Wpisy archiwalne w kategorii
zaliczając gminy
Dystans całkowity: | 28542.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1208:26 |
Średnia prędkość: | 23.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.85 km/h |
Suma podjazdów: | 31910 m |
Maks. tętno maksymalne: | 180 (93 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (77 %) |
Suma kalorii: | 63284 kcal |
Liczba aktywności: | 148 |
Średnio na aktywność: | 192.86 km i 8h 13m |
Więcej statystyk |
Sobota, 23 lipca 2016
Kategoria > 200 km, sakwy, zaliczając gminy
Piąta (słoneczna) Hip-rawka. Dzień 1
Nie wybraliśmy się w zeszłym roku. I nie wybraliśmy się w tym roku, na zimę. A przygotowana trasa czekała i czekała. Uznaliśmy więc, że trzeba się zabrać i ją wykorzystać, zanim jakaś nieostrożna wycieczka zepsuje cały plan.
Oczywiście prognozy były obiecujące: rozkręcający się upał i wiatr cały czas w twarz. Brzmi zachęcająco.
Rano znaleźliśmy się w pociągu do Torunia. Nowoczesny wagon, z miejscami rowerowymi i zupełnie do przewozu rowerów nie przystosowany. W nim stało już ok. 5 rowerów, Do tego pasażerowie popostawiali rowery z założonymi sakwami, co powodowało, że zajmowały więcej miejsca niż by mogły. Po krótkiej podróży, przesiedzianej częściowo na schodku i awanturze z jakimś pajacem, który nie mógł chwili poczekać, tylko musiał natychmiast dostać się do swojego miejsca, wydostaliśmy się na toruński dworzec.
Przeprawa przez miasto poszła sprawnie, temperatura oscylowała w okolicach dwudziestu stopni, więc było nawet przyjemnie. Zupełnie przypadkowo zahaczyliśmy Bydgoszcz. Kawałek dalej (w okolicach Hutnej Wsi) dostaliśmy pierwszy (i jedyny) porządny podjazd wyprawy, mający nawet coś w rodzaju serpentyny.
Nigdzie nam się nie spieszyło. Z przystanku na stacji benzynowej zgoniło mnie słońce, a Hipcię - zjedzone lody. Im dalej w dzień, tym - mimo późnego już popołudnia - robiło się coraz cieplej. Po podwójnym przejeździe przez Sępólno Krajeńskie, zalegliśmy na Orlenie, bo nagle, zupełnie przypadkowo, skończyło się nam całe picie. Hipcia znowu wciągnęła lody i ruszyliśmy dalej.
Słońce powoli zachodziło, zakupy zrobiliśmy tuż przed zmrokiem, w Łobżenicy, w małym sklepie, wyposażonym w stado morderczo gryzących komarów. Zapakowawszy rowery pomknęliśmy dalej. Wiadomo było, że zgodnie z wszystkimi prawami Murphy'ego, w związku z tym, że w ciągu dnia w większości jechaliśmy przez lasy, to na nocleg trafimy na tereny idealnie rolnicze, gdzie najwyższą rośliną będzie pojedynczy kłos pszenicy na świeżo skoszonym polu. Dlatego też widząc jeden całkiem spory lasek, postanowiliśmy się tam udać, co nie było takie proste, bo od strony pobliskiej Krajenki ciągnął sznur pojazdów.
Rozbiliśmy namiot na jedynym równym fragmencie i poszliśmy szybko spać.
Oczywiście prognozy były obiecujące: rozkręcający się upał i wiatr cały czas w twarz. Brzmi zachęcająco.
Rano znaleźliśmy się w pociągu do Torunia. Nowoczesny wagon, z miejscami rowerowymi i zupełnie do przewozu rowerów nie przystosowany. W nim stało już ok. 5 rowerów, Do tego pasażerowie popostawiali rowery z założonymi sakwami, co powodowało, że zajmowały więcej miejsca niż by mogły. Po krótkiej podróży, przesiedzianej częściowo na schodku i awanturze z jakimś pajacem, który nie mógł chwili poczekać, tylko musiał natychmiast dostać się do swojego miejsca, wydostaliśmy się na toruński dworzec.
Przeprawa przez miasto poszła sprawnie, temperatura oscylowała w okolicach dwudziestu stopni, więc było nawet przyjemnie. Zupełnie przypadkowo zahaczyliśmy Bydgoszcz. Kawałek dalej (w okolicach Hutnej Wsi) dostaliśmy pierwszy (i jedyny) porządny podjazd wyprawy, mający nawet coś w rodzaju serpentyny.
Nigdzie nam się nie spieszyło. Z przystanku na stacji benzynowej zgoniło mnie słońce, a Hipcię - zjedzone lody. Im dalej w dzień, tym - mimo późnego już popołudnia - robiło się coraz cieplej. Po podwójnym przejeździe przez Sępólno Krajeńskie, zalegliśmy na Orlenie, bo nagle, zupełnie przypadkowo, skończyło się nam całe picie. Hipcia znowu wciągnęła lody i ruszyliśmy dalej.
Słońce powoli zachodziło, zakupy zrobiliśmy tuż przed zmrokiem, w Łobżenicy, w małym sklepie, wyposażonym w stado morderczo gryzących komarów. Zapakowawszy rowery pomknęliśmy dalej. Wiadomo było, że zgodnie z wszystkimi prawami Murphy'ego, w związku z tym, że w ciągu dnia w większości jechaliśmy przez lasy, to na nocleg trafimy na tereny idealnie rolnicze, gdzie najwyższą rośliną będzie pojedynczy kłos pszenicy na świeżo skoszonym polu. Dlatego też widząc jeden całkiem spory lasek, postanowiliśmy się tam udać, co nie było takie proste, bo od strony pobliskiej Krajenki ciągnął sznur pojazdów.
Rozbiliśmy namiot na jedynym równym fragmencie i poszliśmy szybko spać.
