam się do swojego roweru.
Startuje grupa Alpha. W zasadzie to nawet nie zauważam, kiedy ruszyli, ale pięć minut później ruszamy i my. Bravo. Pięć minut za nami poleci "Charlie". Każda grupa ma lidera i garść koniny, pozostaje mieć nadzieję, że każda grupa się uporządkuje i pojedzie równo, dbając o wszystkich. Ale, jak to pisze Eli, cytując swojego kolegę Jarka, cytującego Wołoszańskiego: nie uprzedzajmy faktów.
Na starcie puszczamy się w szaleńczy zjazd mokrymi ulicami Kórnika, po czym zbieramy się w jedną z grubsza zbitą gromadkę i suniemy przed siebie. Początek jest nudny. Widzę tylko rower jadącego przede mną kolegi i powoli, cierpliwie, przebieram nogami. Szybko atakuje mnie spanie, więc z radością przyjmuję moment, gdy okazuje się, że to właśnie moja zmiana. Nie dolatuję daleko, a już pojawia się przy mnie Tomek, mówiący, że z tyłu to nudno i zimno i żeby nie pozasypiać, to robimy zmiany po minucie. I od tej pory, przez najbliższą godzinę, Tomek co minutę pokrzykuje "zmiana!". Kończy, gdy grupa zaczyna sama się pilnować.
Gdy zaczyna się rozjaśniać, Rysiek proponuje zmianę szyku i od tej pory jedziemy już dwójkami. Zmiany robią się sprawnie, grupa dość szybko dociera się, każdy daje tyle, ile może. Ja tylko pilnuję, żeby wychodzący na zmianę nie zaczynał od sprintu i nie rwał grupy i by prowadzący nie brykali zanadto na podjazdach. I po jakimś czasie już coraz rzadziej muszę się odzywać, bo wszyscy powoli zaczynają się pilnować i grupa jedzie równo.
Niedaleko przed pierwszym punktem postojowym jakieś 500 m z tyłu zauważam grupę Charlie, która odrobiła do nas kilka minut i teraz wisi jakąś minutę z tyłu. Na postój wjeżdżamy prawie w tym samym momencie. Okazuje się, że mimo całej walki z czołowym wiatrem jesteśmy praktycznie w czasie - mamy ledwo sześć minut straty.
Postój przebiega bardzo sprawnie. Każdy, kto chce bierze jakieś żarcie, uzupełniają się bidony i sprawnie zbieramy się na trasę. Mamy przed sobą jakieś 70 km do Turku. Po drodze mijamy kilka wiosek, gdzie przed kościołami i sklepami stoją wolontariusze i zbierają kasę do puszek. W porównaniu z ich robotą nasza jest strasznie przyjemna. Jedziemy ciepło ubrani, cały czas coś się zmienia, mamy za sobą samochody z ciepłym żarciem i piciem, podczas gdy oni sterczą w jednym miejscu, na mrozie i wietrze.
Pojawia się problem z piciem. W bidonie mam już lód. Coś tam spod niego wycieka. Po chwili przechodzę na opcję jedzeniową i wysypuję sobie lód do ust. I ta metoda "picia" pozostanie mi aż do końca wycieczki.
W połowie drogi robimy przerwę na siku. Rozwleka się to niemożebnie, bo niektórzy zamiast po prostu siknąć przy drodze, to muszą poleźć gdzieś w głębokie krzaczory (co było dość problematyczne, bo stanęliśmy przy łące). Hipcia z Tomkiem dyskretnie i powoli, niby że chcą tylko zobaczyć, czy napęd działa, niby, że tylko żeby nie stracić równowagi, ale, powiedzmy to wprost: zaczynają uciekać. Gdy większość grupy już jest gotowa do startu, mają nad nami dobre 500 m przewagi. Ruszam więc w pogoń, by zneutralizować tę ucieczkę. Mimo położenia się na kierownicy, utrzymanie prędkości w okolicach 30 km/h na dystansie tych kilku kilometrów mojej pogoni, było solidnym wyzwaniem, a nie dogoniłbym ich tak szybko, gdyby nie ujrzeli mojego machania łapą i łaskawie się nie zatrzymali.
Do Turku wjeżdżamy całą grupą (rannych nie zostawiamy, jadą z nami chyba wszyscy, którzy wystartowali). Jesteśmy na miejscu - zależnie od zeznań - między dwoma a ośmioma minutami przed czasem! Czyli równa praca na zmianach zaprocentowała!
