Wpisy archiwalne w kategorii
zaliczając gminy
Dystans całkowity: | 28542.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1208:26 |
Średnia prędkość: | 23.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.85 km/h |
Suma podjazdów: | 31910 m |
Maks. tętno maksymalne: | 180 (93 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (77 %) |
Suma kalorii: | 63284 kcal |
Liczba aktywności: | 148 |
Średnio na aktywność: | 192.86 km i 8h 13m |
Więcej statystyk |
Piątek, 15 sierpnia 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Spokojnie po Mazowszu
...chociaż start z Kujawsko-Pomorskiego. Trasa puszczona bocznymi drogami, w większości z dala od krajówek.
Spokojna przejażdżka na sprawdzenie czy stopa Hipci już się znośnie spisuje. Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Na BBT karty rozdają rozmaite części hipciowego ciała i pogoda. W tej kolejności.
Niemniej jednak dziewięć gmin wpadło. I dziura się załatała.
Spokojna przejażdżka na sprawdzenie czy stopa Hipci już się znośnie spisuje. Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Na BBT karty rozdają rozmaite części hipciowego ciała i pogoda. W tej kolejności.
Niemniej jednak dziewięć gmin wpadło. I dziura się załatała.
- DST 208.88km
- Czas 07:32
- VAVG 27.73km/h
- VMAX 51.69km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 19 lipca 2014
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Z dzidą na słońce
O samym wyjeździe zaczęliśmy myśleć sporo wcześniej. W zasadzie tydzień po MP wysłałem pytanie do Daniela i Mikiego, czy by nie chcieli się być może wybrać w dłuższą trasę. Z nimi przejechaliśmy najdłuższy fragment MP i i tempo na takim dystansie, i towarzystwo bardzo nam odpowiadało. No i są z Łodzi, to blisko, można jakąś wspólną trasę wykombinować.
Dyskusje trwały dość długo i mnie, szczerze powiem, zmęczyły. Zwykle jest to tak, że wybieramy gdzie chcemy jechać, rysujemy trasę, a potem w czwartek, piątek lub sobotę nad ranem decydujemy, który wariant wybierzemy. Teraz trzeba było przechodzić przez wymiany mailowe... i to głównie wieczorami.
Miał być Berlin. To był pierwszy plan, bo chcieliśmy po MP zrobić jeszcze jedna nockę. Po Radlinie już nie było takiej konieczności, ale Berlin trwał... aż do momentu, gdy skróciliśmy go (ze względu na dostępne połączenia) do Rzepina... a potem okazało się, że może jednak do Jeleniej Góry się wybierzemy, bo Mikiemu chwilowo przestał pasować jeden dzień weekendu i pozostało czasu na jednodniówkę. W mięczyczasie wykruszył się Daniel, a do ekipy wpadli Angelika z Gabrielem (czyli, ciągle, jakby nie patrzeć, wypad forumowy). Do Jeleniej było bardzo na styk. Bliżej był Wałbrzych, a na trasie było sporo opcji awaryjnych, tak, by na pewno zdążyć na pociąg. Gdy już przygotowałem wszystkie opcje do Jeleniej, każdą z nich zweryfikowałem pod kątem gmin, Miki wysłał mi ostatnią aktualizację... Nawet nie patrzyłem, po prostu zgrałem na GPS-a, bo był już czas na spanie.
Pierwszy plan zakładał, że wstaniemy w środku nocy i pojedziemy do Łodzi. Wstaliśmy, przeciągnęliśmy się, zastanowiliśmy, że być może w związku z tym, że pociąg mamy na styk, a i pogoda ma być "idealna", lepiej pojechać PKP a nie na kołach. Samospełniające się proroctwo... Wstaliśmy więc o 4:30 i o 5:30 wbiliśmy w pociąg. Biletów rowerowych nam nie sprzedano, bo wagon rowerowy, który w rozkładzie był jeszcze wieczorem, dziś już wyparował. Postawiliśmy rowery na końcu i pożyliśmy się spać. Już o szóstej słońce zapowiadało co z nami zrobi jak do końca wzejdzie. Na razie jednak dało się spać. W Zgierzu dłuższa (planowa) przerwa (przy okazji widziałem akt wręczania łapówki konduktorowi), na Kaliskiej też dłuższa, ale już nie planowa przerwa: banda dzieci ubranych jak debile pod przywództwem debila ubranego jak dziecko - czyli po prostu harcerze - trochę za długo żegnała się z rodzicami na dworcu.
W końcu Pabianice. Wychodzimy, na zewnątrz czeka już komitet powitalny w postaci Mikiego i Gabriela, za chwilę, przy rowerach, spotykamy też Angelikę. Wszyscy gotowi? Można zaczynać?
No i start.
Na odcinku aż do Widawy schodzimy łącznie o 50 metrów w pionie, do tego wiatr daje lekko w plecy, więc idzie dzida. Gabriel z Angeliką zostają nieco z tyłu i trochę jadą na kole, a trochę nie. Angelika nie lubi jeździć na kole, poza tym tempo jej jednak nie odpowiada; przeliczam trasę jeszcze raz i wychodzi mi, że jadąc ze średnią 28 powinniśmy być na styk. Ale taki bardzo, bardzo styk. W to trzeba wliczyć jednak wyskrobanie się na górę, do Wałbrzycha.
Przekraczamy budowę S8; jako jedyny przejeżdżam między betonowymi słupkami (no co, było wystarczająco szeroko), reszta przepycha. Przy kolejnych słupkach odwet bierze Miki - dla mnie było za ciasno, on objeżdża to naokoło. Na kolejnych górkach Gabriel z Angeliką zostają wyraźnie z tyłu, dwa razy czekamy, ustalamy w końcu, że ostatecznie dogadamy się w Wieluniu.
Po drodze robimy jeden wyskok po gminę... szkoda, że mapki na mojej nakładce na GPS-a są niedokładne. Brakło nam coś około... pół kilometra. I to przez pola.
W Wieluniu pierwszy postój. Dużo picia, biorę jeszcze do kieszeni półlitrowego Powerade'a. Ustalamy, że A. i G. pojadą sobie swoim tempem do Wrocławia, my spróbujemy zmierzyć się z czasem i dotrzeć do Wałbrzycha. Moczę jeszcze czapkę na stacji (w ciepłej wodzie, zimnej nie było) i ruszamy.
Słońce zaczyna rozkręcać się na poważnie, a nie ma jeszcze południa! Robi się naprawdę nieprzyjemnie. Tempo mimo wszystko trzymamy, nawierzchnia w porządku, aż do napisu "Byczyna 8". Hmm... Byczyna? Zaraz, skądś to znam... Przed samą miejscowością dostaliśmy olbrzymie dziury (chyba w prezencie). Na jednej z nich wypada mi bidon, muszę się zatrzymać i potem gonić resztę, a jako że reszta trzyma swoje tempo, to nie jest mi wcale łatwo, muszą na mnie poczekać. Tu już widzę, że czegoś zaczyna brakować (przez pięć godzin jazdy zjadłem tylko dwa batony...). W Byczynie asfalt trochę się poprawia, zaczynają się za to kombajny. Za jednym z nich jedziemy dłuższą chwilę (jechał równo 30 km/h), ale gdy zaczął zwalniać by przepuścić jadących z naprzeciwka, trzeba było go wyprzedzić. Pierwszy wyskok i chowanie się pod "daszkiem" - mając przed sobą olbrzymie koło, z tyłu koło przyczepy, a nad sobą jakiś fragment pojazdu. Przepuszczenie jadących z naprzeciwka i wyjazd przed niego.
Gdzieś za Wołczynem decydujemy się przedłużyć trasę o 2 km (do Namysłowa); zawsze to gmina więcej, a droga pewnie będzie lepsza. W Namysłowie długachny postój wewnątrz klimatyzowanego Orlenu i największy bład, który popełniłem na tej trasie. Było mi gorąco, więc nie chciałem jeść ciepłego. Wepchnąłem w siebie batona... jednego. Na którego naprawdę nie miałem ochoty. A trzeba było wziąć jedną lub dwie parówki, wepchnąć na siłę, a potem pogonić Colą. Niestety... W międzyczasie zmieniłem Hipci ustawienie jednego z bloków: plastry trzymają plecy (sam kleiłem!), kolano nie boli, biodro siedzi cicho, to coś musi boleć. Tym razem jest to stopa, w której jest uciskany jakiś nerw. Efekt przechodzimy od kilku wyjazdów: od pieczenia, przez drętwienie aż do uczucia przypiekania żelazem.
Startujemy - zaraz Miki odłącza się poobijać trochę w parku, bo my jedziemy po gminę Wilków, którą on już ma w kolekcji. Potem się zaczyna. Najgorsze godziny dnia (około 14:00) start! Zmulenie osiąga szczyt. Na płaskim idzie w porządku, natomiast na podjazdach muszę naprawdę cisnąć, żeby utrzymać koła. Zjedzony (w zasadzie wciśnięty) po drodze baton nic nie pomógł. Gdy wychodzę na zmianę paradoksalnie jedzie się przyjemniej, bo wiem, że będę jechał swoim tempem, nikt mi nie odjedzie. Przydrożny termometr (którego zdjęcia nie udało nam się zrobić) pokazał temperaturę asfaltu jako 55 stopni (termometr wskazuje 37!). Hipcia jedzie z miną cierpiętnika w trakcie tortur; kiedyś wypinanie buta pomagało, teraz już nic; część drogi pokonuje pedałując śródstopiem.
Kolejny przystanek wypada tuż za Strzelinem, przy maleńkim, wiejskim Odido. Kupuję tam banany, lody, picie, robimy chwilę przerwy w cieniu. Na początku przyczepia się do nas starszy lokales, który z pustą butelką piwa rozmawia z nami o kolarstwie. Znał się, widać, że kiedyś może i faktycznie jeździł... niemniej jednak dobrze, że go ktoś od nas zabrał. Powiedział, że do Wałbrzycha tylko 30 km. Tylko tyle?
Zmieniłem Hipci blok w bucie, może teraz będzie lepiej.
Chwilkę po starcie okazuje się, że do Wałbrzycha jednak nie jest 30 km, a prawie dwa razy dalej. Czas się kurczy, myślimy o zmianie trasy, by mieć gwarancję że zdążymy. Od Łagiewnik aż do Dzierżoniowa mamy długi podjazd; na 10 km sto metrów w górę. Cieszę się, że tempo w końcu nieco spadło; w tym ukropie chyba ostatnie co mi jeszcze pracuje to mózg, reszta zdecydowanie zaczyna zawodzić. W środku podjazdu robimy chwilę przerwy na sapnięcie pod drzewem, tu chyba najbardziej korzysta Miki, który zaczyna się źle czuć i prawie nic nie je. Nie przeszkodziło mu to wypruć gdy zobaczył jadący pod górę ciągnik; pościg zakończył się zdecydowaną wygraną traktora już po dwustu metrach.
W Dzierżonowie Miki zalicza swoją pierwszą gminę na tym wyjeździe. Nieźle, zajęło to jakieś 240 km.
Decydujemy się opuścić fragment trasy - zrobić kolanko przez Bielawę. Po drodze Hipcia, która jedzie z Mikim z tyłu, rzuca mu swoje standardowe "ja wolałabym pocisnąć do końca po oryginalnej trasie"... Miki niestety nie zna jej procedur postępowania i nie wie, że między jej "wolałabym", a "ma to sens" jest ogromna różnica, podjeżdża więc do mnie i mówi, że jeśli chcemy, to możemy jechać zgodnie ze śladem, on pojedzie sam do Wałbrzycha. Oczywiście nigdzie nie odbijamy, i tak teraz jesteśmy prawie na styk (no, z czterdziestominutowym zapasem).
W końcu trafiamy do Bielawy. Nie znałem trasy wczesniej i ucieszyłem się, że jedziemy właśnie tędy. Kto kojarzy, która z literackich postaci pochodzi właśnie stąd?
Wracamy do Pieszyc. Przystanek na Orlenie. Tu robię to, co powinienem zrobić wcześniej - wciągam parówkę i kupuję (niestety) Pepsi. Od razu jedzie się lepiej - i niewiele znaczy tu fakt, że zaraz za Pieszycami mamy trochę zjazdów. Skutek jedzenia i słońca, które zaczęło już iść sobie w cholerę. Wjeżdżamy w lasy, termometr pokazał 21 stopni, ale nadal polewam sobie głowę wodą. Miki, który nadal czuje się kiepsko (a do tego ma do dyspozycji tylko blat) zostaje trochę na ostatnich kilometrach (podjeżdżamy 250 m w górę).
W końcu pojawia się Wałbrzych. Do dworca jeszcze kawałek, na ostatnim, długim zjeździe wyciągam prawie 70 km/h, po drodze odwiedzamy łącznie trzy sklepy, kupując masę żarcia. Dworzec, pół godziny zapasu, wszystko pozamykane, ale czynna jest toaleta, w której można się jako tako doprowadzić do porządku. Mimo że temperatura spadła, ochlapałem się wodą i do tego miałem jeszcze mokrą koszulkę, upał gnębił mnie jeszcze długo.
Nadjeżdża pociąg, rozkładamy się wygodnie w wagonie rowerowym, niestety, we Wrocławiu wbija nieprzyjemna ekipa, która na sugestię, żeby może usiedli w kolejnym przedziale, bo wszystkim będzie wygodniej, reaguje dość nerwowo, domagając się SWOICH miejsc, które mają napisane na bilecie. Pierwotnie nawet zastanawiam się, czy by tam nie siedzieć na złość (w ósemkę w jednym przedziale) - dla mnie noc i tak nie byłaby lepsza. W międzyczasie pojawiają się na dworcu Gabriel z Angeliką, których próbowaliśmy wydzwonić od dłuższej chwili (szkoda żeby wsiedli w wagon do Gdyni...). Gdy laleczki w przedziale zamykają okno (pewnie żeby nie dostały zapalenia płuc w tym ukropie), decydujemy się przejąć inne miejscówki.
I tak zaczyna się podróż. Po chwili znika nam Miki, którego odnajduję śpiącego jak bezdomny na podłodze przy toalecie. Drzemkę zaczynamy gdzieś przed drugą, o czwartej budzi nas Łódź, o szóstej z minutami wysiadamy na Zachodniej. Pozostaje tylko dotrzeć do domu...
Drobne podsumowanie, wnioski i uwagi:
- Zaliczonych gmin 32, odwiedzone dwa nowe województwa (Opolskie i Dolnośląskie). Do odwiedzenia zostało ostatnie, morsie Lubuskie,
- Przekroczone 600 gmin!
- Przekroczone 50% zaliczonych gmin w woj. Łódzkim!
- Jeść trzeba trochę więcej niż się chce w takim ukropie. Trzeba zdecydowanie odstawić batony, jeść to, co się sprawdza,
- Była to, pod względem przewyższeń, druga po Radlinie nasza szosowa trasa,
- Po wszystkich przygodach z hipciową stopą zastanawiam się coraz bardziej, czy BBT nie będzie zamiast walką o wynik - walką o ukończenie w rozsądnym czasie.
- Dlatego właśnie nie lubię jeździć w soboty i wracać w nocy - w domu położyliśmy się tylko na pięć minut i wstaliśmy w południe. To już wolałbym od razu do pracy pojechać,
- Dystans zawiera transport do i z dworca w Warszawie - zapomniałem skasować.
Obrazki.
Dyskusje trwały dość długo i mnie, szczerze powiem, zmęczyły. Zwykle jest to tak, że wybieramy gdzie chcemy jechać, rysujemy trasę, a potem w czwartek, piątek lub sobotę nad ranem decydujemy, który wariant wybierzemy. Teraz trzeba było przechodzić przez wymiany mailowe... i to głównie wieczorami.
Miał być Berlin. To był pierwszy plan, bo chcieliśmy po MP zrobić jeszcze jedna nockę. Po Radlinie już nie było takiej konieczności, ale Berlin trwał... aż do momentu, gdy skróciliśmy go (ze względu na dostępne połączenia) do Rzepina... a potem okazało się, że może jednak do Jeleniej Góry się wybierzemy, bo Mikiemu chwilowo przestał pasować jeden dzień weekendu i pozostało czasu na jednodniówkę. W mięczyczasie wykruszył się Daniel, a do ekipy wpadli Angelika z Gabrielem (czyli, ciągle, jakby nie patrzeć, wypad forumowy). Do Jeleniej było bardzo na styk. Bliżej był Wałbrzych, a na trasie było sporo opcji awaryjnych, tak, by na pewno zdążyć na pociąg. Gdy już przygotowałem wszystkie opcje do Jeleniej, każdą z nich zweryfikowałem pod kątem gmin, Miki wysłał mi ostatnią aktualizację... Nawet nie patrzyłem, po prostu zgrałem na GPS-a, bo był już czas na spanie.
Pierwszy plan zakładał, że wstaniemy w środku nocy i pojedziemy do Łodzi. Wstaliśmy, przeciągnęliśmy się, zastanowiliśmy, że być może w związku z tym, że pociąg mamy na styk, a i pogoda ma być "idealna", lepiej pojechać PKP a nie na kołach. Samospełniające się proroctwo... Wstaliśmy więc o 4:30 i o 5:30 wbiliśmy w pociąg. Biletów rowerowych nam nie sprzedano, bo wagon rowerowy, który w rozkładzie był jeszcze wieczorem, dziś już wyparował. Postawiliśmy rowery na końcu i pożyliśmy się spać. Już o szóstej słońce zapowiadało co z nami zrobi jak do końca wzejdzie. Na razie jednak dało się spać. W Zgierzu dłuższa (planowa) przerwa (przy okazji widziałem akt wręczania łapówki konduktorowi), na Kaliskiej też dłuższa, ale już nie planowa przerwa: banda dzieci ubranych jak debile pod przywództwem debila ubranego jak dziecko - czyli po prostu harcerze - trochę za długo żegnała się z rodzicami na dworcu.
W końcu Pabianice. Wychodzimy, na zewnątrz czeka już komitet powitalny w postaci Mikiego i Gabriela, za chwilę, przy rowerach, spotykamy też Angelikę. Wszyscy gotowi? Można zaczynać?
No i start.
Na odcinku aż do Widawy schodzimy łącznie o 50 metrów w pionie, do tego wiatr daje lekko w plecy, więc idzie dzida. Gabriel z Angeliką zostają nieco z tyłu i trochę jadą na kole, a trochę nie. Angelika nie lubi jeździć na kole, poza tym tempo jej jednak nie odpowiada; przeliczam trasę jeszcze raz i wychodzi mi, że jadąc ze średnią 28 powinniśmy być na styk. Ale taki bardzo, bardzo styk. W to trzeba wliczyć jednak wyskrobanie się na górę, do Wałbrzycha.
Przekraczamy budowę S8; jako jedyny przejeżdżam między betonowymi słupkami (no co, było wystarczająco szeroko), reszta przepycha. Przy kolejnych słupkach odwet bierze Miki - dla mnie było za ciasno, on objeżdża to naokoło. Na kolejnych górkach Gabriel z Angeliką zostają wyraźnie z tyłu, dwa razy czekamy, ustalamy w końcu, że ostatecznie dogadamy się w Wieluniu.
Po drodze robimy jeden wyskok po gminę... szkoda, że mapki na mojej nakładce na GPS-a są niedokładne. Brakło nam coś około... pół kilometra. I to przez pola.
W Wieluniu pierwszy postój. Dużo picia, biorę jeszcze do kieszeni półlitrowego Powerade'a. Ustalamy, że A. i G. pojadą sobie swoim tempem do Wrocławia, my spróbujemy zmierzyć się z czasem i dotrzeć do Wałbrzycha. Moczę jeszcze czapkę na stacji (w ciepłej wodzie, zimnej nie było) i ruszamy.
Słońce zaczyna rozkręcać się na poważnie, a nie ma jeszcze południa! Robi się naprawdę nieprzyjemnie. Tempo mimo wszystko trzymamy, nawierzchnia w porządku, aż do napisu "Byczyna 8". Hmm... Byczyna? Zaraz, skądś to znam... Przed samą miejscowością dostaliśmy olbrzymie dziury (chyba w prezencie). Na jednej z nich wypada mi bidon, muszę się zatrzymać i potem gonić resztę, a jako że reszta trzyma swoje tempo, to nie jest mi wcale łatwo, muszą na mnie poczekać. Tu już widzę, że czegoś zaczyna brakować (przez pięć godzin jazdy zjadłem tylko dwa batony...). W Byczynie asfalt trochę się poprawia, zaczynają się za to kombajny. Za jednym z nich jedziemy dłuższą chwilę (jechał równo 30 km/h), ale gdy zaczął zwalniać by przepuścić jadących z naprzeciwka, trzeba było go wyprzedzić. Pierwszy wyskok i chowanie się pod "daszkiem" - mając przed sobą olbrzymie koło, z tyłu koło przyczepy, a nad sobą jakiś fragment pojazdu. Przepuszczenie jadących z naprzeciwka i wyjazd przed niego.