- DST 259.03km
- Czas 10:47
- VAVG 24.02km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 19 czerwca 2016
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Nadrobić zaległości
Na Maratonie Podróżnika skończyłem jazdę tak pechowo, że pozostała jedna, biedna, niezaliczona gmina. A raczej zaliczona w połowie: chapsnęła ją Hipcia, a ja nie. Trzeba było więc wyrównać ten stan i uporządkować, żeby znowu było po równo. Tym razem postanowiliśmy ruszyć dawno nie ruszane sprzęty i zamiast szosami, które (nadal) czekają na oporządzenie po MP, wybraliśmy się na zestawie wyprawowym.
Nie było żadnego porannego, wczesnego wstawania. O siódmej niespiesznie zdaliśmy się z barłogu i o ósmej minut dwadzieścia wsiedliśmy do pociągu. Gdy tylko wysiedliśmy w Kielcach, od razu poczułem, że błędem było niezabranie bukłaka. Jeden, litrowy bidon wyglądał tak, jakby od razu chciał mnie odwodnić przez swoją małą objętość.
Przez Kielce przejechaliśmy po DDR. Potem wsiedliśmy na szeroką, wygodną krajówkę i tam, już w pełnym słońcu i z przyjemnymi widokami majaczących na horyzoncie pasm, ruszyliśmy w ich stronę. Był tylko jeden minus: wiatr wiał w twarz.
Trasa miała wieść w kierunku Nowej Słupii, pierwotnie dołem, ale gdy zobaczyłem, że tuż obok mamy Święty Krzyż, to uznałem, że - skoro nas tam nigdy nie było - moglibyśmy (a raczej powinniśmy) dodać sobie ten podjazd.
Dość szybko dojechaliśmy na miejsce i zaczęliśmy się powoli wspinać. Patelnia, gdy tylko zwolniliśmy, ukrop polał się na nas. Do tego ciągle, nieprzerwanie, wiatr w twarz (którzy trochę odpuścił gdy już wjechaliśmy między drzewa. Hipcia po drodze odkryła, że nie może zrzucać z blatu, ja z góry wiedziałem, że zostanie mi środkowa tarcza. Toczyliśmy się więc na tych naszych czołgach, powoli, cierpliwie, pod górę. Minęliśmy jakieś stojące na szczycie zabudowania, którymi pewnie mógłby zachwycać się Elizium i tłocząc się przez kupki ludzi, powoli zjechaliśmy po kamieniach na polankę, na której trwała jakaś uroczystość. Zsiedliśmy z rowerów, po części, by nie przeszkadzać i nie hałasować, a po części, by czasem się nie wyłożyć przy tych wszystkich ludziach i powoli sprowadziliśmy rowery.
Impreza była spora i szykowna. Dookoła stały grupy mundurowych, a pod baldachimem siedział starszy facet w gustownie i bogato zdobionym, złoto wyszywanym szlafroku, do tego jakiś służący trzymał obok niego pastorał, żeby każdy wiedział, gdzie siedzi najskromniejszy ze skromnych i najpokorniejszy z pokornych.
Sprowadziliśmy rowery kawałek w dół i zaczęliśmy zjeżdżać. Po chwili z wygodnej ścieżki zjechaliśmy między kamienie. Przypuszczałem, że jeśli coś się nazywa "RIDE" With GPS, to puszcza drogi... drogami. Tymczasem, owszem, to mogło być zjeżdżalne... ale nie dla nas. Trochę zjeżdżając, trochę sprowadzając, dotarliśmy na dół, do asfaltu. Zejście było czysto piesze, więc bardzo cieszyliśmy się, że nie zabraliśmy szos, bo na nich nie byłoby ani zjechania, ani zejścia (w butach szosowych)
Dalej poturlaliśmy się gminnymi zygzakami. Na niebo wyszły chmury i zrobiło się trochę chłodniej, chociaż nadal było nieprzyjemnie. Wyczerpałem swój bidon i Hipcia dorzuciła mi swój. Górki trochę się wypłaszczyły i powoli traciliśmy wysokość. Do Wąchocka zjechaliśmy olbrzymim zjazdem, ale nie udało się nam już dojechać i zrobić fotki z pomnikiem sołtysa, bo nie byliśmy pewni, czy zdążymy na pociąg powrotny.
Droga prowadziła głównie bocznymi, mniej uczęszczanymi drogami. W Starachowicach chciałem zrobić postój, ale minęliśmy sklep i nie chciało się nam już wracać. W końcu udało się znaleźć otwartego Lewiatana. Od razu pochłonęliśmy po litrze picia, uzupełniliśmy kieszenie i ruszyliśmy dalej.
W kierunku Szydłowca dostaliśmy ze trzy przyjemne, spore ścianki. Potem już się prawie wypłaszczyło, raz tylko wylądowaliśmy na kilometr wewnątrz jakiejś piaskownicy. Wiatr w większości nadal dawał się we znaki.
Późnym popołudniem po raz kolejny dostałem od Hipci bidon i z zapasem czasu dotarliśmy na Orlen w Radomiu. Hipcia poszła na zwiad i wróciła, mrucząc coś o stanie umysłu. Faktycznie: przed stacją stało auto, przy którym w rytmie disco polo bawiła się radośnie cała rodzina. Pochłonęliśmy ze dwie zapiekanki. Potem dojechaliśmy na dworzec, gdzie Hipcia zapragnęła jeszcze czegoś się napić. Ponieważ na jakieś picie musieliśmy czekać kilka minut, zabrałem rowery i ruszyłem na peron, na którym już podstawiono nasz pociąg. Zszedłem do tunelu: perony 2 i 3. Z poziomu gruntu nie ma wejści na drugą stronę dworca. W końcu weszliśmy do środka i zauważyliśmy: na peron trzeba wyjść w górę, na piętro. Ech...
Podstawiona KM-ka też nie była zbyt nowa. Powiesiliśmy rowery i po ponad dwóch godzinach obserwowania wszystkich stacyjek, dotarliśmy do Warszawy.
Nie było żadnego porannego, wczesnego wstawania. O siódmej niespiesznie zdaliśmy się z barłogu i o ósmej minut dwadzieścia wsiedliśmy do pociągu. Gdy tylko wysiedliśmy w Kielcach, od razu poczułem, że błędem było niezabranie bukłaka. Jeden, litrowy bidon wyglądał tak, jakby od razu chciał mnie odwodnić przez swoją małą objętość.