Postój przy Orlenie jest dłuższy. Spotykamy grupę Alfa, kilka osób, które podwiozły się samochodem i Vukiego, który zrobił sobie solidną rozgrzewkę, jadąc do nas 150 km pod wiatr. Pierwsze, co robię, jeszcze przed zjedzeniem zupy, to wycieczka po picie. Łącznie na jeden raz pochłaniam prawie litr napojów. Potem wciągam bardzo smaczny gulasz i zaczynam rozglądać się za czasem wyjazdu, ale wtedy właśnie podbija do mnie Fanky i nakazuje poczekanie na niedobitków z grupy Charlie, która rozsypała się i, na tyle, ile może, gna w naszą stronę. Trzęsący się jak osika Tomek stwierdza, że on w takim razie jedzie i po chwili znika z wyjeżdżającymi właśnie z punktu kolegami z grupy Alpha.
Udajemy się więc na Orlen, na kawę. Siadamy. Czekamy. Po chwili nadjeżdża Eli ciągnąc na kole dwóch kolegów. Mimo że byliśmy gotowi do wyruszenia w trasę, dajemy chłopakom sporo czasu na przygotowanie się, ale mimo tego i tak na dwóch ociągających się trzeba czekać - już na rowerach, dobre kilka minut. W końcu ruszamy.
Z Turku do Łodzi mamy prawie prosty odcinek i prawie równo pod wiatr. Część osób już nie chce pracować na zmianach, co jest zrozumiałe, bo ten fragment jest naprawdę upierdliwy, ale nadal każdy, jeśli może, to chce współpracować.
Fragment trasy pokonujemy kostkową, na wpół zarośniętą dróżką rowerową. Na jednej z dziur wypada mi bidon. Zawracam. I dowiaduję się, że właśnie straciłem koszyk, który był pękł. Grupa akurat czeka na włączenie się do ruchu na końcu DDR, więc udaje mi się ich łatwo złapać, bidon zgadza się dla mnie przewieźć Krzysiek. Zresztą i tak pożytku z tego picia nie będzie. Ze dwa razy jeszcze złapię gryza, ale tylko symbolicznie.
Niedaleko przed Aleksandrowem prowadzących grupę zaskakuje stojący na środku samochód oczekujący na skręt w lewo i robi się nam gwałtowne hamowanie. Równocześnie słyszę z tyłu pisk opon, ale bez dźwięku uderzenia. Po chwili okazuje się, że musimy się zatrzymać. Ktoś się zbiera z ziemi, sprawdzanie, czy koła się kręcą, czy wszystko OK. Po chwili możemy ruszać.
Druga, tym razem przerażająca, sytuacja, ma miejsce kilka kilometrów dalej. Ktoś ucieka przed solidną wyrwą w asfalcie, odskakuje gwałtownie i prawie wpada w kogoś jadącego obok. Tuż przed moimi oczami dwóch kolegów się zderza lub sczepia kierownicami. Po długiej, bardzo długiej sekundzie jeden zjeżdża wgłąb peletonu, na prawo, a drugi... przecina lewy pas ruchu i ląduje na lewym poboczu. Przed oczami pojawia mi się tylko obraz tego, co by się wydarzyło, gdyby z naprzeciwka jechał samochód. Mam nadzieję, że ta ucieczka była celowa, bo poprzedzona sprawdzeniem, że nic nie jedzie, bo jeśli była niezależna od kolegi, którego po prostu zrzuciło na przeciwległy pas ruchu, to... wolę nie myśleć, włos sam się jeży.
Przed Łodzią dołącza do nas jeszcze jeden kolega, a na jednym ze skrzyżowań dalej czeka na nas Gavek. Mamy spotkać się całą grupą na BP po lewej stronie dużej, trzypasmowej drogi. W dość... kurierski (tak, to dobre słowo) sposób przeskakujemy na lewą stronę, gdzie juz czeka pierwsza z grup, wypoczywająca na stacji. Wybiegam, żeby kupić jakieś picie, biorę dwie butelki, idę do Hipci po kartę i w tym momencie Fanky oznajmia, że czas jechać. Ze smutkiem odkładam butelki na miejsce, na zewnątrz biorę jeszcze tylko gryz picia z bidonu przy rowerze Krzyśka i wracam do roweru.
Jesteśmy po niewłaściwej stronie drogi. Trzeba by było zawrócić. Powoli, siejąc panikę wśród kierowców, zajmujemy lewy pas i wszystko zmierza do szczęśliwego końca i zawrotki na światłach, ale Gavek ma inny plan. Zawracamy przez pas zieleni. Na trzypasmowej, głównej drodze. Kurierka w jej najlepszym wydaniu.
Dojazd do Manufaktury jest niezbyt szczęsliwy - trafiamy na sporo świateł, a gdy dojeżdżamy na miejsce, trzeba jeszcze poczekać na ludzi ze sztabu, którzy mają nam wskazać, gdzie mamy usiąść i zostawić rowery, w międzyczasie jeszcze Prezes zostaje gwiazdą, udzielając wywiadu dla TVN.