Gdzieś za Wołczynem decydujemy się przedłużyć trasę o 2 km (do Namysłowa); zawsze to gmina więcej, a droga pewnie będzie lepsza. W Namysłowie długachny postój wewnątrz klimatyzowanego Orlenu i największy bład, który popełniłem na tej trasie. Było mi gorąco, więc nie chciałem jeść ciepłego. Wepchnąłem w siebie batona... jednego. Na którego naprawdę nie miałem ochoty. A trzeba było wziąć jedną lub dwie parówki, wepchnąć na siłę, a potem pogonić Colą. Niestety... W międzyczasie zmieniłem Hipci ustawienie jednego z bloków: plastry trzymają plecy (sam kleiłem!), kolano nie boli, biodro siedzi cicho, to coś musi boleć. Tym razem jest to stopa, w której jest uciskany jakiś nerw. Efekt przechodzimy od kilku wyjazdów: od pieczenia, przez drętwienie aż do uczucia przypiekania żelazem.
Startujemy - zaraz Miki odłącza się poobijać trochę w parku, bo my jedziemy po gminę Wilków, którą on już ma w kolekcji. Potem się zaczyna. Najgorsze godziny dnia (około 14:00) start! Zmulenie osiąga szczyt. Na płaskim idzie w porządku, natomiast na podjazdach muszę naprawdę cisnąć, żeby utrzymać koła. Zjedzony (w zasadzie wciśnięty) po drodze baton nic nie pomógł. Gdy wychodzę na zmianę paradoksalnie jedzie się przyjemniej, bo wiem, że będę jechał swoim tempem, nikt mi nie odjedzie. Przydrożny termometr (którego zdjęcia nie udało nam się zrobić) pokazał temperaturę asfaltu jako 55 stopni (termometr wskazuje 37!). Hipcia jedzie z miną cierpiętnika w trakcie tortur; kiedyś wypinanie buta pomagało, teraz już nic; część drogi pokonuje pedałując śródstopiem.
Kolejny przystanek wypada tuż za Strzelinem, przy maleńkim, wiejskim Odido. Kupuję tam banany, lody, picie, robimy chwilę przerwy w cieniu. Na początku przyczepia się do nas starszy lokales, który z pustą butelką piwa rozmawia z nami o kolarstwie. Znał się, widać, że kiedyś może i faktycznie jeździł... niemniej jednak dobrze, że go ktoś od nas zabrał. Powiedział, że do Wałbrzycha tylko 30 km. Tylko tyle?
Zmieniłem Hipci blok w bucie, może teraz będzie lepiej.
Chwilkę po starcie okazuje się, że do Wałbrzycha jednak nie jest 30 km, a prawie dwa razy dalej. Czas się kurczy, myślimy o zmianie trasy, by mieć gwarancję że zdążymy. Od Łagiewnik aż do Dzierżoniowa mamy długi podjazd; na 10 km sto metrów w górę. Cieszę się, że tempo w końcu nieco spadło; w tym ukropie chyba ostatnie co mi jeszcze pracuje to mózg, reszta zdecydowanie zaczyna zawodzić. W środku podjazdu robimy chwilę przerwy na sapnięcie pod drzewem, tu chyba najbardziej korzysta Miki, który zaczyna się źle czuć i prawie nic nie je. Nie przeszkodziło mu to wypruć gdy zobaczył jadący pod górę ciągnik; pościg zakończył się zdecydowaną wygraną traktora już po dwustu metrach.
W Dzierżonowie Miki zalicza swoją pierwszą gminę na tym wyjeździe. Nieźle, zajęło to jakieś 240 km.
Decydujemy się opuścić fragment trasy - zrobić kolanko przez Bielawę. Po drodze Hipcia, która jedzie z Mikim z tyłu, rzuca mu swoje standardowe "ja wolałabym pocisnąć do końca po oryginalnej trasie"... Miki niestety nie zna jej procedur postępowania i nie wie, że między jej "wolałabym", a "ma to sens" jest ogromna różnica, podjeżdża więc do mnie i mówi, że jeśli chcemy, to możemy jechać zgodnie ze śladem, on pojedzie sam do Wałbrzycha. Oczywiście nigdzie nie odbijamy, i tak teraz jesteśmy prawie na styk (no, z czterdziestominutowym zapasem).
W końcu trafiamy do Bielawy. Nie znałem trasy wczesniej i ucieszyłem się, że jedziemy właśnie tędy. Kto kojarzy, która z literackich postaci pochodzi właśnie stąd?
Wracamy do Pieszyc. Przystanek na Orlenie. Tu robię to, co powinienem zrobić wcześniej - wciągam parówkę i kupuję (niestety) Pepsi. Od razu jedzie się lepiej - i niewiele znaczy tu fakt, że zaraz za Pieszycami mamy trochę zjazdów. Skutek jedzenia i słońca, które zaczęło już iść sobie w cholerę. Wjeżdżamy w lasy, termometr pokazał 21 stopni, ale nadal polewam sobie głowę wodą. Miki, który nadal czuje się kiepsko (a do tego ma do dyspozycji tylko blat) zostaje trochę na ostatnich kilometrach (podjeżdżamy 250 m w górę).
W końcu pojawia się Wałbrzych. Do dworca jeszcze kawałek, na ostatnim, długim zjeździe wyciągam prawie 70 km/h, po drodze odwiedzamy łącznie trzy sklepy, kupując masę żarcia. Dworzec, pół godziny zapasu, wszystko pozamykane, ale czynna jest toaleta, w której można się jako tako doprowadzić do porządku. Mimo że temperatura spadła, ochlapałem się wodą i do tego miałem jeszcze mokrą koszulkę, upał gnębił mnie jeszcze długo.
Nadjeżdża pociąg, rozkładamy się wygodnie w wagonie rowerowym, niestety, we Wrocławiu wbija nieprzyjemna ekipa, która na sugestię, żeby może usiedli w kolejnym przedziale, bo wszystkim będzie wygodniej, reaguje dość nerwowo, domagając się SWOICH miejsc, które mają napisane na bilecie. Pierwotnie nawet zastanawiam się, czy by tam nie siedzieć na złość (w ósemkę w jednym przedziale) - dla mnie noc i tak nie byłaby lepsza. W międzyczasie pojawiają się na dworcu Gabriel z Angeliką, których próbowaliśmy wydzwonić od dłuższej chwili (szkoda żeby wsiedli w wagon do Gdyni...). Gdy laleczki w przedziale zamykają okno (pewnie żeby nie dostały zapalenia płuc w tym ukropie), decydujemy się przejąć inne miejscówki.
I tak zaczyna się podróż. Po chwili znika nam Miki, którego odnajduję śpiącego jak bezdomny na podłodze przy toalecie. Drzemkę zaczynamy gdzieś przed drugą, o czwartej budzi nas Łódź, o szóstej z minutami wysiadamy na Zachodniej. Pozostaje tylko dotrzeć do domu...
Drobne podsumowanie, wnioski i uwagi:
- Zaliczonych gmin 32, odwiedzone dwa nowe województwa (Opolskie i Dolnośląskie). Do odwiedzenia zostało ostatnie, morsie Lubuskie,
- Przekroczone 600 gmin!
- Przekroczone 50% zaliczonych gmin w woj. Łódzkim!
- Jeść trzeba trochę więcej niż się chce w takim ukropie. Trzeba zdecydowanie odstawić batony, jeść to, co się sprawdza,
- Była to, pod względem przewyższeń, druga po Radlinie nasza szosowa trasa,
- Po wszystkich przygodach z hipciową stopą zastanawiam się coraz bardziej, czy BBT nie będzie zamiast walką o wynik - walką o ukończenie w rozsądnym czasie.
- Dlatego właśnie nie lubię jeździć w soboty i wracać w nocy - w domu położyliśmy się tylko na pięć minut i wstaliśmy w południe. To już wolałbym od razu do pracy pojechać,
- Dystans zawiera transport do i z dworca w Warszawie - zapomniałem skasować.
Obrazki.
- DST 320.66km
- Czas 11:11
- VAVG 28.67km/h
- VMAX 68.46km/h
- Podjazdy 1727m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 13 lipca 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Łatanie dziur
Krótki, niedzielny wypad w celu załatania dziury w trójkącie Łowicz-Konin-Łódź. Ruszamy na spokojnie, późniejszym pociągiem, nie kupując biletów rowerowych (już były wykupione). Pakujemy nasze szosy jako numer cztery i pięć do kupy sześciu rowerów w przedziale rowerowym i ruszamy. Do Koła jedziemy nieco ponad półtorej godzin, mimo że na początku podróży podszedłem do konduktora chcąc kupić bilet, ów uparł się sprzedać mi go dopiero podczas kontroli. Podczas kontroli za to dostaliśmy prośbę, żeby... zamknąć drzwi, jak będziemy wysiadali. Zatem rowery przejechały za darmo.
W Kole chłodno. Chłodniej niż w Warszawie. Nic nie zapowiadało katastrofy. Ruszamy zgodnie z planem (i ze śladem), tym razem nie krajówkami, ale bocznymi, wiejskimi dróżkami. Mimo że całość była wyznaczana bez żadnego podglądania przez Street View, to z asfaltem trafiliśmy świetnie, ledwie kilka kawałków było naprawdę paskudnych. Wiatr miał być w plecy... w związku z tym, że jednak trasa była gminnie zoptymalizowana, bywało z tym różnie.
Najechaliśmy Witonię ("Witonia wita w PIEKLE"). Temperatura powoli rosła, ale dopiero pierwszy przystanek uświadomił nam, że jest ciepło. Nadal chłodniej niż tydzień temu, ale ukrop nie ustaje. Przed Piątkiem (podobno geometryczny środek Polski) wyjechaliśmy na drogę wojewódzką, o nawet niezłym standardzie. Nią dociągnęliśmy do Łowicza, gdzie zrobiliśmy pauzę na stacji. Zjedliśmy parówkę... potem drugą... trochę zimnego picia... ruszać się nikomu nie chciało. Ale, niestety, trzeba.
Za Łowiczem odbicie na słynne już Muzeum w Sromowie, zaliczenie jeszcze jednem gminy i dalsza wycieczka w stronę domu. Miało być już bez przystanków, ale JKW chciała napić się czegoś gazowanego po tych parówkach. Gdy się tego napiła, okazało się, że ten pomysł był w gruncie rzeczy zły. Potem już długa prosta z Sochaczewa (wiatr nagle przestał wiać. Całą drogę wiał z zachodu, teraz, gdy jedziemy na wschód, wziął się i uspokoił). Warsiawa śpieszyła się do domu, więc ilość buractwa drogowego zauważalnie wzrosła (podwójna ciągła i zakręt to tylko sugestia, prawda?), nadal jednak była poniżej średniej.
Zaliczonych dziewięć gmin.
Kilka fotek.
W Kole chłodno. Chłodniej niż w Warszawie. Nic nie zapowiadało katastrofy. Ruszamy zgodnie z planem (i ze śladem), tym razem nie krajówkami, ale bocznymi, wiejskimi dróżkami. Mimo że całość była wyznaczana bez żadnego podglądania przez Street View, to z asfaltem trafiliśmy świetnie, ledwie kilka kawałków było naprawdę paskudnych. Wiatr miał być w plecy... w związku z tym, że jednak trasa była gminnie zoptymalizowana, bywało z tym różnie.
Najechaliśmy Witonię ("Witonia wita w PIEKLE"). Temperatura powoli rosła, ale dopiero pierwszy przystanek uświadomił nam, że jest ciepło. Nadal chłodniej niż tydzień temu, ale ukrop nie ustaje. Przed Piątkiem (podobno geometryczny środek Polski) wyjechaliśmy na drogę wojewódzką, o nawet niezłym standardzie. Nią dociągnęliśmy do Łowicza, gdzie zrobiliśmy pauzę na stacji. Zjedliśmy parówkę... potem drugą... trochę zimnego picia... ruszać się nikomu nie chciało. Ale, niestety, trzeba.
Za Łowiczem odbicie na słynne już Muzeum w Sromowie, zaliczenie jeszcze jednem gminy i dalsza wycieczka w stronę domu. Miało być już bez przystanków, ale JKW chciała napić się czegoś gazowanego po tych parówkach. Gdy się tego napiła, okazało się, że ten pomysł był w gruncie rzeczy zły. Potem już długa prosta z Sochaczewa (wiatr nagle przestał wiać. Całą drogę wiał z zachodu, teraz, gdy jedziemy na wschód, wziął się i uspokoił). Warsiawa śpieszyła się do domu, więc ilość buractwa drogowego zauważalnie wzrosła (podwójna ciągła i zakręt to tylko sugestia, prawda?), nadal jednak była poniżej średniej.
Zaliczonych dziewięć gmin.
Kilka fotek.
- DST 211.98km
- Czas 07:13
- VAVG 29.37km/h
- VMAX 45.64km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 6 lipca 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Nad morze! (2)
Noc minęła spokojnie. H. coś narzekała na chłód, mi było w sam raz. Zbieramy się szybko i minutę po siódmej już wypychamy rowery z lasu. Ruszamy w stronę Tucholi. Na dzień dobry mocny wiatr w twarz. W Tucholi przerwa śniadaniowa, zaliczenie dodatkowej gminy i pędzimy. Mijamy Człuchów (przerwa na Orlenie) i mkniemy dalej. Tak naprawdę to nie "mkniemy". Droga idzie jak krew z nosa, gdy osiągamy 100 km, zaczyna mnie szlag trafiać na myśl o tym, że do celu jeszcze drugie 100. Pod górę ciężko, z góry trzeba dokręcać - paskudnie. Do tego słońce, które wczoraj jeszcze czasem chowało się za chmurami, dziś wali prosto w nas. A jedziemy prawie dokładnie na północ, cienia nie ma!
Drogi też paskudne. Najlepiej byłoby jechać środkiem, ale nie decydujemy się aż tak zrobić na złość setkom ludzi jadącym nad morze...
W Białym Borze jesteśmy świadkami stłuczki (jakiś kierowca - o zgrozo! - zatrzymał się na czerwonym, a drugi myślał, że tamten pojedzie... Przed Bobolicami przerwa na Orlenie, potem zaczynają się zjazdy aż do Koszalina. W końcu jazda zaczyna być przyjemniejsza (asfalt też się poprawia!), zaczyna się pojawiać jakaś radość z tego wszystkiego.
W Koszalinie na początku wsiadamy na elegancki, niemal norweski DDR, robimy przerwę na Orlenie (kolejne lody – Hipcia konsekwentnie trzyma się tego pożywienia, nic przy tej pogodzie nie wchodzi) i decydujemy się jednak pociągnąć krótszą trasą, by mieć więcej czasu dla siebie w Kołobrzegu. Miasto opuszczamy szybko i wsiadamy najpierw na ładną, wyasfaltowaną dróżkę, a potem, gdy ta się psuje - z powrotem na asfalt.
Hipcia w międzyczasie coś tam sobie liczy, dodaje, odejmuje... i wychodzi jej, że jednak trzeba było jechać tą dłuższą trasą. I marudzi. Oj, jak marudzi.
Paskudne słońce, wiatr (znowu) w twarz, idzie niezbyt przyjemnie. Ale idzie. W końcu - powitalna tablica. Za chwilę jesteśmy na dworcu, gdzie mój licznik wskazuje równe 200 km.
Jest po 16:00. Decydujemy się wziąć późniejszy pociąg, by mieć dla siebie więcej czasu. Idę kupić bilety, za chwilę Hipcia mówi "O, sakwiarz". Patrzę i widzę, że kojarzę skądś tę twarz... do tego ktoś się chwalił, że będzie w Kołobrzegu. Podbiegam, pytam - zgadza się, to Podjazdy.
Teraz już mamy czas dla siebie. Podwozimy się kawałeczek i potem już walimy piechotą przez bulwar. Jak zawsze: grają peruwiańskie orkiestry fletowe, kupa badziewia, gofry, lody, piwo i oczywiście kupa luda. Jak myśmy mogli tu przyjeżdżać?!
Kąpiel w morzu (pierwszy raz w życiu kąpałem się z pampersem, ciekawe doświadczenie), spacer po okolicach, odwiedzenie kilku naszych ulubionych miejsc (połączone z moczeniem wszystkich siedzeń naszymi mokrymi spodenkami)... i o 20:40 wracamy do domu.
W pociągu zaczyna się dobrze, w Gdyni dosiada się jeden, a potem drugi rowerzysta. Droga przebiega więc średnio komfortowo, zwłaszcza że wcale nie zaczęło być chłodno.
W Warszawie jesteśmy na siódmą z minutami, dojazd do domu, idę do kąpieli, a Hipcia, która ma możliwość wyprysznicowania się w pracy, po prostu się pakuje i znika, zostawiając mnie samego. W wannie! A jakbym się utopił?!
I na tym, proszę Szanownej Wycieczki, koniec.
Fotki z wyjazdu.
Drogi też paskudne. Najlepiej byłoby jechać środkiem, ale nie decydujemy się aż tak zrobić na złość setkom ludzi jadącym nad morze...
W Białym Borze jesteśmy świadkami stłuczki (jakiś kierowca - o zgrozo! - zatrzymał się na czerwonym, a drugi myślał, że tamten pojedzie... Przed Bobolicami przerwa na Orlenie, potem zaczynają się zjazdy aż do Koszalina. W końcu jazda zaczyna być przyjemniejsza (asfalt też się poprawia!), zaczyna się pojawiać jakaś radość z tego wszystkiego.
W Koszalinie na początku wsiadamy na elegancki, niemal norweski DDR, robimy przerwę na Orlenie (kolejne lody – Hipcia konsekwentnie trzyma się tego pożywienia, nic przy tej pogodzie nie wchodzi) i decydujemy się jednak pociągnąć krótszą trasą, by mieć więcej czasu dla siebie w Kołobrzegu. Miasto opuszczamy szybko i wsiadamy najpierw na ładną, wyasfaltowaną dróżkę, a potem, gdy ta się psuje - z powrotem na asfalt.
Hipcia w międzyczasie coś tam sobie liczy, dodaje, odejmuje... i wychodzi jej, że jednak trzeba było jechać tą dłuższą trasą. I marudzi. Oj, jak marudzi.
Paskudne słońce, wiatr (znowu) w twarz, idzie niezbyt przyjemnie. Ale idzie. W końcu - powitalna tablica. Za chwilę jesteśmy na dworcu, gdzie mój licznik wskazuje równe 200 km.
Jest po 16:00. Decydujemy się wziąć późniejszy pociąg, by mieć dla siebie więcej czasu. Idę kupić bilety, za chwilę Hipcia mówi "O, sakwiarz". Patrzę i widzę, że kojarzę skądś tę twarz... do tego ktoś się chwalił, że będzie w Kołobrzegu. Podbiegam, pytam - zgadza się, to Podjazdy.
Teraz już mamy czas dla siebie. Podwozimy się kawałeczek i potem już walimy piechotą przez bulwar. Jak zawsze: grają peruwiańskie orkiestry fletowe, kupa badziewia, gofry, lody, piwo i oczywiście kupa luda. Jak myśmy mogli tu przyjeżdżać?!
Kąpiel w morzu (pierwszy raz w życiu kąpałem się z pampersem, ciekawe doświadczenie), spacer po okolicach, odwiedzenie kilku naszych ulubionych miejsc (połączone z moczeniem wszystkich siedzeń naszymi mokrymi spodenkami)... i o 20:40 wracamy do domu.
W pociągu zaczyna się dobrze, w Gdyni dosiada się jeden, a potem drugi rowerzysta. Droga przebiega więc średnio komfortowo, zwłaszcza że wcale nie zaczęło być chłodno.
W Warszawie jesteśmy na siódmą z minutami, dojazd do domu, idę do kąpieli, a Hipcia, która ma możliwość wyprysznicowania się w pracy, po prostu się pakuje i znika, zostawiając mnie samego. W wannie! A jakbym się utopił?!
I na tym, proszę Szanownej Wycieczki, koniec.
Fotki z wyjazdu.