Przez Kielce przejechaliśmy po DDR. Potem wsiedliśmy na szeroką, wygodną krajówkę i tam, już w pełnym słońcu i z przyjemnymi widokami majaczących na horyzoncie pasm, ruszyliśmy w ich stronę. Był tylko jeden minus: wiatr wiał w twarz.
Trasa miała wieść w kierunku Nowej Słupii, pierwotnie dołem, ale gdy zobaczyłem, że tuż obok mamy Święty Krzyż, to uznałem, że - skoro nas tam nigdy nie było - moglibyśmy (a raczej powinniśmy) dodać sobie ten podjazd.
Dość szybko dojechaliśmy na miejsce i zaczęliśmy się powoli wspinać. Patelnia, gdy tylko zwolniliśmy, ukrop polał się na nas. Do tego ciągle, nieprzerwanie, wiatr w twarz (którzy trochę odpuścił gdy już wjechaliśmy między drzewa. Hipcia po drodze odkryła, że nie może zrzucać z blatu, ja z góry wiedziałem, że zostanie mi środkowa tarcza. Toczyliśmy się więc na tych naszych czołgach, powoli, cierpliwie, pod górę. Minęliśmy jakieś stojące na szczycie zabudowania, którymi pewnie mógłby zachwycać się Elizium i tłocząc się przez kupki ludzi, powoli zjechaliśmy po kamieniach na polankę, na której trwała jakaś uroczystość. Zsiedliśmy z rowerów, po części, by nie przeszkadzać i nie hałasować, a po części, by czasem się nie wyłożyć przy tych wszystkich ludziach i powoli sprowadziliśmy rowery.
Impreza była spora i szykowna. Dookoła stały grupy mundurowych, a pod baldachimem siedział starszy facet w gustownie i bogato zdobionym, złoto wyszywanym szlafroku, do tego jakiś służący trzymał obok niego pastorał, żeby każdy wiedział, gdzie siedzi najskromniejszy ze skromnych i najpokorniejszy z pokornych.
Sprowadziliśmy rowery kawałek w dół i zaczęliśmy zjeżdżać. Po chwili z wygodnej ścieżki zjechaliśmy między kamienie. Przypuszczałem, że jeśli coś się nazywa "RIDE" With GPS, to puszcza drogi... drogami. Tymczasem, owszem, to mogło być zjeżdżalne... ale nie dla nas. Trochę zjeżdżając, trochę sprowadzając, dotarliśmy na dół, do asfaltu. Zejście było czysto piesze, więc bardzo cieszyliśmy się, że nie zabraliśmy szos, bo na nich nie byłoby ani zjechania, ani zejścia (w butach szosowych)
Dalej poturlaliśmy się gminnymi zygzakami. Na niebo wyszły chmury i zrobiło się trochę chłodniej, chociaż nadal było nieprzyjemnie. Wyczerpałem swój bidon i Hipcia dorzuciła mi swój. Górki trochę się wypłaszczyły i powoli traciliśmy wysokość. Do Wąchocka zjechaliśmy olbrzymim zjazdem, ale nie udało się nam już dojechać i zrobić fotki z pomnikiem sołtysa, bo nie byliśmy pewni, czy zdążymy na pociąg powrotny.
Droga prowadziła głównie bocznymi, mniej uczęszczanymi drogami. W Starachowicach chciałem zrobić postój, ale minęliśmy sklep i nie chciało się nam już wracać. W końcu udało się znaleźć otwartego Lewiatana. Od razu pochłonęliśmy po litrze picia, uzupełniliśmy kieszenie i ruszyliśmy dalej.
W kierunku Szydłowca dostaliśmy ze trzy przyjemne, spore ścianki. Potem już się prawie wypłaszczyło, raz tylko wylądowaliśmy na kilometr wewnątrz jakiejś piaskownicy. Wiatr w większości nadal dawał się we znaki.
Późnym popołudniem po raz kolejny dostałem od Hipci bidon i z zapasem czasu dotarliśmy na Orlen w Radomiu. Hipcia poszła na zwiad i wróciła, mrucząc coś o stanie umysłu. Faktycznie: przed stacją stało auto, przy którym w rytmie disco polo bawiła się radośnie cała rodzina. Pochłonęliśmy ze dwie zapiekanki. Potem dojechaliśmy na dworzec, gdzie Hipcia zapragnęła jeszcze czegoś się napić. Ponieważ na jakieś picie musieliśmy czekać kilka minut, zabrałem rowery i ruszyłem na peron, na którym już podstawiono nasz pociąg. Zszedłem do tunelu: perony 2 i 3. Z poziomu gruntu nie ma wejści na drugą stronę dworca. W końcu weszliśmy do środka i zauważyliśmy: na peron trzeba wyjść w górę, na piętro. Ech...
Podstawiona KM-ka też nie była zbyt nowa. Powiesiliśmy rowery i po ponad dwóch godzinach obserwowania wszystkich stacyjek, dotarliśmy do Warszawy.
- DST 194.65km
- Czas 07:55
- VAVG 24.59km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 4 czerwca 2016
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy, solo
Weekend w Górach Świętokrzyskich. Tak pod Krosnem.
Gdy coś odbywa się już po raz trzeci, w trzecim kolejnym roku, to można powiedzieć, że jest "cykliczne". Nieubłagana kolejność cyfr wskazała, że po pierwszym i drugim przyszedł czas na trzeci Maraton Podróżnika. W tym roku o mały włos nie udałoby nam się zarejestrować. Lista chętnych wypełniła się tak szybko, że w pierwszej chwili rozważałem zapisanie się na inny maraton. Jednak pozostała tajna furtka - dzikie karty, które, dzięki uprzejmości Kapituły, zostały nam przyznane.