Gdy w końcu docieramy do wskazanej salki (na raty, winda mieści jedynie 13 osób), jesteśmy już godzinę w plecy względem planu. Podczas gdy część osób je - bardzo smaczny, swoją drogą - makaron, my ustalamy, co robimy dalej. Do Warszawy na 22:00 już nie zdążymy, więc trzeba szukać alternatyw. I, proszę Was, zgadnijcie, który plan został wykorzystany? Tak, ten sam, o którym wspominałem wyżej, za który dostałem opiernicz. Nie ma za co.
Wypracowany plan brzmi tak: dzielimy się na trzy grupy. Jedna deklaruje się dotrzeć na kołach do Łowicza, druga będzie chętna na wystartowanie, ale później chętnie wskoczy do busa i trzecia, która chce dotrzeć do Łowicza od razu busem z Łodzi.
Pierwotny plan zakładał, że wypoczniemy aż do 17:00, ale później skracamy ten czas do 16:15. Na wszelki wypadek.
Bierzemy rowery i ruszamy dalej. Na wylocie z Łodzi prowadzi Gavek. Jadą może i spokojnie, ale na każdym zakręcie robi się dziura i trzeba spawać w okolicy trzydziestki, co wcale nie jest przyjemne. Podjeżdżam i proszę o zmniejszenie dynamiki po manewrach, ale akurat to jest moment, gdy wyjeżdżamy z Łodzi i... się zaczyna.
Ciemno. Dziurawo. A ponieważ mamy z górki, to czoło grupy jedzie szybko. Za szybko jak na tak dużą grupę i za szybko jak na kompletny brak komunikacji. O dziurze dowiaduję się gdy ją cudem mijam lub gdy w nią wpadam. Gdy po raz kolejny przelatuję nad kolejnymi nierównościami, w głowie zaczyna mi kiełkować myśl o wyłączeniu się z grupy i dojechaniu samodzielnie do Łowicza. W końcu to jest ledwo jakieś 50 km, nie brzmi to jak niewykonalna misja, gdy ma się do dyspozycji trzy godziny... Zacznę jechać sam, po drodze zbiorę kilka osób, które prędzej czy później odpadną z tej grupy i tak się dociągniemy na miejsce.
I kilka chwil później ktoś złapał gumę. Prędzej czy później musiało się to tak skończyć. Zjeżdżamy na stację benzynową, gdzie ustalamy, że kolegą zajmie się trupiarka, a my mamy jechać dalej. Akurat przed naszym nosem przejeżdża czworka zawodników. Wylewamy się na jezdnię i prawie momentalnie zaczyna się polka-galopka. Bardzo, bardzo szybko puszczam koło i pozwalam liderującej grupie się oddalić. Grupa w składzie, m.in. świeży Gavek i mniej świeży, ale wierzgający Hipcia z Tomkiem, rwie do przodu jak kucysie wypuszczone na bezkresną łąkę. Jak ktoś od nas będzie chciał szybciej, to sobie poleci. Jak nie - to pojedzie moim tempem. O dziwo, nikt nie wyprzedza. Jakoś nikomu nie chce się pędzić. Zmieniamy szyk z chaotycznego na dwójki i ruszamy dalej. Po chwili zaczyna się przyjemne pobocze, które zajmujemy, jednocześnie obserwując, jak ucieczka elegancko wachlarzem zajmuje caluteńki pas ruchu tworząc kilkukilometrowy korek. A prosiłem, żeby tego nie robić...
Większość tej trasy prowadzimy razem z Darkiem Urbańczykiem, trzymając bardzo spokojne tempo, czekając na zagubionych i robiąc dwie przerwy techniczne. Wszyscy razem docieramy na dworzec w Łowiczu prawie na godzinę przed pociągiem.
Dzielimy się tutaj na dwie grupy: Sanatorium + KBR jadą do Warszawy busem, pozostali - pociągiem. Pakując rowery do busa spotykam resztę ekipy, która właśnie wraca ze sklepu. Z resztą zawodników spotykamy się pod Pałacem, gdzie przebieramy się w mniej ciepłe rzeczy i wskakujemy do studia. Prawie od razu - w końcu została nie mniej ważna dekoracja medalowa!
Samo studio robi wrażenie. Muzyka gra cały czas, ciągle coś się dzieje i... jest darmowa kawa dla wolontariuszy! Jedyny minus to taki, że nasze wejście na żywo ma mieć miejsce około 23:40... co oznacza, że mamy jeszcze półtorej godziny i że zdążylibyśmy spokojnie dojechać na kołach! Trudno. Trzeba poczekać. Do końca zostaje jakieś piętnaście osób. Po długim, długim oczekiwaniu mamy swoje kilkanaście sekund na wizji i... można wracać do domu.
Koledzy z KBR podrzucają nas prawie pod sam dom, skąd spacerkiem, spokojnie, wracamy do domu.
Wydaje mi się, że całość udało się zorganizować wzorowo. Łącznie cała inicjatywa (wliczając kórnicki finał) zebrała nieco ponad 4000 zł i 12 €. Radości z całej zabawy, organizowania, działania na rzecz Orkiestry i wszystkich innych miłych słów, których nie można wypisać, ale i nie można zapomnieć, do tej kwoty nie doliczamy.