- DST 201.63km
- Czas 07:48
- VAVG 25.85km/h
- VMAX 49.76km/h
- Podjazdy 1021m
- Sprzęt Stefan
Sobota, 5 lipca 2014
Kategoria > 300km, zaliczając gminy, ze zdjęciem, do czytania
Nad morze! (1)
W planie był odpoczynkowy weekend. W końcu ledwie tydzień temu (naprawdę, to tylko tydzień? Wydawało mi się, że z miesiąc.) wróciliśmy z Radlina, sam nie wypocząłem po całonocnej jeździe i powrocie samochodem. Więc mimo pokus wszelakich zrezygnowaliśmy z ambitnych, całodobowych jazd, ze względu na moją kostkę podarowaliśmy sobie również wspinaczkę w Tatrach.
Postanowiliśmy zrealizować więc plan, który od dawna czekał na swoją kolej - wycieczkę rowerem nad morze, do Kołobrzegu. W sumie to ja proponowałem jednodniówkę z Lublina, ale koniec końców zdecydowaliśmy się na morze. Sam Kołobrzeg bardzo miło się nam kojarzy z dawnych lat i dawnych wyjazdów, więc akurat była okazja na taką wycieczkę rekreacyjno-wspominkową.
Pogoda miała być świetna (czyt.: cholerny upał), więc spakowaliśmy się naprawdę bardzo lekko, namiot biorąc na wszelki wypadek (w sumie dobrze, że go wzięliśmy, zapomniałem że w lasach mieszkają komary...). Zestaw:
Pobudka o siódmej, szybkie śniadanie, wychodzimy przed blok, wsiadam... szlag. Badziewne gniazdo od Sigmy przestaje działać. Nie wiem, co za baran wpadł na to, by te gniazda łączyć tak słabym lutem, że po trzech założeniach już się rozrywa, ale szlag mnie trafia jak tylko pomyślę. Powrót do domu, kleszcze i naprawiamy.
W końcu wytoczyłem się, ruszamy. Pół godziny po czasie, tuż przed dziewiątą.
Pierwsze kilometry to znana do bólu trasa do NDM. Dość szybko zakładam czapkę, bo mimo wczesnej pory słońce daje o sobie znać, mimo że schowane za chmurami. Dalej trochę mniej znana krajówka na Płock. Jest słonecznie i mam wrażenie, że wcale nie zrobi się chłodniej. W końcu zaczyna się Nieznane - tuż za skrzyżowaniem naszej drogi z "50", w Wyszogrodzie. Pojawiają się też niewielkie pagórki. Wiatr miał wiać stale na północny zachód. Jak łatwo się domyślić - wieje w bok (z południa) albo lekko w twarz.
Gdzieś przed Płockiem robimy przystanek na Orlenie. Parkujemy nasze pojazdy obok komunijnego potwora, który lata świetności ma już za sobą i tradycyjnie wciągamy parówki.
Robi się paskudny upał. Temperatura strasznie nas przymula. W takich chwilach cieszymy się, że wiatr chociaż zabiera nam część tego ukropu. Płock - duży. Rozkopany i duży. Udaje się go sprawnie minąć, a dalej pozostaje tylko coraz bardziej pagórkowata trasa do Dobrzynia nad Wisłą (tylko do granic gminy). Po skręcie na północ robimy przystanek w pierwszej napotkanej wiosce. Do picia można tam kupić tylko wodę, więc kupuję jej 4,5 litra (trzy butelki). Co się zmieściło, to się zmieściło, większość pozostałości się wypiło, a kilka łyków poszło prosto na głowę.
Rozmowa ze sprzedawczynią też z gatunku moich ulubionych: "Państwo jadą skąd?" "Z Warszawy" "Ale mieliście jakieś przystanki?" "No tak, na chwile przed Płockiem na stacji benzynowej" "I tak z Warszawy dzisiaj jedziecie? Ech, młodość...".
Dalej trasa prowadzi przez Lipno, skręcamy tam na Rypin. Jedziemy na północ, więc cień, który mieliśmy jeszcze przed chwilą w lasach, teraz zupełnie znika. Przystanek najakiejś stacji benzynowej, gdzie wciągamy lody, dużo picia i przy okazij definiujemy Idealnie Zimny Posiłek: po jednym gryzie takiego jajka pokrywają się szronem. Niestety, niczego takiego nie mieli w sprzedaży.
Przed Rypinem odbijamy na zachód, tym samym pozbawiając się szans na zaliczenie gminy miejskiej (źle sprawdziliśmy przygotowując wyjazd...). Dalej Hipcia zaczyna coś się dopytywać, bo jej się nie wydaje, żeby trasa prowadziła Właśnie Tak (sama jest jej autorką!). Coś nie pamięta skrętów i zdecydowanie jej nie pasje... Jednak po skręcie na Zbójno zaczyna się zgadzać, że "może" tędy mieliśmy jednak jechać. Temat z marudzeniem powtarzamy przy Golubiu-Dobrzyniu (bo gdzieś tu była droga gminna, którą gdzieś ścinamy). Chciała drogę gminną - dostała drogę gminną. Droga klasy Maratonu Podróżnika, poprowadzona przez lasy. Po chwili, gdy asfalt się poprawił, GPS prowadzi nas na... szutrówkę. No dobrze - jedziemy. Po jakichś trzech kilometrach pojawia się asfalt, ale dzięki tej białej szutrówce mamy na kołach nienaganną, hipsterską stylówę.
Słońce zaczyna się chować, powoli przestaję co i rusz polewać się wodą. W lasach widzimy dwie sarenki (żywe), które stanowiły miłą odmianę po stercie padliny na poboczu (trzy potrącone borsuki!, do tego niezliczona ilość psów, kotów i mniejszych zwierzątek).
W Chełmży na dzień dobry dostajemy fantastyczny, kilometrowy odcinek kostki brukowej. Po takiej jeździe asfalt jest tak cudownie aksamitny...
W samym mieście też staje się to, o co się od dawna prosiłem - jadąc z rozpiętą koszulką prosiłem się, by coś tam wpadło. Wpadło i użarło w plecy. Hipcia nie zdążyła sprawdzić, co to za potwór, poleciał sobie. Stawiam na osę.
Za miastem wyjeżdżamy na krajówkę. "91", z szerokim poboczem i (wreszcie) wiatr w plecy. Robimy po drodze jeszcze jeden przystanek na stacji, jeszcze jedno odbicie na gminę i dzida! Wiatr pomaga, jedzie się świetnie, w okolicach Świecia n. Wisłą mała konsternacja - barany postawiły znak zakazu dla rowerów dotyczący zjazdu na ekspresówkę, ale tak, że obowiązywał również tych, którzy jadą prosto.
Za moment zatrzymujemy się by sprawdzić mapę. Zbliżała się powoli pora szukania miejsca na nocleg, trzeba było ustalić, gdzie można się rozbić, by nie wylądować o północy mając przed sobą 30 km pól. Hipcia celowała w okolice Tucholi. Fajnie się jechało, mogliśmy dalej ciągnąć, ale raz, że to miał być wyjazd rekreacyjny, a dwa, że kolejne lasy pojawiały się za Człuchowem, jakieś 40-50 km dalej. Zdecydowaliśmy się więc nocować bliżej. Przy okazji włączenia telefonu wpadł do mnie sms od Księgowego, który szukał akurat towarzystwa na szosę. W związku z tym, ze uznał, że do Świecia się nie wyrobi, ruszamy dalej, zwłaszcza, że obsiadły nas komary - jesli one faktycznie widzą w podczerwieni, to musieliśmy się rozgrzani świecić jak żarówki. Ściągnęły posiłki chyba z okolicznych miast.
Wkrótce robimy przystanek na stacji, ostatni dzisiaj. Kupujemy coś do zjedzenia na kolację i ostrzeżeni przez obsługę stacji (oni wiedzą, w jakim stanie ludzie tu w sobotę wieczorem przyjeżdżają... - patrząc po towarzystwie na stacji – sama dresiarnia - mogli mieć rację) ruszamy dalej. Mimo wszystko nikt nas nie zabija, chociaż ruch był znaczny, dwóch skarciłem za długie światła Bocialarką (słuchają się, dziady), dojeżdżamy do Bysława, mijamy go i po chwili wjeżdżamy w lasy. Kawałek za jakąś wioską znajdujemy coś równego i wchodzimy.
Rozbijamy samą moskitierę (jakie to szczęście, że mamy samonośny), włazimy do środka. Kolacja, piwo na dobranoc i spanie. Jest na tyle ciepło, że darujemy sobie podkładanie folii NRC, a ja nawet nie próbuję ubierać się cieplej - śpię ubrany na krótko, zawinięty tylko we władkę do śpiwora. Hipcia wolała założyć długie spodnie.
Fotki z wyjazdu.
Postanowiliśmy zrealizować więc plan, który od dawna czekał na swoją kolej - wycieczkę rowerem nad morze, do Kołobrzegu. W sumie to ja proponowałem jednodniówkę z Lublina, ale koniec końców zdecydowaliśmy się na morze. Sam Kołobrzeg bardzo miło się nam kojarzy z dawnych lat i dawnych wyjazdów, więc akurat była okazja na taką wycieczkę rekreacyjno-wspominkową.
Pogoda miała być świetna (czyt.: cholerny upał), więc spakowaliśmy się naprawdę bardzo lekko, namiot biorąc na wszelki wypadek (w sumie dobrze, że go wzięliśmy, zapomniałem że w lasach mieszkają komary...). Zestaw:
- namiot,
- folia NRC (jako karimata),
- dwie bawełniane wkładki do śpiworów (jako śpiwory),
- długa bluza i spodnie dla H.,
- długa bluza i nogawki dla mnie (ewentualnie na noc)
- trochę narzędzi.
Pobudka o siódmej, szybkie śniadanie, wychodzimy przed blok, wsiadam... szlag. Badziewne gniazdo od Sigmy przestaje działać. Nie wiem, co za baran wpadł na to, by te gniazda łączyć tak słabym lutem, że po trzech założeniach już się rozrywa, ale szlag mnie trafia jak tylko pomyślę. Powrót do domu, kleszcze i naprawiamy.
W końcu wytoczyłem się, ruszamy. Pół godziny po czasie, tuż przed dziewiątą.
Pierwsze kilometry to znana do bólu trasa do NDM. Dość szybko zakładam czapkę, bo mimo wczesnej pory słońce daje o sobie znać, mimo że schowane za chmurami. Dalej trochę mniej znana krajówka na Płock. Jest słonecznie i mam wrażenie, że wcale nie zrobi się chłodniej. W końcu zaczyna się Nieznane - tuż za skrzyżowaniem naszej drogi z "50", w Wyszogrodzie. Pojawiają się też niewielkie pagórki. Wiatr miał wiać stale na północny zachód. Jak łatwo się domyślić - wieje w bok (z południa) albo lekko w twarz.
Gdzieś przed Płockiem robimy przystanek na Orlenie. Parkujemy nasze pojazdy obok komunijnego potwora, który lata świetności ma już za sobą i tradycyjnie wciągamy parówki.
Robi się paskudny upał. Temperatura strasznie nas przymula. W takich chwilach cieszymy się, że wiatr chociaż zabiera nam część tego ukropu. Płock - duży. Rozkopany i duży. Udaje się go sprawnie minąć, a dalej pozostaje tylko coraz bardziej pagórkowata trasa do Dobrzynia nad Wisłą (tylko do granic gminy). Po skręcie na północ robimy przystanek w pierwszej napotkanej wiosce. Do picia można tam kupić tylko wodę, więc kupuję jej 4,5 litra (trzy butelki). Co się zmieściło, to się zmieściło, większość pozostałości się wypiło, a kilka łyków poszło prosto na głowę.
Rozmowa ze sprzedawczynią też z gatunku moich ulubionych: "Państwo jadą skąd?" "Z Warszawy" "Ale mieliście jakieś przystanki?" "No tak, na chwile przed Płockiem na stacji benzynowej" "I tak z Warszawy dzisiaj jedziecie? Ech, młodość...".
Dalej trasa prowadzi przez Lipno, skręcamy tam na Rypin. Jedziemy na północ, więc cień, który mieliśmy jeszcze przed chwilą w lasach, teraz zupełnie znika. Przystanek najakiejś stacji benzynowej, gdzie wciągamy lody, dużo picia i przy okazij definiujemy Idealnie Zimny Posiłek: po jednym gryzie takiego jajka pokrywają się szronem. Niestety, niczego takiego nie mieli w sprzedaży.
Przed Rypinem odbijamy na zachód, tym samym pozbawiając się szans na zaliczenie gminy miejskiej (źle sprawdziliśmy przygotowując wyjazd...). Dalej Hipcia zaczyna coś się dopytywać, bo jej się nie wydaje, żeby trasa prowadziła Właśnie Tak (sama jest jej autorką!). Coś nie pamięta skrętów i zdecydowanie jej nie pasje... Jednak po skręcie na Zbójno zaczyna się zgadzać, że "może" tędy mieliśmy jednak jechać. Temat z marudzeniem powtarzamy przy Golubiu-Dobrzyniu (bo gdzieś tu była droga gminna, którą gdzieś ścinamy). Chciała drogę gminną - dostała drogę gminną. Droga klasy Maratonu Podróżnika, poprowadzona przez lasy. Po chwili, gdy asfalt się poprawił, GPS prowadzi nas na... szutrówkę. No dobrze - jedziemy. Po jakichś trzech kilometrach pojawia się asfalt, ale dzięki tej białej szutrówce mamy na kołach nienaganną, hipsterską stylówę.
Słońce zaczyna się chować, powoli przestaję co i rusz polewać się wodą. W lasach widzimy dwie sarenki (żywe), które stanowiły miłą odmianę po stercie padliny na poboczu (trzy potrącone borsuki!, do tego niezliczona ilość psów, kotów i mniejszych zwierzątek).
W Chełmży na dzień dobry dostajemy fantastyczny, kilometrowy odcinek kostki brukowej. Po takiej jeździe asfalt jest tak cudownie aksamitny...
W samym mieście też staje się to, o co się od dawna prosiłem - jadąc z rozpiętą koszulką prosiłem się, by coś tam wpadło. Wpadło i użarło w plecy. Hipcia nie zdążyła sprawdzić, co to za potwór, poleciał sobie. Stawiam na osę.
Za miastem wyjeżdżamy na krajówkę. "91", z szerokim poboczem i (wreszcie) wiatr w plecy. Robimy po drodze jeszcze jeden przystanek na stacji, jeszcze jedno odbicie na gminę i dzida! Wiatr pomaga, jedzie się świetnie, w okolicach Świecia n. Wisłą mała konsternacja - barany postawiły znak zakazu dla rowerów dotyczący zjazdu na ekspresówkę, ale tak, że obowiązywał również tych, którzy jadą prosto.
Za moment zatrzymujemy się by sprawdzić mapę. Zbliżała się powoli pora szukania miejsca na nocleg, trzeba było ustalić, gdzie można się rozbić, by nie wylądować o północy mając przed sobą 30 km pól. Hipcia celowała w okolice Tucholi. Fajnie się jechało, mogliśmy dalej ciągnąć, ale raz, że to miał być wyjazd rekreacyjny, a dwa, że kolejne lasy pojawiały się za Człuchowem, jakieś 40-50 km dalej. Zdecydowaliśmy się więc nocować bliżej. Przy okazji włączenia telefonu wpadł do mnie sms od Księgowego, który szukał akurat towarzystwa na szosę. W związku z tym, ze uznał, że do Świecia się nie wyrobi, ruszamy dalej, zwłaszcza, że obsiadły nas komary - jesli one faktycznie widzą w podczerwieni, to musieliśmy się rozgrzani świecić jak żarówki. Ściągnęły posiłki chyba z okolicznych miast.
Wkrótce robimy przystanek na stacji, ostatni dzisiaj. Kupujemy coś do zjedzenia na kolację i ostrzeżeni przez obsługę stacji (oni wiedzą, w jakim stanie ludzie tu w sobotę wieczorem przyjeżdżają... - patrząc po towarzystwie na stacji – sama dresiarnia - mogli mieć rację) ruszamy dalej. Mimo wszystko nikt nas nie zabija, chociaż ruch był znaczny, dwóch skarciłem za długie światła Bocialarką (słuchają się, dziady), dojeżdżamy do Bysława, mijamy go i po chwili wjeżdżamy w lasy. Kawałek za jakąś wioską znajdujemy coś równego i wchodzimy.
Rozbijamy samą moskitierę (jakie to szczęście, że mamy samonośny), włazimy do środka. Kolacja, piwo na dobranoc i spanie. Jest na tyle ciepło, że darujemy sobie podkładanie folii NRC, a ja nawet nie próbuję ubierać się cieplej - śpię ubrany na krótko, zawinięty tylko we władkę do śpiwora. Hipcia wolała założyć długie spodnie.
Fotki z wyjazdu.
- DST 353.85km
- Czas 12:32
- VAVG 28.23km/h
- VMAX 54.82km/h
- Podjazdy 1682m
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 29 czerwca 2014
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Radlin. Górki, Hipki i pętelki.
Udział w tym maratonie nawet nie był rozważany. Zapisaliśmy się dopiero po MP, gdy uznaliśmy, że to jednak fajna jest zabawa. Jakimś cudem udało się znaleźć dodatkowe miejsce i mimo zamieszania z "losowaniem" wylądować w tej samej grupie startowej.
Na miejsce dojechaliśmy dzień wcześniej, nocując w Wodzisławiu, pod namiotem, w polecanym ośrodku "Gosław". W praktyce oznaczało to szukanie kogokolwiek po pustym ośrodku (pierwsza w nocy), rozbicie się na "miejscu kempinowym" (przypominającym fragment pola golfowego) i kilka godzin względnego snu. Namiot nasz wzbudzał zainteresowanie ludzi, konie sie go bały ("Mela, no chodź, chodź, to tylko namiot. No chodź! Nie ugryzie cię. No choooodź."), do tego od szóstej zaczęła się lampa i nie szło już wytrzymać. Ale jako-tako przekimaliśmy do dziewiątej. Gdy tylko wstaliśmy obsługa zaczęła testować nagłośnienie na wieczorną imprezę, miło że poczekali aż wstaniemy.
Potem złożenie rowerow do kupy, pakowanie, smarowanie, niedobra (bo słodka) kawa w kawiarni na miejscu i wyjazd do Radlina.
Na miejscu jesteśmy jako jedni z pierwszych, znajdujemy Dom Kultury - zamknięty. W międzyczasie nadjeżdża Wilk i razem przechodzimy w kierunku MOSiR-u, przy którym już ustawiona jest baza. Odbieramy numery startowe, w międzyczasie nadjeżdżają Eranis z Djtronikiem, postanawiamy więc iść na pizzę. Pizzeria jest niedaleko, jest i gdzie usiąść (w cieniu!) i co wypić (piwo!), więc wcale się nam nie spieszy. Ale w końcu wracać trzeba, bo o 16:00 ma być odprawa.
Na miejscu... na miejscu więcej ludzi. Księgowy pewnie napisałby, że "dookoła same sławy, twarze i nazwiska znane z fotorelacji, w takim towarzystwie można niemalże oddychać Mocą i nabierać jej przed startem w tym wymagającym maratonie". Ale ja muszę napisać po swojemu. Zatem: po całym placu kręci się stado meneli. Poubierani w byle co snują się z kąta w kąt, zbierają się w grupki, piją dziwne rzeczy i pokątnie szamają coś z małych zawiniętych pakunków. Jeden z nich, ubrany w hawajskie portki, siedzi i dłubie przy swoim rowerze, pewnie jakiś hak do zbierania puszek, albo coś... gdy podchodzę bliżej chwali mi się przyklejoną do ramy naklejką z hipopotamem. Hipopotamem! Bezczelność!
Montujemy numery startowe i siedzimy. Hipcię już nosi, natychmiast powinienem wszystko zamontować, założyć, przyczepić, najlepiej w ogóle wsiąść już na rower i stać na starcie czekając na sygnał. Na szczęście robimy wszystko po mojemu: spokojnie, w wolnej chwili, bez pośpiechu. Czasu jest dużo, a lejący się z nieba żar nie zachęca do spacerów. Siedzimy więc, w okolicy pojawiają się: offensive_tomato, colesiu, Kurier, Szczepan, Góral Nizinny (nigdy tylu osób nie linkowałem we wpisie, masakra!), do tego nieznani mi (ale podpisani na plecach, na koszulkach z BS) Gustav i janekbike. Próbuję podpuścić Waxa na 600 km, ale uparcie twierdzi, że będzie jechał 450. Hipcia w międzyczasie wtapia się w tłum i jak żul kima na ławce.