Tegoroczna trasa miała być łatwiejsza od zeszłorocznej (w końcu miała prawie dwa razy mniej podjazdów) i prowadzić spod Kielc aż pod Krosno, a stamtąd przez okolice Sandomierza wrócić i zamknąć się w bazie. Tyle teorii. 533 km i niecałe 4400 m w górę. W praktyce - patrząc po profilu trasy: "patataj, patataj, PATATAJ, PATATAJ, patataj, patataj". Płasko nie będzie.
Na dłuższą chwilę przed maratonem postanowiłem wrócić do pomysłu luźno rzuconego przez kogoś przed zeszłorocznym MP. Zapuszczenie wąsów na maraton. Dlaczego? Bo tak. Po prostu, dla zabawy. Świadom tego, że publiczne proponowanie skończy się na niczym, napisałem prywatnie do kilku osób i, o dziwo, część się zgodziła. W tym, co ważne, większość od razu, bez większych podejrzeń i pytań. I tak, uprzedzam pytanie, byli też tacy, co odmówili. Na przykład jeden taki, co się żony boi.
Siedmoosobowa grupa (włącznie ze mną) właśnie nieprzerwanie hodowała swój zarost, gdy przyszedł wtorek. Widziałem się wtedy z kolegą. Służbowe, półtoragodzinne spotkanie. Jakiś taki mizerny był, zakatarzony bidulek. Marudził, że przy otwartym oknie spał, że go gardło rozbolało, że w zasadzie cały czas nos musi wycierać. Pokiwałem smutno głową, życzyłem zdrowia.
W środę poczułem lekki ból gardła. Jako że bystry jestem, natychmiast połączyłem fakty i uznałem, że chyba się zaraziłem. W czwartek ból gardła się wzmocnił. A w piątek zniknął zupełnie - na rzecz podwyższonej temperatury i kompletnego rozklopsowania. Jeszcze rano pierwszą moją myślą było "a może jednak przepiszę się na dystans 300?". Potem uznałem jednak, że wszystko będzie zależało od tego, jak będę się czuł kolejnego dnia. Całe dziadostwo się rozwija, może do jutra jakoś przejdzie. Albo będzie lepiej. Albo nie wiem. Jutro się zobaczy.
Jutro jeszcze nie nadchodziło. Na razie uparcie trwało dzisiaj. Po odpracowaniu swojego przed komputerem zniosłem resztę gratów do samochodu i wytoczyliśmy się z osiedla. Pół godziny później niż zakładał plan, ale i tak miało to pozwolić na dojechanie do bazy późnym popołudniem, a nie wczesnym wieczorem.
Po przebiciu się przez wyjazdowe korki i przejechaniu zupełnie nową S7 w kierunku Radomia (jechałem nią już sto razy, ale pierwszy raz za dnia...) udało się nam dotrzeć pod Kielce i wbić się na teren bazy. Na mój widok Tomek wykrzyknął tylko "No pięknie wyglądasz!". On, w przeciwieństwie do mnie, wyglądał inaczej, niż się umówiliśmy, tak bardziej standardowo. Ale obiecał, że nadrobi zaległości.
Rozbijamy namiot, witamy nielicznych rozbitków i siadamy do kolacji. Moja to mój obiad z pracy, z czwartku, którego nie zjadłem, bo byłem w domu i bardzo mi się nie chciało go odgrzewać. Po wszystkim dosiadamy się na chwilę do grupy. Co chwilę dochodzą nowi przyjezdni, w tym Elizium, który swoim wąsem w podkówkę (niczym Hulk Hogan) zdecydowanie wygrywa wąsową klasyfikację. Mój zachwyt najwyraźniej wjeżdża Tomkowi na ambicję, bo gdy tylko kończy Jelonie dyktować ściągawkę z trasy (pisaną maczkiem na kartce A4), to znika i za chwilę pojawia się z identycznym, jak Eli, zarostem. Ale król może być tylko jeden, dzisiaj nim został Krzysiek.
Długo nie siedzimy - po chwili Hipcia wsiąka, niby po coś do picia, a po 10 minutach zauważam, że po prostu wymknęła się po angielsku. Zdążam więc w stronę namiotu. W sumie ma rację - nie ma co siedzieć, trzeba się wyspać. Ja chyba głównie powinienem leżeć i wypoczywać. Sen leczy, łagodzi rany, porządkuje wspomnienia. A nawet jedna jego odmiana całkowicie usuwa ból i choroby. Taka to magia!
Przebieram się więc, wypraszam kilku wielonożnych gości z namiotu, zawijam się w śpiwór. Po jakimś czasie na karku pojawia mi się piekący punkt. Ciechoroba! Pewnie jakiś pająk się gdzieś zabunkrował. Gdy drugi, identyczny, pojawił się za uchem, uznałem, że to nie może być pająk. Winowajca szybko się znalazł - czerwone mrówki. Przeszukujemy cały namiot, znajdujemy pięciu partyzantów. Później już udaje mi się zasnąć. Ostatnie myśli przed snem to rozważanie możliwych planów awaryjnych. Z uśmiechem konstatuję, że ostatni raz plany awaryjne miałem kilka lat temu, gdy jechaliśmy po raz pierwszy na trzysta kilometrów. Od tej pory było tylko "siezobaczy, siepomyśli".
Pole namiotowe jest dość rozstrzelone, więc - inaczej niż w zeszłym roku - najpierw budzi mnie budzik, a dopiero potem słyszę dźwięki krzątania się, ubierania, zapinania sakw, plecaków, sprzączek i całe klekotanie związane z pakowaniem się przed wyścigiem. Ktoś coś niesie, ktoś rozmawia, ktoś rzuca stłumionym wyrazem, gdy coś miękkiego upada mu na ziemię.
Wyłazimy z namiotu. Oporządzam rowery, dopinam wszystkie torby, światła, urządzenia. W końcu pada ważne pytanie: "Jak się czujesz?". W sumie czuję się dobrze. Po tej odpowiedzi popełniamy istotny błąd: zabieramy tylko jedną torbę i tylko jeden komplet narzędzi. Ale za to, na wszelki wypadek, zabieramy drugiego GPS-a.