Teraz trzeba zacząć planowanie - kolejny finał WOŚP już za niecały rok!
Zdjęcia: KBR, Mariobiker i moje.
Aukcji rowerowych do tej pory było sporo, wystawiano się już m.in. na aukcje typu "złotówka za kilometr", ale chcieliśmy poszukać czegoś ciekawszego, co pozwoli nie tylko zebrać kasę, ale zrobić to z odpowiednim przytupem. A skoro potrafimy w znośnym stopniu jeździć na rowerach, to czemu nie maraton?
Dalej poszło łatwiej. Zapytałem Pana Prezesa KBR-u, czy, wzorem poprzednich lat, nie chcieliby czegoś zorganizować, może czegoś w rodzaju dłuższego maratonu... Koledzy z Kórnickiego Bractwa Rowerowego podłapali pomysł i szybko wyklarowała się idea jazdy do Warszawy, na sam finał. Większość ciężaru organizacyjnego wziął na siebie Kórnik. Kontakty ze sztabami, dogrywanie jedzenia, załatwianie sponsorów - wszystko było robione w takim tempie, że budziło i budzi mój niekłamany podziw.
Założenia maratonu były bardzo proste. Startujemy o szóstej rano z Kórnika, by, odwiedzając po drodze 4 punkty żywieniowe, o 22:00 stawić się w Warszawie pod Pałacem Kultury i Nauki. Sam kierunek zdawał się być idealnym: w końcu w Polsce najczęściej wieją wiatry właśnie z (ogólnie mówiąc) zachodu. Towarzyszą nam dwie "trupiarki", które dbają o oprawę medialną, zbierają z trasy ludzi, pomagają z awariami i pilnują, żeby cała historia dobrze się skończyła.
Przygodę zaczęliśmy od rozgrzewki, stawiając się - w czwórkę, w zestawie Sanatorium + Ricardo - o 10 z minutami w Kaliszu, w sobotę. Stamtąd ruszyliśmy do Kórnika - z wiatrem. Tak, ponieważ od tygodnia wiał mocny, wschodni wiatr i wszystkie prognozy wskazywały na to, że utrzyma się również w dniu maratonu. No ale czymże jest wiatr wobec czterdziestu gorących, otwartych, jadących na rowerach serc? A, tego akurat mieliśmy dowiedzieć się nazajutrz.
Fragment trasy pokonujemy z Tomkiem i Ricardo, rozdzielamy się dopiero gdy chłopaki jadą zaliczyć gminę Jarocin, a my ruszamy po okolicznych drogach zaliczyć kilka, których akurat nie mieliśmy w kolekcji. W momencie rozstania my ruszamy na wschód, oni - na zachód. My wbijamy się pod ten wiatr i urabiamy jakieś pięćdziesiąt metrów. Gdy wtedy obejrzałem się przez ramię, chłopaki byli jakieś trzysta metrów dalej i dynamicznie się od nas oddalali.
I wtedy zrozumiałem, że jutro naprawdę będziemy mieli przechlapane.
Gdy znaleźliśmy na jakiejś niewielkiej wiosce Orlen, czuliśmy się jak Indiana Jones, który przeprawił się przez cztery pustynie i przepłynął wpław ze dwa oceany, by dotrzeć do niewielkiej wysepki, na której znalazł jaskinię pełną skarbów. Tutaj skarbem była kawa. Duża i ciepła. Na stacji spędziliśmy jakieś pół godziny. Coś do jedzenia, coś do picia, chwila przerwy - w końcu dzisiaj nigdzie nam się nie spieszy. Dłuższy fragment pokonany pod wiatr zmotywował mnie też do przygotowania planu awaryjnego. Przygotowałem i korzystając z przerwy podzieliłem się. I kilka godzin później zostałem kolektywnie zrąbany za to, że nie myślę pozytywnie i z góry zakładam, że się wycofamy.
Dalsza część trasy była łatwiejsza, głównie dlatego, że jechaliśmy jednak z wiatrem - ale ciągle oszczędzając się przed tym, co miało czekać nazajutrz.
Do Kórnika wjeżdżamy od strony Bnina, mijamy zamek, promenadę i ruszamy pod górę na... podjazd. Tak! Jakieś kilkaset metrów długości, nawet stromy i trzymający. Biorąc od uwagę tutejsze standardy, można go określić jako "rzeźnicką ściankę".
Na końcu podjazdu ktoś wybudował szkołę. Znalezienie wejścia do niej nie należało do najłatwiejszych, ale w końcu udało się nam dotrzeć do kartki ze strzałką i napisem "baza maratonu". Po znalezieniu jednej znaleźliśmy i drugą. I tak w kilku krokach dotarliśmy do drzwi.
