Wpisy archiwalne w kategorii
zaliczając gminy
Dystans całkowity: | 28542.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1208:26 |
Średnia prędkość: | 23.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.85 km/h |
Suma podjazdów: | 31910 m |
Maks. tętno maksymalne: | 180 (93 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (77 %) |
Suma kalorii: | 63284 kcal |
Liczba aktywności: | 148 |
Średnio na aktywność: | 192.86 km i 8h 13m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 26 kwietnia 2015
Kategoria > 300km, zaliczając gminy
Takie tam po okolicy
Nic w przyrodzie nie ginie. I tak trasa przygotowana na powrót z zeszłorocznych Bałkanów doczekała się przejechania.
Pobudka, szybka kawa, dworzec, wsiadamy. Ekspres do Krakowa ruszył. W wagonie jesteśmy sami, na chwilę tylko odwiedza nas obsługa pociągu. Bez przystanku lądujemy na Dworcu Głównym w Krakowie. Chwilę wcześniej zorientowaliśmy się, że nie zabraliśmy z domu pompki. Ponieważ nigdy nie złapaliśmy jeszcze gumy na szosach podczas rekreacyjnych wyjazdów, a zawsze mieliśmy pompkę, wiedzieliśmy, że zgodnie z prawem Murphy'ego jeśli pojedziemy bez pompki, to na pewno gumę złapiemy. Żeby więc obyło się bez gum, poszedłem do Intersportu kupić pompkę; przy okazji w końcu udało się kupić taką, która i będzie mocniejsza, i bardziej kompaktowa... no i pewnie nie zawiedzie tak od razu.
W końcu udało się wytoczyć na zewnątrz, potrzebowaliśmy jeszcze kilku minut, by zdjąć z siebie nadmiar rzeczy: w pociągu było raczej chłodno, a tu okazuje się, że słońce się rozkręca i robi się coraz cieplej.
Pierwsze kilometry po Krakowie, chwilę później wsiadamy już na drogę wojewódzką 794, którą pojedziemy aż do Koniecpola. Słońce grzeje, ale nie jest jakoś strasznie: idealna pogoda na wspinaczkę, ale skoro nie mogliśmy jechać na wspin, to chociaż po Jurze pojeździmy. Już na dzień dobry dostajemy trochę ostrych podjazdów, z którymi kojarzą nam się okolice Krakowa.
Mijamy Skałę, przez którą wiele razy przejeżdżałem (samochodem) jeżdżąc na Jurę, zanim odkryliśmy drogę przez Piotrków, tam przymusowa przerwa, bo poluźnił mi się blok w bucie, całe szczęście, że nie zgubiła się żadna śruba.
Wkrótce słońce chowa się za chmurami i zaczyna ostro kropić. A potem padać. Ale przy tak ciepłym dniu odrobina deszczu wcale nikomu nie przeszkadza.
Na wjeździe do Pilicy osiągam rekord tej trasy - 69,3 km/h i muszę szybko hamować, bo zaraz zaczyna się teren zabudowany. Pilica usytuowana jest w niewielkiej kotlince, z której wyjeżdżamy dwukrotnie - raz, by zdobyć gminę Ogrodzieniec i drugi raz - w kierunku domu.
W okolicach Lelowa zaczyna się wypłaszczać i nawet nieśmiało wychodzi słońce, bo deszcz pożegnał się z nami już chwilę wcześniej. Nie jest jeszcze sucho i na jednym ze skrzyżowań niewiele brakło, byśmy się wyłożyli na mokrym.
W końcu nadszedł Koniecpol. Do tej pory nie było nawet gdzie się zatrzymywać, teraz wita nas znak "Orlen 3 km". I tak na wylotówce z miasta po 102 km robimy pierwszy przystanek. Długi zresztą, całe 23 minuty: a to parówkę się zjadło, a to kawa z pączkiem, a to uzupełnienie batonów w kieszeni. W zasadzie to gdyby nie konieczność uzupełnienia bidonu, w którym było widać dno, to mógłbym się nadal nie zatrzymywać.
Z Koniecpola odbijamy na wschód, robiąc na naszej trasie wyraźny brzuszek: pora zaliczyć Włoszczową, która uciekła nam przy ostatniej jeździe w tych okolicach. Droga prowadzi przez lasy, asfalt... no, znośny. I mokry.
Na wjeździe do Włoszczowej wita nas Rondo im. Gosiewskiego. A na wyjeździe - rozkopana droga, dzięki czemu możemy przejechać jakieś dwa km po szutrze, a kolejne trzy cisnąc się na jednym pasie z samochodami jadącymi z naprzeciwka.
W miejscowości Stanowiska wjeżdżamy w boczną uliczkę w lasach. Asfalt jest nawet niezły, ruch niewielki, robi się przyjemnie, gdyby nie tony śmieci. W kilku miejscach wisi kapliczka z Matko Bosko, a pod nią worki ze śmieciami - śmiecenie po polsku: najpierw Pod twoją obronę, żeby leśniczy nie przyłapał, a potem wory z bagażnika i wio do domu.
Nie wszystkie boczne drogi, na które nie zajechał samochód Google'a są tak przyjemne jak ta, którą jechaliśmy przed chwilą- za Przedbórzem skręcamy i dostajemy 30 km rzeźni - nierówne, poklejone, zwykły bruk oblany asfaltem i łatany setki razy. W jednym miejscu przez kilka kilometrów jedziemy lewą stroną drogi, bo tam powstał półtorametrowy pas nowego i nawet równego asfaltu.
Spory kawałek dalej jadę w prawo asfaltem, pomijając szutrówkę prowadzącą na wprost. Błąd. Nasza droga prowadziła szutrem; bliżej jednak było skręcić w najbliższą boczną zamiast zawracać, dzięki czemu wpakowaliśmy się w solidną piaskownicę (ale widzieliśmy zająca!), z której wyjechaliśmy na szuter. Z którego wyjechaliśmy (w końcu!) na asfalt.
Robi się późno. Jest nadal ciepło, ale co innego nas niepokoi: trasa prowadzi głównie bocznymi uliczkami, gdzie sklepów nie uświadczysz. W Antonówce znajdujemy otwarty sklep, który zostaje zamknięty, a zamykające go babsko ignoruje moje pytanie o to, czy może mi jeszcze coś sprzedać. Pozostaje Inowłódz - najbliższa większa miejscowość. Na miejscu jeszcze ubieramy się cieplej, bo w końcu jest już 20:00 i dłuższe ciuchy mogą się przydać. 123 km od poprzedniego przystanku. Nowy rekord.
W Inowłodzu jesteśmy po niecałej godzinie, już po ciemku na wylotówce w kierunku jednej z gmin znajdujemy Bliską. Robimy tam szybki postój uzupełniający żarcie i picie i ruszamy dalej.
Dalsza część to długi kawałek przyzwoitej drogi na Rawę Mazowiecką, a dalej - gminożerstwo: więcej bocznych dróg, mgła, która znienacka wylazła, jeden pies, przed którym cudem wyhamowałem, a także jeszcze dwa zające i sarna. Wszystko robi się mokre (ale zimno nie jest), miejscami mgła jest tak gęsta, że trzeba hamować prawie do zera by ustalić, w którą stronę skręca droga. Na moich zmiana jedziemy szybciej, bo widzę, na Hipci - wolniej - bo ona po ciemku widzi gorzej, ale nawet rozpędzić się nie ma jak, bo jak nie zakręty, to dziury; dobrze, że ruchu nie ma żadnego. Do tego dochodzi sporo nawigacji po siołach i przysiółkach, bo to, co do tej pory było prostą kreską, na zbliżeniu okazuje się prowadzić zygzakami przez wioski.
Przed ekspresówką musimy się zatrzymać, bo wydawało mi się, że niechcący puściłem drogę właśnie przez nią. Ale nie, jedziemy drogą techniczną. Mijamy Helenów i za chwilę jesteśmy już na głównej drodze na Skierniewice, skąd drogę do domu znamy bardzo dobrze. Mijamy poszczególne miejsca znane z poprzednich wyjazdów (m.in. przystanek, pod którym siedzieliśmy jedząc batony, gdy tak solidnie padało), Puszcza Mariańska (ależ to była wyprawa wtedy)...
Można było od razu cisnąć z Żyrardowa do domu, ale nikomu się już nie spieszyło, dlatego też zatrzymaliśmy się na dłużej na "naszej" stacji Lotosu. Stamtąd już prosta droga, przez upstrzony zakazami Grodzisk, a dalej wiadomo: Piastów, Ursus i dom. Lądujemy tuż po 2:30.
Zaliczonych gmin - ok. 23.
Pobudka, szybka kawa, dworzec, wsiadamy. Ekspres do Krakowa ruszył. W wagonie jesteśmy sami, na chwilę tylko odwiedza nas obsługa pociągu. Bez przystanku lądujemy na Dworcu Głównym w Krakowie. Chwilę wcześniej zorientowaliśmy się, że nie zabraliśmy z domu pompki. Ponieważ nigdy nie złapaliśmy jeszcze gumy na szosach podczas rekreacyjnych wyjazdów, a zawsze mieliśmy pompkę, wiedzieliśmy, że zgodnie z prawem Murphy'ego jeśli pojedziemy bez pompki, to na pewno gumę złapiemy. Żeby więc obyło się bez gum, poszedłem do Intersportu kupić pompkę; przy okazji w końcu udało się kupić taką, która i będzie mocniejsza, i bardziej kompaktowa... no i pewnie nie zawiedzie tak od razu.
W końcu udało się wytoczyć na zewnątrz, potrzebowaliśmy jeszcze kilku minut, by zdjąć z siebie nadmiar rzeczy: w pociągu było raczej chłodno, a tu okazuje się, że słońce się rozkręca i robi się coraz cieplej.
Pierwsze kilometry po Krakowie, chwilę później wsiadamy już na drogę wojewódzką 794, którą pojedziemy aż do Koniecpola. Słońce grzeje, ale nie jest jakoś strasznie: idealna pogoda na wspinaczkę, ale skoro nie mogliśmy jechać na wspin, to chociaż po Jurze pojeździmy. Już na dzień dobry dostajemy trochę ostrych podjazdów, z którymi kojarzą nam się okolice Krakowa.
Mijamy Skałę, przez którą wiele razy przejeżdżałem (samochodem) jeżdżąc na Jurę, zanim odkryliśmy drogę przez Piotrków, tam przymusowa przerwa, bo poluźnił mi się blok w bucie, całe szczęście, że nie zgubiła się żadna śruba.
Wkrótce słońce chowa się za chmurami i zaczyna ostro kropić. A potem padać. Ale przy tak ciepłym dniu odrobina deszczu wcale nikomu nie przeszkadza.
Na wjeździe do Pilicy osiągam rekord tej trasy - 69,3 km/h i muszę szybko hamować, bo zaraz zaczyna się teren zabudowany. Pilica usytuowana jest w niewielkiej kotlince, z której wyjeżdżamy dwukrotnie - raz, by zdobyć gminę Ogrodzieniec i drugi raz - w kierunku domu.
W okolicach Lelowa zaczyna się wypłaszczać i nawet nieśmiało wychodzi słońce, bo deszcz pożegnał się z nami już chwilę wcześniej. Nie jest jeszcze sucho i na jednym ze skrzyżowań niewiele brakło, byśmy się wyłożyli na mokrym.
W końcu nadszedł Koniecpol. Do tej pory nie było nawet gdzie się zatrzymywać, teraz wita nas znak "Orlen 3 km". I tak na wylotówce z miasta po 102 km robimy pierwszy przystanek. Długi zresztą, całe 23 minuty: a to parówkę się zjadło, a to kawa z pączkiem, a to uzupełnienie batonów w kieszeni. W zasadzie to gdyby nie konieczność uzupełnienia bidonu, w którym było widać dno, to mógłbym się nadal nie zatrzymywać.
Z Koniecpola odbijamy na wschód, robiąc na naszej trasie wyraźny brzuszek: pora zaliczyć Włoszczową, która uciekła nam przy ostatniej jeździe w tych okolicach. Droga prowadzi przez lasy, asfalt... no, znośny. I mokry.
Na wjeździe do Włoszczowej wita nas Rondo im. Gosiewskiego. A na wyjeździe - rozkopana droga, dzięki czemu możemy przejechać jakieś dwa km po szutrze, a kolejne trzy cisnąc się na jednym pasie z samochodami jadącymi z naprzeciwka.
W miejscowości Stanowiska wjeżdżamy w boczną uliczkę w lasach. Asfalt jest nawet niezły, ruch niewielki, robi się przyjemnie, gdyby nie tony śmieci. W kilku miejscach wisi kapliczka z Matko Bosko, a pod nią worki ze śmieciami - śmiecenie po polsku: najpierw Pod twoją obronę, żeby leśniczy nie przyłapał, a potem wory z bagażnika i wio do domu.
Nie wszystkie boczne drogi, na które nie zajechał samochód Google'a są tak przyjemne jak ta, którą jechaliśmy przed chwilą- za Przedbórzem skręcamy i dostajemy 30 km rzeźni - nierówne, poklejone, zwykły bruk oblany asfaltem i łatany setki razy. W jednym miejscu przez kilka kilometrów jedziemy lewą stroną drogi, bo tam powstał półtorametrowy pas nowego i nawet równego asfaltu.
Spory kawałek dalej jadę w prawo asfaltem, pomijając szutrówkę prowadzącą na wprost. Błąd. Nasza droga prowadziła szutrem; bliżej jednak było skręcić w najbliższą boczną zamiast zawracać, dzięki czemu wpakowaliśmy się w solidną piaskownicę (ale widzieliśmy zająca!), z której wyjechaliśmy na szuter. Z którego wyjechaliśmy (w końcu!) na asfalt.
Robi się późno. Jest nadal ciepło, ale co innego nas niepokoi: trasa prowadzi głównie bocznymi uliczkami, gdzie sklepów nie uświadczysz. W Antonówce znajdujemy otwarty sklep, który zostaje zamknięty, a zamykające go babsko ignoruje moje pytanie o to, czy może mi jeszcze coś sprzedać. Pozostaje Inowłódz - najbliższa większa miejscowość. Na miejscu jeszcze ubieramy się cieplej, bo w końcu jest już 20:00 i dłuższe ciuchy mogą się przydać. 123 km od poprzedniego przystanku. Nowy rekord.
W Inowłodzu jesteśmy po niecałej godzinie, już po ciemku na wylotówce w kierunku jednej z gmin znajdujemy Bliską. Robimy tam szybki postój uzupełniający żarcie i picie i ruszamy dalej.