W końcu czas na odprawę. Na niej dowiadujemy się, że na trasie będą strzałki, za kościołem ma być w prawo, a przy dużej tablicy reklamowej na skrzyżowaniu w lewo. A, i za robotami też w lewo i prosto do centrum. W zasadzie wielu przydatnych informacji nie podano - po pomrukach z sali mam wrażenie, że nie tylko ja tak to odebrałem.
W końcu zbieramy się przed MOSiR-em, zakładam GPS, przygotowuję już go do startu, gdy nagle... na mapie pojawiają się tylko punkty kontrolne. Nie ma trasy! Kombinuję, przestawiam - nie ma. Działało w domu, teraz nie działa. Coś tam przewracam, coś tam wciskam, włączam jakiś tryb nawigacji-cholera-wie-czego, coś jest. W wersji bardzo kiepskiej - ale jest. Jeszcze jakieś przemówienia, oklaski, gość honorowy w postaci jakiegoś posła-darmozjada z jakieś partii (nawet nie wiem z jakiej)...
Ruszamy na rundę honorową, czyli na przejechanie 1,2 km dookoła Radlina. Potem już trwa oczekiwanie na start; mi w międzyczasie udaje się poprawnie wyświetlić ślad; naprawdę nie wiem, co wcześniej z nim się stało.
Pierwsze kółko
Grupa pierwsza poszła jak burza, druga też, w grupie trzeciej brakło mi Wilka - zapewne ruszył realizować swój plan i podpiąć się do "jedynek".
Teraz my. Z nami startują Eranis, Djtronik, jeszcze jedna dziewczyna w koszulce Grey Wolf i trochę facetów. Ruszamy. Coś tam kropi. Pierwszy odcinek wolniutko za motocyklem. Potem wszystko się prostuje. Hipcia przebija sie na początek i po chwili jadą z koleżanką z przodu, 10 m przed grupą. Przyspieszają, dochodzi do nich jeszcze jeden kolega, wychodzę za nim, tempo odrobinę się podnosi. Potem do pokonania trzy ronda w Wodzisławiu (ślisko było, koło mi kilka razy podjechało) i prosta w kierunku Jastrzębia. Tu Hipcia podkręca tempo, po chwili jesteśmy w piątkę. Nasza dwójka i "trójka" chłopaków. Mijamy Jastrzębie, górki wchodzą jak nóż w masło, widać, że jedziemy na świeżo, za Jastrzębiem na jednym podjeździe Hipcia zarzuca sobie za mocne tempo i trochę odstaje. Chłopaki nam odchodzą. Postanawiamy nie jechać za nimi, tylko odrobinę uspokoić jazdę i jechać mocno, ale nasze "mocno". Oni chyba dochodzą do tego samego wniosku, bo kolejne 15 km jedziemy w zasięgu wzroku, mając ich 200-500 m przed sobą.
Jazda robi się przyjemna. Średnia grubo powyżej 31 km/h, a zaraz przecież ma być ten "płaski" odcinek Wiślanki, będzie można jeszcze podgonić. Na drugim lub trzecim wiadukcie zauważam za nami spory pociąg. Po chwili już nas połykają, wskakujemy na koniec i jedziemy. Po drodze łapiemy jeszcze pojedyncze osoby z poprzednich grup, tuż przed Ustroniem wyprzedzamy spory peleton i zajeżdżamy na punkt.
Na miejscu odbijam się, od razu w rękę wpychana mi jest bułka - nie chcę jej, bo jakoś jedzenie bułki mi nie podchodzi. Dojeżdża Góral Nizinny. Napełniam litrowy bidon z ledwie siąpiącego pojemnika z "miksturą", zabieram do kieszeni resztę "pakietu", czyli wafelka, drożdżówkę wkładam w paszcżę i ruszamy, w związku z tym, że reszta się jeszcze grzebie. Niech się grzebią, dogonią nas. Razem z nami wyjeżdża jeszcze jeden chłopak. Jedziemy w trójkę w kierunku Cieszyna. Z początku prowadzimy we dwójkę, kolega dwukrotnie miga się od prowadzenia, gdy go wypuszczamy okazuje się, że jest akurat podjazd. Przymulił nas na nim do 10 km/h, zanim go wyprzedziliśmy doszła nas "nasza" grupa. I jedziemy dalej.
Zaczyna się Cieszyn. Jeden naprawdę mocny podjazd, który wychodzi bardzo sprawnie - nie odstajemy od reszty grupy. Dalej jest kilka zjazdów na których z kolei zostajemy odrobinę z tyłu (Hipcia zostaje, ja zwalniam, żeby na nią poczekać, ona zwalnia bo ja zwalniam...) i jako że zostałem na szpicy muszę spawać do grupy i dociągać naszą piątkę maruderów. Udaje się to, na punkt w Zebrzydowicach zajeżdżamy znowu całą grupą (niewiele brakło a byłaby przed nami koncertowa gleba na śliskim asfalcie). Na miejscu - wesele. Jesteśmy atrakcją dla jeszcze trzeźwych weselników.
Łyk kawy, która okazuje się za gorąca, więc ją zostawiam, "pakiet" tym razem w postaci banana z batonem i ruszamy razem z resztą. Banana dojadam na podjeździe.
Zaczyna się robić kałużasto - dopiero co przeszła ulewa. Hipcia nie czuje się pewnie na zjazdach. Zjeżdżamy więc wolniej (razem z częścią grupy, nie wszyscy czują się jak widać świetnie na mokrym), podganiamy na podjazdach.
W Jastrzębiu następuje krytyczny moment wyprawy: do zrobienia jest lewoskręt, po zjeździe. Pierwsza część przejeżdża, ja z zapasem skręcam przed samochodem. Hipcia NIE UMIE skręcać w lewo i zamiast pocisnąć od razu, "na Waxmunda", ryzykując ewentualnie położenie się na mokrym i wszusowanie bokiem pod jadący samochód, decyduje się JAK DZIEWCZYNKA zahamować mijając skrzyżowanie. Samochód widząc wariatów na rowerach na wszelki wypadek hamuje, wykorzystują to chłopaki z tyłu, gonią resztę - zostajemy we dwójkę. Dochodzi wściekła na całe zdarzenie Hipcia, która jeszcze musiała czekać aż pojadą sobie wszystkie samochody - dalej jedziemy sami. Od tego fragmentu mamy sprzeczne zdania, bo ja uważam, że i tak na kolejnych podjazdach by nas urwali, a ona - że spokojnie byśmy się utrzymali. Od tego miejsca, wyjąwszy pojedyncze epizody (i poprzednie z grupą) jedziemy sami.
Jest mokro. Zjazdy Hipcia robi wolno, nie czuje sie na nich pewnie. Powoli zapada zmrok, włączamy lampki, w świetle przejeżdżających samochodów widać jak asfalt schnie. Dwa razy dochodzi nas ktoś, odpoczywa na kole kilka kilometrów (i omija zmiany), po czym wyprzedza i ucieka.
Do punktu "D" dojazd z zaskakującymi progami zwalniającymi. Z jednego próbuję zeskoczyć... no tak, zapomniałem, że mam tę kostkę taką trochę nie bardzo... Na punkcie wita nas okrzyk "O, wreszcie jakaś dziewczyna!". Odbijamy się, pijemy coś i jedziemy dalej, Hipcię chyba kusi obiecany browar na mecie.
Pozostał nocny fragment do Radlina. Jest mokro, ale nie ma wielkich kałuż. O mało co przegapilibyśmy zjazd, dobrze, ze Hipcia zauważyła strzałki na asfalcie (sporo osób tu się nabrało)... na deser dostajemy długi podjazd (z 9% fragmentem; ten podjazd to jedyny fragment paskudnego asfaltu na trasie - na szczęście pod górę) i potem niekończące się 8 km do Radlina.
Na punkcie wita nas... Kurier, który odpuścił dalszą jazdę przed kolejnym maratonem. Odmawiamy miłej pani zupy (a bardzo chciała ją wcisnąć), wciągamy jakieś batony, Hipcia zakłada spodnie i bluzę, ja w związku z tym, że ciągle jadę jeszcze spocony (jest 17 stopni!), biorę bluzę do kieszeni, na wszelki wypadek. W międzyczasie dojeżdża Góral, przebiera się w długie spodnie. Nie czekamy - ruszamy.
Czas: 23:30, średnia - prawie 28 km/h. Teoretycznie jeszcze mieścimy się w czasie na 600. Ale już wiadomo, że lepiej nie będzie.
Drugie kółko
Startujemy po (już) znanych terenach. To paskudna cecha takich pętli - człowiek czeka na kolejne momenty ("kiedy bedzie Jastrzębie", "kiedy będą stawy" itd.) zamiast jechać swoje. Początek idzie dobrze. Na Wiślance dostajemy w twarz olbrzymim wiatrem. Jazda 25 km/h idzie ciężko, bujamy się od 22 do 27 km/h. Po drodze mijamy sporo ustrzelonych jeży (ich liczba zwiększyła sie w stosunku do pierwszego okrążenia). Po niekończącym się odcinku w końcu Ustroń. Tym razem decyduję się zjeść bułkę. Zły pomysł. Sucha jak diabli. Drożdżówkę też zjadam - bez zmian, Sahara. Ruszamy.
Okazuje sie, że wichura szaleje. Nie po nas, na szczęście. Na drodze sporo połamanych gałęzi. Gdy zjeżdża Hipcia wysuwam się z boku i świecę jej dodatkowo Bocialarką. W Zebrzydowicach jesteśmy za chwileczkę. Proszę o powiadomienie poprzedniego punktu o gałęziach na drodze (większość jest na dole zjazdów). Wesele w pełni. Ruszamy.
Zaczyna świtać. Lampki przestają być potrzebne. Robi się chłodniej - aż do 15 stopni. Czyli bluza jest zupełnie zbędna. Długi kawałek do Tworkowa pokonujemy mijając sporo nawalonych weselników spacerujących po wioskach. Na miejscu piję kawę i lecimy na Radlin, po drodze zatrzymani przez rogatki. Ale pociąg nie nadjeżdżał, kierowca autobusu powiedział, że coś mu nie gra, bo stoi już dwadzieścia minut. Przeszliśmy pod - pociąg akurat był kilkaset metrów dalej.
Podjazd idzie tym razem dużo przyjemniej. W Radilnie tym razem decyduję się na zupę, tankujemy co trzeba, zostawiam bluzę i ruszamy. Jest jakoś 6:30.
Trzecie kółko
Początek idzie już "standardowo". Do Wiślanki dojeżdżamy sami, tam dochodzi nas peleton kilku chłopaków, po drodze wzbogacony o "Trójkę", która robiła przerwę żywieniową na stacji benzynowej. Wiatr nie przestał, jedziemy dość wolno. Hipcia mi potem marudziła, że co wyszła na prowadzenie to jakiś dżentelmen wysuwał sie przed nią i troskliwie zasłaniał.
W Ustroniu siadamy, obsługa pyta Hipci o to, gdzie w tak drobnym ciele chowa tyle energii. Chłopaki podpytują ich o to, ile przewagi ma nad kolejną dziewczyną. Wychodzi na to, że niecała godzina.
Ruszamy znowu sami. Wiatr tym razem daje w ryja. Równo i konsekwentnie. Podjazdy są kiepskie, na zjazdach trzeba dokręcać. Do tego włącza się lampa. W Cieszynie zaczynam lać wodę w dziury w kasku. Przed Zebrzydowicami połyka nas "Trójka". Po chwili spotykamy ich na szczycie wzniesienia - jednemu wybuchła opona. Wbijamy na punkt, tam spotykamy kolejnego pechowca, który tym razem nie mial klucza do odkręcenia przedłużki z zawora w dętce. Marudzi, że cisnął dobrze, ale potem przestawił się na jazdę rekreacyjną, bo jak cisnął, to wszyscy jechali, a jak schodził, to nagle peleton jedzie 23 km/h...
Ruszamy. Zostało nam marne 60 km. W słońcu. Teraz mam wodę w obu bidonach. Przydaje się. Już ustaliłem, która dziura w kasku jest najlepsza. Po drodze spotykamy jadące z przeciwka "sto pięćdziesiątki". Mają sesję fotograficzną. Dalej raz się zatrzymujemy - Hipcię jak zawsze bolą plecy, w końcu musi się zatrzymać... Najgorsze, że to kwestia wrodzona, tego nie pomalujesz. Nie skorygujesz, nie naprawisz. Tak będzie i kropka.
W końcu wyprzedza nas "Trójka" z poprawioną oponą. Odłącza się od nich Janusz (imię poznałem dopiero później) i dołącza do nas. Jedziemy spokojnie, cały czas pod wiatr, w Tworkowie robimy przystanek prawie tylko na odbicie, pozostaje ostatnia prosta na Radlin. Ostatnie kilka kilometrów biorę na siebie, niech mam chociaż tę przyjemność dociągnięcia naszej grupki na metę. Lądowanie, odbicie się, fajrant. 13:00 albo coś koło tego.
Pół godziny po nas przyjeżdża Góral Nizinny - niezadowolony z wyniku, na moje brawa zareagował tylko fuknięciem.
Zakończenie
Mieliśmy przygotowaną jeszcze stukilometrówą gminną pętlę po okolicy na wypadek takiej właśnie sytuacji - dojazd o 13:00, siedem godzin przed zakończeniem. Ze względu na upał decyduję się z tego zrezygnować - mam jeszcze do pokonania 400 km samochodem. Na miejscu kąpiemy się, na ławce śpi Wax, który faktycznie pojechał na te 450. Po chwili on wstaje, my przejmujemy miejscówkę i idziemy spać na jakieś dwie godziny. Od meneli odróżniają nas karimaty. Ludzie się nami nie przejmują, wyjąwszy dwie dziewczynki, które rozmawiały szeptem. Ale takim teatralnym.
Wstajemy zbudzeni głośnymi rozmowami. W międzyczasie docierają kolejni, tuż przed limitem dojeżdża Wilk, który zmieścił się na 600 mimo dwóch pechowych awarii.
Decydujemy się poczekać na zakończenie. Zaczyna padać deszcz, potem robi się niezłe pucowanie, idę Hipci i Waxowi po piwo (tak, żeby zmoknąć)... W końcu zaczyna się "ceremonia". Rozdanie pucharków, pamiątek, trochę braw i jeden filmik. Trzeba było od razu jechac i nie czekać - przez to wyruszyliśmy o 21:00, zamiast o 15:00. A powrót był długi, oj długi. I całe szczęście, że nie dokręcaliśmy tej "setki". Wtedy już mógłbym nie wrócić w całości.
Podsumowanie
Założony plan udało się zrealizować. Było mocno, na tyle na ile pozwalał wiatr. Postoje zminimalizowane (ale można jeszcze mniej - zrezygnuję z sikania). Średnia - biorąc pod uwagę profil trasy - słuszna. Czy to jest dobry wynik? Nie wiem - tu niech mi powie ktoś, kto się zna... ja z moim trzecim wyjazdem powyżej czterech stów doświadczenia nie mam by to oceniać; na pewno wyszło dużo lepiej niż na MP.
Sam maraton... nie wiem, czy pojadę za rok. Organizacja była średnia (brakło podkreślenia, które skręty można przegapić nocą), na odprawie podano sporo nieprzyswajalnych informacji, punkty żywieniowe średnie łamane przez kiepskie, zamiast wciągać suchą bułkę z drożdżówką naprawdę wolałbym zjeść jabłko. Poza tym jest tu zasadniczy minus - pętla. Wolę jedną, a dużą.
Hipcia była pierwsza wśród jadących na "450" dziewczyn. Wśród tych na "300" też. O.
Mimo wszystko zabawa była świetna, kolejne doświadczenia zdobyte.
Na miejsce dojechaliśmy dzień wcześniej, nocując w Wodzisławiu, pod namiotem, w polecanym ośrodku "Gosław". W praktyce oznaczało to szukanie kogokolwiek po pustym ośrodku (pierwsza w nocy), rozbicie się na "miejscu kempinowym" (przypominającym fragment pola golfowego) i kilka godzin względnego snu. Namiot nasz wzbudzał zainteresowanie ludzi, konie sie go bały ("Mela, no chodź, chodź, to tylko namiot. No chodź! Nie ugryzie cię. No choooodź."), do tego od szóstej zaczęła się lampa i nie szło już wytrzymać. Ale jako-tako przekimaliśmy do dziewiątej. Gdy tylko wstaliśmy obsługa zaczęła testować nagłośnienie na wieczorną imprezę, miło że poczekali aż wstaniemy.
Potem złożenie rowerow do kupy, pakowanie, smarowanie, niedobra (bo słodka) kawa w kawiarni na miejscu i wyjazd do Radlina.
Na miejscu jesteśmy jako jedni z pierwszych, znajdujemy Dom Kultury - zamknięty. W międzyczasie nadjeżdża Wilk i razem przechodzimy w kierunku MOSiR-u, przy którym już ustawiona jest baza. Odbieramy numery startowe, w międzyczasie nadjeżdżają Eranis z Djtronikiem, postanawiamy więc iść na pizzę. Pizzeria jest niedaleko, jest i gdzie usiąść (w cieniu!) i co wypić (piwo!), więc wcale się nam nie spieszy. Ale w końcu wracać trzeba, bo o 16:00 ma być odprawa.
Na miejscu... na miejscu więcej ludzi. Księgowy pewnie napisałby, że "dookoła same sławy, twarze i nazwiska znane z fotorelacji, w takim towarzystwie można niemalże oddychać Mocą i nabierać jej przed startem w tym wymagającym maratonie". Ale ja muszę napisać po swojemu. Zatem: po całym placu kręci się stado meneli. Poubierani w byle co snują się z kąta w kąt, zbierają się w grupki, piją dziwne rzeczy i pokątnie szamają coś z małych zawiniętych pakunków. Jeden z nich, ubrany w hawajskie portki, siedzi i dłubie przy swoim rowerze, pewnie jakiś hak do zbierania puszek, albo coś... gdy podchodzę bliżej chwali mi się przyklejoną do ramy naklejką z hipopotamem. Hipopotamem! Bezczelność!
Montujemy numery startowe i siedzimy. Hipcię już nosi, natychmiast powinienem wszystko zamontować, założyć, przyczepić, najlepiej w ogóle wsiąść już na rower i stać na starcie czekając na sygnał. Na szczęście robimy wszystko po mojemu: spokojnie, w wolnej chwili, bez pośpiechu. Czasu jest dużo, a lejący się z nieba żar nie zachęca do spacerów. Siedzimy więc, w okolicy pojawiają się: offensive_tomato, colesiu, Kurier, Szczepan, Góral Nizinny (nigdy tylu osób nie linkowałem we wpisie, masakra!), do tego nieznani mi (ale podpisani na plecach, na koszulkach z BS) Gustav i janekbike. Próbuję podpuścić Waxa na 600 km, ale uparcie twierdzi, że będzie jechał 450. Hipcia w międzyczasie wtapia się w tłum i jak żul kima na ławce.
W końcu czas na odprawę. Na niej dowiadujemy się, że na trasie będą strzałki, za kościołem ma być w prawo, a przy dużej tablicy reklamowej na skrzyżowaniu w lewo. A, i za robotami też w lewo i prosto do centrum. W zasadzie wielu przydatnych informacji nie podano - po pomrukach z sali mam wrażenie, że nie tylko ja tak to odebrałem.
W końcu zbieramy się przed MOSiR-em, zakładam GPS, przygotowuję już go do startu, gdy nagle... na mapie pojawiają się tylko punkty kontrolne. Nie ma trasy! Kombinuję, przestawiam - nie ma. Działało w domu, teraz nie działa. Coś tam przewracam, coś tam wciskam, włączam jakiś tryb nawigacji-cholera-wie-czego, coś jest. W wersji bardzo kiepskiej - ale jest. Jeszcze jakieś przemówienia, oklaski, gość honorowy w postaci jakiegoś posła-darmozjada z jakieś partii (nawet nie wiem z jakiej)...
Ruszamy na rundę honorową, czyli na przejechanie 1,2 km dookoła Radlina. Potem już trwa oczekiwanie na start; mi w międzyczasie udaje się poprawnie wyświetlić ślad; naprawdę nie wiem, co wcześniej z nim się stało.