Na sali siedzieli już Tomek z Ryśkiem, którzy zdążyli w międzyczasie być na pizzy. Zajęliśmy sobie materace, przygotowaliśmy wszystko i zawinęliśmy się na pizzę i na zakupy. A potem, już na sali, rozpoczęliśmy długie, przedmaratonowe Polaków rozmowy. Powoli żegnali się z nami kolejni koledzy aż... zostałem sam. Wszyscy już dzielnie pochrapywali, gdy snułem się bez celu po pustych korytarzach szkoły, mijając zawodników, którzy jeszcze gdzieś się grzebali, szperałem po necie, by nie kłaść się spać i zaraz zrywać ponownie. Do tego głodny, bo kolacja, którą sobie zakupiłem w Lidlu zniknęła była w niewyjaśnionych (albo: spodziewanych) okolicznościach, zeżarta przez jakiegoś nienażartego Potwora...
W końcu jednak wróciłem do materaca, wbiłem się w śpiwór i lekko zdrzemnąłem zanim, kilka minut później, wyrwał mnie ze snu telefon. Trzeba się więc wykopać ze śpiwora, wpuścić wędrowca i zrobić mu krótkie wprowadzenie. Ale to nie koniec atrakcji na tę noc - awaryjnie załatwiona drukarnia (zamiast jednej, która, grzecznie mówiąc, wystawiła nas do wiatru) miała drukować kamizelki i dostarczyć je tak szybko, jak to możliwe - ale w nocy. Drugi telefon wyrywa mnie ze snu tuż przed pierwszą. Teraz zadanie jest nieco trudniejsze, bo trzeba się ubrać i iść pobiegać na zewnątrz. Gdy w końcu wracam na salę i wpełzam do śpiwora, jest prawie równo pierwsza w nocy. Mam trzy i pół godziny, by się wyspać. Wychylam prawie pół butelki wody, by burczenie w brzuchu nie zagłuszało chrapania i znikam. Czasu mało. "Mania, śpij prędko."
Świat uderza mnie z zaskoczenia prosto w twarz. Nagle otwieram oczy i zdaję sobie sprawę, że na sali panuje kompletny rozgardiasz, którego rozpoczęcie najwyraźniej zupełnie przegapiłem. Jest jeszcze kilka zdrowych minut przed budzikiem, który ustawiłem sobie - i tak na wyrost - na 4:30. Normalnie wstałbym o 5:00, ale o 4:50 miała do nas dotrzeć pani ze śniadaniem, którą miałem wpuścić na obiekt. Tymczasem niektórzy potrzebowali wstać aż o czwartej!
Czując się jak wymięta zjawa (to, czego najbardziej, najbardziej na świecie nie lubię, to wczesne pobudki), idę w kierunku toalety, gdzie udaje mi się urwać jeszcze kilka minut snu. Gdy w końcu wychodzę, świat jest już z powrotem na miejscu. Gdy inni chodzą już zakutani po uszy i kumulują ciepło, zakładam na siebie tylko połowę planowanej odzieży (żeby się niepotrzebnie nie zgrzać) i idę w kierunku stołówki, gdzie próbuję pochłonąć morderczo suchą bułę. Udaje mi się na czas zmęczyć tylko jej połowę, bo trzeba się zbierać do Oazy, skąd wyruszymy. Zakładam na siebie resztę ubrań, wyrzucam przepaki na kupkę worków i razem z Hipcią (ubraną jak bałwanek) idziemy na miejsce startu.
Kamizelka KBR-u jest w rozmiarze XXL, więc bardzo przydają się zabrane z domu agrafki, którymi udaje się je "dopasować" do wymiaru ciała. Chwilę później na salę wpada mój osobisty Jezus Chrystus. Ten oryginalny zmieniał wodę w wino, ten mój - zmienił wodę w kawę. Wczoraj, gdy próbowałem zebrać się do spania, poprosiłem Krzyśka, żeby załatwił mi na start kawę. I przywiózł mi z domu pełniutki ciepłej kawy kubeczek!
Po kawie dzień od razu zrobił się weselszy i piękniejszy. Jak to napisał pan Lem: bądź dobrej myśli - bo po co być złej?
Usiłuję zrobić coś na kształt odprawy technicznej. Dostaję megafon, ale kończę mówić bardzo szybko, bo praktycznie i tak nikt nie słucha. Zakładam więc, że każdy już zdążył zapoznać się z tekstem odprawy, który wrzuciliśmy kilka dni wcześniej do netu i zwijam się do swojego roweru.
Startuje grupa Alpha. W zasadzie to nawet nie zauważam, kiedy ruszyli, ale pięć minut później ruszamy i my. Bravo. Pięć minut za nami poleci "Charlie". Każda grupa ma lidera i garść koniny, pozostaje mieć nadzieję, że każda grupa się uporządkuje i pojedzie równo, dbając o wszystkich. Ale, jak to pisze Eli, cytując swojego kolegę Jarka, cytującego Wołoszańskiego: nie uprzedzajmy faktów.