Dalsza część to długi kawałek przyzwoitej drogi na Rawę Mazowiecką, a dalej - gminożerstwo: więcej bocznych dróg, mgła, która znienacka wylazła, jeden pies, przed którym cudem wyhamowałem, a także jeszcze dwa zające i sarna. Wszystko robi się mokre (ale zimno nie jest), miejscami mgła jest tak gęsta, że trzeba hamować prawie do zera by ustalić, w którą stronę skręca droga. Na moich zmiana jedziemy szybciej, bo widzę, na Hipci - wolniej - bo ona po ciemku widzi gorzej, ale nawet rozpędzić się nie ma jak, bo jak nie zakręty, to dziury; dobrze, że ruchu nie ma żadnego. Do tego dochodzi sporo nawigacji po siołach i przysiółkach, bo to, co do tej pory było prostą kreską, na zbliżeniu okazuje się prowadzić zygzakami przez wioski.
Przed ekspresówką musimy się zatrzymać, bo wydawało mi się, że niechcący puściłem drogę właśnie przez nią. Ale nie, jedziemy drogą techniczną. Mijamy Helenów i za chwilę jesteśmy już na głównej drodze na Skierniewice, skąd drogę do domu znamy bardzo dobrze. Mijamy poszczególne miejsca znane z poprzednich wyjazdów (m.in. przystanek, pod którym siedzieliśmy jedząc batony, gdy tak solidnie padało), Puszcza Mariańska (ależ to była wyprawa wtedy)...
Można było od razu cisnąć z Żyrardowa do domu, ale nikomu się już nie spieszyło, dlatego też zatrzymaliśmy się na dłużej na "naszej" stacji Lotosu. Stamtąd już prosta droga, przez upstrzony zakazami Grodzisk, a dalej wiadomo: Piastów, Ursus i dom. Lądujemy tuż po 2:30.
Zaliczonych gmin - ok. 23.
- DST 382.74km
- Czas 14:23
- VAVG 26.61km/h
- VMAX 69.80km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 12 kwietnia 2015
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Może Wielkopolska?
Pobudka. Jest jakoś 5:30. Nie, mamy czas, poleżmy jeszcze, po co jechać o 7:30, pojedziemy kolejnym pociągiem. I tak uczyniliśmy.
O 9:02 TLK Gałczyński zabujał wagonami i ruszyliśmy. Przepychając rowery przez cały przedział rowerowy (drzwi od strony "przechowalni" były nieczynne) powiesiliśmy je na wieszakach i zalegliśmy na siedzeniach. W wagonie było ciepło. Gorąco. Oczywiście, gdy ktoś mądry tylko otworzył okno, zaraz przyszła jakaś łajza poprosić o zamknięcie, bo "mu dmucha", więc siedzieliśmy w takiej szklarni. Zdążyłem pozbyć się bluzy i długich spodni. Hipcia pospała trochę, mi się nie udało, za ciepło.
Wysiedliśmy. Trochę przepychanki z GPS-em, jest niewiele chłodniej niż w pociągu, więc bluza idzie do torby, ruszamy.
Poznań. Tutaj nas jeszcze nigdy nie było. Akurat trafiliśmy na jakieś wydarzenie na mieście (lub brak prądu), bo na większości skrzyżowań ruchem kierowała policja. Minęliśmy skręt na Wildę ("na Wildzie mieszka Szatan") i średnio równym asfaltem ruszyliśmy przepychać się w korku. Raz daliśmy szansę DDR, która wyprowadziła nas w krzaki, od tego momentu konsekwentnie je ignorowaliśmy. Ale i tak chyba nie było żadnych. Częste postoje na światłach nie pasują nam zbytnio, nowe pedały trochę inaczej się wpina, więc trzeba robić to z uwagą, bo wpiąć można tylko z jednej strony, do tego nie można, jak w MTB-owych, pedałować chwilę np. piętą i wpiąć się po chwili, bo noga się ślizga. I można się wygrzmocić.
Wyjazd z samego miasta był prosty - do skrzyżowania i w prawo, do skrzyżowania i w lewo, do skrzyżowania i w prawo. I po chwili widzimy, że Poznań się kończy i zaczyna Swarzędz ("brydza, bo się oszczyndza, nie ma na meble ze Swarzyndza").
No to lecim! Miało wiać. I wiało zdrowo. 35 km/h nie schodziło z licznika. Najbardziej irytowały światła, których było od cholery, do tego chyba na fotokomórkę, kilkanaście razy musieliśmy się zatrzymywać albo zwalniać. Nie wiadomo kiedy byliśmy już we Wrześni, ze średnią prawie 31 km/h. I zaczęło się robić mniej przyjemnie, bo ten łądny wiatr przestał wiać z tyłu, a zaczął wiać z boku. Poza tym gdzieś na DK 15 zniknęło piękne pobocze, zniknęły dwa pasy, a ruch się nie zmienił. Nie było jednak jakoś źle. Temperatura piękna, jechałem cały czas na krótko (Hipcia kumulowała energię jadąc na długo). Nagle nie wiedzieć kiedy zajechaliśmy na Bałkany, bo pojawił się (oznaczony zresztą na mojej trasie) skręt na Kosowo. Szybka fotka i ruszamy dalej. Chwilę później o mało nie potrąciła nas jadąca z naprzeciwka kretynka, której zebrało się na wyprzedzanie.
Gniezno minęło raczej szybko. Zablokowaną (ze względu na mecz) ulicą przejechaliśmy sobie za zgodą policji, trochę potem pobłądziliśmy i pokręciliśmy się po mieście by znowu dostać wiatr w plecy. W Trzemesznie na samym skręcie był Orlen. I tak, po 90 km, zrobiliśmy pierwszy postój. Uznałem, że warto już zalożyć bluzę, poza tym trochę żarcia, uzupełnienie batonów.
Cóżby to był za wyjazd bez bolącej Hipci? Wiadomo, to nie wyjazd. Tym razem nowe pedały powodują jakiś ból pod kolanem. Zmieniamy lekko ustawienie i ruszamy dalej, boczną, ale przyjemną drogą prowadzącą przez lasy. Szkoda tylko, że było i pod wiatr i pod górę. Za miejscowością Witkowo (ładna nazwa, swoją drogą) zrobiło się trochę w dół, ale nie szło tego zauważyć. Hipcia tutaj miała jakiś upust mocy, bo gnała jakby zapomniała wyłączyć żelazko.
Na DK 72 wyjechaliśmy w Strzałkowie. I tam... no myślałem, że naprawdę, jak te uczciwe obywatele ("uczciwe drogowce") dojedziemy całą trasę bez łamania przepisów. A tam, proszę Wycieczki, jakiś baran postawił znak zakazu. Typowo - droga się nie zmienia, nic się nie zmienia, a zakaz jest. Pierwotnie dałem się podpuścić na szlak rowerowy (myślałem, że prowadzi asfaltem, a prowadził kostką), ale potem już to po prostu olaliśmy. Bo, oczywiście, trzy skrzyżowania i problem z głowy.
W Koninie zjechaliśmy na chwileczkę przedyskutować, co robimy dalej. Trasa prowadziła bokiem, zdobywając jeszcze dwie gminy, mogliśmy też pojechać 72 do końca, ewentualnie wsiąść w pociąg (który byłby za godzinę) i wrócić do domu. Ale wracać tak po 150 km? Bez przesady.
Decydujemy się jechać dalej i zastanowić się w okolicach Koła. W międzyczasie robimy przystanek na kolejnym Orlenie (92 km od poprzedniego), ubieramy się cieplej, pijemy kawę, trochę energetyków. Hipcię boli. Ale jeśli ktoś spodziewa się rzewnych opisów prezentujących walkę Człowieka z Żywiołem, jazdę ze łzami w oczach, kolejne myśli, zwiątpienia i próby - to się pomylił. Hipcia skwitowała to wzruszając ramionami "Kurwa, czy mnie zawsze musi boleć?". Zaczęło się ściemniać, przelatując Koło postanawiamy jechać dalej, aż do Kutna. Ale Kutno było daleko i po chwili jasnym się stało, że pociągiem to my już nie wrócimy.
Od tej pory obrazków było jakby mnie. Ciemno, asfalt, co jakiś czas wysepki albo wykostkowany przystanek. 10 km przed Kutnem zobaczyliśmy pociąg... pewnie ten, którym moglibyśmy jechać. Minęliśmy Kutno, do Łowicza miało być ok. 40 km. Po kilku kilometrach znak pokazał 56 km. A potem wrócił do poprzedniej wartości.
Wypadałoby zrobić jakiś przystanek. Ale jak na złość skończyły się stacje benzynowe, jakaś "Bliska", 10 km przed Łowiczem była tak biedna, że nawet nie chciało nam się zatrzymywać. Problemem było co innego - Hipci było już cholernie zimno (a nie przygotowaliśmy się na 5 stopni, które powoli zagościły na termometrze). Najgorzej było w stopy, reszta Hipci jako-tako trzymała temperaturę.
O północy dotarliśmy do Łowicza. Od poprzedniego przystanku minęło jakieś 105 km. Przejechaliśmy przy Bliskiej, Orlenie, by skończyć na BP, gdzie była gwarancja, że uda się nam napoić Hipcię czymś ciepłym. Przesiedzieliśmy tam chwilę, czekając, aż temperatury Hipci i otoczenia dojdą do porozumienia, pijąc ciepłą czekoladę i jedząc co nieco. W końcu trzeba było wyjść na chłodne, temperatura była już tak mało przyjemna, że nawet mi nie było miło (3 stopnie). No, ale teraz to już z górki, marne 76 km. I faktycznie, po chwili już mieliśmy tabliczkę "Mazowieckie", pojawił się Sochaczew (1:30). Baterie w mojej lampce zaczęły się buntować, ale zatrzymaliśmy się i wymieniliśmy je... Hipci. Ona potrzebuje widzieć, ja widzę wszystko nawet gdy tylko ona mi świeci. A moja lampka świeciła jeszcze (jak dla mnie) wystarczająco.
Wydawało się, że może dotrzemy w okolicy 3:00 (a pierwsze szacunki i przy Wrześni, i przy Słupcy wskazywały, że może nawet uda się dotrzeć o 2:00). Niestety, wiatr zaczął wiać z południa, co skutecznie nam przeszkadzało. Do tego zaczęło brać mnie spanie. Trzy-cztery razy musiałem na kilka sekund zejść z roweru i zamknąć oczy, bo inaczej się nie dało.
Kampinos, Leszno... najgorsze są ostatnie kilometry. Przynajmniej nie było ruchu, na odcinku do Leszna wyprzedziły nas dwa auta, na odcinku do Warszawy - może siedem.
Zielonki - Wieś, Zielonki - Parcele, wszystkie wioski po kolei już znałem... w końcu Blizne (jedno i drugie) i... Warszawa! A jak się mieszka kilometr od granicy miasta, bo można już się czuć jak w domu.
Wejść, powiesić rowery, zrobić Hipci herbatę, zjeść pięć bananów (ostatnio mam coraz większego smaka na owoce i średnio podchodzą mi batony) i nie wiem, kiedy zasnąłem. Ale dopiero w domu się okazało, jak bardzo na ostatnich stu kilometrach mnie wywiało i wychłodziło.
Gminy podliczę. Mapę dorzucę. Zdjęcia też.
Na razie zrobiłem tylko opis, bo jak go dziś nie zrobię, to będzie wisiał, a ostatnio mam problem z regularnością wpisów. A tego wyjazdu akurat byłoby mi szkoda nie opisać.
Podsumowując: 300 było w luźnym planie, a znienacka wyszedł całkiem przyzwoity wiosenny wyjazd.
Po raz trzeci robimy się w balona i nie zabieramy wystarczającej liczby ubrań, przez co głównie cierpi Hipcia.
Kilka nowych gmin i nowa stolica województwa zaliczone.
Ciepło, przyjemnie. A potem chłodno i mniej przyjemnie.
Nowe pedały szosowe to rewelacja, rower jedzie sam. Buty też wygodne - Hipci nie bolała stopa. A mi nie drętwiały.
Pulsometr powiedział, żem spalił ponad 9000 kalorii. Ta, jasne.
Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji robić tak rzadkich przystanków. 3 przystanki na tak długą trasę to nasz rekord.
Trzeba wszystko wyregulować i niedługo pocisnąć dalej. Lista tras jest długa, w zasadzie jesteśmy przygotowani na wjechanie do (i wyjechanie z) Warszawy z każdej strony.
O 9:02 TLK Gałczyński zabujał wagonami i ruszyliśmy. Przepychając rowery przez cały przedział rowerowy (drzwi od strony "przechowalni" były nieczynne) powiesiliśmy je na wieszakach i zalegliśmy na siedzeniach. W wagonie było ciepło. Gorąco. Oczywiście, gdy ktoś mądry tylko otworzył okno, zaraz przyszła jakaś łajza poprosić o zamknięcie, bo "mu dmucha", więc siedzieliśmy w takiej szklarni. Zdążyłem pozbyć się bluzy i długich spodni. Hipcia pospała trochę, mi się nie udało, za ciepło.
Wysiedliśmy. Trochę przepychanki z GPS-em, jest niewiele chłodniej niż w pociągu, więc bluza idzie do torby, ruszamy.
Poznań. Tutaj nas jeszcze nigdy nie było. Akurat trafiliśmy na jakieś wydarzenie na mieście (lub brak prądu), bo na większości skrzyżowań ruchem kierowała policja. Minęliśmy skręt na Wildę ("na Wildzie mieszka Szatan") i średnio równym asfaltem ruszyliśmy przepychać się w korku. Raz daliśmy szansę DDR, która wyprowadziła nas w krzaki, od tego momentu konsekwentnie je ignorowaliśmy. Ale i tak chyba nie było żadnych. Częste postoje na światłach nie pasują nam zbytnio, nowe pedały trochę inaczej się wpina, więc trzeba robić to z uwagą, bo wpiąć można tylko z jednej strony, do tego nie można, jak w MTB-owych, pedałować chwilę np. piętą i wpiąć się po chwili, bo noga się ślizga. I można się wygrzmocić.
Wyjazd z samego miasta był prosty - do skrzyżowania i w prawo, do skrzyżowania i w lewo, do skrzyżowania i w prawo. I po chwili widzimy, że Poznań się kończy i zaczyna Swarzędz ("brydza, bo się oszczyndza, nie ma na meble ze Swarzyndza").