Człapiemy do jadalni i pochłaniamy śniadanie. Przypadkiem wynaleziony na Parczewie patent, czyli płatki z żelami sprawdzają się bardzo dobrze w roli pożywnego zapychacza kiszek. Czas na krótką odprawę techniczną. Bardzo krótką i bardzo treściwą. Nic nie pamiętam.
Duża wskazówka na zegarku powoli zaczyna uciekać, przy bramie zaczyna się robić tłoczno. W ostatniej chwili postanawiam jeszcze pobiec do toalety. Pech to pech, papieru nie ma. Gdy docieram z powrotem pod namiot, akurat wołają "Pierwsza grupa na staaaart!". No to zaczynamy trasę z pełnym bagażnikiem. Jakbym i tak nie był wystarczająco ciężki i bez tego.
Na kilkanaście sekund przed startem robimy jeszcze startową fotkę Wąsaczy, na którą nie załapał się Żubr, ale za to trafił Transatlantyk (łącznie: Elizium, Wilk, Tomek, Turysta, Transatlantyk i ja). Potem już tylko odliczanie (według dwóch różnych zegarków, sygnał do startu daje nie Średni, a ktoś, kto sprawdzał czas na swoim czasomierzu). Kilkanaście rowerów zaczyna się toczyć na zjeździe.
Z okrzykiem swój atak rozpoczyna Olo. Pochylam się nieco i dochodzę go na zakręcie, a potem zagaduję i tak oto dojeżdża do nas reszta grupy. Pierwsza ucieczka zażegnana.
Wysypujemy się na główną. Zwarta grupa. Trochę żartów (m.in. z Tomka, który, jak lider, chowa się za plecami) i jedna niebezpieczna sytuacja: ktoś zapomniał o tym, że ma w rowerze również tylne koło i o mało co mnie nie zamiótł na pobocze. Wyjazd z jezdni blokuje mi Waksmund, który stałby się kolejną ofiarą tego przypadkowego manewru, bo spadlibyśmy obaj. Udaje się na centymetry. A sam autor zamieszania chyba nawet nie zauważył.
Kawałek dalej Tomek wychodzi na prowadzenie, podbija tempo do jakichś 35 km/h. Za nim ustawia się Hipcia, która, niczym lider wrogiego obozu, kręciła się tuż obok, pilnując, co Tomek bedzie robił. Z tyłu siedzę ja.
Pierwsze przebłyski tego, że nie będzie przyjemnie, pojawiają się już na niewielkich zmarszczkach, gdzie odczuwam dyskomfort związany z trzymaniem koła. Na pierwszym, solidnym podjeździe, tuż za Św. Katarzyną, czuję się bardzo przeczochrany. Na zjeździe odpoczywam, zamiast gonić. W Górnie zajmujemy wszyscy lewy pas do skrętu, przed samochodem jadącym z naprzeciwka mieści się czwórka (m.in. Tomek, Góral i Wax), Hipcia zwalnia, bo nie wiadomo, czy samochód przepuści nas wszystkich. Jednak przepuszcza, ale do wspomnianych wyżej mamy już trzysta metrów straty.
Jedziemy identycznym tempem - chłopaki przed nami i nasza, niewielka grupka: Hipcia, CFCFan, Szafar i ja. Hipcia wychodzi na prowadzenie i tak sobie pędzi. Jedzie. Jedzie. Nadal jedzie. W końcu, delikatnym, troskliwym tonem, tuż zza pleców kolegi, który jechał przede mną, pytam "Czy ciebie tam pojebało na tym prowadzeniu?". O. I można jednak zejść z prowadzenia.
Hipcia zostaje trochę z tyłu. Okazuje się, że odpadł jej GPS. Konkretnie to odłączyła się nie całość od uchwytu, a tylna ścianka od odbiornika. Naprawiam. Potem przez chwilę prowadzimy akademicką dyskusję w prostych, żołnierskich słowach. Ja stoję na stanowisku, że jadąc w grupie powinno się rozkładać obciążenia mniej więcej po równo, Hipcia kontrargumentuje, że dobrze jej się jedzie i nie chce, żeby jej ktoś przeszkadzał w prowadzeniu. Dochodzimy do jako-takiego porozumienia i Hipcia lekko trąca pedał stopą i odfruwa w kierunku obu chłopaków. A ja zostaję tam, gdzie byłem. Odwraca się do mnie trzykrotnie i krzyczy "No chodź!". Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. W końcu, po trzecim okrzyku, decyduję się ruszyć. Nieludzkim wysiłkiem przyspieszam na płaskim do całych 33 km/h i doganiam grupę. I chwilę później już wiem. Chwilę jeszcze myślę, ale tylko nad zebraniem wszystkich opcji w jeden komunikat, a nie nad samą decyzją.
Zbliżam się do Hipci - która chwilowo wisi jako trzecia, czyli tuż przede mną - i oznajmiam: ja kończę. Ujechaliśmy niecałe 50 km, a ja już wiem, że tego tempa nie utrzymam. Opcje są takie: albo dostaje wszystkie klamoty i jedzie gnać na wynik, co pozostaje opcją silnie sugerowaną, albo jedzie ze mną, moim tempem, które będzie bardzo wolne i wymagające bardzo dużo cierpliwości. W przypadku opcji pierwszej, to już sam podejmę decyzję, czy pojadę dalej, czy jednak wrócę do bazy.
Hipcia próbuje mnie podejść, negocjować (no to może chociaż trzydzieści pojedziesz?). Na chwilę zapada w zadumę. Potem decyduje, że jedzie z grupą. Powiadamiam obu chłopaków o tym, że w Staszowie, na Orlenie, zrobimy szybkie przepakowanie.
Zostało jakieś 14 km. Postanawiam się chociaż przydać na sam koniec i wychodzę na prowadzenie. Staram się dać z siebie wszystko - miejscami nawet ocieram się o 40 km/h, co osiągam przy niewiarygodnie wysokich wskazaniach pulsometru. Raz też prawie gubię skręt na Korytnicę o mało co nie przelatując na Szydłów. Dobrze, że krzyczeli z tyłu. Raz schodzę ze zmiany i prawie od razu gubię koło, bo zaczyna się niewielki podjazd. Łapię się z powrotem, odpoczywam trochę i wracam na przód, ciągnąc już do Staszowa.