Pierwsze kółko
Grupa pierwsza poszła jak burza, druga też, w grupie trzeciej brakło mi Wilka - zapewne ruszył realizować swój plan i podpiąć się do "jedynek".
Teraz my. Z nami startują Eranis, Djtronik, jeszcze jedna dziewczyna w koszulce Grey Wolf i trochę facetów. Ruszamy. Coś tam kropi. Pierwszy odcinek wolniutko za motocyklem. Potem wszystko się prostuje. Hipcia przebija sie na początek i po chwili jadą z koleżanką z przodu, 10 m przed grupą. Przyspieszają, dochodzi do nich jeszcze jeden kolega, wychodzę za nim, tempo odrobinę się podnosi. Potem do pokonania trzy ronda w Wodzisławiu (ślisko było, koło mi kilka razy podjechało) i prosta w kierunku Jastrzębia. Tu Hipcia podkręca tempo, po chwili jesteśmy w piątkę. Nasza dwójka i "trójka" chłopaków. Mijamy Jastrzębie, górki wchodzą jak nóż w masło, widać, że jedziemy na świeżo, za Jastrzębiem na jednym podjeździe Hipcia zarzuca sobie za mocne tempo i trochę odstaje. Chłopaki nam odchodzą. Postanawiamy nie jechać za nimi, tylko odrobinę uspokoić jazdę i jechać mocno, ale nasze "mocno". Oni chyba dochodzą do tego samego wniosku, bo kolejne 15 km jedziemy w zasięgu wzroku, mając ich 200-500 m przed sobą.
Jazda robi się przyjemna. Średnia grubo powyżej 31 km/h, a zaraz przecież ma być ten "płaski" odcinek Wiślanki, będzie można jeszcze podgonić. Na drugim lub trzecim wiadukcie zauważam za nami spory pociąg. Po chwili już nas połykają, wskakujemy na koniec i jedziemy. Po drodze łapiemy jeszcze pojedyncze osoby z poprzednich grup, tuż przed Ustroniem wyprzedzamy spory peleton i zajeżdżamy na punkt.
Na miejscu odbijam się, od razu w rękę wpychana mi jest bułka - nie chcę jej, bo jakoś jedzenie bułki mi nie podchodzi. Dojeżdża Góral Nizinny. Napełniam litrowy bidon z ledwie siąpiącego pojemnika z "miksturą", zabieram do kieszeni resztę "pakietu", czyli wafelka, drożdżówkę wkładam w paszcżę i ruszamy, w związku z tym, że reszta się jeszcze grzebie. Niech się grzebią, dogonią nas. Razem z nami wyjeżdża jeszcze jeden chłopak. Jedziemy w trójkę w kierunku Cieszyna. Z początku prowadzimy we dwójkę, kolega dwukrotnie miga się od prowadzenia, gdy go wypuszczamy okazuje się, że jest akurat podjazd. Przymulił nas na nim do 10 km/h, zanim go wyprzedziliśmy doszła nas "nasza" grupa. I jedziemy dalej.
Zaczyna się Cieszyn. Jeden naprawdę mocny podjazd, który wychodzi bardzo sprawnie - nie odstajemy od reszty grupy. Dalej jest kilka zjazdów na których z kolei zostajemy odrobinę z tyłu (Hipcia zostaje, ja zwalniam, żeby na nią poczekać, ona zwalnia bo ja zwalniam...) i jako że zostałem na szpicy muszę spawać do grupy i dociągać naszą piątkę maruderów. Udaje się to, na punkt w Zebrzydowicach zajeżdżamy znowu całą grupą (niewiele brakło a byłaby przed nami koncertowa gleba na śliskim asfalcie). Na miejscu - wesele. Jesteśmy atrakcją dla jeszcze trzeźwych weselników.
Łyk kawy, która okazuje się za gorąca, więc ją zostawiam, "pakiet" tym razem w postaci banana z batonem i ruszamy razem z resztą. Banana dojadam na podjeździe.
Zaczyna się robić kałużasto - dopiero co przeszła ulewa. Hipcia nie czuje się pewnie na zjazdach. Zjeżdżamy więc wolniej (razem z częścią grupy, nie wszyscy czują się jak widać świetnie na mokrym), podganiamy na podjazdach.
W Jastrzębiu następuje krytyczny moment wyprawy: do zrobienia jest lewoskręt, po zjeździe. Pierwsza część przejeżdża, ja z zapasem skręcam przed samochodem. Hipcia NIE UMIE skręcać w lewo i zamiast pocisnąć od razu, "na Waxmunda", ryzykując ewentualnie położenie się na mokrym i wszusowanie bokiem pod jadący samochód, decyduje się JAK DZIEWCZYNKA zahamować mijając skrzyżowanie. Samochód widząc wariatów na rowerach na wszelki wypadek hamuje, wykorzystują to chłopaki z tyłu, gonią resztę - zostajemy we dwójkę. Dochodzi wściekła na całe zdarzenie Hipcia, która jeszcze musiała czekać aż pojadą sobie wszystkie samochody - dalej jedziemy sami. Od tego fragmentu mamy sprzeczne zdania, bo ja uważam, że i tak na kolejnych podjazdach by nas urwali, a ona - że spokojnie byśmy się utrzymali. Od tego miejsca, wyjąwszy pojedyncze epizody (i poprzednie z grupą) jedziemy sami.
Jest mokro. Zjazdy Hipcia robi wolno, nie czuje sie na nich pewnie. Powoli zapada zmrok, włączamy lampki, w świetle przejeżdżających samochodów widać jak asfalt schnie. Dwa razy dochodzi nas ktoś, odpoczywa na kole kilka kilometrów (i omija zmiany), po czym wyprzedza i ucieka.
Do punktu "D" dojazd z zaskakującymi progami zwalniającymi. Z jednego próbuję zeskoczyć... no tak, zapomniałem, że mam tę kostkę taką trochę nie bardzo... Na punkcie wita nas okrzyk "O, wreszcie jakaś dziewczyna!". Odbijamy się, pijemy coś i jedziemy dalej, Hipcię chyba kusi obiecany browar na mecie.
Pozostał nocny fragment do Radlina. Jest mokro, ale nie ma wielkich kałuż. O mało co przegapilibyśmy zjazd, dobrze, ze Hipcia zauważyła strzałki na asfalcie (sporo osób tu się nabrało)... na deser dostajemy długi podjazd (z 9% fragmentem; ten podjazd to jedyny fragment paskudnego asfaltu na trasie - na szczęście pod górę) i potem niekończące się 8 km do Radlina.
Na punkcie wita nas... Kurier, który odpuścił dalszą jazdę przed kolejnym maratonem. Odmawiamy miłej pani zupy (a bardzo chciała ją wcisnąć), wciągamy jakieś batony, Hipcia zakłada spodnie i bluzę, ja w związku z tym, że ciągle jadę jeszcze spocony (jest 17 stopni!), biorę bluzę do kieszeni, na wszelki wypadek. W międzyczasie dojeżdża Góral, przebiera się w długie spodnie. Nie czekamy - ruszamy.
Czas: 23:30, średnia - prawie 28 km/h. Teoretycznie jeszcze mieścimy się w czasie na 600. Ale już wiadomo, że lepiej nie będzie.
Drugie kółko
Startujemy po (już) znanych terenach. To paskudna cecha takich pętli - człowiek czeka na kolejne momenty ("kiedy bedzie Jastrzębie", "kiedy będą stawy" itd.) zamiast jechać swoje. Początek idzie dobrze. Na Wiślance dostajemy w twarz olbrzymim wiatrem. Jazda 25 km/h idzie ciężko, bujamy się od 22 do 27 km/h. Po drodze mijamy sporo ustrzelonych jeży (ich liczba zwiększyła sie w stosunku do pierwszego okrążenia). Po niekończącym się odcinku w końcu Ustroń. Tym razem decyduję się zjeść bułkę. Zły pomysł. Sucha jak diabli. Drożdżówkę też zjadam - bez zmian, Sahara. Ruszamy.
Okazuje sie, że wichura szaleje. Nie po nas, na szczęście. Na drodze sporo połamanych gałęzi. Gdy zjeżdża Hipcia wysuwam się z boku i świecę jej dodatkowo Bocialarką. W Zebrzydowicach jesteśmy za chwileczkę. Proszę o powiadomienie poprzedniego punktu o gałęziach na drodze (większość jest na dole zjazdów). Wesele w pełni. Ruszamy.
Zaczyna świtać. Lampki przestają być potrzebne. Robi się chłodniej - aż do 15 stopni. Czyli bluza jest zupełnie zbędna. Długi kawałek do Tworkowa pokonujemy mijając sporo nawalonych weselników spacerujących po wioskach. Na miejscu piję kawę i lecimy na Radlin, po drodze zatrzymani przez rogatki. Ale pociąg nie nadjeżdżał, kierowca autobusu powiedział, że coś mu nie gra, bo stoi już dwadzieścia minut. Przeszliśmy pod - pociąg akurat był kilkaset metrów dalej.
Podjazd idzie tym razem dużo przyjemniej. W Radilnie tym razem decyduję się na zupę, tankujemy co trzeba, zostawiam bluzę i ruszamy. Jest jakoś 6:30.
Trzecie kółko
Początek idzie już "standardowo". Do Wiślanki dojeżdżamy sami, tam dochodzi nas peleton kilku chłopaków, po drodze wzbogacony o "Trójkę", która robiła przerwę żywieniową na stacji benzynowej. Wiatr nie przestał, jedziemy dość wolno. Hipcia mi potem marudziła, że co wyszła na prowadzenie to jakiś dżentelmen wysuwał sie przed nią i troskliwie zasłaniał.
W Ustroniu siadamy, obsługa pyta Hipci o to, gdzie w tak drobnym ciele chowa tyle energii. Chłopaki podpytują ich o to, ile przewagi ma nad kolejną dziewczyną. Wychodzi na to, że niecała godzina.
Ruszamy znowu sami. Wiatr tym razem daje w ryja. Równo i konsekwentnie. Podjazdy są kiepskie, na zjazdach trzeba dokręcać. Do tego włącza się lampa. W Cieszynie zaczynam lać wodę w dziury w kasku. Przed Zebrzydowicami połyka nas "Trójka". Po chwili spotykamy ich na szczycie wzniesienia - jednemu wybuchła opona. Wbijamy na punkt, tam spotykamy kolejnego pechowca, który tym razem nie mial klucza do odkręcenia przedłużki z zawora w dętce. Marudzi, że cisnął dobrze, ale potem przestawił się na jazdę rekreacyjną, bo jak cisnął, to wszyscy jechali, a jak schodził, to nagle peleton jedzie 23 km/h...
Ruszamy. Zostało nam marne 60 km. W słońcu. Teraz mam wodę w obu bidonach. Przydaje się. Już ustaliłem, która dziura w kasku jest najlepsza. Po drodze spotykamy jadące z przeciwka "sto pięćdziesiątki". Mają sesję fotograficzną. Dalej raz się zatrzymujemy - Hipcię jak zawsze bolą plecy, w końcu musi się zatrzymać... Najgorsze, że to kwestia wrodzona, tego nie pomalujesz. Nie skorygujesz, nie naprawisz. Tak będzie i kropka.
W końcu wyprzedza nas "Trójka" z poprawioną oponą. Odłącza się od nich Janusz (imię poznałem dopiero później) i dołącza do nas. Jedziemy spokojnie, cały czas pod wiatr, w Tworkowie robimy przystanek prawie tylko na odbicie, pozostaje ostatnia prosta na Radlin. Ostatnie kilka kilometrów biorę na siebie, niech mam chociaż tę przyjemność dociągnięcia naszej grupki na metę. Lądowanie, odbicie się, fajrant. 13:00 albo coś koło tego.
Pół godziny po nas przyjeżdża Góral Nizinny - niezadowolony z wyniku, na moje brawa zareagował tylko fuknięciem.
Zakończenie
Mieliśmy przygotowaną jeszcze stukilometrówą gminną pętlę po okolicy na wypadek takiej właśnie sytuacji - dojazd o 13:00, siedem godzin przed zakończeniem. Ze względu na upał decyduję się z tego zrezygnować - mam jeszcze do pokonania 400 km samochodem. Na miejscu kąpiemy się, na ławce śpi Wax, który faktycznie pojechał na te 450. Po chwili on wstaje, my przejmujemy miejscówkę i idziemy spać na jakieś dwie godziny. Od meneli odróżniają nas karimaty. Ludzie się nami nie przejmują, wyjąwszy dwie dziewczynki, które rozmawiały szeptem. Ale takim teatralnym.
Wstajemy zbudzeni głośnymi rozmowami. W międzyczasie docierają kolejni, tuż przed limitem dojeżdża Wilk, który zmieścił się na 600 mimo dwóch pechowych awarii.
Decydujemy się poczekać na zakończenie. Zaczyna padać deszcz, potem robi się niezłe pucowanie, idę Hipci i Waxowi po piwo (tak, żeby zmoknąć)... W końcu zaczyna się "ceremonia". Rozdanie pucharków, pamiątek, trochę braw i jeden filmik. Trzeba było od razu jechac i nie czekać - przez to wyruszyliśmy o 21:00, zamiast o 15:00. A powrót był długi, oj długi. I całe szczęście, że nie dokręcaliśmy tej "setki". Wtedy już mógłbym nie wrócić w całości.
Podsumowanie
Założony plan udało się zrealizować. Było mocno, na tyle na ile pozwalał wiatr. Postoje zminimalizowane (ale można jeszcze mniej - zrezygnuję z sikania). Średnia - biorąc pod uwagę profil trasy - słuszna. Czy to jest dobry wynik? Nie wiem - tu niech mi powie ktoś, kto się zna... ja z moim trzecim wyjazdem powyżej czterech stów doświadczenia nie mam by to oceniać; na pewno wyszło dużo lepiej niż na MP.
Sam maraton... nie wiem, czy pojadę za rok. Organizacja była średnia (brakło podkreślenia, które skręty można przegapić nocą), na odprawie podano sporo nieprzyswajalnych informacji, punkty żywieniowe średnie łamane przez kiepskie, zamiast wciągać suchą bułkę z drożdżówką naprawdę wolałbym zjeść jabłko. Poza tym jest tu zasadniczy minus - pętla. Wolę jedną, a dużą.
Hipcia była pierwsza wśród jadących na "450" dziewczyn. Wśród tych na "300" też. O.
Mimo wszystko zabawa była świetna, kolejne doświadczenia zdobyte.
- DST 461.51km
- Czas 17:39
- VAVG 26.15km/h
- VMAX 63.98km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 21 czerwca 2014
Kategoria < 50km, zaliczając gminy, do czytania
Małopolskie, będkowskie gminożerstwo. Ale takie w przerwie.
Krótka wycieczka po okolicach Będkowskiej. W sumie Hipci się nie za bardzo chciało jechać (cały dzień się wspinała, ja tylko asekurowałem), no ale w końcu wiozłem te cholerne rowery przez 300 km, więc wypadało chociaż raz się ruszyć. Ciekaw byłem, jak się spisze moja świeżo skręcona kostka, ale jakoś nie narzekała. Chociaż tempo też było wybitnie rekreacyjne.
Gmin szukałem po drodze przez GPS-a (trzy z nich miałem obcykane, szukałem czwartej). Dałem się podpuścić na teren miejski Karniowic, więc przedłużyliśmy drogę tamtędy (w Warszawie okazało się, że tam nie ma gminy miejskiej).
Gmin szukałem po drodze przez GPS-a (trzy z nich miałem obcykane, szukałem czwartej). Dałem się podpuścić na teren miejski Karniowic, więc przedłużyliśmy drogę tamtędy (w Warszawie okazało się, że tam nie ma gminy miejskiej).
- DST 29.61km
- Czas 01:19
- VAVG 22.49km/h
- VMAX 56.18km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 6 czerwca 2014
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Dojazd na Maraton Podróżnika
Dojazd był szczegółowo przemyślany i zaplanowany. Skoro to był "Maraton Podróżnika", to trochę nie fason było przyjechać samochodem albo pociągiem, mając z Warszawy zaledwie 130 km i całe popołudnie i wieczór do jazdy. Pierwotnie, gdzieś w styczniu, rozważałem dojazd samochodem, ale już sporo przed maratonem stwierdziliśmy, że trzeba godnie reprezentować Warszawę (co ja piszę?). Trasa została puszczona wariantem przez Węgrów, z najważniejszym fragmentem (czyli wyjazdem z Warszawy) puszczonym gdzieś bokami (a nie główną na Sulejówek).
Na całe szczęście kilka dni przed maratonem Elizium zaoferował, że może nam zrobić zakupy na cały maraton, dzięki czemu jedyne, o co musieliśmy się martwić, to to, w co się ubierzemy i na czym będziemy spać. Ten ostatni fragment miał być już wcześniej przetestowany (mieliśmy robić jakąś weekendowy wyjazd w stylu "na lekko"), ale w końcu próba generalna wypadła własnie teraz.
Pakujemy zatem podsiodłówki: namiot, maty, śpiwory (wszystko z tej trójki miało być użyte pierwszy raz), ubrania - ale bardzo oszczędnie - nogawki/spodnie, bluza/dwie bluzy, dłuższe rękawiczki, chusta. I trochę narzędzi, kilka żeli. Po namyśle decydujemy się wziąć przeciwdeszczówkę (Hipcia) i wiatrówkę (ja) plus ochraniacze na buty - w nocy miało nie spadać poniżej 10 stopni, czyli w zasadzie miało być lato w pełni, byłem i tak przekonany, że wiatrówki nawet nie założę. Moja torba wyszła nieco ponad 4 kg, Hipci - kilogram mniej.
Z pracy wyszedłem o 11:00 - godzinę wcześniej niż planowane, w domu ogarnęliśmy wszystko i 13:30 byliśmy gotowi do startu.
No to wio!
Pierwsza część, czyli wyjazd z Warszawy, była tą najmniej spokojną - jak zawsze. Znanymi terenami (i, niestety, DDR-kami) przemknęliśmy się pod Most Siekierkowski, dalej Wałem Miedzeszyńskim, wjechaliśmy w osiedla... i zorientowaliśmy się, że kluczowa ulica jest, niestety, zamknięta. Objechaliśmy to wszystko dookoła, wyjechaliśmy cholera wie gdzie, raz zajeżdżając w jakąś leśną uliczkę, w sumie cud, że wlepiony w nawigację nigdzie się nie wyrąbałem. W końcu wyjechaliśmy na jakąś główniejszą drogę, ruszamy... a nawigacja pokazuje, że jedziemy z powrotem do domu. Nawrotka na skrzyżowaniu, jakaś estakada, gdzieś, coś, jakiś korek, trochę przepychania się... i w końcu jesteśmy z powrotem na śladzie, a i ruch zrobił się mniejszy.
W końcu robią się mniejsze ulice, spokojniejsze, zygzakiem docieramy do Sulejówka i tam wbijamy na asfalt. Ruch jest znaczny, na szczęście idioci pojechali inną drogą, bo wszyscy jadą jakoś normalnie.
Gdzieś po drodze doganialiśmy rowerzystę, który potem stanął na poboczu. Kątem oka zauważyłem, że ma solidnie obładowany rower, jakiś bagażnik, plecak i coś tam jeszcze... minęliśmy nawet nie zwalniając - nie było po co zwalniać: znanych mi w realu rowerzystów jest pięciu, z tego żadnego z nich nie powinno być na tej trasie. I raczej żaden z nich nie jechałby tak obładowanym rowerem.
Jedziemy dalej, asfalt robi się ciekawy, kilka kilometrów dalej zbliżamy się do wyjechania na "pięćdziesiątkę", gdy na skrzyżowaniu dojeżdża nas minięty wcześniej rowerzysta i pyta "ej, co to, nie poznaliście?". Patrzę w prawo, no tak, twarz wygląda znajomo. I tak poznaliśmy Wilka. On chyba nawet nie potrzebował zgadywać, kogo spotkał, bo (co później mi wyjaśnił ktoś, kto na MP jechał, kto też mnie rozpoznał bez problemu) par jadących na MP nie było zbyt wiele, w tym par na czarnych Trekach było zdecydowanie mało. Pełna dekonspiracja! Ależ daliśmy ciała!
Jedziemy więc dalej już w trójkę. Tuż zaraz robimy przystanek na stacji w Dobrem (Dobrym?), idealnie w połowie trasy. Proponujemy Wilkowi przejażdżkę trochę naokoło, by zaliczyć dwie gminy w okolicy, zgodził się, a i jeszcze zerknął na swoją mapę i znalazł skrót mojej trasy i jeden na niej szutrowy fragment... zmieniliśmy więc drogę tak, by asfaltu było dosyć.