No to lecim! Miało wiać. I wiało zdrowo. 35 km/h nie schodziło z licznika. Najbardziej irytowały światła, których było od cholery, do tego chyba na fotokomórkę, kilkanaście razy musieliśmy się zatrzymywać albo zwalniać. Nie wiadomo kiedy byliśmy już we Wrześni, ze średnią prawie 31 km/h. I zaczęło się robić mniej przyjemnie, bo ten łądny wiatr przestał wiać z tyłu, a zaczął wiać z boku. Poza tym gdzieś na DK 15 zniknęło piękne pobocze, zniknęły dwa pasy, a ruch się nie zmienił. Nie było jednak jakoś źle. Temperatura piękna, jechałem cały czas na krótko (Hipcia kumulowała energię jadąc na długo). Nagle nie wiedzieć kiedy zajechaliśmy na Bałkany, bo pojawił się (oznaczony zresztą na mojej trasie) skręt na Kosowo. Szybka fotka i ruszamy dalej. Chwilę później o mało nie potrąciła nas jadąca z naprzeciwka kretynka, której zebrało się na wyprzedzanie.
Gniezno minęło raczej szybko. Zablokowaną (ze względu na mecz) ulicą przejechaliśmy sobie za zgodą policji, trochę potem pobłądziliśmy i pokręciliśmy się po mieście by znowu dostać wiatr w plecy. W Trzemesznie na samym skręcie był Orlen. I tak, po 90 km, zrobiliśmy pierwszy postój. Uznałem, że warto już zalożyć bluzę, poza tym trochę żarcia, uzupełnienie batonów.
Cóżby to był za wyjazd bez bolącej Hipci? Wiadomo, to nie wyjazd. Tym razem nowe pedały powodują jakiś ból pod kolanem. Zmieniamy lekko ustawienie i ruszamy dalej, boczną, ale przyjemną drogą prowadzącą przez lasy. Szkoda tylko, że było i pod wiatr i pod górę. Za miejscowością Witkowo (ładna nazwa, swoją drogą) zrobiło się trochę w dół, ale nie szło tego zauważyć. Hipcia tutaj miała jakiś upust mocy, bo gnała jakby zapomniała wyłączyć żelazko.
Na DK 72 wyjechaliśmy w Strzałkowie. I tam... no myślałem, że naprawdę, jak te uczciwe obywatele ("uczciwe drogowce") dojedziemy całą trasę bez łamania przepisów. A tam, proszę Wycieczki, jakiś baran postawił znak zakazu. Typowo - droga się nie zmienia, nic się nie zmienia, a zakaz jest. Pierwotnie dałem się podpuścić na szlak rowerowy (myślałem, że prowadzi asfaltem, a prowadził kostką), ale potem już to po prostu olaliśmy. Bo, oczywiście, trzy skrzyżowania i problem z głowy.
W Koninie zjechaliśmy na chwileczkę przedyskutować, co robimy dalej. Trasa prowadziła bokiem, zdobywając jeszcze dwie gminy, mogliśmy też pojechać 72 do końca, ewentualnie wsiąść w pociąg (który byłby za godzinę) i wrócić do domu. Ale wracać tak po 150 km? Bez przesady.
Decydujemy się jechać dalej i zastanowić się w okolicach Koła. W międzyczasie robimy przystanek na kolejnym Orlenie (92 km od poprzedniego), ubieramy się cieplej, pijemy kawę, trochę energetyków. Hipcię boli. Ale jeśli ktoś spodziewa się rzewnych opisów prezentujących walkę Człowieka z Żywiołem, jazdę ze łzami w oczach, kolejne myśli, zwiątpienia i próby - to się pomylił. Hipcia skwitowała to wzruszając ramionami "Kurwa, czy mnie zawsze musi boleć?". Zaczęło się ściemniać, przelatując Koło postanawiamy jechać dalej, aż do Kutna. Ale Kutno było daleko i po chwili jasnym się stało, że pociągiem to my już nie wrócimy.
Od tej pory obrazków było jakby mnie. Ciemno, asfalt, co jakiś czas wysepki albo wykostkowany przystanek. 10 km przed Kutnem zobaczyliśmy pociąg... pewnie ten, którym moglibyśmy jechać. Minęliśmy Kutno, do Łowicza miało być ok. 40 km. Po kilku kilometrach znak pokazał 56 km. A potem wrócił do poprzedniej wartości.
Wypadałoby zrobić jakiś przystanek. Ale jak na złość skończyły się stacje benzynowe, jakaś "Bliska", 10 km przed Łowiczem była tak biedna, że nawet nie chciało nam się zatrzymywać. Problemem było co innego - Hipci było już cholernie zimno (a nie przygotowaliśmy się na 5 stopni, które powoli zagościły na termometrze). Najgorzej było w stopy, reszta Hipci jako-tako trzymała temperaturę.
O północy dotarliśmy do Łowicza. Od poprzedniego przystanku minęło jakieś 105 km. Przejechaliśmy przy Bliskiej, Orlenie, by skończyć na BP, gdzie była gwarancja, że uda się nam napoić Hipcię czymś ciepłym. Przesiedzieliśmy tam chwilę, czekając, aż temperatury Hipci i otoczenia dojdą do porozumienia, pijąc ciepłą czekoladę i jedząc co nieco. W końcu trzeba było wyjść na chłodne, temperatura była już tak mało przyjemna, że nawet mi nie było miło (3 stopnie). No, ale teraz to już z górki, marne 76 km. I faktycznie, po chwili już mieliśmy tabliczkę "Mazowieckie", pojawił się Sochaczew (1:30). Baterie w mojej lampce zaczęły się buntować, ale zatrzymaliśmy się i wymieniliśmy je... Hipci. Ona potrzebuje widzieć, ja widzę wszystko nawet gdy tylko ona mi świeci. A moja lampka świeciła jeszcze (jak dla mnie) wystarczająco.
Wydawało się, że może dotrzemy w okolicy 3:00 (a pierwsze szacunki i przy Wrześni, i przy Słupcy wskazywały, że może nawet uda się dotrzeć o 2:00). Niestety, wiatr zaczął wiać z południa, co skutecznie nam przeszkadzało. Do tego zaczęło brać mnie spanie. Trzy-cztery razy musiałem na kilka sekund zejść z roweru i zamknąć oczy, bo inaczej się nie dało.
Kampinos, Leszno... najgorsze są ostatnie kilometry. Przynajmniej nie było ruchu, na odcinku do Leszna wyprzedziły nas dwa auta, na odcinku do Warszawy - może siedem.
Zielonki - Wieś, Zielonki - Parcele, wszystkie wioski po kolei już znałem... w końcu Blizne (jedno i drugie) i... Warszawa! A jak się mieszka kilometr od granicy miasta, bo można już się czuć jak w domu.
Wejść, powiesić rowery, zrobić Hipci herbatę, zjeść pięć bananów (ostatnio mam coraz większego smaka na owoce i średnio podchodzą mi batony) i nie wiem, kiedy zasnąłem. Ale dopiero w domu się okazało, jak bardzo na ostatnich stu kilometrach mnie wywiało i wychłodziło.
Gminy podliczę. Mapę dorzucę. Zdjęcia też.
Na razie zrobiłem tylko opis, bo jak go dziś nie zrobię, to będzie wisiał, a ostatnio mam problem z regularnością wpisów. A tego wyjazdu akurat byłoby mi szkoda nie opisać.
Podsumowując: 300 było w luźnym planie, a znienacka wyszedł całkiem przyzwoity wiosenny wyjazd.
Po raz trzeci robimy się w balona i nie zabieramy wystarczającej liczby ubrań, przez co głównie cierpi Hipcia.
Kilka nowych gmin i nowa stolica województwa zaliczone.
Ciepło, przyjemnie. A potem chłodno i mniej przyjemnie.
Nowe pedały szosowe to rewelacja, rower jedzie sam. Buty też wygodne - Hipci nie bolała stopa. A mi nie drętwiały.
Pulsometr powiedział, żem spalił ponad 9000 kalorii. Ta, jasne.
Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji robić tak rzadkich przystanków. 3 przystanki na tak długą trasę to nasz rekord.
Trzeba wszystko wyregulować i niedługo pocisnąć dalej. Lista tras jest długa, w zasadzie jesteśmy przygotowani na wjechanie do (i wyjechanie z) Warszawy z każdej strony.
- DST 370.42km
- Czas 13:38
- VAVG 27.17km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 11 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 4
Poprzedni dzień skończyliśmy w okolicach
1:00. I zaspaliśmy. Wstaliśmy pół godziny później, przez co ruszyliśmy
20 min później niż zwykle. Było już jasno. Nawet, można powiedzieć,
słonecznie, mimo że słońce nie wychodziło. Na dzień dobry przywitała
nas tablica witająca w gminie Żary hasłem "Lasy, ludzie, przestrzeń".
Przegrywa jednak z "Szatan, wódka, czołgi" bez dwóch zdań.
Po chwili byliśmy już w Żarach i ostro zasuwaliśmy w kierunku Żagania. Poczułem się zawiedziony, że w tym ostatnim nie było Orlenu; na szczęście powiat uratowała Szprotawa. Gdzie Hipci coś zaszkodziło. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów jechała ze spuchniętym i bolącym brzuszkiem,
Ostatnie lasy, ostatnie chwile w Lubuskim. Po drodze, jako że są to morsie tereny, szukaliśmy tablicy "Morsy, monocykle, innowacyjność", ale, niestety, nikt się jeszcze o taką nie postarał.
Wiatr wiał w twarz. Lubuskie pożegnało się z nami, przywitało się za to słońce. Temperatura skoczyła do 14 stopni (niestety nie udało się osiągnąć zapowiadanych 15 stopni). Ścięliśmy nieco trasę (mając już dość wiatru) i postanowiliśmy zostawić sobie na przyszłość gminę Głogów, a w zamian za to zaliczyć coś, co jest dalej od domu). Ruchliwa krajówka w stronę Wrocławia (z wygodnym poboczem) została dość szybko porzucona na rzecz kawy w McDonalds, zaliczyliśmy gminę Chocianów i wróciliśmy do krajówki, zaliczając z kolei Lubin. Duże miasto, z jakąś imprezą z okazji 11 XI, przewinęliśmy się przez nie dość szybko i pchnęliśmy się w kierunku Legnicy. Tu dostaliśmy w nagrodę solidne, szerokie pobocze, którym jechało się wspaniale, mimo że ruch był spory.
Pojedyncze górki, łagodne podjazdy i wiatr w plecy, do tego zachodzące słońce. Czego chcieć więcej? Nie wiadomo kiedy dotarliśmy do celu i objeżdżaliśmy Legnicę dookoła, by zaliczyć gminę Krotoszyce. By to zrobić musieliśmy się znowu uciec do łamania prawa, ponieważ jakiś geniusz drogowy stwierdził, że mimo że droga się nie zmienia (nadal szerokie pobocze, nadal ten sam ciąg komunikacyjny), to świetnym pomysłem jest walnąć zakaz na jakieś 2 km. Potem tylko zjazd obrzydliwie dziurawą drogą do Legnicy, gdzie zatrzymaliśmy się chyba na każdych możliwych światłach. Stanęliśmy też na BP, tam Hipcia zakochała się w tamtejszych ciepłych rogalikach.
Do Wrocławia zostało nam coś ponad 70 km. I czasu, którego mogło być w bród, a mogło być też na styk. Z Legnicy wylatujemy drogą 94. Do powrotu na nasz ślad, czyli zejścia się dróg z Legnicy i Lubina dostaliśmy się nie wiadomo kiedy, potem pozostała tylko dłuuuuuga prosta. I duży ruch (w jednym miejscu niewiele brakło do wypadku - facet postanowił zawrócić na trzy i ledwo zdążył przed TIR-em). Dwie odbitki na gminy, trochę mgły. Nuda. Końcówka była okropnie nudna. Nawet Wrocław niewiele zmienił - trochę DDR-ów, trochę asfaltu, wjazd szeroką wlotówką.
Zakupy udało się nam zrobić w sklepie przy drodze (pomyliłem skręty i trafiłem na sklep). Potem tylko dojazd na dworzec, tradycyjne zakupy w KFC i oczekiwanie na pociąg. TLK Karkonosze przyjechał, owszem, z dwoma rowerami w środku, musieliśmy zbudzić dwóch podróżników, którzy już smacznie sobie spali rozwaleni na obu kanapach. I tak, gniotąc się w czwórkę, dojechaliśmy aż do Warszawy.
Galeria.
Podsumowanie:
- 83 gminy,
- ponad 1000 km,
- odwiedzone nowe województwo - Lubuskie.
- obserwacje flory i fauny: kilka saren, dwa zdechłe dziki, kilka drapieżnych ptaków, kilka lisów (również zdechłych), dużo łabędzi i kaczek (dla odmiany żywych), mnóstwo grzybów.
Po chwili byliśmy już w Żarach i ostro zasuwaliśmy w kierunku Żagania. Poczułem się zawiedziony, że w tym ostatnim nie było Orlenu; na szczęście powiat uratowała Szprotawa. Gdzie Hipci coś zaszkodziło. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów jechała ze spuchniętym i bolącym brzuszkiem,
Ostatnie lasy, ostatnie chwile w Lubuskim. Po drodze, jako że są to morsie tereny, szukaliśmy tablicy "Morsy, monocykle, innowacyjność", ale, niestety, nikt się jeszcze o taką nie postarał.
Wiatr wiał w twarz. Lubuskie pożegnało się z nami, przywitało się za to słońce. Temperatura skoczyła do 14 stopni (niestety nie udało się osiągnąć zapowiadanych 15 stopni). Ścięliśmy nieco trasę (mając już dość wiatru) i postanowiliśmy zostawić sobie na przyszłość gminę Głogów, a w zamian za to zaliczyć coś, co jest dalej od domu). Ruchliwa krajówka w stronę Wrocławia (z wygodnym poboczem) została dość szybko porzucona na rzecz kawy w McDonalds, zaliczyliśmy gminę Chocianów i wróciliśmy do krajówki, zaliczając z kolei Lubin. Duże miasto, z jakąś imprezą z okazji 11 XI, przewinęliśmy się przez nie dość szybko i pchnęliśmy się w kierunku Legnicy. Tu dostaliśmy w nagrodę solidne, szerokie pobocze, którym jechało się wspaniale, mimo że ruch był spory.
Pojedyncze górki, łagodne podjazdy i wiatr w plecy, do tego zachodzące słońce. Czego chcieć więcej? Nie wiadomo kiedy dotarliśmy do celu i objeżdżaliśmy Legnicę dookoła, by zaliczyć gminę Krotoszyce. By to zrobić musieliśmy się znowu uciec do łamania prawa, ponieważ jakiś geniusz drogowy stwierdził, że mimo że droga się nie zmienia (nadal szerokie pobocze, nadal ten sam ciąg komunikacyjny), to świetnym pomysłem jest walnąć zakaz na jakieś 2 km. Potem tylko zjazd obrzydliwie dziurawą drogą do Legnicy, gdzie zatrzymaliśmy się chyba na każdych możliwych światłach. Stanęliśmy też na BP, tam Hipcia zakochała się w tamtejszych ciepłych rogalikach.