Tam robimy błyskawiczne przepakowanie. Z torby zabieram sobie kartę, dowód i pojedynczy banknot z Jagiełłą, nogawki, kurtkę przeciwdeszczową i po namyśle również cienką bluzę. Hipcia dostaje bukłak z kluczem do samochodu, bo będzie w bazie pierwsza. Przepinamy torbę do jej roweru. Zamieniamy się też GPS-ami - ona dostanie mój, sprawdzony i na pewno działający (i przede wszystkim nie odpadający od uchwytu), ja będę w stanie zmusić ten jej do współpracy, nawet gdyby był oporny.
Oddaję też trochę picia: Hipcia ma komplet, ale chłopaki dostają ode mnie dolewkę do pełna. Ruszają.
Jedno machnięcie ręką i już startują na światłach. Ech, nawet buziaka na drogę nie zdążyłem...
Zostałem sam. Jednym spojrzeniem ogarnąłem cały mój dobytek, leżący tuż przede mną na orlenowskiej skrzynce. Hipcia zostawiła mi to, co zostało z jej patentu na żywienie się po drodze: kulki posklejane przy pomocy miodu i czegoś tam, które nie wytrzymały próby temperatury i teraz są tylko woreczkiem płatków, przemielonych orzechów i daktyli. Przy mojej ograniczonej bardzo ładowności: do wyrzucenia. Idę do kosza, a następnie podejmuję próbę pomieszczenia się z całym majdanem. Kurtka trafia do koszulki, bluzkę i nogawki planuję przykleić prosto do ramy, taśmą izolacyjną. Sporo oplotów, przyczepionych dawno temu do sztycy, tak na wszelki wypadek, teraz znajduje swoją szansę. Albo ich już kiedyś używałem albo było tego sporo za mało, bo taśmy starcza mi na ledwo półtora obrotu wokół całego pakunku. Na razie jakoś się trzyma.
Ruszam. Już na początku zaczynam zawadzać nogami o dopiero co zamocowany bagaż. W tej wersji i przy tej ilości taśmy trzyma się to beznadziejnie: co kilka ruchów nogami muszę poprawiać i przestawiać całość z jednej strony na drugą. Uznaję, że to bez sensu. Zjeżdżąm na pierwszą, piaszczystą łachę przy drodze, kładę rower i zaczynam wyrzucać na ziemię wszystko z kieszeni. Jestem wściekły na tę cholerną bluzę, przez którą muszę teraz wszystko przebudowywać, ale nie mam nawet siły porządnie przypieprzyć batonem o trawę, więc je po prostu rzucam, śmiejąc się sam ze swojej bezsilności.
Gdzieś podczas tej pasjonującej czynności mijają mnie co najmniej dwa pociągi: w jednym kątem oka zauważam Kuriera, w drugim piracką brodę Emesa i dziewczęcą, drobniutką sylwetkę zgarbioną podczas jazdy w dolnym chwycie, która mogła być tylko Kotem.
Okazuje się, że nawet udaje mi się wszystko pomieścić i że nie muszę niczego zostawiać na trawniku. Dwie kieszonki w koszulce zajmuje ubranie, trzecia jest do granic możliwości wypchana tym, co wiozłem, do tego utykam kilka rzeczy do obu torebek na ramie. Mamy porządek, można jechać.
Gdy ruszam, zdaję sobie sprawę z tego, jakim dardanelskim osłem jestem! Miałem się zastanowić, czy czasem nie wrócić do bazy, przespać się, a potem nie wziąć samochodu i nie pojeździć po trasie, porobić zdjęcia i przydać się na coś. Teraz wreszcie dotarło do mnie, że klucze pojechały z Hipcią, wracać do bazy nie ma za bardzo po co, bo jeśli mam siedzieć na tyłku i nic nie robić, to już lepiej jechać na rowerze.
No to jadę. Poprzedni odcinek był męczący, a jegoo końcówkę sam przekatowałem na swoje własne życzenie, więc czeka mnie teraz długie dochodzenie do siebie. Chwilę później mija mnie grupka trzech kolarzy, którą prowadzi Ricardo. W momencie, gdy mnie wyprzedzał, posłał mi uśmiech. Było w nim wszystko: ale głównie to, co złośliwe i wredne.
Jedzie się kiepsko. Pomijając zmęczenie, to fakt tego, że jadę sam i że zdarzyło się to w sumie gwałtownie, jakoś mi ciąży. Jak od początku, to od początku, a nie, że w połowie zostaję tutaj sam. Poza tym męczy mnie świadomość tego, że po ledwo przejechanych osiemdziesięciu kilometrach, do mety mam jeszcze przeszło czterysta pięćdziesiąt.
Prawie na setnym kilometrze mijam Orlen. Spodziewałem się tam zobaczyć sporo rowerów - nie ma nikogo.
Od Staszowa narzuciłem sobie "pory karmienia". Dokładnie do 20 minut dorzucam coś do pieca. Piję też więcej, niż bym chciał. Powoli przynosi to efekty. Czuję się dalej paskudnie, ale nogi powoli zaczynają jakoś tam się obracać.
W Szczucinie z dziką satysfakcją postanawiam się zatrzymać i wysłać SMS-a z ziemi. Poza tym i tak nie mam wyjścia - przy telefonie leżą pieniądze i karty, więc muszę mieć pewność, że niczego nie zgubię. Od tego momentu każdy kontakt z telefonem jest jak sprawdzanie druków ścisłego zarachowania: przed zamknięciem torby wszystko musi się zgadzać.
Kawałek dalej, w lasach, zza ramienia słyszę "A co to się stało?". Dogonili mnie Wilk, Wąski, Kot i Lunatyk. Po chwili rozmowy zostają w lesie na sikustop. Ja tymczasem jadę dalej. Chwilę wcześniej postanowiłem, że skoro już mam taką szansę, to przynajmniej spróbuję do mety dotrzeć solo. Poza tym i tak mi odjadą na podjeździe, po co miałbym łapać koło, skoro za chwilę z niego spadnę?