Po kilku minutach ruszyliśmy. Do tej pory robiliśmy zmiany co kilometr, więc gdy Wilk wyszedł na swoją i ciągnął przez czwarty, zapytałem, czy aby zamierza w ogóle schować się do tyłu. W końcu samo wyszło, że zmiany będą co 3-4 km.
Tuż przed stacją minął nas rowerzysta. Nie wyglądający zupełnie na maratończyka (na podróżnika owszem), wiozący nowiutkie koło na bagażniku. W związku z tym, że: 1) mimo trekkingowego roweru jechał dość szybko, 2) widziałem gdzieś podobny rower na BS, 3) bardzo się nam przyglądał, 4) coś mi tam świtało, że ktoś miał na MP przywieźć obręcz do sprzedaży, gdy go doszliśmy postanowiłem zrobić to, czego nigdy w życiu nie robiłem - zapytać, czy czasem nie jedzie na maraton. Okazało się, że nie, to jest tutejszy i jedzie do Liwa, ja zarobiłem tylko ironiczne pytanie od Hipci, czy każdego napotkanego będę pytał o to, czy jedzie z nami.
W międzyczasie stało się to, co wygoniło część rowerzystów do pociągu - zaczęło kapać. Zrazu lekko, potem coraz mocniej, gdzieś na wioskach robimy przystanek, Wilk wrzucił na siebie przeciwdeszczówkę. Nam było zbyt ciepło, pewnie z kurtkami zmoklibyśmy bardziej od spodu pocąc się. Przegapiliśmy tylko mozliwość założenia ochraniaczy na buty...
W związku z tym, że błotników nie mieliśmy, odstępy między rowerami zrobiły się trochę większe. Po chwili jazdy wyjechaliśmy na główną wjeżdżającą do Liwa, tam stanęliśmy patrząc na nawigacje - droga do zaliczenia gminy prowadziła szutrem, okazało się, że zamiast pałować nim można się cofnąć 2 km asfaltem... ale Hipcia już była 200 metrów z przodu, więc zostawiwszy Wilka, który nie chciał się wpychać w to paskudztwo pojechaliśmy machnąć kilkaset metrów tam i z powrotem.
Przestało padać, zaczynało wysychać, wyszło słońce, wjeżdżamy do Węgrowa - najbardziej przyjaznego rowerzystom miasta - ładny, szeroki asfalt - i wszędzie zakazy dla rowerów. Nawet policja nas zignorowała.
Przed Sokołowem dowiedziałem się, że trzy godziny wcześniej pisał do mnie Elizium z pytaniem o to, jakie chcę izotoniki. Rychło w czas odbieram SMS-y... W Sokołowie robimy przystanek przy Biedronce, kupujemy coś do jedzenia, uzupełniamy picie, a Wilk robi zakupy na maraton. Hipcia za to suszy już zupełnie przemoczone skarpetki. Moje można było wyciskać.
Ruszamy i po kilku kilometrach już jesteśmy prawie w Skrzeszewie. Gdy mamy trzy kilometry do celu dowiaduję się, że Elizium ma ich jeszcze 70 przed sobą. Zajeżdżamy pod działkę, Hipcia gdzieś zniknęła (zbierała czyjegoś zagubionego Wall-E'ego). W końcu wjeżdżamy.
Jak zawsze następuje konsternacja. W środku kupa ludzi, których nie znam (przynajmniej osobiście) i nasza dwójka. Przedstawiamy się, grupa jakoś niemrawo odpowiada, że "cześć", po czym, gdy już zaparkowaliśmy rowery, zwraca moją uwagę Księgowy, pochłonięty pasjonującym wyścigiem ślimaków (którym, mimo zrobionego hałasu, chyba tylko on się pasjonował).
Zwiedzamy teren, szukamy miejsca pod namiot, Hipcia, jak to ona, zaczyna już wydziwiać, kombinuje, żeby może nie przy wszystkich, tylko gdzieś na łące sie rozbić... w końcu jednak (jestem dumny!) decyduje się rozbić dla odmiany praktycznie - blisko domku, w dobrym miejscu.
Rozbijamy namiot, wrzucamy wszystko, co potrzeba do środka, po drodze rozpoznaję Transatlantyka. Przyjeżdżają kolejni ludzie, przedstawia mi się Olo, potem jakiś gość noszący zakupy przede mną okazuje się być Elizium, a zakupy - moimi zakupami. Skoro już mamy zakupy i piwo, to decydujemy się wskoczyć do środka, zajmujemy sobie strategiczne miejsce w kącie, Hipcia wystawia sobie buty do suszenia przy kominku, dosiadają się Księgowy z Agnieszką, RDK, zaczyna się rozmowa, gdzieś pojawia się Wax, któremu się przedstawiam (nieustannie mnie dziwi, dlaczego myślał, że mam 15 lat więcej), po chwili spać znika część śpiochów i zostają już sami najwytrzymalsi - m.in. Wax, Kurier i Wąski.
Gdzieś tuż przed pierwszą decydujemy się położyć spać, bo w końcu rano o szóstej pobudka. Zagłębiam się po raz pierwszy w mój puchowy śpiwór i stwierdzam, że tak to ja mogę spać...
Na całe szczęście kilka dni przed maratonem Elizium zaoferował, że może nam zrobić zakupy na cały maraton, dzięki czemu jedyne, o co musieliśmy się martwić, to to, w co się ubierzemy i na czym będziemy spać. Ten ostatni fragment miał być już wcześniej przetestowany (mieliśmy robić jakąś weekendowy wyjazd w stylu "na lekko"), ale w końcu próba generalna wypadła własnie teraz.
Pakujemy zatem podsiodłówki: namiot, maty, śpiwory (wszystko z tej trójki miało być użyte pierwszy raz), ubrania - ale bardzo oszczędnie - nogawki/spodnie, bluza/dwie bluzy, dłuższe rękawiczki, chusta. I trochę narzędzi, kilka żeli. Po namyśle decydujemy się wziąć przeciwdeszczówkę (Hipcia) i wiatrówkę (ja) plus ochraniacze na buty - w nocy miało nie spadać poniżej 10 stopni, czyli w zasadzie miało być lato w pełni, byłem i tak przekonany, że wiatrówki nawet nie założę. Moja torba wyszła nieco ponad 4 kg, Hipci - kilogram mniej.
Z pracy wyszedłem o 11:00 - godzinę wcześniej niż planowane, w domu ogarnęliśmy wszystko i 13:30 byliśmy gotowi do startu.
No to wio!
Pierwsza część, czyli wyjazd z Warszawy, była tą najmniej spokojną - jak zawsze. Znanymi terenami (i, niestety, DDR-kami) przemknęliśmy się pod Most Siekierkowski, dalej Wałem Miedzeszyńskim, wjechaliśmy w osiedla... i zorientowaliśmy się, że kluczowa ulica jest, niestety, zamknięta. Objechaliśmy to wszystko dookoła, wyjechaliśmy cholera wie gdzie, raz zajeżdżając w jakąś leśną uliczkę, w sumie cud, że wlepiony w nawigację nigdzie się nie wyrąbałem. W końcu wyjechaliśmy na jakąś główniejszą drogę, ruszamy... a nawigacja pokazuje, że jedziemy z powrotem do domu. Nawrotka na skrzyżowaniu, jakaś estakada, gdzieś, coś, jakiś korek, trochę przepychania się... i w końcu jesteśmy z powrotem na śladzie, a i ruch zrobił się mniejszy.
W końcu robią się mniejsze ulice, spokojniejsze, zygzakiem docieramy do Sulejówka i tam wbijamy na asfalt. Ruch jest znaczny, na szczęście idioci pojechali inną drogą, bo wszyscy jadą jakoś normalnie.
Gdzieś po drodze doganialiśmy rowerzystę, który potem stanął na poboczu. Kątem oka zauważyłem, że ma solidnie obładowany rower, jakiś bagażnik, plecak i coś tam jeszcze... minęliśmy nawet nie zwalniając - nie było po co zwalniać: znanych mi w realu rowerzystów jest pięciu, z tego żadnego z nich nie powinno być na tej trasie. I raczej żaden z nich nie jechałby tak obładowanym rowerem.
Jedziemy dalej, asfalt robi się ciekawy, kilka kilometrów dalej zbliżamy się do wyjechania na "pięćdziesiątkę", gdy na skrzyżowaniu dojeżdża nas minięty wcześniej rowerzysta i pyta "ej, co to, nie poznaliście?". Patrzę w prawo, no tak, twarz wygląda znajomo. I tak poznaliśmy Wilka. On chyba nawet nie potrzebował zgadywać, kogo spotkał, bo (co później mi wyjaśnił ktoś, kto na MP jechał, kto też mnie rozpoznał bez problemu) par jadących na MP nie było zbyt wiele, w tym par na czarnych Trekach było zdecydowanie mało. Pełna dekonspiracja! Ależ daliśmy ciała!
Jedziemy więc dalej już w trójkę. Tuż zaraz robimy przystanek na stacji w Dobrem (Dobrym?), idealnie w połowie trasy. Proponujemy Wilkowi przejażdżkę trochę naokoło, by zaliczyć dwie gminy w okolicy, zgodził się, a i jeszcze zerknął na swoją mapę i znalazł skrót mojej trasy i jeden na niej szutrowy fragment... zmieniliśmy więc drogę tak, by asfaltu było dosyć.
Po kilku minutach ruszyliśmy. Do tej pory robiliśmy zmiany co kilometr, więc gdy Wilk wyszedł na swoją i ciągnął przez czwarty, zapytałem, czy aby zamierza w ogóle schować się do tyłu. W końcu samo wyszło, że zmiany będą co 3-4 km.
Tuż przed stacją minął nas rowerzysta. Nie wyglądający zupełnie na maratończyka (na podróżnika owszem), wiozący nowiutkie koło na bagażniku. W związku z tym, że: 1) mimo trekkingowego roweru jechał dość szybko, 2) widziałem gdzieś podobny rower na BS, 3) bardzo się nam przyglądał, 4) coś mi tam świtało, że ktoś miał na MP przywieźć obręcz do sprzedaży, gdy go doszliśmy postanowiłem zrobić to, czego nigdy w życiu nie robiłem - zapytać, czy czasem nie jedzie na maraton. Okazało się, że nie, to jest tutejszy i jedzie do Liwa, ja zarobiłem tylko ironiczne pytanie od Hipci, czy każdego napotkanego będę pytał o to, czy jedzie z nami.
W międzyczasie stało się to, co wygoniło część rowerzystów do pociągu - zaczęło kapać. Zrazu lekko, potem coraz mocniej, gdzieś na wioskach robimy przystanek, Wilk wrzucił na siebie przeciwdeszczówkę. Nam było zbyt ciepło, pewnie z kurtkami zmoklibyśmy bardziej od spodu pocąc się. Przegapiliśmy tylko mozliwość założenia ochraniaczy na buty...
W związku z tym, że błotników nie mieliśmy, odstępy między rowerami zrobiły się trochę większe. Po chwili jazdy wyjechaliśmy na główną wjeżdżającą do Liwa, tam stanęliśmy patrząc na nawigacje - droga do zaliczenia gminy prowadziła szutrem, okazało się, że zamiast pałować nim można się cofnąć 2 km asfaltem... ale Hipcia już była 200 metrów z przodu, więc zostawiwszy Wilka, który nie chciał się wpychać w to paskudztwo pojechaliśmy machnąć kilkaset metrów tam i z powrotem.
Przestało padać, zaczynało wysychać, wyszło słońce, wjeżdżamy do Węgrowa - najbardziej przyjaznego rowerzystom miasta - ładny, szeroki asfalt - i wszędzie zakazy dla rowerów. Nawet policja nas zignorowała.
Przed Sokołowem dowiedziałem się, że trzy godziny wcześniej pisał do mnie Elizium z pytaniem o to, jakie chcę izotoniki. Rychło w czas odbieram SMS-y... W Sokołowie robimy przystanek przy Biedronce, kupujemy coś do jedzenia, uzupełniamy picie, a Wilk robi zakupy na maraton. Hipcia za to suszy już zupełnie przemoczone skarpetki. Moje można było wyciskać.
Ruszamy i po kilku kilometrach już jesteśmy prawie w Skrzeszewie. Gdy mamy trzy kilometry do celu dowiaduję się, że Elizium ma ich jeszcze 70 przed sobą. Zajeżdżamy pod działkę, Hipcia gdzieś zniknęła (zbierała czyjegoś zagubionego Wall-E'ego). W końcu wjeżdżamy.
Jak zawsze następuje konsternacja. W środku kupa ludzi, których nie znam (przynajmniej osobiście) i nasza dwójka. Przedstawiamy się, grupa jakoś niemrawo odpowiada, że "cześć", po czym, gdy już zaparkowaliśmy rowery, zwraca moją uwagę Księgowy, pochłonięty pasjonującym wyścigiem ślimaków (którym, mimo zrobionego hałasu, chyba tylko on się pasjonował).
Zwiedzamy teren, szukamy miejsca pod namiot, Hipcia, jak to ona, zaczyna już wydziwiać, kombinuje, żeby może nie przy wszystkich, tylko gdzieś na łące sie rozbić... w końcu jednak (jestem dumny!) decyduje się rozbić dla odmiany praktycznie - blisko domku, w dobrym miejscu.
Rozbijamy namiot, wrzucamy wszystko, co potrzeba do środka, po drodze rozpoznaję Transatlantyka. Przyjeżdżają kolejni ludzie, przedstawia mi się Olo, potem jakiś gość noszący zakupy przede mną okazuje się być Elizium, a zakupy - moimi zakupami. Skoro już mamy zakupy i piwo, to decydujemy się wskoczyć do środka, zajmujemy sobie strategiczne miejsce w kącie, Hipcia wystawia sobie buty do suszenia przy kominku, dosiadają się Księgowy z Agnieszką, RDK, zaczyna się rozmowa, gdzieś pojawia się Wax, któremu się przedstawiam (nieustannie mnie dziwi, dlaczego myślał, że mam 15 lat więcej), po chwili spać znika część śpiochów i zostają już sami najwytrzymalsi - m.in. Wax, Kurier i Wąski.
Gdzieś tuż przed pierwszą decydujemy się położyć spać, bo w końcu rano o szóstej pobudka. Zagłębiam się po raz pierwszy w mój puchowy śpiwór i stwierdzam, że tak to ja mogę spać...
- DST 146.38km
- Czas 05:18
- VAVG 27.62km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 18 maja 2014
Kategoria do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem, > 400 km
Ze śląskiego zygzakiem w łódzkie
W tym tygodniu postanowiliśmy dokończyć to, czego nie zamknęliśmy tydzień wcześniej przez kiepskie prognozy pogody i fakt, że w łóżku było cieplej niż na zewnątrz. Tym razem dzień wcześniej już ustaliliśmy sami ze sobą, że jak będzie deszcz, to będzie (bo takie decyzje nad ranem kiepsko wychodzą).
Wstaliśmy o piątej, pojechaliśmy na Zachodni i po chwili siedzieliśmy w pociągu "Karlik" jadącym do Katowic. Droga do Częstochowy minęła szybko, głównie dlatego, że usnęliśmy. O dziewiątej z minutami wysiedliśmy na dworcu, już ubrani na krótko, bo pogoda sugerowała, że będzie ciepło. Po czym zostaliśmy "odpowiednio" przywitani w przejściu podziemnym...
Tak nas wita dworzec w Częstochowie © Hipek99
Na starcie od razu małe problemy z nawigacją, RideWithGPS puścił trasę chodnikami i ze dwa razy prosto przez ścianę, więc musieliśmy trochę pokręcić się, zanim znaleźliśy wylotówkę. Potem już wszystko stało się jasne. 91 była pusta, miejscami trochę mokra, z asfaltem nieco odchodzącym od określenia "dobry", ale nie było na co narzekać.
Tuż za Częstochową. Jeszcze mokro © Hipek99
Przede mną wisiała moja nowa zabawka - zaktualizowany kokpit z GPS-em. Mimo że uważam, że GPS zabiera jednak sporo zabawy z nawigacji, to jeszcze bardziej nie lubię utrudniania sobie życia na siłę i dla zasady. W tym wypadku GPS sprawdził się świetnie - i jako źródło podpowiedzi, i jako ratunek w miejscach, gdzie trzeba było się zorienować, gdzie tak naprawdę jesteśmy.
Mój zaktualizowany kokpit © Hipek99
W śląskim zaliczyliśmy tylko trzy gminy i po chwili już wjechaliśmy do województwa łódzkiego.
Wjeżdżamy do województwa łódzkiego. Na długo © Hipek99
A za nami zostaje napoczęte śląskie © Hipek99
Jedziemy po szutrach zaliczyć jakąś gminę © Hipek99
Zrobiło się ciepło, momentami nawet za ciepło. W sumie nie wiadomo kiedy pojawił się czas na pierwszy odpoczynek. Zjeżdżałem na stację mając na liczniku równe 75 kilometrów. Na Orlenie udało się zjeść parówki, jak się później okazało jedyny ciepły posiłek tej wycieczki (nie licząc kawy o północy).
Pierwszy przystanek © Hipek99
Przed Piotrkowem Trybunalskim odbiliśmy gdzieś w bok by zaliczyć kolejną gminę. Potem pozostało przetoczyć się przez miasto, na szczęście nikt nie wpadł na to by przy naszej drodze stawiać jakieś DDR-y, więc przelecieliśmy przezeń szybko i zgodnie z wszystkimi przepisami.
Wycieczka po kolejną gminę. Tym razem po asfalcie © Hipek99
Za Piotrkowem wylądowaliśmy przy ekspresówce. Kawałek toczyliśmy się drogą techniczną, prawie zupełnie bez ruchu, po czym skręciliśmy na Łódź.
Jedziemy wzdłuż S8 © Hipek99
Jak się okazało, trasa została puszczona (puściła ją Hipcia, ale ona się do tego nie przyznaje, bo machnęła kreskę tak sobie, bez zastanawiania się - a nikt tego później nie sprawdził - więc będę pisal bezosobowo) przez drogi lokalne. Dzięki temu mieliśmy okazję przejechać się zarówno kilkoma fajnymi asfaltami, wytrzęść się na kilku zdecydowanie kiepskich i wylądować w szczerym polu, po czym szukać objazdu asfaltem.
Tablica miejscowości © Hipek99
Niemniej jednak trasa wyszła ciekawa, głównie właśnie dlatego, że była puszczona przez miejsca, w które zwykle człowiek by nie zabłądził. Ruch na wioskach znikomy, piękne widoki, i w większości przyjemny lub znośny asfalt dawały dużo satysfakcji z jazdy. Atrakcję stanowiły tory, które przecinaliśmy tej wycieczki kilkanaście razy.
Tory. Gdzieś po drodze © Hipek99
Hipcia czeka aż skończę robić zdjęcia © Hipek99
Kolejny przejazd kolejowy © Hipek99
Im bliżej Łodzi, tym paskudniej. W okolicach Andrespola ktoś posadził DDPiR (oczywiście z kostki Bauma), nie uznaliśmy za stosowne zniżyć się do tego poziomu, a, co ciekawe, nikt nie uznał za stosowne na nas trąbić. W tych samych okolicach okazało się, że nasza droga znowu kończy się... polną drogą, więc nadłożyliśmy kilka kilometrów jadąc do Koluszek zdecydowanie naokoło.
Koluszki. Hipcia ubiera się cieplej © Hipek99
W Koluszkach mieliśmy drugi postój. Parówek nie było. Były energetyki, picie i batony. Było też słońce, w którym sobie siedzieliśmy, i była też Hipcia, która postanowiła już (mimo że było jeszcze popołudnie, założyć na siebie bluzę.
Droga poprowadziła nas w kierunku Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie mieliśmy zawrócić i pojechać znowu w stronę Skierniewic. Miejscami na GPS-ie widziałem po swojej lewej stronie, w odległości zaledwie kilku kilometrów, ślad drogi, którą mieliśmy wracać.
Powiat Tomaszowski okazał się być powiatem przyjaznym rowerom w każdym tego słowa znaczeniu. Idiotycznie postawione DDPiR-y przeznaczone były może dla wioskowych dziadków jadących na piwo do sklepu lub dla rodzin z dziećmi, ale dla każdego szanującego się rowerzysty stanowiły bubel. Tutaj również nikt nas nie strąbił za tak jawne pogwałcenie etykiety.