Do Wrocławia zostało nam coś ponad 70 km. I czasu, którego mogło być w bród, a mogło być też na styk. Z Legnicy wylatujemy drogą 94. Do powrotu na nasz ślad, czyli zejścia się dróg z Legnicy i Lubina dostaliśmy się nie wiadomo kiedy, potem pozostała tylko dłuuuuuga prosta. I duży ruch (w jednym miejscu niewiele brakło do wypadku - facet postanowił zawrócić na trzy i ledwo zdążył przed TIR-em). Dwie odbitki na gminy, trochę mgły. Nuda. Końcówka była okropnie nudna. Nawet Wrocław niewiele zmienił - trochę DDR-ów, trochę asfaltu, wjazd szeroką wlotówką.
Zakupy udało się nam zrobić w sklepie przy drodze (pomyliłem skręty i trafiłem na sklep). Potem tylko dojazd na dworzec, tradycyjne zakupy w KFC i oczekiwanie na pociąg. TLK Karkonosze przyjechał, owszem, z dwoma rowerami w środku, musieliśmy zbudzić dwóch podróżników, którzy już smacznie sobie spali rozwaleni na obu kanapach. I tak, gniotąc się w czwórkę, dojechaliśmy aż do Warszawy.
Galeria.
Podsumowanie:
- 83 gminy,
- ponad 1000 km,
- odwiedzone nowe województwo - Lubuskie.
- obserwacje flory i fauny: kilka saren, dwa zdechłe dziki, kilka drapieżnych ptaków, kilka lisów (również zdechłych), dużo łabędzi i kaczek (dla odmiany żywych), mnóstwo grzybów.
- DST 274.01km
- Czas 14:32
- VAVG 18.85km/h
- Podjazdy 1041m
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 10 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 3
Pobudka, wstawać, ruszać. Dziś sprawdziłem
czas - od wstania do pchnięcia roweru minęło 40-45 minut. Poranek był
nawet ciepły, mglisty i wilgotny. Hipcia cieszyła się, bo w końcu prognozy
zapowiadały na ten dzień około 15 stopni. Żadne z nas w to nie wierzyło,
ale zawsze można sobie z tego żartować.
Hipcia od rana powtarzała, że dzisiaj na pewno musimy odbić wczorajsze straty, nie pozostało mi nic, jak potraktować te pogróżki poważnie i przygotować się na jazdę do późna.
W momencie startu małe zaskoczenie: nie działa mój licznik. Szybkie próby uruchomienia nie dały rezultatu, ustaliliśmy za to, że problemem jest gniazdo. Trudno - mam GPS-a.
Po sieknięciu okolicznych gmin zahaczyliśmy o Gorzów, przewieźliśmy się tamtejszymi DDR-ami i ruszyliśmy DK 22 w kierunku południa. A potem zachodu, przez lasy. Drogowskaz "Berlin 136" trochę nas zaskoczył. Asfalt super, wiadomo, trza Niemcom pokazać, że u nas też są dobre drogi, niestety wystarczyło skręcić na południe, w drogę wojewódzką, aby od razu pojawiły się dziury. Wkrótce słońce postanowiło się z nami przywitać i pogrzało. Efekt był taki, że 40 km do Sulęcina jechałem cały spocony, w kurtce przeciwdeszczowej, bo Hipcia kategorycznie zakazała jakichkolwiek zatrzymań. Po drodze zrobiliśmy dwie próby zaliczenia (przez las) gminy Ośno Lubuskie... bezowocnie. Trzeba by było pchać się na rympał przez krzaki, z daleka od drogi, co nie dawało gwarancji, że do gminy wjedziemy... a to jest warunkiem zaliczenia gminy.
Przez Sulęcin przepchnęliśmy się w sporym ruchu samochodowym, robiąc dodatkowy postój na żarcie na Orlenie. Opchaliśmy się jak zwierzęta (muffinek już nie wcisnęliśmy, będą na później). Było na tyle ciepło, że można było jechać w samej bluzie i cienkich rękawiczkach. Hipcia nawet założyła okulary przeciwsłoneczne. Jeszcze tylko szybkie smarowanie łańcuchów, nic bardziej mnie nie denerwuje niż piszczący łańcuch. I dalej w drogę! Od razu się lepiej jechało.
Długa trasa wzdłuż jednostki wojskowej, gdzie ciągle pisano o "ostrym strzelaniu" i grożono śmiercią... skojarzyło się nam to z trasą po Bośni i Hercegowinie. Ileż świata można zobaczyć w jednym województwie!
Zaczęły się też lekkie podjazdy. Mimo, że słońce, które tylko na chwilę raczyło nam przyświecić już się schowało, a asfalt miejscami był dziurawy i nierówny jechało się dziwnie dobrze. Na głowami kilka razy przeleciało nam stado łabędzi.
Wszystkie wioski były "wyposażone" w obowiązkowe pakiety plakatów i inszych takich. Mordy polityków przyświecały z każdej strony. Wygrało jednak hasło bynajmniej nie wyborcze, wypisane sprejem na przystanku. "SZATAN WÓDKA CZOŁGI". Wygrywa wszystko.
Wiatr oczywiście piłował w twarz, dał sobie spokój dopiero w okolicach Międzyrzecza, gdzie odbiliśmy na południe (trasa wiodła pętlą otaczającą okolice Świebodzina). Na chwilę zawitaliśmy w województwie Wielkopolskim, po czym wróciliśmy do Lubuskiego - w okolice Zbąszynka. Tam też zrobiliśmy kolejny postój na Orlenie - tym razem po 90 kilometrach. Coś do picia, coś do żarcia, szybkie ubranie (niestety wiatr i powolny zmrok mocno obniżyły temperaturę, która w ciągu dnia osiągnęła nie-bo-tycz-ną wartość 14 stopni) i po chwili już ruszamy. O zmroku dotarliśmy do Kargowej, gdzie odbiliśmy na zachód. Można było przypuszczać, że wiatr będzie w plecy. Bywał, nie był.
Krajówką dojechaliśmy do Sulechowa, szczęśliwie nie psując zbytnio krwi kierowcom TIR-ów, zresztą ruch był niewielki W samym Sulechowie ustaliliśmy, że przed zamknięciem powinniśmy zdążyć do sklepu do Krosna Odrzańskiego, tym samym robiąc jedne z najpóźniejszych planowych zakupów w historii naszego szlajania się po Polsce. Za Sulechowem przywitała nas "droga wojewódzka" - asfaltu na półtora samochodu, reszta to utwardzony, nierówny szuter. Mijanie się z samochodami bywało więc bardzo bliskie, chociaż kierowcy też wykazywali się wielką wolą współpracy i zawsze zwalniali do bezpiecznej prędkości, sami też zjeżdżali na część jezdni pozbawioną asfaltu. Widział ktoś coś takiego w Polsce?!
Nie potrzebowałem GPS-a, żeby się dowiedzieć, że zbliżamy się do Odry. Temperatura momentalnie spadła, zrobiło się wilgotno i mgliście. Nad głowami przyświecały nam gwiazdy, droga prowadziła przez las, poprzetykany od czasu do czasu mały wioskami o nazwach zaczynających się w większości przypadków na literę B.
Do Krosna wjechaliśmy ok 21:00. Nasze pierwsze zakupy w Netto. Żeby nie marznąc tracić ciepła na zewnątrz wprowadziliśmy rowery do środka. Ja stałem przy rowerach i zajmowałem się lampieniem się w mapę, Hipcia buszowała między półkami zdobywając pożywienie. Na miejscu zjedliśmy jeszcze wczesną kolację (jakieś zdechłe drożdżówki) i ruszyliśmy przed siebie - w końcu do mety mieliśmy jeszcze sporo kilometrów.
Z Krosna wyjechaliśmy krajówką, potem skręciliśmy w puściutką, ładnie wyasfaltowaną wojewódzką. Nic tamtędy nie jeździło, cały czas tylko lasy, spokój, czasem niewielki podjazd. W kilku napotkanych miejscowościach trafiliśmy na bruk, w tym jeden trzykilometrowy kawałek, który wytrząsł nam chyba wszystko, co mieliśmy w mózgach.
Dostaliśmy też w nagrodę zjazd do Nowogrodu Bobrzańskiego, machnęliśmy sobie podjazd, przekroczyliśmy Bóbr i wjechaliśmy w kolejne lasy. Jako że GPS wskazywał, że aż do Żarów będą, ale nie lasy, tylko laski, weszliśmy sobie w najbliższy duży las, na wygodny mech i tam, z dala od drogi rozłożyliśmy namiot. Miękko było. Do tego miejscami ziemia była rozkopana, widać, że trafiliśmy na miejsce bytowania dziczków. Niestety żaden w nocy nie chciał nas odwiedzić.
Galeria.
Hipcia od rana powtarzała, że dzisiaj na pewno musimy odbić wczorajsze straty, nie pozostało mi nic, jak potraktować te pogróżki poważnie i przygotować się na jazdę do późna.
W momencie startu małe zaskoczenie: nie działa mój licznik. Szybkie próby uruchomienia nie dały rezultatu, ustaliliśmy za to, że problemem jest gniazdo. Trudno - mam GPS-a.
Po sieknięciu okolicznych gmin zahaczyliśmy o Gorzów, przewieźliśmy się tamtejszymi DDR-ami i ruszyliśmy DK 22 w kierunku południa. A potem zachodu, przez lasy. Drogowskaz "Berlin 136" trochę nas zaskoczył. Asfalt super, wiadomo, trza Niemcom pokazać, że u nas też są dobre drogi, niestety wystarczyło skręcić na południe, w drogę wojewódzką, aby od razu pojawiły się dziury. Wkrótce słońce postanowiło się z nami przywitać i pogrzało. Efekt był taki, że 40 km do Sulęcina jechałem cały spocony, w kurtce przeciwdeszczowej, bo Hipcia kategorycznie zakazała jakichkolwiek zatrzymań. Po drodze zrobiliśmy dwie próby zaliczenia (przez las) gminy Ośno Lubuskie... bezowocnie. Trzeba by było pchać się na rympał przez krzaki, z daleka od drogi, co nie dawało gwarancji, że do gminy wjedziemy... a to jest warunkiem zaliczenia gminy.
Przez Sulęcin przepchnęliśmy się w sporym ruchu samochodowym, robiąc dodatkowy postój na żarcie na Orlenie. Opchaliśmy się jak zwierzęta (muffinek już nie wcisnęliśmy, będą na później). Było na tyle ciepło, że można było jechać w samej bluzie i cienkich rękawiczkach. Hipcia nawet założyła okulary przeciwsłoneczne. Jeszcze tylko szybkie smarowanie łańcuchów, nic bardziej mnie nie denerwuje niż piszczący łańcuch. I dalej w drogę! Od razu się lepiej jechało.
Długa trasa wzdłuż jednostki wojskowej, gdzie ciągle pisano o "ostrym strzelaniu" i grożono śmiercią... skojarzyło się nam to z trasą po Bośni i Hercegowinie. Ileż świata można zobaczyć w jednym województwie!
Zaczęły się też lekkie podjazdy. Mimo, że słońce, które tylko na chwilę raczyło nam przyświecić już się schowało, a asfalt miejscami był dziurawy i nierówny jechało się dziwnie dobrze. Na głowami kilka razy przeleciało nam stado łabędzi.
Wszystkie wioski były "wyposażone" w obowiązkowe pakiety plakatów i inszych takich. Mordy polityków przyświecały z każdej strony. Wygrało jednak hasło bynajmniej nie wyborcze, wypisane sprejem na przystanku. "SZATAN WÓDKA CZOŁGI". Wygrywa wszystko.
Wiatr oczywiście piłował w twarz, dał sobie spokój dopiero w okolicach Międzyrzecza, gdzie odbiliśmy na południe (trasa wiodła pętlą otaczającą okolice Świebodzina). Na chwilę zawitaliśmy w województwie Wielkopolskim, po czym wróciliśmy do Lubuskiego - w okolice Zbąszynka. Tam też zrobiliśmy kolejny postój na Orlenie - tym razem po 90 kilometrach. Coś do picia, coś do żarcia, szybkie ubranie (niestety wiatr i powolny zmrok mocno obniżyły temperaturę, która w ciągu dnia osiągnęła nie-bo-tycz-ną wartość 14 stopni) i po chwili już ruszamy. O zmroku dotarliśmy do Kargowej, gdzie odbiliśmy na zachód. Można było przypuszczać, że wiatr będzie w plecy. Bywał, nie był.
Krajówką dojechaliśmy do Sulechowa, szczęśliwie nie psując zbytnio krwi kierowcom TIR-ów, zresztą ruch był niewielki W samym Sulechowie ustaliliśmy, że przed zamknięciem powinniśmy zdążyć do sklepu do Krosna Odrzańskiego, tym samym robiąc jedne z najpóźniejszych planowych zakupów w historii naszego szlajania się po Polsce. Za Sulechowem przywitała nas "droga wojewódzka" - asfaltu na półtora samochodu, reszta to utwardzony, nierówny szuter. Mijanie się z samochodami bywało więc bardzo bliskie, chociaż kierowcy też wykazywali się wielką wolą współpracy i zawsze zwalniali do bezpiecznej prędkości, sami też zjeżdżali na część jezdni pozbawioną asfaltu. Widział ktoś coś takiego w Polsce?!
Nie potrzebowałem GPS-a, żeby się dowiedzieć, że zbliżamy się do Odry. Temperatura momentalnie spadła, zrobiło się wilgotno i mgliście. Nad głowami przyświecały nam gwiazdy, droga prowadziła przez las, poprzetykany od czasu do czasu mały wioskami o nazwach zaczynających się w większości przypadków na literę B.
Do Krosna wjechaliśmy ok 21:00. Nasze pierwsze zakupy w Netto. Żeby nie marznąc tracić ciepła na zewnątrz wprowadziliśmy rowery do środka. Ja stałem przy rowerach i zajmowałem się lampieniem się w mapę, Hipcia buszowała między półkami zdobywając pożywienie. Na miejscu zjedliśmy jeszcze wczesną kolację (jakieś zdechłe drożdżówki) i ruszyliśmy przed siebie - w końcu do mety mieliśmy jeszcze sporo kilometrów.
Z Krosna wyjechaliśmy krajówką, potem skręciliśmy w puściutką, ładnie wyasfaltowaną wojewódzką. Nic tamtędy nie jeździło, cały czas tylko lasy, spokój, czasem niewielki podjazd. W kilku napotkanych miejscowościach trafiliśmy na bruk, w tym jeden trzykilometrowy kawałek, który wytrząsł nam chyba wszystko, co mieliśmy w mózgach.