Na starcie puszczamy się w szaleńczy zjazd mokrymi ulicami Kórnika, po czym zbieramy się w jedną z grubsza zbitą gromadkę i suniemy przed siebie. Początek jest nudny. Widzę tylko rower jadącego przede mną kolegi i powoli, cierpliwie, przebieram nogami. Szybko atakuje mnie spanie, więc z radością przyjmuję moment, gdy okazuje się, że to właśnie moja zmiana. Nie dolatuję daleko, a już pojawia się przy mnie Tomek, mówiący, że z tyłu to nudno i zimno i żeby nie pozasypiać, to robimy zmiany po minucie. I od tej pory, przez najbliższą godzinę, Tomek co minutę pokrzykuje "zmiana!". Kończy, gdy grupa zaczyna sama się pilnować.
Gdy zaczyna się rozjaśniać, Rysiek proponuje zmianę szyku i od tej pory jedziemy już dwójkami. Zmiany robią się sprawnie, grupa dość szybko dociera się, każdy daje tyle, ile może. Ja tylko pilnuję, żeby wychodzący na zmianę nie zaczynał od sprintu i nie rwał grupy i by prowadzący nie brykali zanadto na podjazdach. I po jakimś czasie już coraz rzadziej muszę się odzywać, bo wszyscy powoli zaczynają się pilnować i grupa jedzie równo.
Niedaleko przed pierwszym punktem postojowym jakieś 500 m z tyłu zauważam grupę Charlie, która odrobiła do nas kilka minut i teraz wisi jakąś minutę z tyłu. Na postój wjeżdżamy prawie w tym samym momencie. Okazuje się, że mimo całej walki z czołowym wiatrem jesteśmy praktycznie w czasie - mamy ledwo sześć minut straty.
Postój przebiega bardzo sprawnie. Każdy, kto chce bierze jakieś żarcie, uzupełniają się bidony i sprawnie zbieramy się na trasę. Mamy przed sobą jakieś 70 km do Turku. Po drodze mijamy kilka wiosek, gdzie przed kościołami i sklepami stoją wolontariusze i zbierają kasę do puszek. W porównaniu z ich robotą nasza jest strasznie przyjemna. Jedziemy ciepło ubrani, cały czas coś się zmienia, mamy za sobą samochody z ciepłym żarciem i piciem, podczas gdy oni sterczą w jednym miejscu, na mrozie i wietrze.
Pojawia się problem z piciem. W bidonie mam już lód. Coś tam spod niego wycieka. Po chwili przechodzę na opcję jedzeniową i wysypuję sobie lód do ust. I ta metoda "picia" pozostanie mi aż do końca wycieczki.
W połowie drogi robimy przerwę na siku. Rozwleka się to niemożebnie, bo niektórzy zamiast po prostu siknąć przy drodze, to muszą poleźć gdzieś w głębokie krzaczory (co było dość problematyczne, bo stanęliśmy przy łące). Hipcia z Tomkiem dyskretnie i powoli, niby że chcą tylko zobaczyć, czy napęd działa, niby, że tylko żeby nie stracić równowagi, ale, powiedzmy to wprost: zaczynają uciekać. Gdy większość grupy już jest gotowa do startu, mają nad nami dobre 500 m przewagi. Ruszam więc w pogoń, by zneutralizować tę ucieczkę. Mimo położenia się na kierownicy, utrzymanie prędkości w okolicach 30 km/h na dystansie tych kilku kilometrów mojej pogoni, było solidnym wyzwaniem, a nie dogoniłbym ich tak szybko, gdyby nie ujrzeli mojego machania łapą i łaskawie się nie zatrzymali.
Do Turku wjeżdżamy całą grupą (rannych nie zostawiamy, jadą z nami chyba wszyscy, którzy wystartowali). Jesteśmy na miejscu - zależnie od zeznań - między dwoma a ośmioma minutami przed czasem! Czyli równa praca na zmianach zaprocentowała!
Postój przy Orlenie jest dłuższy. Spotykamy grupę Alfa, kilka osób, które podwiozły się samochodem i Vukiego, który zrobił sobie solidną rozgrzewkę, jadąc do nas 150 km pod wiatr. Pierwsze, co robię, jeszcze przed zjedzeniem zupy, to wycieczka po picie. Łącznie na jeden raz pochłaniam prawie litr napojów. Potem wciągam bardzo smaczny gulasz i zaczynam rozglądać się za czasem wyjazdu, ale wtedy właśnie podbija do mnie Fanky i nakazuje poczekanie na niedobitków z grupy Charlie, która rozsypała się i, na tyle, ile może, gna w naszą stronę. Trzęsący się jak osika Tomek stwierdza, że on w takim razie jedzie i po chwili znika z wyjeżdżającymi właśnie z punktu kolegami z grupy Alpha.