W Dulczy Wielkiej zajeżdżam pod sklep. Pierwotnie nawet nie pomyślałem o tym, że część zapasów oddałem w Staszowie i teraz powoli bidony stawały się niepokojąco lekkie. Kupuję wodę, a wychodząc ze sklepu zauważam, że spotkana przed chwilą grupa właśnie przeleciała przed moim nosem. Uzupełniam bidony, resztkę wylewam sobie na głowę. Chyba już czas zacząć, słońce najwyraźniej się rozkręca.
"Żarówka" to dobra nazwa dla mniejsowości, szczególnie dzisiaj. Chmur niewiele, robi się coraz cieplej. Jadę cały czas tym samym tempem, ale po chwili... zauważam przed sobą czwórkę rowerzystów. Patrzę na licznik, porównuję go z GPS-em, ale nic tu nie oszukuje: wcześniej oni mnie dogonili, a teraz, jadąc tym samym tempem, co wcześniej, ja doganiam ich. Odległość powoli malała. Dogoniłem ich na podjeździe pod wiadukt. Jakoś tak się gramolili pod tę górkę, że musiałem im zza pleców zakrzyknąć "Ależ wy się opierdzielacie!".
Z wiaduktu zjechałem i - żegnany wilkowym "O, drugie życie!" - ruszyłem w podjazd. Położyłem się wygodnie na lemondce i cieszyłem się tym, że prawie nie pedałując mogę jechać powyżej 30 km/h.
Spodziewałem się, że za chwilę grupa mnie dogoni i przegoni, ale z tyłu nic się nie zbliżało.
Słońce coraz bardziej się rozkręcało. Pomyślałem o zeszłorocznym MP, o tym, jak niektórzy przepalali hamulce, a niektórym strzelały opony i zdałem sobie sprawę z tego, że oto jadę na poważną trasę w trybie "na ciapciaka". Nie mam dętki, pompki, niczego nie mam. Nawet głupiego śrubokręta! Wszystko pojechało z Hipcią, a ja jestem zdany na liczenie na to, że nic na upale nie strzeli, że nic nie przedziurawi mi dętki i nie będę musiał czekać i przeszkadzać innym w jeździe, prosząc o pomoc.
Dotarłem do Pilzna. Zaraz za skrętem z drogi głównej zauważyłem przed sobą znajomą koszulkę z Dobrodzienia. Szafar wcześniej mówił, że tamto tempo też było dla niego za szybkie i czyżby też zrezygnował? Gdy wyprzedzam, okazuje się, że to nie Szafar, a jego kolega. Zamieniamy kilka słów i jadę dalej. GPS mówi "8 km, łagodny". I taki był. Trochę po kiepskim asfalcie, więc bałem się, że po takowym trzeba będzie również zjeżdżać. Na szczęście na szczycie podjazdu pojawiła się granica gminy i dalej jechało się już po równym.
Przed Tuchowem pojawia się ostra ścianka, na której wykręcam prawie 71 km/h. Więcej się bałem, bo chwilę wcześniej zdjąłem okulary i łzy zasłoniły mi widoczność. Kawałek dalej, przy mostku, stoi sobie starszy pan, który na mój widok wykrzykuje "Trzech przed chwilą pojechało" - "Jak dawno?" - "Z pięć minut temu!".
Kawałek dalej skręcam z drogi głównej i kieruję się na Lubaszową. Na moście stoi ktoś z rowerem. Na mój widok obojętnie odwraca wzrok, cichutko, jeden raz dzwoni dzwonkiem na kierownicy i wraca do obojętnego patrzenia w wodę. Tajny sygnał? Szpiedzy z Krainy Deszczowców?
Trzech, co to o nich wspomniano, doganiam pod małym sklepem w miejscowości Potok. Endriu61, KrzysiekP (co podpatrzyłem dopiero później, z plakietki z numerem) i Tater (co ustaliłem dopiero po maratonie). Kupuję wodę i colę, której większość wylewa mi się po przewróceniu bidonu. Teraz jest już cały klejący. Część wody tradycyjnie idzie na głowę. Znaczna część. Przy okazji zdaję sobie sprawę z tego, że odruchowo oblałem sobie również suche ubranie na noc, bo zapomniałem, że tkwi w kieszonce, a nie w torbie.
Ruszam przed nimi. Podjazdy robię spokojnym tempem. Po kilkukilometrowym zjeździe skręcamy w lewo i od razu dostajemy ostrą ściankę, dochodzącą do jedenastu procent. Kątem oka zauważam Tatera, który był tuż za mną, jednak na szczyt wyjechałem już sam. Już tutaj czuję, że podjazdy będę odpracowywał bardzo długo, jeśli tylko będę musiał je robić ze zbyt niską kadencją, czyli siłowo. Od tego miejsca na zdecydowanej większości zjazdów (nawet niewielkich) nie zawracam sobie głowy pedałowaniem. Odpoczywam, ile się tylko da.
Teraz zjazd i czerwona szpileczka oznaczona "(KOM)". Odcinek wchodzący do zabawy w klasyfikację górską maratonu. Dla mnie to bardzo cenna informacja, bo dzięki klasyfikacji mam wyodrębnione najbardziej honorowe podjazdy. A co za tym idzie, mówiąc wprost, będzie trzeba popracować. Tym razem średnie nachylenie ma mieć sześć procent. Zaczyna się przyjemnie, ale potem, niestety, podskakuje do dziesięciu. Pod koniec wypadają mi okulary, wrzucone za koszulkę, dobrze, że nigdzie nie odjechały.
Na szczycie trzeba wysłać SMS-a. Staję, biorę kilka łyków wody. Jadę w dół, po paskudnie nierównym asfalcie, kilka razy poprawiając Convoya, który usiłuje wyrwać się z uchwytu (ze względu na brak miejsca uchwyt jest skierowany w dół, a lampka przypięta linką).