Dostaliśmy też w nagrodę zjazd do Nowogrodu Bobrzańskiego, machnęliśmy sobie podjazd, przekroczyliśmy Bóbr i wjechaliśmy w kolejne lasy. Jako że GPS wskazywał, że aż do Żarów będą, ale nie lasy, tylko laski, weszliśmy sobie w najbliższy duży las, na wygodny mech i tam, z dala od drogi rozłożyliśmy namiot. Miękko było. Do tego miejscami ziemia była rozkopana, widać, że trafiliśmy na miejsce bytowania dziczków. Niestety żaden w nocy nie chciał nas odwiedzić.
Galeria.
- DST 240.37km
- Czas 12:49
- VAVG 18.75km/h
- Podjazdy 777m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 9 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 2
Poranek był paskudny. Od razu czuć
było chłód i wcale, ale to wcale nie chciało się wychodzić. Zmobilizowaliśmy
się jednak i spakowaliśmy. Temperatura startowa - dwa stopnie.
Szybko minęliśmy Drawsko (zaliczając przy okazji gminę Krzyż Wielkopolski, którą i tak zaliczylibyśmy jadąc po śladzie) i za Chełstem... Za Chełstem Stało Się. Wjechaliśmy w Lubuskie. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego. Normalne województwo. Po kawałku bruku zmieniliśmy zdanie i zaczęliśmy rozważać to, w jaki sposób swoje tereny przedstawia jedyny znany nam lubuszczanin - Mors. W skrócie: biednie, średnio z asfaltem, jeździ się starymi samochodami, ale ludzie sympatyczni. Wypisz-wymaluj: Albania. Od tego momentu "Albania" nie opuszczała nas na krok, co chwilę znajdowaliśmy kolejne potwierdzenia: a to napotkane semafory, których (w takiej wersji) nie widziałem od dzieciństwa (po cichu liczę na to, że Oelka mi rozwinie ten temat - fotka semafora jest w galerii), a to byki pasące się prawie na drodze, a to maszynista, który wioząc nas wczoraj trąbił na wszystko - trasa kończyła się w Lubuskiem, więc wiadomo...
Do tego wszechobecny, mordujący ręce Hipci, wkurzający bruk. Dopełnieniem naszej teorii o albańskich korzeniach lubuskiego byli kierowcy, którzy wyprzedzali nas ostrożnie i wolno, kilku nawet zatrąbiło, ale nie jestem pewien czy tu akurat chodziło o pozdrowienie.
Nadal jest chłodno. Temperatura wzrosła do całych trzech, przez co Hipcia miała pełen zestaw atrakcji związanych z grzaniem dłoni.
W Strzelcach Krajeńskich robimy przerwę śniadaniową na Orlenie. Parówki, kawa i ciastka; zjedzone w środku, by łapki Hipci wróciły do siebie. Rzadko ktokolwiek nas zagaduje, szczególnie widząc takich cudaków w chłodny, jesienny dzień. Tutaj jednak wywiązała się krótka rozmowa i dostaliśmy życzenia miłego urlopu. Widział to kto w Polsce? A, przepraszam, jesteśmy w Albanii.
W tymże mieście skręciliśmy w krajówkę i zmieniliśmy kierunek. Na podwietrzny. Z krótką przerwą w Dobiegniewie jechaliśmy cały czas pod mocny, czołowy wiatr. Wczorajsze mknięcie bez opamiętania pozostało tylko wspomnieniem, dzisiaj było inaczej: człowiek jedzie, pędzi, leci, a na liczniku nadal 18 km/h. Na szczęście po jakichś trzech godzinach dotarliśmy do Człopy, gdzie zrobiliśmy krótki przystanek (znowu Orlen). Zmieniło się też województwo - teraz wpadliśmy w Zachodniopomorskie.
Oryginalnie trasa prowadziła do Mirosławca, skąd mieliśmy pod prąd śladu BBT jechać do Kalisza Pomorskiego. Szybkie sprawdzenie wykazało, że możemy spokojnie sobie ściąć jadąc drogą gruntową przez las. W Tucznie odbiliśmy i wjechaliśmy między drzewa. Okazało się, że jedziemy szlakiem rowerowym, a co za tym idzie - wiadomo - trochę piachu. Na szczęście tylko trochę, nie jechaliśmy jakoś szczególnie wolno, mimo że zdarzyły się takie perełki jak podjazd 9% po piachu)Słońce już dawno górowało na niebie, szkoda tylko, że za chmurami, przez co temperatura wzrosła tylko do całych pięciu stopni. Ale jaśniej się zrobiło, w lesie dostaliśmy piękną, chociaż nie słoneczną jesień.
Zygzakując wyjechaliśmy w okolicach Kalisza Pomorskiego, przejechaliśmy wspominkowy fragment BBT i odbiliśmy w kierunku Drawna. Znowu była to droga wojewódzka, ale ruch nadal był symboliczny. Pogorszył się jednak asfalt. W związku z tym, że robiliśmy wielki zygzak, zaczęły pojawiać się drogowskazy na miejscowości w których już byliśmy. I taka atrakcja miała nam towarzyszyć do końca tej trasy. Pojawiła się też kolejna, prócz mgły, atrakcja. Mżawka. Miejscami przechodząca w lekki deszcz, ale głównie po prostu mżąca. Mimo mokrej pogody jechało się o wiele lepiej niż przez pierwszą część dnia, do tego droga prowadził przez niekończące się pola, a i asfalt koniec końców też się poprawił.
Przystanek na jedzenie zrobiliśmy na wylotówce z jakiegoś powiatowego miasta. Widać, że przygotowali się na nasze przybycie bo właśnie zmieniali stację z Bliskiej na Orlen.
Do Choszczna wjechaliśmy grubo po zmroku, zakupy zrobiliśmy w Tesco i ruszyliśmy dalej w mokre. Oczywiście nic nam nie mogło przemoknąć, nie robiło się z tego powodu też jakoś chłodniej; temperatura za to... zaczęła rosnąć. W okolicach Pełczyc było 6 stopni, w Barlinku ("Europejska Stolica Nordic Walking" - co?!) - osiem. Doszło do tego, że Hipci nawet zagrzały się ręce. Tuż przed granicą Lubuskiego odbiliśmy jeszcze po jedną gminę - Nowogródek Pomorski - robiąc kilka kilometrów po bruku.
Kolejna analiza, szukanie lasów, wyszło mi, że albo nocujemy przed Kłodawą (było około 23:00), albo jedziemy za Gorzów, gdzie do najbliższego lasu mamy ok 30 km, a do większych lasów ok 50 (i tu znowu gps oszukał o jakieś 10 km. Lasy za Gorzowem pojawiły się już na 22 km). Zdecydowaliśmy się walnąć blisko. Tuż za granicą, już w Lubuskim, weszliśmy w las i po chwili odnaleźliśmy odpowiednie miejsce, Hipcia znalazła nawet podgrzybka. Przed snem wypiliśmy sobie zamiast piwa cydr, który ostatnio coraz lepiej nam wchodzi.
Galeria.
Szybko minęliśmy Drawsko (zaliczając przy okazji gminę Krzyż Wielkopolski, którą i tak zaliczylibyśmy jadąc po śladzie) i za Chełstem... Za Chełstem Stało Się. Wjechaliśmy w Lubuskie. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego. Normalne województwo. Po kawałku bruku zmieniliśmy zdanie i zaczęliśmy rozważać to, w jaki sposób swoje tereny przedstawia jedyny znany nam lubuszczanin - Mors. W skrócie: biednie, średnio z asfaltem, jeździ się starymi samochodami, ale ludzie sympatyczni. Wypisz-wymaluj: Albania. Od tego momentu "Albania" nie opuszczała nas na krok, co chwilę znajdowaliśmy kolejne potwierdzenia: a to napotkane semafory, których (w takiej wersji) nie widziałem od dzieciństwa (po cichu liczę na to, że Oelka mi rozwinie ten temat - fotka semafora jest w galerii), a to byki pasące się prawie na drodze, a to maszynista, który wioząc nas wczoraj trąbił na wszystko - trasa kończyła się w Lubuskiem, więc wiadomo...
Do tego wszechobecny, mordujący ręce Hipci, wkurzający bruk. Dopełnieniem naszej teorii o albańskich korzeniach lubuskiego byli kierowcy, którzy wyprzedzali nas ostrożnie i wolno, kilku nawet zatrąbiło, ale nie jestem pewien czy tu akurat chodziło o pozdrowienie.
Nadal jest chłodno. Temperatura wzrosła do całych trzech, przez co Hipcia miała pełen zestaw atrakcji związanych z grzaniem dłoni.
W Strzelcach Krajeńskich robimy przerwę śniadaniową na Orlenie. Parówki, kawa i ciastka; zjedzone w środku, by łapki Hipci wróciły do siebie. Rzadko ktokolwiek nas zagaduje, szczególnie widząc takich cudaków w chłodny, jesienny dzień. Tutaj jednak wywiązała się krótka rozmowa i dostaliśmy życzenia miłego urlopu. Widział to kto w Polsce? A, przepraszam, jesteśmy w Albanii.
W tymże mieście skręciliśmy w krajówkę i zmieniliśmy kierunek. Na podwietrzny. Z krótką przerwą w Dobiegniewie jechaliśmy cały czas pod mocny, czołowy wiatr. Wczorajsze mknięcie bez opamiętania pozostało tylko wspomnieniem, dzisiaj było inaczej: człowiek jedzie, pędzi, leci, a na liczniku nadal 18 km/h. Na szczęście po jakichś trzech godzinach dotarliśmy do Człopy, gdzie zrobiliśmy krótki przystanek (znowu Orlen). Zmieniło się też województwo - teraz wpadliśmy w Zachodniopomorskie.
Oryginalnie trasa prowadziła do Mirosławca, skąd mieliśmy pod prąd śladu BBT jechać do Kalisza Pomorskiego. Szybkie sprawdzenie wykazało, że możemy spokojnie sobie ściąć jadąc drogą gruntową przez las. W Tucznie odbiliśmy i wjechaliśmy między drzewa. Okazało się, że jedziemy szlakiem rowerowym, a co za tym idzie - wiadomo - trochę piachu. Na szczęście tylko trochę, nie jechaliśmy jakoś szczególnie wolno, mimo że zdarzyły się takie perełki jak podjazd 9% po piachu)Słońce już dawno górowało na niebie, szkoda tylko, że za chmurami, przez co temperatura wzrosła tylko do całych pięciu stopni. Ale jaśniej się zrobiło, w lesie dostaliśmy piękną, chociaż nie słoneczną jesień.
Zygzakując wyjechaliśmy w okolicach Kalisza Pomorskiego, przejechaliśmy wspominkowy fragment BBT i odbiliśmy w kierunku Drawna. Znowu była to droga wojewódzka, ale ruch nadal był symboliczny. Pogorszył się jednak asfalt. W związku z tym, że robiliśmy wielki zygzak, zaczęły pojawiać się drogowskazy na miejscowości w których już byliśmy. I taka atrakcja miała nam towarzyszyć do końca tej trasy. Pojawiła się też kolejna, prócz mgły, atrakcja. Mżawka. Miejscami przechodząca w lekki deszcz, ale głównie po prostu mżąca. Mimo mokrej pogody jechało się o wiele lepiej niż przez pierwszą część dnia, do tego droga prowadził przez niekończące się pola, a i asfalt koniec końców też się poprawił.
Przystanek na jedzenie zrobiliśmy na wylotówce z jakiegoś powiatowego miasta. Widać, że przygotowali się na nasze przybycie bo właśnie zmieniali stację z Bliskiej na Orlen.
Do Choszczna wjechaliśmy grubo po zmroku, zakupy zrobiliśmy w Tesco i ruszyliśmy dalej w mokre. Oczywiście nic nam nie mogło przemoknąć, nie robiło się z tego powodu też jakoś chłodniej; temperatura za to... zaczęła rosnąć. W okolicach Pełczyc było 6 stopni, w Barlinku ("Europejska Stolica Nordic Walking" - co?!) - osiem. Doszło do tego, że Hipci nawet zagrzały się ręce. Tuż przed granicą Lubuskiego odbiliśmy jeszcze po jedną gminę - Nowogródek Pomorski - robiąc kilka kilometrów po bruku.
Kolejna analiza, szukanie lasów, wyszło mi, że albo nocujemy przed Kłodawą (było około 23:00), albo jedziemy za Gorzów, gdzie do najbliższego lasu mamy ok 30 km, a do większych lasów ok 50 (i tu znowu gps oszukał o jakieś 10 km. Lasy za Gorzowem pojawiły się już na 22 km). Zdecydowaliśmy się walnąć blisko. Tuż za granicą, już w Lubuskim, weszliśmy w las i po chwili odnaleźliśmy odpowiednie miejsce, Hipcia znalazła nawet podgrzybka. Przed snem wypiliśmy sobie zamiast piwa cydr, który ostatnio coraz lepiej nam wchodzi.
Galeria.
- DST 240.74km
- Czas 13:17
- VAVG 18.12km/h
- Podjazdy 1083m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 8 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 1
Od dłuższej chwili mieliśmy plan by
wybrać się i odwiedzić ostatnie z województw nietkniętych naszym kołem
- Lubuskie. Gdy Hipcia stworzyła trasę, jeden rzut oka wystarczył mi
by stwierdzić, że będzie ciekawie. Bardzo ciekawie.
Całość miała zająć tylko czterech dni, więc spakowaliśmy się oszczędnie - ja zabrałem dwie duże sakwy Crosso, Hipcia dwie małe plus worek zawierający namiot. Prawie że na lekko, ale jednak sakwiarsko.
Pobudka nastąpiła rano. Nad ranem. Czort wie kiedy. Było ciemno. Zabraliśmy już przygotowane rowery i po chwili staliśmy na rozjaśniającym się w blasku świtu peronie szóstym na Zachodniej ładując się do BWE. Piękny, bezprzedziałowy wagon, rowery podwieszone, po chwili już staraliśmy się dospać ile się da przed startem; skutecznie w tym przeszkadzał nam maszynista, który trąbił na każdym przejeździe, a siedzieliśmy w pierwszym wagonie za lokomotywą...
Konin. Wysiadka, pakowanie, start. Jest raczej chłodno, trochę mgliście, bardzo jesiennie, ale przynajmniej bezwietrznie. Zasuwaliśmy więc przed siebie bez zatrzymania... prawie. Pierwszy przystanek był po czterdziestu kilometrach, bo zaczęło padać. Przestało kilkanaście minut później, oczywiście.
Droga prowadzi slalomem po gminach, jak zawsze. Trochę niepokoju wprowadza gmina Żnin, bo przejeżdżamy tuż obok jej granicy. Wyraźnie obok. A odbitki nie ma. Na szczęście po chwili zauważam, że kilkanaście kilometrów dalej przecinamy jej teren. Hipcia o wszystko zadbała.