Tomaszów tylko zahaczyliśmy i wylecieliśmy z niego na północ, znowu wzdłuż S8. Było ładnie i zupełnie spokojnie (żadnego samochodu), więc zrobiłem po drodze jeszcze kilka fotek.
I znowu S8. Tylko kawałek dalej © Hipek99
Hasanoga! © Hipek99
Jakieś lasy. Ładnie tam © Hipek99
W kierunku Skierniewic wyprowadziły nas znowu lokalne drogi. Tym razem asfalt był bez zarzutów, albo prawie bez zarzutów, po chwili wyjechaliśmy - niestety - na ruchliwą krajówkę Rawa-Łódź. Gdzieś tu po drodze stuknęło dwieście kilometrów, a mi na kilka minut dał się we znaki sympatyczny zwierzak - Zamułek. Na szczęście po chwili poszedł sobie czaić się w cieniu na późniejsze okazje.
I kolejny przystanek. Zawsze na gazie! © Hipek99
Kolejny przystanek zrobiliśmy już na drodze wojewódzkiej, zakładając, że kolejna stacja tak szybko się nie trafi. W asortymencie w sklepie były energetyki, dwa soki, od groma napojów słodzonych i - do wyboru, do koloru - wódka. Z tej ostatniej zrezygnowaliśmy.
Oczywiście, zgodnie z wszystkimi prawidłami, gdy tylko ruszyliśmy dalej za zakrętem pojawił się Orlen...
I znowu po szutrach. I znowu po gminę © Hipek99
W międzyczasie jeszcze wysokoczyliśmy zaliczyć gminę Lipce Reymontowskie, która położona jest pośrodku niczego i z każdej rozsądnej trasy trzeba nadłożyć kilometrów by ją zaliczyć. Potem Hipcia podjęła decyzję, że jedziemy wariantem dłuższym - na 400 km (krótszy zakładał coś ok. 320 km, przez Żyrardów).
Plan zakładał jazdę ze Skierniewic do Łowicza, ale w związku z tym, że tamta krajówka miała jakieś zakazy dla rowerów i sporo ciężarówek (przynajmniej wtedy, gdy jechaliśmy tam ostatni raz), uznaliśmy, że do Łowicza dojedziemy jakoś bokiem. Wyszukałem objazd i skręciliśmy...
Skręcił człowiek z głównej, a tu takie rzeczy © Hipek99
Gmina Maków ma u mnie plus za powyższe rozwiązanie. Co warte zauważenia, pas rowerowy nie przechodził w DDPiR, gdy pojawiał się chodnik - rowery musiały jechać jezdnią.
Za Makowem odbywała się nawigacja na maksa - nie przerywając jazdy kombinowałem, jak tu wyjechać do wojewódzkiej, która wyjeżdżała na krajówkę wpadającą do Łowicza. Że nie wrąbałem się w jakąś dziurę - moje szczęście. W końcu wykombinowałem, poprowadziłem nas, dojechaliśmy do drogi i... hmmm... tam chyba nam nie wolno jechać...
Autostrada © Hipek99
To co wziąłem za krajówkę było A-dwójką. Na szczęście droga, którą jechaliśmy wiozła nas do Łowicza. W międzyczasie chmura, z którą się goniliśmy od kilku godzin w końcu nas złapała i przelała. Konkretnie, ale krótko - w Łowiczu już nie padało. Przewieźliśmy się przez całe miasto i wylecieliśmy na Sanniki. 25 km ładnego asfaltu, prosto przed siebie, z całkiem niezłą (jak na noc) prędkością. Na miejscu odbiliśmy na Sochaczew i tuż przed pięćdziesiątką zrobiliśmy ostatni postój na stacji (kawa!). W samą porę, bo Zamułek znowu się do mnie przysiadł. Oczywiście, tuż za zakrętem był Orlen.
Do skrętu na Kazuń mieliśmy jakieś 10 km. Ruch ciężarówek wzmożony, ale większych głupot nie stwierdzono. My współpracowaliśmy, oni współpracowali - idealnie! Niemniej jednak gdy zjechaliśmy w bok zrobiło się cudownie cicho i spokojnie.
Gdzieś w drodze do Kazunia © Hipek99
Oczywiście cisza i spokój nie mogły się przełozyć na pełen komfort: wyjąwszy pojedyncze miejsca dobrej nawierzchni cała droga była slalomem między dziurami, które pojawialy się znienacka. Miejscami udawało się jechać 25 km/h, w większości miejsc jednak 23 km/h to była maksymalna prędkość przy której (przy moim dobrym wzroku) była szansa na zauważenie i ominięcie dziury. Hipcia widzi gorzej, więc potrzebowała jechać nieco ponad 20 km/h...
Ile kurew poleciało w powietrze, ile razy zastanawiałem się, czy już złapałem snejka - nie zliczę.
Powoli zaczęło się robić szaro, a my w końcu przeboleliśmy te prawie trzydzieści kilometrów i stanęliśmy na krótki postój przy krzyżówce: albo Łomianki, albo Leszno. Wybraliśmy ten pierwszy kierunek i pojechaliśmy znaną trasą na Czosnów. W międzyczasie zrobiło się już zupełnie jasno.
Poranek w Łomnej. Czy gdzieś tam © Hipek99
Czterysta przekroczyliśmy gdzieś w Dziekanowie. Pozostało tylko piętnaście. I to, ze względu na bliskość mety było najgorsze piętnaście z całego wyjazdu. Zamułek po raz trzeci usiadł mi na ramie i męczył tak, że z ulgą przyjąłem to, że Hipcia chciała się porozciągać. A ja przy okazji rozbudzania się popełniłem jeszcze jedną fotkę.
Ulica Estrady © Hipek99
Gdy wchodziliśmy do domu była akurat piąta rano i dzwonił budzik. Ten sam, który budził nas na pociąg dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Chciałem iść do pracy od razu, bez spania, ale posłuchałem Hipci i położyłem się na dwie godziny. Tak krótki odpoczynek wystarczył, żeby... a nie, to już temat na kolejny wpis.
Cyfry:
Dystans: 417,42 (nowy rekord).
Czas jazdy: 16:39 (jeszcze ważniejszy rekord, bo dystans sam w sobie zależy od zbyt wielu warunków)
Czas odpoczynku: prawie trzy godziny - efekt tego, że pod koniec Hipcia potrzebowała potężnego rozciągania pleców - nadal nie kupiliśmy krótszego mostka...
Liczba gmin: 36
Czas działania GPS-a: 16 godzin bez trybu oszczędzania. Zdechł mi na Estrady.
Tak nas wita dworzec w Częstochowie © Hipek99
Na starcie od razu małe problemy z nawigacją, RideWithGPS puścił trasę chodnikami i ze dwa razy prosto przez ścianę, więc musieliśmy trochę pokręcić się, zanim znaleźliśy wylotówkę. Potem już wszystko stało się jasne. 91 była pusta, miejscami trochę mokra, z asfaltem nieco odchodzącym od określenia "dobry", ale nie było na co narzekać.
Tuż za Częstochową. Jeszcze mokro © Hipek99
Przede mną wisiała moja nowa zabawka - zaktualizowany kokpit z GPS-em. Mimo że uważam, że GPS zabiera jednak sporo zabawy z nawigacji, to jeszcze bardziej nie lubię utrudniania sobie życia na siłę i dla zasady. W tym wypadku GPS sprawdził się świetnie - i jako źródło podpowiedzi, i jako ratunek w miejscach, gdzie trzeba było się zorienować, gdzie tak naprawdę jesteśmy.
Mój zaktualizowany kokpit © Hipek99
W śląskim zaliczyliśmy tylko trzy gminy i po chwili już wjechaliśmy do województwa łódzkiego.
Wjeżdżamy do województwa łódzkiego. Na długo © Hipek99
A za nami zostaje napoczęte śląskie © Hipek99
Jedziemy po szutrach zaliczyć jakąś gminę © Hipek99
Zrobiło się ciepło, momentami nawet za ciepło. W sumie nie wiadomo kiedy pojawił się czas na pierwszy odpoczynek. Zjeżdżałem na stację mając na liczniku równe 75 kilometrów. Na Orlenie udało się zjeść parówki, jak się później okazało jedyny ciepły posiłek tej wycieczki (nie licząc kawy o północy).
Pierwszy przystanek © Hipek99
Przed Piotrkowem Trybunalskim odbiliśmy gdzieś w bok by zaliczyć kolejną gminę. Potem pozostało przetoczyć się przez miasto, na szczęście nikt nie wpadł na to by przy naszej drodze stawiać jakieś DDR-y, więc przelecieliśmy przezeń szybko i zgodnie z wszystkimi przepisami.
Wycieczka po kolejną gminę. Tym razem po asfalcie © Hipek99
Za Piotrkowem wylądowaliśmy przy ekspresówce. Kawałek toczyliśmy się drogą techniczną, prawie zupełnie bez ruchu, po czym skręciliśmy na Łódź.
Jedziemy wzdłuż S8 © Hipek99
Jak się okazało, trasa została puszczona (puściła ją Hipcia, ale ona się do tego nie przyznaje, bo machnęła kreskę tak sobie, bez zastanawiania się - a nikt tego później nie sprawdził - więc będę pisal bezosobowo) przez drogi lokalne. Dzięki temu mieliśmy okazję przejechać się zarówno kilkoma fajnymi asfaltami, wytrzęść się na kilku zdecydowanie kiepskich i wylądować w szczerym polu, po czym szukać objazdu asfaltem.
Tablica miejscowości © Hipek99
Niemniej jednak trasa wyszła ciekawa, głównie właśnie dlatego, że była puszczona przez miejsca, w które zwykle człowiek by nie zabłądził. Ruch na wioskach znikomy, piękne widoki, i w większości przyjemny lub znośny asfalt dawały dużo satysfakcji z jazdy. Atrakcję stanowiły tory, które przecinaliśmy tej wycieczki kilkanaście razy.
Tory. Gdzieś po drodze © Hipek99
Hipcia czeka aż skończę robić zdjęcia © Hipek99
Kolejny przejazd kolejowy © Hipek99
Im bliżej Łodzi, tym paskudniej. W okolicach Andrespola ktoś posadził DDPiR (oczywiście z kostki Bauma), nie uznaliśmy za stosowne zniżyć się do tego poziomu, a, co ciekawe, nikt nie uznał za stosowne na nas trąbić. W tych samych okolicach okazało się, że nasza droga znowu kończy się... polną drogą, więc nadłożyliśmy kilka kilometrów jadąc do Koluszek zdecydowanie naokoło.
Koluszki. Hipcia ubiera się cieplej © Hipek99
W Koluszkach mieliśmy drugi postój. Parówek nie było. Były energetyki, picie i batony. Było też słońce, w którym sobie siedzieliśmy, i była też Hipcia, która postanowiła już (mimo że było jeszcze popołudnie, założyć na siebie bluzę.
Droga poprowadziła nas w kierunku Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie mieliśmy zawrócić i pojechać znowu w stronę Skierniewic. Miejscami na GPS-ie widziałem po swojej lewej stronie, w odległości zaledwie kilku kilometrów, ślad drogi, którą mieliśmy wracać.
Powiat Tomaszowski okazał się być powiatem przyjaznym rowerom w każdym tego słowa znaczeniu. Idiotycznie postawione DDPiR-y przeznaczone były może dla wioskowych dziadków jadących na piwo do sklepu lub dla rodzin z dziećmi, ale dla każdego szanującego się rowerzysty stanowiły bubel. Tutaj również nikt nas nie strąbił za tak jawne pogwałcenie etykiety.
Tomaszów tylko zahaczyliśmy i wylecieliśmy z niego na północ, znowu wzdłuż S8. Było ładnie i zupełnie spokojnie (żadnego samochodu), więc zrobiłem po drodze jeszcze kilka fotek.
I znowu S8. Tylko kawałek dalej © Hipek99
Hasanoga! © Hipek99
Jakieś lasy. Ładnie tam © Hipek99
W kierunku Skierniewic wyprowadziły nas znowu lokalne drogi. Tym razem asfalt był bez zarzutów, albo prawie bez zarzutów, po chwili wyjechaliśmy - niestety - na ruchliwą krajówkę Rawa-Łódź. Gdzieś tu po drodze stuknęło dwieście kilometrów, a mi na kilka minut dał się we znaki sympatyczny zwierzak - Zamułek. Na szczęście po chwili poszedł sobie czaić się w cieniu na późniejsze okazje.
I kolejny przystanek. Zawsze na gazie! © Hipek99
Kolejny przystanek zrobiliśmy już na drodze wojewódzkiej, zakładając, że kolejna stacja tak szybko się nie trafi. W asortymencie w sklepie były energetyki, dwa soki, od groma napojów słodzonych i - do wyboru, do koloru - wódka. Z tej ostatniej zrezygnowaliśmy.
Oczywiście, zgodnie z wszystkimi prawidłami, gdy tylko ruszyliśmy dalej za zakrętem pojawił się Orlen...
I znowu po szutrach. I znowu po gminę © Hipek99
W międzyczasie jeszcze wysokoczyliśmy zaliczyć gminę Lipce Reymontowskie, która położona jest pośrodku niczego i z każdej rozsądnej trasy trzeba nadłożyć kilometrów by ją zaliczyć. Potem Hipcia podjęła decyzję, że jedziemy wariantem dłuższym - na 400 km (krótszy zakładał coś ok. 320 km, przez Żyrardów).
Plan zakładał jazdę ze Skierniewic do Łowicza, ale w związku z tym, że tamta krajówka miała jakieś zakazy dla rowerów i sporo ciężarówek (przynajmniej wtedy, gdy jechaliśmy tam ostatni raz), uznaliśmy, że do Łowicza dojedziemy jakoś bokiem. Wyszukałem objazd i skręciliśmy...
Skręcił człowiek z głównej, a tu takie rzeczy © Hipek99
Gmina Maków ma u mnie plus za powyższe rozwiązanie. Co warte zauważenia, pas rowerowy nie przechodził w DDPiR, gdy pojawiał się chodnik - rowery musiały jechać jezdnią.
Za Makowem odbywała się nawigacja na maksa - nie przerywając jazdy kombinowałem, jak tu wyjechać do wojewódzkiej, która wyjeżdżała na krajówkę wpadającą do Łowicza. Że nie wrąbałem się w jakąś dziurę - moje szczęście. W końcu wykombinowałem, poprowadziłem nas, dojechaliśmy do drogi i... hmmm... tam chyba nam nie wolno jechać...
Autostrada © Hipek99
To co wziąłem za krajówkę było A-dwójką. Na szczęście droga, którą jechaliśmy wiozła nas do Łowicza. W międzyczasie chmura, z którą się goniliśmy od kilku godzin w końcu nas złapała i przelała. Konkretnie, ale krótko - w Łowiczu już nie padało. Przewieźliśmy się przez całe miasto i wylecieliśmy na Sanniki. 25 km ładnego asfaltu, prosto przed siebie, z całkiem niezłą (jak na noc) prędkością. Na miejscu odbiliśmy na Sochaczew i tuż przed pięćdziesiątką zrobiliśmy ostatni postój na stacji (kawa!). W samą porę, bo Zamułek znowu się do mnie przysiadł. Oczywiście, tuż za zakrętem był Orlen.
Do skrętu na Kazuń mieliśmy jakieś 10 km. Ruch ciężarówek wzmożony, ale większych głupot nie stwierdzono. My współpracowaliśmy, oni współpracowali - idealnie! Niemniej jednak gdy zjechaliśmy w bok zrobiło się cudownie cicho i spokojnie.
Gdzieś w drodze do Kazunia © Hipek99
Oczywiście cisza i spokój nie mogły się przełozyć na pełen komfort: wyjąwszy pojedyncze miejsca dobrej nawierzchni cała droga była slalomem między dziurami, które pojawialy się znienacka. Miejscami udawało się jechać 25 km/h, w większości miejsc jednak 23 km/h to była maksymalna prędkość przy której (przy moim dobrym wzroku) była szansa na zauważenie i ominięcie dziury. Hipcia widzi gorzej, więc potrzebowała jechać nieco ponad 20 km/h...
Ile kurew poleciało w powietrze, ile razy zastanawiałem się, czy już złapałem snejka - nie zliczę.
Powoli zaczęło się robić szaro, a my w końcu przeboleliśmy te prawie trzydzieści kilometrów i stanęliśmy na krótki postój przy krzyżówce: albo Łomianki, albo Leszno. Wybraliśmy ten pierwszy kierunek i pojechaliśmy znaną trasą na Czosnów. W międzyczasie zrobiło się już zupełnie jasno.
Poranek w Łomnej. Czy gdzieś tam © Hipek99
Czterysta przekroczyliśmy gdzieś w Dziekanowie. Pozostało tylko piętnaście. I to, ze względu na bliskość mety było najgorsze piętnaście z całego wyjazdu. Zamułek po raz trzeci usiadł mi na ramie i męczył tak, że z ulgą przyjąłem to, że Hipcia chciała się porozciągać. A ja przy okazji rozbudzania się popełniłem jeszcze jedną fotkę.
Ulica Estrady © Hipek99
Gdy wchodziliśmy do domu była akurat piąta rano i dzwonił budzik. Ten sam, który budził nas na pociąg dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Chciałem iść do pracy od razu, bez spania, ale posłuchałem Hipci i położyłem się na dwie godziny. Tak krótki odpoczynek wystarczył, żeby... a nie, to już temat na kolejny wpis.
Cyfry:
Dystans: 417,42 (nowy rekord).
Czas jazdy: 16:39 (jeszcze ważniejszy rekord, bo dystans sam w sobie zależy od zbyt wielu warunków)
Czas odpoczynku: prawie trzy godziny - efekt tego, że pod koniec Hipcia potrzebowała potężnego rozciągania pleców - nadal nie kupiliśmy krótszego mostka...
Liczba gmin: 36
Czas działania GPS-a: 16 godzin bez trybu oszczędzania. Zdechł mi na Estrady.
- DST 417.42km
- Czas 16:39
- VAVG 25.07km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 6 kwietnia 2014
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Z Małopolski na Mazowsze
Gdy szukaliśmy natchnienia na kolejną wycieczkę, analizując prognozy wiatru i próbując dopasować naszą trasę tak, by wiatr niekoniecznie był w plecy, ale by nie przeszkadzał, wpadliśmy na Kraków. A gdy Hipcia tylko rzuciła pomysł z Krakowem, przypomniałem sobie, że taką trasę robił ostatnio Waxmund. Stwierdziłem, że napiszę do niego i zapytam o nawierzchnię, szczególnie fragment między Jędrzejowem a Krasocinem, prowadzący po wioskach, budził niepokój. Wax odpisać nie zdążył (odpisał, ale w niedzielę, o 18:00), założyliśmy więc, że skoro jechał, to pewnie wiedział co czyni planując trasę.
Zorientowaliśmy się, że mamy pociąg o 6:10 (TLK Smok Wawelski), odpisałem szybko trasę (GPS jeszcze czeka na mocowanie), spać. Pobudka za kwadrans piąta, o dziwo bezbolesna, śniadanie, wyprowadzić rowery, wsiąść. W rowerze Hipci magnes uderza o czujnik (na razie mamy magnesy przyklejone plastrami, takie do płaskich szprych dopiero do nas idą). Poprawki nie pomogły, stukanie towarzyszyło nam całą trasę, aż do Warszawy. Było chłodno, jak na moją cienką bluzę, ale stwierdziłem, że na dworzec dojadę, a w pociągu będzie ciepło. Kupienie biletów - wsiadamy. Wygodny, duży wagon IC, z miejscami na rowery, bez przedziałów. Nie było ciepło. Było raczej chłodno, ale już mi się nie chciało zakładać nic na siebie.
W pociągu podróżowały również dwa pustaki. Mi to średnio przeszkadzało, ale Hipcię rozbudzało ich bezustanne kłapanie dziobem na cały głos. Nie wiem, jak fizycznie możliwe jest takie dziamgolenie bez zgubienia tematu, podejrzewam, że jest tu problemem podłączenie zasilania do kłapaczki i umożliwienie jej działania bez pośrednictwa mózgu. W każdym razie - dowiedzieliśmy się sporo o miłych koleżankach. Jedna (Laura) jest z Patrykiem, druga (Karolina) jest z Pawłem . Patryk jest konkretny, jak to każdy chłop, ona się zastanawia pół godziny co założyć, a on wchodzi i mówi "Różowe majtki.". Był jeszcze fragment plotkowania o tym, jak one nienawidzą jednej koleżanki, bo straszna z niej plotkara i takie o. Dużo by o tym pisać, pasjonujące doświadczenie. Wracając do podróży: nieźle zasuwaliśmy, bo we Włoszczowej (w której rozkładowo postój trwa minutę) staliśmy aż kilkanaście minut.