Udajemy się więc na Orlen, na kawę. Siadamy. Czekamy. Po chwili nadjeżdża Eli ciągnąc na kole dwóch kolegów. Mimo że byliśmy gotowi do wyruszenia w trasę, dajemy chłopakom sporo czasu na przygotowanie się, ale mimo tego i tak na dwóch ociągających się trzeba czekać - już na rowerach, dobre kilka minut. W końcu ruszamy.
Z Turku do Łodzi mamy prawie prosty odcinek i prawie równo pod wiatr. Część osób już nie chce pracować na zmianach, co jest zrozumiałe, bo ten fragment jest naprawdę upierdliwy, ale nadal każdy, jeśli może, to chce współpracować.
Fragment trasy pokonujemy kostkową, na wpół zarośniętą dróżką rowerową. Na jednej z dziur wypada mi bidon. Zawracam. I dowiaduję się, że właśnie straciłem koszyk, który był pękł. Grupa akurat czeka na włączenie się do ruchu na końcu DDR, więc udaje mi się ich łatwo złapać, bidon zgadza się dla mnie przewieźć Krzysiek. Zresztą i tak pożytku z tego picia nie będzie. Ze dwa razy jeszcze złapię gryza, ale tylko symbolicznie.
Niedaleko przed Aleksandrowem prowadzących grupę zaskakuje stojący na środku samochód oczekujący na skręt w lewo i robi się nam gwałtowne hamowanie. Równocześnie słyszę z tyłu pisk opon, ale bez dźwięku uderzenia. Po chwili okazuje się, że musimy się zatrzymać. Ktoś się zbiera z ziemi, sprawdzanie, czy koła się kręcą, czy wszystko OK. Po chwili możemy ruszać.
Druga, tym razem przerażająca, sytuacja, ma miejsce kilka kilometrów dalej. Ktoś ucieka przed solidną wyrwą w asfalcie, odskakuje gwałtownie i prawie wpada w kogoś jadącego obok. Tuż przed moimi oczami dwóch kolegów się zderza lub sczepia kierownicami. Po długiej, bardzo długiej sekundzie jeden zjeżdża wgłąb peletonu, na prawo, a drugi... przecina lewy pas ruchu i ląduje na lewym poboczu. Przed oczami pojawia mi się tylko obraz tego, co by się wydarzyło, gdyby z naprzeciwka jechał samochód. Mam nadzieję, że ta ucieczka była celowa, bo poprzedzona sprawdzeniem, że nic nie jedzie, bo jeśli była niezależna od kolegi, którego po prostu zrzuciło na przeciwległy pas ruchu, to... wolę nie myśleć, włos sam się jeży.
Przed Łodzią dołącza do nas jeszcze jeden kolega, a na jednym ze skrzyżowań dalej czeka na nas Gavek. Mamy spotkać się całą grupą na BP po lewej stronie dużej, trzypasmowej drogi. W dość... kurierski (tak, to dobre słowo) sposób przeskakujemy na lewą stronę, gdzie juz czeka pierwsza z grup, wypoczywająca na stacji. Wybiegam, żeby kupić jakieś picie, biorę dwie butelki, idę do Hipci po kartę i w tym momencie Fanky oznajmia, że czas jechać. Ze smutkiem odkładam butelki na miejsce, na zewnątrz biorę jeszcze tylko gryz picia z bidonu przy rowerze Krzyśka i wracam do roweru.
Jesteśmy po niewłaściwej stronie drogi. Trzeba by było zawrócić. Powoli, siejąc panikę wśród kierowców, zajmujemy lewy pas i wszystko zmierza do szczęśliwego końca i zawrotki na światłach, ale Gavek ma inny plan. Zawracamy przez pas zieleni. Na trzypasmowej, głównej drodze. Kurierka w jej najlepszym wydaniu.
Dojazd do Manufaktury jest niezbyt szczęsliwy - trafiamy na sporo świateł, a gdy dojeżdżamy na miejsce, trzeba jeszcze poczekać na ludzi ze sztabu, którzy mają nam wskazać, gdzie mamy usiąść i zostawić rowery, w międzyczasie jeszcze Prezes zostaje gwiazdą, udzielając wywiadu dla TVN.
Gdy w końcu docieramy do wskazanej salki (na raty, winda mieści jedynie 13 osób), jesteśmy już godzinę w plecy względem planu. Podczas gdy część osób je - bardzo smaczny, swoją drogą - makaron, my ustalamy, co robimy dalej. Do Warszawy na 22:00 już nie zdążymy, więc trzeba szukać alternatyw. I, proszę Was, zgadnijcie, który plan został wykorzystany? Tak, ten sam, o którym wspominałem wyżej, za który dostałem opiernicz. Nie ma za co.