Jedzie się bardzo dobrze; prawie w ogóle nie zsiadamy z rowerów, do tego droga jest puszczona tak kapitalnie, że wiedzie głównie drogami wojewódzkimi i powiatowymi, w otoczeniu pól i małych wiosek i miejscowości, ruchu prawie w ogóle nie ma. Asfalt też nie jest najgorszy, z wyjątkiem jednego fragmentu, gdzie ślad puścił nas polną drogą. Ale tu Hipcia była bardzo dzielna i nawet nie marudziła.
Pogoda dopisuje, po porannych mgłach i deszczu nie ma ani śladu. Jest w miarę ciepło, przyjemnie świeci słońce. Jednym zdaniem: piękna jesienna aura. Po drodze widzieliśmy cały czas mijały nas całe stada odlatujących kaczek i innych ptaszysk formujących kapitalne klucze, do tego na jednym z pól do odlotu przygotowywały się łabędzie.
Do dwusetnego kilometra docieramy z mniej niż godziną przystanków (oczywiście na Orlenach, wówczas to odkryliśmy konkurencję dla parówek – ichnie muffinki i oponki); wtedy też - w Chocieży - robimy dłuższą przerwę na zakupy. Idzie na nie Hipcia, ja cierpliwie czekam przy rowerach. Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy dalej.
Hipcia po zakupach wysnuła taką oto refleksję: mimo że od Bałkanów minęło już sporo czasu, to jednak nadal jadąc rowerem przez Polskę ciężko się przestawić na to, że jesteśmy w Polsce i nie potrzebujemy studiować etykietek, jak również na to, że nie trzeba kupować na zapas, bo wiadomo, że niedługo trafi się kolejny sklep.
Momentalnie zrobiło się chłodno, po zachodzie temperatura zaczęła szybko spadać, w lasach pojawiły się gęste mgły. Przed Czarnkowem podarowaliśmy sobie kiepską rowerówkę i ruszyliśmy łamać zakazy ruchu rowerowego. Na trzech kilometrach wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów.
W Czarnkowie przecięliśmy Noteć (pierwszy ale nie ostatni raz), po czym ruszyliśmy w kierunku Wielenia. Droga prowadziła dalej przez lasy, zrobiło się naprawdę klimatycznie, mgliście i coraz bardziej zimno (momentami spadało już do zera, co najbardziej odczuwała Hipcia). W okolicach Wielenia zacząłem analizować GPS-a, szukając lasów. Trochę się machnąłem w obliczeniach - kolejne lasy wyliczyłem za 25 km (były za 15), wskutek czego weszliśmy w las jeszcze przed Drawskiem, tym samym nie przekraczając 300 km. Postanowiliśmy jakoś z tym żyć.
Z trudem znaleźliśmy ciekawy i równy fragment lasu, rozbiliśmy namiot i wskoczyliśmy w śpiwory. Uwielbiam puch - ciepło robi się momentalnie.
Galeria.
Całość miała zająć tylko czterech dni, więc spakowaliśmy się oszczędnie - ja zabrałem dwie duże sakwy Crosso, Hipcia dwie małe plus worek zawierający namiot. Prawie że na lekko, ale jednak sakwiarsko.
Pobudka nastąpiła rano. Nad ranem. Czort wie kiedy. Było ciemno. Zabraliśmy już przygotowane rowery i po chwili staliśmy na rozjaśniającym się w blasku świtu peronie szóstym na Zachodniej ładując się do BWE. Piękny, bezprzedziałowy wagon, rowery podwieszone, po chwili już staraliśmy się dospać ile się da przed startem; skutecznie w tym przeszkadzał nam maszynista, który trąbił na każdym przejeździe, a siedzieliśmy w pierwszym wagonie za lokomotywą...
Konin. Wysiadka, pakowanie, start. Jest raczej chłodno, trochę mgliście, bardzo jesiennie, ale przynajmniej bezwietrznie. Zasuwaliśmy więc przed siebie bez zatrzymania... prawie. Pierwszy przystanek był po czterdziestu kilometrach, bo zaczęło padać. Przestało kilkanaście minut później, oczywiście.
Droga prowadzi slalomem po gminach, jak zawsze. Trochę niepokoju wprowadza gmina Żnin, bo przejeżdżamy tuż obok jej granicy. Wyraźnie obok. A odbitki nie ma. Na szczęście po chwili zauważam, że kilkanaście kilometrów dalej przecinamy jej teren. Hipcia o wszystko zadbała.
Jedzie się bardzo dobrze; prawie w ogóle nie zsiadamy z rowerów, do tego droga jest puszczona tak kapitalnie, że wiedzie głównie drogami wojewódzkimi i powiatowymi, w otoczeniu pól i małych wiosek i miejscowości, ruchu prawie w ogóle nie ma. Asfalt też nie jest najgorszy, z wyjątkiem jednego fragmentu, gdzie ślad puścił nas polną drogą. Ale tu Hipcia była bardzo dzielna i nawet nie marudziła.
Pogoda dopisuje, po porannych mgłach i deszczu nie ma ani śladu. Jest w miarę ciepło, przyjemnie świeci słońce. Jednym zdaniem: piękna jesienna aura. Po drodze widzieliśmy cały czas mijały nas całe stada odlatujących kaczek i innych ptaszysk formujących kapitalne klucze, do tego na jednym z pól do odlotu przygotowywały się łabędzie.
Do dwusetnego kilometra docieramy z mniej niż godziną przystanków (oczywiście na Orlenach, wówczas to odkryliśmy konkurencję dla parówek – ichnie muffinki i oponki); wtedy też - w Chocieży - robimy dłuższą przerwę na zakupy. Idzie na nie Hipcia, ja cierpliwie czekam przy rowerach. Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy dalej.
Hipcia po zakupach wysnuła taką oto refleksję: mimo że od Bałkanów minęło już sporo czasu, to jednak nadal jadąc rowerem przez Polskę ciężko się przestawić na to, że jesteśmy w Polsce i nie potrzebujemy studiować etykietek, jak również na to, że nie trzeba kupować na zapas, bo wiadomo, że niedługo trafi się kolejny sklep.
Momentalnie zrobiło się chłodno, po zachodzie temperatura zaczęła szybko spadać, w lasach pojawiły się gęste mgły. Przed Czarnkowem podarowaliśmy sobie kiepską rowerówkę i ruszyliśmy łamać zakazy ruchu rowerowego. Na trzech kilometrach wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów.
W Czarnkowie przecięliśmy Noteć (pierwszy ale nie ostatni raz), po czym ruszyliśmy w kierunku Wielenia. Droga prowadziła dalej przez lasy, zrobiło się naprawdę klimatycznie, mgliście i coraz bardziej zimno (momentami spadało już do zera, co najbardziej odczuwała Hipcia). W okolicach Wielenia zacząłem analizować GPS-a, szukając lasów. Trochę się machnąłem w obliczeniach - kolejne lasy wyliczyłem za 25 km (były za 15), wskutek czego weszliśmy w las jeszcze przed Drawskiem, tym samym nie przekraczając 300 km. Postanowiliśmy jakoś z tym żyć.
Z trudem znaleźliśmy ciekawy i równy fragment lasu, rozbiliśmy namiot i wskoczyliśmy w śpiwory. Uwielbiam puch - ciepło robi się momentalnie.
Galeria.
- DST 296.46km
- Czas 13:37
- VAVG 21.77km/h
- Podjazdy 890m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 11 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy
Rozdział 22: Na Mazowsze najbliżej jest przez Opolszczyznę
Pobudka. Noc była bardzo ciepła, tak, jak się zapowiadała. W nocy i w dzień spory ruch, bo tędy właśnie idzie objazd do Poznania. Rano wylazły mgły i miejscami bywało chłodnawo, ale zapowiada się bardzo ciepły dzień. Mijamy wielu grzybiarzy, którzy nie próżnują i sobotni ranek postanowili poświęcić na łażenie po krzaczorach. Mgła narasta, w jednym miejscu nawet włączamy światła.
Bardzo powoli, acz nieubłaganie, przemy w kierunku Oleśnicy, bo ją właśnie umarzyliśmy sobie jako miejsce, z którego odbijemy już bardziej bezpośrednio na Warszawę. Po drodze robimy jeszcze dwie odbitki, znajduję jedną rzecz, przy której muszę przystanąć i zrobić zdjęcie, bo kojarzy mi się bardzo przyjemnie ("Za lasem, na rozdrożu, stał kamienny krzyż pokutny. Jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. I mocno spóźnionej skruchy." - kto wie, skąd ten cytat?).
Temperatura dochodzi do 23 stopni, rozbieram się na krótko, robi to nawet Hipcia. Ruch jest dużo mniejszy. Przy okazji zjadamy też śniadanie - wczorajsze pączki.
Tereny, przez które jedziemy, są bardzo gęsto zamieszkałe przez ludność niemiecką - pojawiają się i dwujęzyczne nazwy miejscowości (tak, jak w Bośni cyrylica, tak u nas niemieckie bywają zamazane sprejem), i na jednym z budynków gospodarczych z dachówek ułożony jest napis "Gott mit uns".
Gdzieś na tym odcinku mijamy pierwszą kontrolę drogową, która, biorąc pod uwagę natężenie ruchu, suszy, ale powietrze. To też kolejna, nawiązując do wczorajszego wpisu, cecha Polski: w innych krajach kontrole mijaliśmy kilka razy dziennie. W Polsce jest to pierwsza kontrola na trzystu kilometrach, ale i tak wiadomo, że stoją tylko po to, by zarabiać pieniądze i robić ludziom na złość. Bo przecież taki kierowca płaci podatki na drogi, to mu się należy uczciwy i szybki przejazd. A nie tam plumkanie się po 50 km/h w zabudowanym.
W końcu (wciągając w międzyczasie parówki na Orlenie) docieramy do Oleśnicy. Zagadujemy mieszkańców o sklep, kobitka wskazuje nam Carrefoura (niestety, jest w drugą stronę) i rozmawia z nami chwilę o swoim synu, też sakwiarzu, który właśnie pojechał na Ukrainę. Decydujemy się nie jechać do Carrefoura, zauważamy drogowskaz do Kauflandu i tam się kierujemy (paskudną, kostkową DDR-ką).
Pod Kauflandem zasiadam i czekając na Hipcię grzebię po GPS-ie. Tu należy dodać, że mój GPS ma opcję wyznaczania trasy, ale z niej nie korzystam, bo jakoś nie mam jej rozpracowanej i nie do końca mogę ufać wynikom. Dystanse liczę więc na oko, biorąc na klatę ewentualny błąd. Tu błąd okazał się znaczny - spodziewałem się, że w Oleśnicy będziemy na setnym kilometrze tego dnia. Jest sto pięćdziesiąty.
Decyduję się pogrzebać i powyznaczać trasę i już wiem, że do Warszawy mamy jeszcze spory kawałek. Trochę sporszy, niż się spodziewałem. Gdy Hipcia przychodzi (z siatami, jak zawsze, żarcia jak dla wojska), cieszy się na myśl tego, że dziś walimy do oporu, żeby jutro mieć mniej do przejechania.
W lesie przy wyjeździe z Oleśnicy widzimy dwie tirówki (czyli Polska wygrywa z zagranicą 2:1). Słońce powoli zachodzi, my jedziemy całkiem szybko, kilometry znikają sprawnie, mimo że jest to droga krajowa, to ruch jest symboliczny. W Drołtowicach odbijamy na Syców i tamtędy, już przy zachodzącym słońcu, ale jeszcze przez nieliczne pagórki (z całego dnia będziemy mieli zaledwie 500 m podjazdów) lecimy na Ostrzeszów. Pola, wioski, pojedyncze drzewa... Do Grabowa nad Prosną mamy solidny zjazd, tam z kolei trzeba trochę pokombinować, bo w remoncie jest most. Dla samochodów - zamknięte. Ale piesi mogą. A jak oni mogą, to my też możemy.
Ostatni większy las ma być za Brzezinami. Tam to właśnie schodzimy z drogi i słysząc hen, daleko, grające orkiestry weselne, znajdujemy bardzo przyjemne, płaskie miejsce. Rozbijamy namiot i po raz ostatni tej wyprawy nocujemy.
Bardzo powoli, acz nieubłaganie, przemy w kierunku Oleśnicy, bo ją właśnie umarzyliśmy sobie jako miejsce, z którego odbijemy już bardziej bezpośrednio na Warszawę. Po drodze robimy jeszcze dwie odbitki, znajduję jedną rzecz, przy której muszę przystanąć i zrobić zdjęcie, bo kojarzy mi się bardzo przyjemnie ("Za lasem, na rozdrożu, stał kamienny krzyż pokutny. Jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. I mocno spóźnionej skruchy." - kto wie, skąd ten cytat?).
Temperatura dochodzi do 23 stopni, rozbieram się na krótko, robi to nawet Hipcia. Ruch jest dużo mniejszy. Przy okazji zjadamy też śniadanie - wczorajsze pączki.
Tereny, przez które jedziemy, są bardzo gęsto zamieszkałe przez ludność niemiecką - pojawiają się i dwujęzyczne nazwy miejscowości (tak, jak w Bośni cyrylica, tak u nas niemieckie bywają zamazane sprejem), i na jednym z budynków gospodarczych z dachówek ułożony jest napis "Gott mit uns".
Gdzieś na tym odcinku mijamy pierwszą kontrolę drogową, która, biorąc pod uwagę natężenie ruchu, suszy, ale powietrze. To też kolejna, nawiązując do wczorajszego wpisu, cecha Polski: w innych krajach kontrole mijaliśmy kilka razy dziennie. W Polsce jest to pierwsza kontrola na trzystu kilometrach, ale i tak wiadomo, że stoją tylko po to, by zarabiać pieniądze i robić ludziom na złość. Bo przecież taki kierowca płaci podatki na drogi, to mu się należy uczciwy i szybki przejazd. A nie tam plumkanie się po 50 km/h w zabudowanym.
W końcu (wciągając w międzyczasie parówki na Orlenie) docieramy do Oleśnicy. Zagadujemy mieszkańców o sklep, kobitka wskazuje nam Carrefoura (niestety, jest w drugą stronę) i rozmawia z nami chwilę o swoim synu, też sakwiarzu, który właśnie pojechał na Ukrainę. Decydujemy się nie jechać do Carrefoura, zauważamy drogowskaz do Kauflandu i tam się kierujemy (paskudną, kostkową DDR-ką).
Pod Kauflandem zasiadam i czekając na Hipcię grzebię po GPS-ie. Tu należy dodać, że mój GPS ma opcję wyznaczania trasy, ale z niej nie korzystam, bo jakoś nie mam jej rozpracowanej i nie do końca mogę ufać wynikom. Dystanse liczę więc na oko, biorąc na klatę ewentualny błąd. Tu błąd okazał się znaczny - spodziewałem się, że w Oleśnicy będziemy na setnym kilometrze tego dnia. Jest sto pięćdziesiąty.