Kraków. Wysiadamy. Mglisto, mokrawo i chłodno - gdy jechaliśmy pociągiem kilka razy kropił deszcz. Przygotowując trasę popełniliśmy jeden poważny błąd: zaufaliśmy new.meteo, które stabilnie, od kilku dni wskazywało że:
Takich zjazdów jak tam też w Mazowieckim nie uświadczy, na nich uważamy jednak, żeby nie zrobić "waksmunda" (wybacz, Wax, ale to aż prosi się o nazwę własną). Wax ma swoje chody w niebiesiech i aniołowie go na rękach noszą przy skrzyżowaniach, my się obawialiśmy, że możemy nie mieć tyle szczęścia, więc na skrzyżowania wjeżdżamy z umiarkowaną prędkością, a na zjazdach nie dokręcamy powyżej 55 km/h.
Pierwszy postój przed Jędrzejowem, na stacji. W słońcu, osłonięci od wiatru jemy parówki, wciągamy jakiegoś Tigera (z żeń-szeniem i czymś tam jeszcze), uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Zmarnowaliśmy tam trochę czasu, łącznie jakieś 25 minut. Przed Jędrzejowem skręcamy w lewo, tak, jak miałem odpisane, potem gdzieś kręcimy się po wioskach i... okazuje się, że droga, którą mieliśmy jechać, nie istnieje. Wróciliśmy do głównej i pojechaliśmy trochę naokoło. Nie wiem, czy ja to źle odpisałem, czy autor trasy w międzyczasie wprowadził poprawki. W każdym razie udało się nam skręcić na Chorzewę, a dalej już jedziemy wioskami, nawigując się moimi notatkami i dwukrotnie, na wszelki wypadek, posiłkując się GPS-em w telefonie. Wiatr wieje, słońce świeci (ale w plecy), średnia nikczemna, bo tuż poniżej 25 km/h. W Krasocinie wyskakujemy na drogę wojewódzką (786). Jak to bywa, na drodze gminnej asfalt był piękny, na wojewódzkiej zrobiło się nierówno.
Drugi postój zrobiliśmy w jakiejś wioseczce, 20 km przed Końskimi. W sklepie były i banany, i soki, i nawet Tiger, więc zebrałem to wszystko i usiedliśmy sobie na jakichś kamieniach. Hipci powoli od darcia pod wiatr odzywało się biodro, kolano, jak zawsze, bolało od początku. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy na Końskie, by za zakrętem, trzy kilometry dalej... ujrzeć stację Orlenu.
Kawałek dalej wjechaliśmy na nowiutką obwodnicę Końskich. Świetnie pomyślana, z dobrym asfaltem i jakąś kostką pokrytą piaszczystymi łachami (nóweczka, mówię panu!), przy której stał znak DDPiR. Olaliśmy go równo i konsekwentnie. Ruch był niewielki i nikomu nie przeszkadzaliśmy, jedna tylko laleczka uparła się, że nam zakrzyknie, że mają właśnie nową drogę i tamtędy powinniśmy jechać. Po co? Nie wiem.
Skończyła się obwodnica, zaczął się syfiasty asfalt. Za to skończył się wiatr. Po drodze zrobiliśmy szybką przerwę na ubranie czegoś na siebie, bo słońce chyliło się ku zachodowi. Po chwili, gdzieś na 215 kilometrze musieliśmy zadecydować. Opcje były dwie: jedziemy tak, jak chłopaki, na jakieś 350 km, albo walimy na Łódź, na co najmniej 400 km. Tu z pomocą przyszło new.meteo, dając dupy po raz drugi: zapowiadana ciepła noc raczej ciepło się nie zapowiadała, jeszcze przy słońcu było 5 stopni. My za to nie wzięliśmy całego oprzyrządowania zimowego (bo, cholera, postanowiliśmy, że może choć raz nie weźmiemy ekwipunku jak na wyprawę przez Antarktydę), Hipcia stwierdziła, że nie do końca jej się uśmiecha walka z rękami, które już przy tych pięciu i zachodzącym słońcu zaczynały jej marznąć. A jako że cierpienie po to by cierpieć jest chwalebne, naśladowania godne i... zupełnie irracjonalne (zwłaszcza że Hipcia w Tatrach już nie raz i nie dwa przeszła przez testy psychy maszerując przez kilka ładnych godzin z przemarzniętymi dłońmi), uznaliśmy, że ta czterysetka nam nie ucieknie i że warto poczekać na jakąś noc, która pozwoli przejechać się w sposób dla Hipci przyjemny.
W drogę 78 skręciliśmy więc w prawo, na Potwórów. Zrobiło się ciemno, krajówka (zgodnie z regułą) była jeszcze bardziej syfiasta od wojewódzkiej, na szczęście ruch był znikomy, więc mogliśmy bez problemu jechać środkiem jezdni. Przed Potworowem zrobiło się mgliście, zatrzymaliśmy się by się jeszcze trochę ubrać. Gdy tylko przestaliśmy się ruszać zrobiło się wyjątkowo chłodno. Hipcia zarzuciła na siebie wszystko, co miała, od razu, jak zdecydowałem, by nie zakładać kurtki... za chwilę jednak (przy okazji zjedliśmy to, co mieliśmy) wytrzęsło mnie (mnie!) tak, że zdecydowałem się założyć kurtkę. Może się rozepnie, jak się rozgrzeję.
Efekt całego dnia spędzonego w słońcu i na wietrze był ciekawy. Jak na moje możliwości wracałem do temperatury nieskończenie długo, bo chyba ze dwa kilometry, przy starcie nawet dopadło mnie szczękanie zębami. Gdy już się rozpędziliśmy okazało się, że ta kurtka wcale aż tak nie przeszkadza. Temperatura spadła w okolice 0,5-1 stopnia, my wjechaliśmy do Białobrzegów. Skierowaliśmy się na węzeł Białobrzegi-Północ, tam zrobiliśmy krótką przerwę przy stacji i zasunęliśmy do Warki.
Do Warki było 19 kilometrów. Jechało się dobrze - asfalt się poprawił, nie wiem kiedy ta droga minęła, tak fajnie było. Trasa z Warki do skrzyżowania z 79 też poleciała sprawnie (mimo że znowu zaczęło się - tym razem lżejsze - podwiewanie w twarz), gdzieś w tych okolicach przestałem się już obijać na prowadzeniu i starałem się jechać powyżej średniej (ja mogłem się w to bawić - manualne możliwości pozwalały mi na taką ekstrawagancję jak "obsługa licznika" i "sprawdzenie aktualnej prędkości". Hipcia od założenia swoich najcieplejszych rękawiczek mogła w nich trzymać kierownicę i hamować, zmiany przerzutek były dostępne... ale z tyłu. Przód, szczególnie biorąc pod uwagę ścierpnięte dłonie, był poza zasięgiem.). Przy skręcie w 79 zatrzymaliśmy się na coś ciepłego na stacji. Tu też okazało się, że murzyn może pracować, byle go dobrze nakarmić. Póki byłem tak trochę głodny, jechało mi się średnio chętnie. Gdy tylko zjadłem, chęć do jazdy wróciła.
Droga na Piaseczno była tym razem pusta i przyczepna (mimo że temperatura od Warki wskazywała stabilne zero stopni). W Piasecznie pozostała nam ostatnia prosta, w ramach szaleństwa jedziemy estakadą na Bemowo, ostatnia prosta, Marynarska-Hynka (albo na odwrót) i okazuje się że po raz kolejny Google Maps zrobiło psikusa, bo trasa wyszła mi jakieś 20 km dłuższa niż wymierzona w domu. To, że dłuższa nie jest problemem, ale w okolicy bloku będziemy mieli 348 - dwa kilometry niżej niż nasz rekord. Odrzucamy z definicji idiotyczny pomysł dokręcenia do czterystu (bo takie czterysta to o kant stołu potłuc; jeżdżenie dookoła bloku lub po mieście nie zawiera elementu psychicznego związanego z odległością od bazy), ale postanawiamy nie wracać do domu z pustymi rękawmi i odrobinę dokręcić, by formalnie wyjść powyżej poprzedniego osiągnięcia.
W domu jesteśmy jakoś przed drugą, pijemy tradycyjne piwo w nagrodę, jemy coś i około trzeciej idziemy spać.
Podsumowanie:
Gdzieś za Krakowem © Hipek99
Zmiana województwa © Hipek99
Stado saren © Hipek99
Takimi drogami po wioskach się wieźliśmy © Hipek99
Wiosna przyszła, wszystko zielenieje © Hipek99
Przez lasy też. Dalej gminnymi drogami © Hipek99
Tu też trafiliśmy © Hipek99
Mały widoczek w kierunku Łodzi © Hipek99
Przystanek na ubranie. Znowu wjeżdżamy do łódzkiego © Hipek99
Zorientowaliśmy się, że mamy pociąg o 6:10 (TLK Smok Wawelski), odpisałem szybko trasę (GPS jeszcze czeka na mocowanie), spać. Pobudka za kwadrans piąta, o dziwo bezbolesna, śniadanie, wyprowadzić rowery, wsiąść. W rowerze Hipci magnes uderza o czujnik (na razie mamy magnesy przyklejone plastrami, takie do płaskich szprych dopiero do nas idą). Poprawki nie pomogły, stukanie towarzyszyło nam całą trasę, aż do Warszawy. Było chłodno, jak na moją cienką bluzę, ale stwierdziłem, że na dworzec dojadę, a w pociągu będzie ciepło. Kupienie biletów - wsiadamy. Wygodny, duży wagon IC, z miejscami na rowery, bez przedziałów. Nie było ciepło. Było raczej chłodno, ale już mi się nie chciało zakładać nic na siebie.
W pociągu podróżowały również dwa pustaki. Mi to średnio przeszkadzało, ale Hipcię rozbudzało ich bezustanne kłapanie dziobem na cały głos. Nie wiem, jak fizycznie możliwe jest takie dziamgolenie bez zgubienia tematu, podejrzewam, że jest tu problemem podłączenie zasilania do kłapaczki i umożliwienie jej działania bez pośrednictwa mózgu. W każdym razie - dowiedzieliśmy się sporo o miłych koleżankach. Jedna (Laura) jest z Patrykiem, druga (Karolina) jest z Pawłem . Patryk jest konkretny, jak to każdy chłop, ona się zastanawia pół godziny co założyć, a on wchodzi i mówi "Różowe majtki.". Był jeszcze fragment plotkowania o tym, jak one nienawidzą jednej koleżanki, bo straszna z niej plotkara i takie o. Dużo by o tym pisać, pasjonujące doświadczenie. Wracając do podróży: nieźle zasuwaliśmy, bo we Włoszczowej (w której rozkładowo postój trwa minutę) staliśmy aż kilkanaście minut.
Kraków. Wysiadamy. Mglisto, mokrawo i chłodno - gdy jechaliśmy pociągiem kilka razy kropił deszcz. Przygotowując trasę popełniliśmy jeden poważny błąd: zaufaliśmy new.meteo, które stabilnie, od kilku dni wskazywało że:
- będzie ciepło, cieplej niż w sobotę,
- będzie wiało z zachodu albo z południa, dopiero przed Warszawą uderzy w twarz,
- noc na poniedziałek będzie ciepła - 5 stopni.
Takich zjazdów jak tam też w Mazowieckim nie uświadczy, na nich uważamy jednak, żeby nie zrobić "waksmunda" (wybacz, Wax, ale to aż prosi się o nazwę własną). Wax ma swoje chody w niebiesiech i aniołowie go na rękach noszą przy skrzyżowaniach, my się obawialiśmy, że możemy nie mieć tyle szczęścia, więc na skrzyżowania wjeżdżamy z umiarkowaną prędkością, a na zjazdach nie dokręcamy powyżej 55 km/h.
Pierwszy postój przed Jędrzejowem, na stacji. W słońcu, osłonięci od wiatru jemy parówki, wciągamy jakiegoś Tigera (z żeń-szeniem i czymś tam jeszcze), uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Zmarnowaliśmy tam trochę czasu, łącznie jakieś 25 minut. Przed Jędrzejowem skręcamy w lewo, tak, jak miałem odpisane, potem gdzieś kręcimy się po wioskach i... okazuje się, że droga, którą mieliśmy jechać, nie istnieje. Wróciliśmy do głównej i pojechaliśmy trochę naokoło. Nie wiem, czy ja to źle odpisałem, czy autor trasy w międzyczasie wprowadził poprawki. W każdym razie udało się nam skręcić na Chorzewę, a dalej już jedziemy wioskami, nawigując się moimi notatkami i dwukrotnie, na wszelki wypadek, posiłkując się GPS-em w telefonie. Wiatr wieje, słońce świeci (ale w plecy), średnia nikczemna, bo tuż poniżej 25 km/h. W Krasocinie wyskakujemy na drogę wojewódzką (786). Jak to bywa, na drodze gminnej asfalt był piękny, na wojewódzkiej zrobiło się nierówno.
Drugi postój zrobiliśmy w jakiejś wioseczce, 20 km przed Końskimi. W sklepie były i banany, i soki, i nawet Tiger, więc zebrałem to wszystko i usiedliśmy sobie na jakichś kamieniach. Hipci powoli od darcia pod wiatr odzywało się biodro, kolano, jak zawsze, bolało od początku. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy na Końskie, by za zakrętem, trzy kilometry dalej... ujrzeć stację Orlenu.
Kawałek dalej wjechaliśmy na nowiutką obwodnicę Końskich. Świetnie pomyślana, z dobrym asfaltem i jakąś kostką pokrytą piaszczystymi łachami (nóweczka, mówię panu!), przy której stał znak DDPiR. Olaliśmy go równo i konsekwentnie. Ruch był niewielki i nikomu nie przeszkadzaliśmy, jedna tylko laleczka uparła się, że nam zakrzyknie, że mają właśnie nową drogę i tamtędy powinniśmy jechać. Po co? Nie wiem.
Skończyła się obwodnica, zaczął się syfiasty asfalt. Za to skończył się wiatr. Po drodze zrobiliśmy szybką przerwę na ubranie czegoś na siebie, bo słońce chyliło się ku zachodowi. Po chwili, gdzieś na 215 kilometrze musieliśmy zadecydować. Opcje były dwie: jedziemy tak, jak chłopaki, na jakieś 350 km, albo walimy na Łódź, na co najmniej 400 km. Tu z pomocą przyszło new.meteo, dając dupy po raz drugi: zapowiadana ciepła noc raczej ciepło się nie zapowiadała, jeszcze przy słońcu było 5 stopni. My za to nie wzięliśmy całego oprzyrządowania zimowego (bo, cholera, postanowiliśmy, że może choć raz nie weźmiemy ekwipunku jak na wyprawę przez Antarktydę), Hipcia stwierdziła, że nie do końca jej się uśmiecha walka z rękami, które już przy tych pięciu i zachodzącym słońcu zaczynały jej marznąć. A jako że cierpienie po to by cierpieć jest chwalebne, naśladowania godne i... zupełnie irracjonalne (zwłaszcza że Hipcia w Tatrach już nie raz i nie dwa przeszła przez testy psychy maszerując przez kilka ładnych godzin z przemarzniętymi dłońmi), uznaliśmy, że ta czterysetka nam nie ucieknie i że warto poczekać na jakąś noc, która pozwoli przejechać się w sposób dla Hipci przyjemny.
W drogę 78 skręciliśmy więc w prawo, na Potwórów. Zrobiło się ciemno, krajówka (zgodnie z regułą) była jeszcze bardziej syfiasta od wojewódzkiej, na szczęście ruch był znikomy, więc mogliśmy bez problemu jechać środkiem jezdni. Przed Potworowem zrobiło się mgliście, zatrzymaliśmy się by się jeszcze trochę ubrać. Gdy tylko przestaliśmy się ruszać zrobiło się wyjątkowo chłodno. Hipcia zarzuciła na siebie wszystko, co miała, od razu, jak zdecydowałem, by nie zakładać kurtki... za chwilę jednak (przy okazji zjedliśmy to, co mieliśmy) wytrzęsło mnie (mnie!) tak, że zdecydowałem się założyć kurtkę. Może się rozepnie, jak się rozgrzeję.
Efekt całego dnia spędzonego w słońcu i na wietrze był ciekawy. Jak na moje możliwości wracałem do temperatury nieskończenie długo, bo chyba ze dwa kilometry, przy starcie nawet dopadło mnie szczękanie zębami. Gdy już się rozpędziliśmy okazało się, że ta kurtka wcale aż tak nie przeszkadza. Temperatura spadła w okolice 0,5-1 stopnia, my wjechaliśmy do Białobrzegów. Skierowaliśmy się na węzeł Białobrzegi-Północ, tam zrobiliśmy krótką przerwę przy stacji i zasunęliśmy do Warki.
Do Warki było 19 kilometrów. Jechało się dobrze - asfalt się poprawił, nie wiem kiedy ta droga minęła, tak fajnie było. Trasa z Warki do skrzyżowania z 79 też poleciała sprawnie (mimo że znowu zaczęło się - tym razem lżejsze - podwiewanie w twarz), gdzieś w tych okolicach przestałem się już obijać na prowadzeniu i starałem się jechać powyżej średniej (ja mogłem się w to bawić - manualne możliwości pozwalały mi na taką ekstrawagancję jak "obsługa licznika" i "sprawdzenie aktualnej prędkości". Hipcia od założenia swoich najcieplejszych rękawiczek mogła w nich trzymać kierownicę i hamować, zmiany przerzutek były dostępne... ale z tyłu. Przód, szczególnie biorąc pod uwagę ścierpnięte dłonie, był poza zasięgiem.). Przy skręcie w 79 zatrzymaliśmy się na coś ciepłego na stacji. Tu też okazało się, że murzyn może pracować, byle go dobrze nakarmić. Póki byłem tak trochę głodny, jechało mi się średnio chętnie. Gdy tylko zjadłem, chęć do jazdy wróciła.
Droga na Piaseczno była tym razem pusta i przyczepna (mimo że temperatura od Warki wskazywała stabilne zero stopni). W Piasecznie pozostała nam ostatnia prosta, w ramach szaleństwa jedziemy estakadą na Bemowo, ostatnia prosta, Marynarska-Hynka (albo na odwrót) i okazuje się że po raz kolejny Google Maps zrobiło psikusa, bo trasa wyszła mi jakieś 20 km dłuższa niż wymierzona w domu. To, że dłuższa nie jest problemem, ale w okolicy bloku będziemy mieli 348 - dwa kilometry niżej niż nasz rekord. Odrzucamy z definicji idiotyczny pomysł dokręcenia do czterystu (bo takie czterysta to o kant stołu potłuc; jeżdżenie dookoła bloku lub po mieście nie zawiera elementu psychicznego związanego z odległością od bazy), ale postanawiamy nie wracać do domu z pustymi rękawmi i odrobinę dokręcić, by formalnie wyjść powyżej poprzedniego osiągnięcia.
W domu jesteśmy jakoś przed drugą, pijemy tradycyjne piwo w nagrodę, jemy coś i około trzeciej idziemy spać.
Podsumowanie:
- odwiedzone cztery województwa (w tym po raz pierwszy małopolskie),
- zaliczonych gmin: 27,
- mimo braku krótszego mostka Hipcia nie miała żadnych problemów z plecami i większych z kontuzjowanym biodrem,
- 350 km, mimo niesprzyjających przez pierwsze 200 km warunków, fizycznie zupełnie bez problemu (tym razem oboje z nas), zastanawiamy się, czy kolejną trasę planować na 400, czy raczej na sporo więcej.
Gdzieś za Krakowem © Hipek99
Zmiana województwa © Hipek99
Stado saren © Hipek99
Takimi drogami po wioskach się wieźliśmy © Hipek99
Wiosna przyszła, wszystko zielenieje © Hipek99
Przez lasy też. Dalej gminnymi drogami © Hipek99
Tu też trafiliśmy © Hipek99
Mały widoczek w kierunku Łodzi © Hipek99
Przystanek na ubranie. Znowu wjeżdżamy do łódzkiego © Hipek99
- DST 354.44km
- Czas 14:17
- VAVG 24.81km/h
- VMAX 56.00km/h
- Sprzęt Stefan