Wypracowany plan brzmi tak: dzielimy się na trzy grupy. Jedna deklaruje się dotrzeć na kołach do Łowicza, druga będzie chętna na wystartowanie, ale później chętnie wskoczy do busa i trzecia, która chce dotrzeć do Łowicza od razu busem z Łodzi.
Pierwotny plan zakładał, że wypoczniemy aż do 17:00, ale później skracamy ten czas do 16:15. Na wszelki wypadek.
Bierzemy rowery i ruszamy dalej. Na wylocie z Łodzi prowadzi Gavek. Jadą może i spokojnie, ale na każdym zakręcie robi się dziura i trzeba spawać w okolicy trzydziestki, co wcale nie jest przyjemne. Podjeżdżam i proszę o zmniejszenie dynamiki po manewrach, ale akurat to jest moment, gdy wyjeżdżamy z Łodzi i... się zaczyna.
Ciemno. Dziurawo. A ponieważ mamy z górki, to czoło grupy jedzie szybko. Za szybko jak na tak dużą grupę i za szybko jak na kompletny brak komunikacji. O dziurze dowiaduję się gdy ją cudem mijam lub gdy w nią wpadam. Gdy po raz kolejny przelatuję nad kolejnymi nierównościami, w głowie zaczyna mi kiełkować myśl o wyłączeniu się z grupy i dojechaniu samodzielnie do Łowicza. W końcu to jest ledwo jakieś 50 km, nie brzmi to jak niewykonalna misja, gdy ma się do dyspozycji trzy godziny... Zacznę jechać sam, po drodze zbiorę kilka osób, które prędzej czy później odpadną z tej grupy i tak się dociągniemy na miejsce.
I kilka chwil później ktoś złapał gumę. Prędzej czy później musiało się to tak skończyć. Zjeżdżamy na stację benzynową, gdzie ustalamy, że kolegą zajmie się trupiarka, a my mamy jechać dalej. Akurat przed naszym nosem przejeżdża czworka zawodników. Wylewamy się na jezdnię i prawie momentalnie zaczyna się polka-galopka. Bardzo, bardzo szybko puszczam koło i pozwalam liderującej grupie się oddalić. Grupa w składzie, m.in. świeży Gavek i mniej świeży, ale wierzgający Hipcia z Tomkiem, rwie do przodu jak kucysie wypuszczone na bezkresną łąkę. Jak ktoś od nas będzie chciał szybciej, to sobie poleci. Jak nie - to pojedzie moim tempem. O dziwo, nikt nie wyprzedza. Jakoś nikomu nie chce się pędzić. Zmieniamy szyk z chaotycznego na dwójki i ruszamy dalej. Po chwili zaczyna się przyjemne pobocze, które zajmujemy, jednocześnie obserwując, jak ucieczka elegancko wachlarzem zajmuje caluteńki pas ruchu tworząc kilkukilometrowy korek. A prosiłem, żeby tego nie robić...
Większość tej trasy prowadzimy razem z Darkiem Urbańczykiem, trzymając bardzo spokojne tempo, czekając na zagubionych i robiąc dwie przerwy techniczne. Wszyscy razem docieramy na dworzec w Łowiczu prawie na godzinę przed pociągiem.
Dzielimy się tutaj na dwie grupy: Sanatorium + KBR jadą do Warszawy busem, pozostali - pociągiem. Pakując rowery do busa spotykam resztę ekipy, która właśnie wraca ze sklepu. Z resztą zawodników spotykamy się pod Pałacem, gdzie przebieramy się w mniej ciepłe rzeczy i wskakujemy do studia. Prawie od razu - w końcu została nie mniej ważna dekoracja medalowa!
Samo studio robi wrażenie. Muzyka gra cały czas, ciągle coś się dzieje i... jest darmowa kawa dla wolontariuszy! Jedyny minus to taki, że nasze wejście na żywo ma mieć miejsce około 23:40... co oznacza, że mamy jeszcze półtorej godziny i że zdążylibyśmy spokojnie dojechać na kołach! Trudno. Trzeba poczekać. Do końca zostaje jakieś piętnaście osób. Po długim, długim oczekiwaniu mamy swoje kilkanaście sekund na wizji i... można wracać do domu.
Koledzy z KBR podrzucają nas prawie pod sam dom, skąd spacerkiem, spokojnie, wracamy do domu.
Wydaje mi się, że całość udało się zorganizować wzorowo. Łącznie cała inicjatywa (wliczając kórnicki finał) zebrała nieco ponad 4000 zł i 12 €. Radości z całej zabawy, organizowania, działania na rzecz Orkiestry i wszystkich innych miłych słów, których nie można wypisać, ale i nie można zapomnieć, do tej kwoty nie doliczamy.
Teraz trzeba zacząć planowanie - kolejny finał WOŚP już za niecały rok!
Zdjęcia: KBR, Mariobiker i moje.
- DST 244.00km
- Czas 11:22
- VAVG 21.47km/h
- Sprzęt Stefan