Decyduję się pogrzebać i powyznaczać trasę i już wiem, że do Warszawy mamy jeszcze spory kawałek. Trochę sporszy, niż się spodziewałem. Gdy Hipcia przychodzi (z siatami, jak zawsze, żarcia jak dla wojska), cieszy się na myśl tego, że dziś walimy do oporu, żeby jutro mieć mniej do przejechania.
W lesie przy wyjeździe z Oleśnicy widzimy dwie tirówki (czyli Polska wygrywa z zagranicą 2:1). Słońce powoli zachodzi, my jedziemy całkiem szybko, kilometry znikają sprawnie, mimo że jest to droga krajowa, to ruch jest symboliczny. W Drołtowicach odbijamy na Syców i tamtędy, już przy zachodzącym słońcu, ale jeszcze przez nieliczne pagórki (z całego dnia będziemy mieli zaledwie 500 m podjazdów) lecimy na Ostrzeszów. Pola, wioski, pojedyncze drzewa... Do Grabowa nad Prosną mamy solidny zjazd, tam z kolei trzeba trochę pokombinować, bo w remoncie jest most. Dla samochodów - zamknięte. Ale piesi mogą. A jak oni mogą, to my też możemy.
Ostatni większy las ma być za Brzezinami. Tam to właśnie schodzimy z drogi i słysząc hen, daleko, grające orkiestry weselne, znajdujemy bardzo przyjemne, płaskie miejsce. Rozbijamy namiot i po raz ostatni tej wyprawy nocujemy.
- DST 245.13km
- Czas 12:15
- VAVG 20.01km/h
- Podjazdy 506m
- Sprzęt Zenon
Piątek, 10 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy
Rozdział 21: Przeprawa przez Śląsk
Rano jest chłodno, ok. siedmiu stopni. Gdy zwijamy namiot widzi nas spacerujący chłopak. Ignoruje.
Ruszamy. Ruch jest spory, robi się coraz cieplej. Sporo uwagi poświęcam patrzeniu na granice gmin na mapie i szukaniu co by tu można było jeszcze zaliczyć. Przecinamy Wadowice i decydujemy się zjeść tutejsze kremówki (w końcu papież tu chodził na nie, po maturze). Hipcia poszła, upolowała coś, średnio to było smaczne i długo się jeszcze odzywało...
Robiąc dwie odbitki po gminy lecimy przez Kęty na Oświęcim. Bokiem wjeżdżamy do Mysłowic (pinując, żeby nie wyjechać na ekspresówkę). Zaczął się GOP - info o szkodach górniczych, kiepski asfalt, niekończący się ciąg miast.
Z Mysłowic płynnie przelatujemy do Katowic, ze dwa razy napotykamy zakaz, raz nawet decydujemy się zjechać tak, jak każą (to je Polska, tu się ląduje w krzakach), za drugim razem olewamy idiotów-inżynierów ruchu. Zupełnie przypadkowo przelatujemy przez centrum Katowic, mijamy Spodek, z ulgą przejeżdżamy obok Parku Śląskiego (z ulgą, bo to już blisko) i kierujemy się w stronę Bytomia. Ruch jest bardzo duży i jedzie się nieprzyjemnie - od świateł do świateł, a na wszystkich trzeba się zatrzymać, bo jest czerwone.
W okolicy Piekar ładną, jesienną już drogą, kierujemy się na Radzionków i przez Tarnowskie Góry, ładnym, słonecznym i długim zjazdem, wyjeżdżamy w ciszę. A przynajmniej ciszę w porównaniu z tym, co było przed chwilą.
Tu należy zauważyć, że od kiedy wjechaliśmy do Polski, cały czas mijamy remonty. Co chwilę są roboty, wykopy, ciężarówki i walce. Drogi się robią. Powoli, ale jednak coś się poprawia.
Analiza gmin pokazuje, że opłaci nam się zrobić odbitkę, zawrócić i przez Toszek (korzystając z tego, że niby roboty, droga zamknięta, ale asfalt już położony) dotrzeć do Strzelców Opolskich. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, gmina została zjedzona tuż przed zachodem słońca. Do Strzelec dojeżdżamy po zmroku, tam w Lidlu robimy przerwę na zakupy, przy okazji zagaduje mnie dwóch chłopaczków - wyglądali na nie do końca sprawnych umysłowo. Rozmowa robi się trochę męcząca, ale na szczęście Hipcia nadchodzi z zakupami i koledzy odchodzą, dając nam czas na spokojne spakowanie się.
Ruszamy w kierunku lasów, w których zaplanowałem biwak. Trafiam idealnie. Po pokonaniu granicy przyzwoitości (czyli 200 km) i odjeżdżając odpowiedni dystans od najbliższej cywilizacji, w świetle księżyca wchodzimy w las. Rowery bunkrujemy za krzakami, żeby nie błyskamy odblaskami i szukamy. A szukanie schodzi długo, bo jest wyjątkowo nierówno. W końcu znajduje się coś równego, rozbijamy się i... kurwa! Latarka w lesie!
Nasze światła są wyłączone, bardzo cicho wychylam się zza drzew i szukam wszystkimi zmysłami (czyli oczmi i uszmi) intruza, który o tej porze łażąc z latarką musi ewidentnie czegoś szukać. Nie chce mi się wierzyć, żeby w tych lasach były kamery z czujkami na fotokomórkę, ale może jednak? Skoro po tym lesie łaziliśmy dobry kwadrans, to może leśniczy zdążył już zajechać.
Latarka nie odezwała się po raz kolejny. Bardzo mi to nie pasuje. Zafrasowany cofam się w kierunku namiotu i wtedy widzę ją po raz kolejny. Ruszam głową - i znów.
Księżycu, nie pajacuj, czemu mnie straszysz?!
Wracam do namiotu, bunkruję się do środka, zostawiamy otwarte wszystko, co może być otwarte, bo jest bardzo ciepło. Czas spać.
Ruszamy. Ruch jest spory, robi się coraz cieplej. Sporo uwagi poświęcam patrzeniu na granice gmin na mapie i szukaniu co by tu można było jeszcze zaliczyć. Przecinamy Wadowice i decydujemy się zjeść tutejsze kremówki (w końcu papież tu chodził na nie, po maturze). Hipcia poszła, upolowała coś, średnio to było smaczne i długo się jeszcze odzywało...
Robiąc dwie odbitki po gminy lecimy przez Kęty na Oświęcim. Bokiem wjeżdżamy do Mysłowic (pinując, żeby nie wyjechać na ekspresówkę). Zaczął się GOP - info o szkodach górniczych, kiepski asfalt, niekończący się ciąg miast.
Z Mysłowic płynnie przelatujemy do Katowic, ze dwa razy napotykamy zakaz, raz nawet decydujemy się zjechać tak, jak każą (to je Polska, tu się ląduje w krzakach), za drugim razem olewamy idiotów-inżynierów ruchu. Zupełnie przypadkowo przelatujemy przez centrum Katowic, mijamy Spodek, z ulgą przejeżdżamy obok Parku Śląskiego (z ulgą, bo to już blisko) i kierujemy się w stronę Bytomia. Ruch jest bardzo duży i jedzie się nieprzyjemnie - od świateł do świateł, a na wszystkich trzeba się zatrzymać, bo jest czerwone.
W okolicy Piekar ładną, jesienną już drogą, kierujemy się na Radzionków i przez Tarnowskie Góry, ładnym, słonecznym i długim zjazdem, wyjeżdżamy w ciszę. A przynajmniej ciszę w porównaniu z tym, co było przed chwilą.
Tu należy zauważyć, że od kiedy wjechaliśmy do Polski, cały czas mijamy remonty. Co chwilę są roboty, wykopy, ciężarówki i walce. Drogi się robią. Powoli, ale jednak coś się poprawia.
Analiza gmin pokazuje, że opłaci nam się zrobić odbitkę, zawrócić i przez Toszek (korzystając z tego, że niby roboty, droga zamknięta, ale asfalt już położony) dotrzeć do Strzelców Opolskich. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, gmina została zjedzona tuż przed zachodem słońca. Do Strzelec dojeżdżamy po zmroku, tam w Lidlu robimy przerwę na zakupy, przy okazji zagaduje mnie dwóch chłopaczków - wyglądali na nie do końca sprawnych umysłowo. Rozmowa robi się trochę męcząca, ale na szczęście Hipcia nadchodzi z zakupami i koledzy odchodzą, dając nam czas na spokojne spakowanie się.
Ruszamy w kierunku lasów, w których zaplanowałem biwak. Trafiam idealnie. Po pokonaniu granicy przyzwoitości (czyli 200 km) i odjeżdżając odpowiedni dystans od najbliższej cywilizacji, w świetle księżyca wchodzimy w las. Rowery bunkrujemy za krzakami, żeby nie błyskamy odblaskami i szukamy. A szukanie schodzi długo, bo jest wyjątkowo nierówno. W końcu znajduje się coś równego, rozbijamy się i... kurwa! Latarka w lesie!
Nasze światła są wyłączone, bardzo cicho wychylam się zza drzew i szukam wszystkimi zmysłami (czyli oczmi i uszmi) intruza, który o tej porze łażąc z latarką musi ewidentnie czegoś szukać. Nie chce mi się wierzyć, żeby w tych lasach były kamery z czujkami na fotokomórkę, ale może jednak? Skoro po tym lesie łaziliśmy dobry kwadrans, to może leśniczy zdążył już zajechać.
Latarka nie odezwała się po raz kolejny. Bardzo mi to nie pasuje. Zafrasowany cofam się w kierunku namiotu i wtedy widzę ją po raz kolejny. Ruszam głową - i znów.
Księżycu, nie pajacuj, czemu mnie straszysz?!
Wracam do namiotu, bunkruję się do środka, zostawiamy otwarte wszystko, co może być otwarte, bo jest bardzo ciepło. Czas spać.
- DST 206.45km
- Czas 11:26
- VAVG 18.06km/h
- Podjazdy 1202m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 9 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy
Rozdział 20: Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną...
Noc była ciepła. Nad nami bezchmurne niebo. Czym prędzej wskakujemy na rowery i ruszamy przed siebie, mając po lewej piękny widok na Tatry. Jeszcze przed Białą Spiską robimy przystanek na śniadanie z widokiem na góry. Kawałek później mijamy skręt na Smokovce (oj, to tak blisko?! Tylko 33 km?!), a potem aż do Lubowli mamy zjazd. Wiatr w plecy. I ruch duży.
Za miastem mamy wspinaczkę na przełęcz, na której widać już słowackie szlaki turystyczne, robimy też przerwę na piwo z widokiem na góry (gór nigdy za wiele). Potem już tylko przyjemny (choć miejscami chłodny, mimo że słonecznie) zjazd w kierunku Polski. I chwilę później, w pięknym, październikowym słońcu, wśród złotych drzew, przekraczamy symboliczną linię między dwoma znakami. Na jednym z nich, tym, zwróconym w naszą stronę, widać Białego Orła w koronie i napis "Rzeczpospolita Polska".
I to jest to. Po prawie 3500 km, pokonaniu tylu gór, właśnie wjeżdżamy do Polski. Nie, proszę Państwa, nie będzie rzewnych opowiadań o tym, jak to się łza na widok Ojczyzny zakręciła w oku. Bo się, niestety (albo stety) nie zakręciła. Ale poczułem się inaczej. Przyjemnie. Jak w domu. Drzewa rosły tak samo jak wszędzie, górki były takie, jak wszędzie, ale jednak wszystko było wszędziej niż wszędzie.
Plan mieliśmy nakreślony już od chwili - skoro jesteśmy tak wcześnie, wyprzedzając plan o kilka dni, to do Warszawy zajedziemy nie spiesząc się, trochę naokoło, tak, by pozaliczać jeszcze trochę gmin, a nie kończyć niepotrzebnie całej wyprawy przed czasem.
Pierwszą miejscowością, do której wjechaliśmy, była Piwniczna-Zdrój. Duży ruch, TIR-y, kiepskie pobocze... średnio przyjemnie. Ta, jesteśmy w domu. Jeszcze przed granicą zapowiedziałem Hipci, że nieważne, czy na podjeździe, czy w połowie zjazdu, na pierwszym napotkanym Orlenie robię postój i biorę kawę. I Orlen nadszedł. Tuż za Piwniczną. Postój. Kawa. Parówki. Proszę mnie tu zostawić, podlewać kawą i dopychać kolejne parówki.
Ruszamy dalej, w kierunku Nowego Sącza. Wszystko polskie, wszystko jak w domu. Właśnie, jak w domu. W domu to nie jest tylko to, że moje rzeczy, moje łóżko i mój bałagan, dom to też sąsiad, który tupie i tupie cały dzień i ten drugi, który hoduje sobie dziecko i wyprowadza je na balkon, żeby piłowało ryja. A w Polsce mamy kierowców.
Przed wyprawą, gdy czytaliśmy o Albanii, pisano, że masakra, żadnych zasad, na drogach Sodomia i Gomoria. Tragedia. Śmierć jeździ mercedesem. Czarnogóra, Macedonia - dzicz na drogach. Masakra. Lepiej nie jechać. I ja jednego nie rozumiem: przejechaliśmy przez 11 krajów. Od rozwiniętych, jak Austria czy Słowenia, przez nieco młodsze, jak Chorwacja do krajów, które dopiero do "Europy" wstępują, jak Albania czy Macedonia. W każdym z tych krajów kierowcy potrafili zwolnić, poczekać, wyprzedzić bezpiecznie. Potrafili pomyśleć przed manewrem, rozejrzeć się, poczekać, aż będzie spokojnie. I mamy Polskę. Kraj pośrodku Europy, rozwinięty, dumnego członka Unii Europejskiej, Chrystusa Narodów... I tak się zastanawiam, czy z tych wszystkich krajów Polacy mają średnio najmniejsze kutasy, największe kompleksy związane z rozmiarem wspomnianego, największy przerost ego, czy po prostu są gromadą bezmyślnych, tępych bezmózgów? Przez 19 dni, prawie trzy tygodnie wyprawy, nie mieliśmy łącznie tylu niebezpiecznych wyprzedzeń, zajechań i wyminięć, jak na pierwszych 10 (dziesięciu!) kilometrach jazdy przez Polskę!
W Nowym Sączu trochę pobłądziliśmy, przy okazji szukając apteki (Sudokrem, o, tak!) i próbując wyjechać z miasta. Udało się to, częściowo nawigując po objazdach, częściowo metodą pchania przez kładkę. Teraz skończyła się "po prostu jazda". Teraz przełączamy się na tryb gminożercy. Nos w GPS-a i szukaj, szukaj. Na pierwszy ogień idą dwie położone tuż przy drodze gminy.
W Jurkowie odbijamy w DW966. Trochę pagórków, duży ruch (szczególnie TIR-y, co przekłada się, niestety, na zmasakrowany asfalt przy jego krawędzi. Za to przyjemne widoki, tu zielona łąka, tu las, wszędzie pagórki. W Gdowie odbijamy na Myślenice, ruch też się wyraźnie zmniejsza. Słońce powoli zachodzi, w Myślenicach, już po zmroku, robimy zakupy w bardzo biednym Carrefourze - biednym, bo nie mieli pączków. Zgodnie orzekamy, że język polski brzmi dziwnie - nie dość, że słyszymy, że to coś słowiańskiego, to nawet rozumiemy wszystko. Trzeba się przestawić.
Wdrapujemy się na górkę w okolicy Sułkowic i przed Biertowicami wchodzimy w mały zagajnik położony pod skalną ścianką, niedaleko chodnika. Rozbijamy namiot i idziemy spać.
Za miastem mamy wspinaczkę na przełęcz, na której widać już słowackie szlaki turystyczne, robimy też przerwę na piwo z widokiem na góry (gór nigdy za wiele). Potem już tylko przyjemny (choć miejscami chłodny, mimo że słonecznie) zjazd w kierunku Polski. I chwilę później, w pięknym, październikowym słońcu, wśród złotych drzew, przekraczamy symboliczną linię między dwoma znakami. Na jednym z nich, tym, zwróconym w naszą stronę, widać Białego Orła w koronie i napis "Rzeczpospolita Polska".
I to jest to. Po prawie 3500 km, pokonaniu tylu gór, właśnie wjeżdżamy do Polski. Nie, proszę Państwa, nie będzie rzewnych opowiadań o tym, jak to się łza na widok Ojczyzny zakręciła w oku. Bo się, niestety (albo stety) nie zakręciła. Ale poczułem się inaczej. Przyjemnie. Jak w domu. Drzewa rosły tak samo jak wszędzie, górki były takie, jak wszędzie, ale jednak wszystko było wszędziej niż wszędzie.
Plan mieliśmy nakreślony już od chwili - skoro jesteśmy tak wcześnie, wyprzedzając plan o kilka dni, to do Warszawy zajedziemy nie spiesząc się, trochę naokoło, tak, by pozaliczać jeszcze trochę gmin, a nie kończyć niepotrzebnie całej wyprawy przed czasem.
Pierwszą miejscowością, do której wjechaliśmy, była Piwniczna-Zdrój. Duży ruch, TIR-y, kiepskie pobocze... średnio przyjemnie. Ta, jesteśmy w domu. Jeszcze przed granicą zapowiedziałem Hipci, że nieważne, czy na podjeździe, czy w połowie zjazdu, na pierwszym napotkanym Orlenie robię postój i biorę kawę. I Orlen nadszedł. Tuż za Piwniczną. Postój. Kawa. Parówki. Proszę mnie tu zostawić, podlewać kawą i dopychać kolejne parówki.
Ruszamy dalej, w kierunku Nowego Sącza. Wszystko polskie, wszystko jak w domu. Właśnie, jak w domu. W domu to nie jest tylko to, że moje rzeczy, moje łóżko i mój bałagan, dom to też sąsiad, który tupie i tupie cały dzień i ten drugi, który hoduje sobie dziecko i wyprowadza je na balkon, żeby piłowało ryja. A w Polsce mamy kierowców.
Przed wyprawą, gdy czytaliśmy o Albanii, pisano, że masakra, żadnych zasad, na drogach Sodomia i Gomoria. Tragedia. Śmierć jeździ mercedesem. Czarnogóra, Macedonia - dzicz na drogach. Masakra. Lepiej nie jechać. I ja jednego nie rozumiem: przejechaliśmy przez 11 krajów. Od rozwiniętych, jak Austria czy Słowenia, przez nieco młodsze, jak Chorwacja do krajów, które dopiero do "Europy" wstępują, jak Albania czy Macedonia. W każdym z tych krajów kierowcy potrafili zwolnić, poczekać, wyprzedzić bezpiecznie. Potrafili pomyśleć przed manewrem, rozejrzeć się, poczekać, aż będzie spokojnie. I mamy Polskę. Kraj pośrodku Europy, rozwinięty, dumnego członka Unii Europejskiej, Chrystusa Narodów... I tak się zastanawiam, czy z tych wszystkich krajów Polacy mają średnio najmniejsze kutasy, największe kompleksy związane z rozmiarem wspomnianego, największy przerost ego, czy po prostu są gromadą bezmyślnych, tępych bezmózgów? Przez 19 dni, prawie trzy tygodnie wyprawy, nie mieliśmy łącznie tylu niebezpiecznych wyprzedzeń, zajechań i wyminięć, jak na pierwszych 10 (dziesięciu!) kilometrach jazdy przez Polskę!
W Nowym Sączu trochę pobłądziliśmy, przy okazji szukając apteki (Sudokrem, o, tak!) i próbując wyjechać z miasta. Udało się to, częściowo nawigując po objazdach, częściowo metodą pchania przez kładkę. Teraz skończyła się "po prostu jazda". Teraz przełączamy się na tryb gminożercy. Nos w GPS-a i szukaj, szukaj. Na pierwszy ogień idą dwie położone tuż przy drodze gminy.
W Jurkowie odbijamy w DW966. Trochę pagórków, duży ruch (szczególnie TIR-y, co przekłada się, niestety, na zmasakrowany asfalt przy jego krawędzi. Za to przyjemne widoki, tu zielona łąka, tu las, wszędzie pagórki. W Gdowie odbijamy na Myślenice, ruch też się wyraźnie zmniejsza. Słońce powoli zachodzi, w Myślenicach, już po zmroku, robimy zakupy w bardzo biednym Carrefourze - biednym, bo nie mieli pączków. Zgodnie orzekamy, że język polski brzmi dziwnie - nie dość, że słyszymy, że to coś słowiańskiego, to nawet rozumiemy wszystko. Trzeba się przestawić.
Wdrapujemy się na górkę w okolicy Sułkowic i przed Biertowicami wchodzimy w mały zagajnik położony pod skalną ścianką, niedaleko chodnika. Rozbijamy namiot i idziemy spać.
- DST 203.43km
- Czas 11:28
- VAVG 17.74km/h
- Podjazdy 1708m
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 26 sierpnia 2014
Kategoria zaliczając gminy, do czytania, > 50 km
Skromnie po Podkarpaciu - powrót z BBT
Wieczorną integrację zakończyliśmy dość szybko (bo po 23:00). Mimo, że większość zgromadzonych w zajeździe przypominało gromadkę zombie, to jednak tłumek rowerzystów nie malał. My po wypiciu sporej dawki piwa, uzupełnieniu węglowodanów misą pierogów i upewnieniu się, że kolega siedzący obok nas na pewno trafi do pokoju, a nie zaśnie na przystanku (co zdarzyło mu się na trasie) udaliśmy się w końcu spać. Poranek nastąpił wraz z dźwiękiem dzwonka, który bardzo donośnie i bardzo długo (jak na siódmą rano) ogłaszał przybycie na metę jakiegoś zawodnika. Z łóżek zwlekliśmy się gdzieś po 9:00, zbierając się szybko, by zdążyć zdać klucze i zdążyć na rozdanie medali. Okazało się (oczywiście), że rozdanie się trochę przeciągnęło w czasie, więc bardzo niespiesznie wciągnęliśmy jajecznicę z piwem.
W międzyczasie próbowaliśmy pożyczyć od Waxa śrubę do bloków, ale okazało się, że offensive_tomato ma zapas i nas poratuje (dnia poprzedniego Hipcia zgubiła na finiszu właśnie jedną ze śrub).
W końcu wszyscy zebrali się do kupy. Na początek dekoracja Remika - rekordzisty Solo, potem dziewczyn - dwóch rekordzistek dystansów solo i open czyli Kota i Hipci. W międzyczasie zauważam Ola i Wąskiego, podchodzę do nich na chwilę i tak przegapiam swoją kolej dekoracji - dzięki czemu dekorowany jestem indywidualnie, z boku.
Po całej ceremonii pakujemy się do samochodu Tomka (po którego przyjechała żona) i udajemy się w wycieczkę do Krosna.
Pierwotnie stamtąd mieliśmy jechać do Krakowa. Ruszamy ruchliwą i zatłoczoną krajówką w stronę Jasła, w samym mieście decydujemy się jednak zmienić plan i uderzyć na Rzeszów (może złapać Neobusa i być szybciej w domu). Zaczyna znowu padać (w czasie jazdy samochodem pogoda już udowodniła że raczej na słońce nie można liczyć). Deszcz – zdążyłem się już za nim stęsknić, tak dawno go nie było. Wciągam na szybko jednego żela (jestem strasznie głodny - za wiele to ja jeszcze nie zdążyłem zjeść) i ruszamy na Babicę. Na początek spory podjazd, potem już z górki... na jednym ze zjazdów Hipcia pięćdziesiątką wchodzi w zakręt przy moście z ograniczeniem do 30 km/h. Przez chwilę się bardzo tego obawiałem, bo było raczej mokro.
Przelatujemy Strzyżów (robię kolejną przerwę, sprawdzając przy okazji autobusy - jest szansa, że zdążymy), wciągam po drodze cztery żele i w końcu moc wraca. Dziwne uczucie.
Deszcz przestaje padać, za to pojawia się duży ruch. Jeden z autobusów wyprzedzając potraciłby Hipcię, ta na szczęście uciekła na zatoczkę autobusową. Cisnę w większości z przodu do samej Boguchwały, tam sprawdzamy jeszcze raz - jesteśmy bardzo na styk. Potem przelecieć Rzeszów i zatrzymać się na KAŻDYCH światłach... i spóźniliśmy się jakoś minutę. A i tak nie byłoby jak zrobić zakupów na drogę.
Aby nie ryzykować ewentualnego nie zabrania rowerów przez Neobus postanawiamy jdnak nie czekać na późniejsze połączenie tylko wracać pociągiem z Rzeszowa do Krakowa i stamtąd do Warszawy. W domu mamy być po 8 rano.
Już na spokojnie rozsiadamy się na dworcu PKP, idę po zakupy, idziemy też na słynne zapiekanki na dworcu (to nie "te" zapiekanki, które królowały tu w czasach gdy chodziliśmy do szkoły średniej, ale nadal i zapiekanki, i na dworcu). W końcu pakujemy się w osobówkę do Krakowa. W Krakowie prawie 2 godziny czekania, próbujemy upolować coś do jedzenia ale wszystko nieczynne. Udaje się znaleźć jakiś kebab; na schodach wciągamy po dwie buły. Pociąg do Warszawy przyjedża z opóźnieniem. Tam już czeka przedział rowerowy zawalony „bezdomnymi” bez miejscówek i dwa rowery . Pakujemy się do przedziału i walimy w kimono. Na zachodniej jesteśmy po 8, szybko do domu, zabrać ciuchy i do roboty i tak kończymy przygodę z BBT.
W międzyczasie próbowaliśmy pożyczyć od Waxa śrubę do bloków, ale okazało się, że offensive_tomato ma zapas i nas poratuje (dnia poprzedniego Hipcia zgubiła na finiszu właśnie jedną ze śrub).
W końcu wszyscy zebrali się do kupy. Na początek dekoracja Remika - rekordzisty Solo, potem dziewczyn - dwóch rekordzistek dystansów solo i open czyli Kota i Hipci. W międzyczasie zauważam Ola i Wąskiego, podchodzę do nich na chwilę i tak przegapiam swoją kolej dekoracji - dzięki czemu dekorowany jestem indywidualnie, z boku.
Po całej ceremonii pakujemy się do samochodu Tomka (po którego przyjechała żona) i udajemy się w wycieczkę do Krosna.
Pierwotnie stamtąd mieliśmy jechać do Krakowa. Ruszamy ruchliwą i zatłoczoną krajówką w stronę Jasła, w samym mieście decydujemy się jednak zmienić plan i uderzyć na Rzeszów (może złapać Neobusa i być szybciej w domu). Zaczyna znowu padać (w czasie jazdy samochodem pogoda już udowodniła że raczej na słońce nie można liczyć). Deszcz – zdążyłem się już za nim stęsknić, tak dawno go nie było. Wciągam na szybko jednego żela (jestem strasznie głodny - za wiele to ja jeszcze nie zdążyłem zjeść) i ruszamy na Babicę. Na początek spory podjazd, potem już z górki... na jednym ze zjazdów Hipcia pięćdziesiątką wchodzi w zakręt przy moście z ograniczeniem do 30 km/h. Przez chwilę się bardzo tego obawiałem, bo było raczej mokro.
Przelatujemy Strzyżów (robię kolejną przerwę, sprawdzając przy okazji autobusy - jest szansa, że zdążymy), wciągam po drodze cztery żele i w końcu moc wraca. Dziwne uczucie.
Deszcz przestaje padać, za to pojawia się duży ruch. Jeden z autobusów wyprzedzając potraciłby Hipcię, ta na szczęście uciekła na zatoczkę autobusową. Cisnę w większości z przodu do samej Boguchwały, tam sprawdzamy jeszcze raz - jesteśmy bardzo na styk. Potem przelecieć Rzeszów i zatrzymać się na KAŻDYCH światłach... i spóźniliśmy się jakoś minutę. A i tak nie byłoby jak zrobić zakupów na drogę.
Aby nie ryzykować ewentualnego nie zabrania rowerów przez Neobus postanawiamy jdnak nie czekać na późniejsze połączenie tylko wracać pociągiem z Rzeszowa do Krakowa i stamtąd do Warszawy. W domu mamy być po 8 rano.
Już na spokojnie rozsiadamy się na dworcu PKP, idę po zakupy, idziemy też na słynne zapiekanki na dworcu (to nie "te" zapiekanki, które królowały tu w czasach gdy chodziliśmy do szkoły średniej, ale nadal i zapiekanki, i na dworcu). W końcu pakujemy się w osobówkę do Krakowa. W Krakowie prawie 2 godziny czekania, próbujemy upolować coś do jedzenia ale wszystko nieczynne. Udaje się znaleźć jakiś kebab; na schodach wciągamy po dwie buły. Pociąg do Warszawy przyjedża z opóźnieniem. Tam już czeka przedział rowerowy zawalony „bezdomnymi” bez miejscówek i dwa rowery . Pakujemy się do przedziału i walimy w kimono. Na zachodniej jesteśmy po 8, szybko do domu, zabrać ciuchy i do roboty i tak kończymy przygodę z BBT.
- DST 79.95km
- Czas 03:09
- VAVG 25.38km/h
- VMAX 68.48km/h
- Sprzęt Stefan