Zjazd kończy się i wchodzimy w coś płaskawego, co jednak, jak podpowiada maszyna, będzie podjazdem. W jednym ze sklepów robię kolejny postój: kupuję znowu wodę, bo okazało się, że coli zostało ledwo pół bidonu. Resztę, której nie dopiłem, wylewam. Chyba nie mam jednak na nią ochoty. Dodatkowo kupuję sobie banany: z jednym ruszam na trasę, drugi zostaje na później. W momencie, gdy zbliżam się do jezdni, wyprzedza mnie wygodnie leżący na lemondce Tater.
Spotykam go kawałek dalej, dochodzi mnie na długim zjeździe i chwilę rozmawiamy. Gdzieś tu po raz kolejny mijam się z Lublinem. Znaczy, że mnie wyprzedzają. Spotykamy się już kawałeczek dalej - widzę ich całkiem niedaleko na krótkiej, dziesięcioprocentowej ściance. Po ostrym zjeździe skręcam w prawo i mijam... Szafara. Pękł mu łańcuch, który właśnie pomaga mu skuć Tater. Próbuję się dowiedzieć, jak tam sytuacja z przodu, ale dowiaduję się tylko, że wszystko się już wymieszało.
Na kolejnym podjeździe przeganiam młodszego lublinianina, a pod koniec zjazdu doganiam Andrzeja. Jedziemy chwilę obok siebie, ale na początku Brzostka odchodzi mi na maleńkim podjeździe i za chwilę znika w oddali. Aż do Frysztaka jadę zupełnie sam. Tam mam zaznaczone, że będzie "16 płaskiego". Problem w tym, że zapomniałem, że tutaj rzadko bywa płasko. Droga jest pofalowana: podjazdy robię powoli, na zjazdach odpoczywam w cieniu. Po chwili, po raz kolejny, mija mnie Tater.
Zbliża się punkt w Odrzykoniu. To było mniej ważne. Ważniejsza była szpileczka tuż przed punktem, informująca, że pokonałem połowę trasy. Powoli się do niej zbliżam. Pod koniec nawet zupełnie się wypłaszcza, ale to wypłaszczenie jest inne niż to, sto kilometrów temu. Wtedy na płaskim jechało mi się dobrze. Tutaj miałem nadzieję, że nogi też zaczną lekko i powoli kręcić, ale od chwili czuję, że będzie kiepsko.
Główna, skręt w lewo, skręt w prawo. Zbliża się kolejna, czerwona szpileczka. Kolejny "honorny" podjazd. Gdy go widzę, uznaję, że bardzo chcę tam wjechać. Wiem, że będę musiał za to zapłacić i wyobrażam sobie, jak i czym zapłacę, ale chwilowo mam to gdzieś, po prostu ten podjazd muszę zrobić. Ruszam. Licznik szybko wskakuje powyżej dziesięciu procent, by pod koniec wskazać ich dziewiętnaście. Czuję, jak łańcuch płacze i mam nadzieję, że nie pęknie. Kątem oka zauważam krzyż: po raz kolejny solidny podjazd z drogą krzyżową? Ironia. Po niewielkim wypłaszczeniu czas na drugą ściankę - tutaj licznik dochodzi do procent dwudziestu dwóch. Wyjeżdżam na główną. Tam też jest pod górę, ale to już jest coś spokojnego - jakieś dziesięć, czy dwanaście procent, powoli przechodzące w wypłaszczenie...
Znajduję odpowiednią drogę i skręcam w prawo. Po chwili widzę już samochód, rowery i ludzkie sylwetki przy stole.
Punkt prezentuje się imponująco! Olbrzymia panorama, jest gdzie usiąść, jest co zjeść. Nie zdążam jeszcze odłożyć roweru, gdy z dwóch stron padają pytania: czerwonowłosa koleżanka pyta mnie, czy makaron z mięsem, czy bez, kolega pyta, co chcę w bidony. Nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi na żadne z pytań, bo muszę przez chwilę wrócić do siebie. Mówię tylko "sekundkę". Na punkcie bawi już kilku kolegów, m.in. Turysta i Emes, obaj nie kryjący zaskoczenia moim widokiem. Siadam do nałożonego mi talerza makaronu, mimo że wcale nie jestem pewien, czy chcę go jeść. Bezmyślnie dziobię widelcem i bez pośrednictwa mózgu pochłaniam kolejne kęsy, w międzyczasie słuchając tego, co opowiadają chłopaki. Na liście podpisuję się krzyżykiem. To chyba adekwatny podpis do stanu, w którym jestem. Przy pomocy jednego z kolegów z punktu napełniam bidony, a później wreszcie udaje mi się skorzystać z toalety. Zostawiam u Przemielonego moje ciemne okulary. Nie jechałem w nich wcale, a teraz mi się wcale nie przydadzą. Wracam do roweru. Brodate zwłoki leżące opodal na materacu właśnie wracają do życia i rozpoznaję w nich Keto. Ciężko się przyzwyczaić do jego nowego wyglądu i rozpoznać, tak na pierwszy rzut oka.
Zabieram dwa banany i robię po raz kolejny przepakowanie w kieszeniach. W końcu jestem gotów do drogi. Smętnym wzrokiem patrzę na końcówkę makaronu, którą zostawiłem na talerzu - chyba nie byłbym w stanie już jej pochłonąć, żołądek stawia opór. Ruszam chwilę po Turyście, mijając rozmawiającego przez telefon Emesa.
Bardzo szybko skręcam z drogi w maleńki, cieniutki asfalt, prowadzący ostro pod górę. Jak znajduje się takie drogi, zapomniane od wieków przez wszystkich bogów, które oferują tak przyjemne doznania? Najpierw leśny podjazd, a potem solidny zjazd z szeroką panoramą. Zaczynam dość szybko osuszać bidony i już wiem, że pewnie będę chciał zatrzymać się w Brzozowie. Ledwo trzydzieści kilometrów dalej!
Za Malinówką spotykam Turystę. Stoi obok kolegi (później ustaliłem, że to Martink). Rozmawia przez telefon. Rower Marcina stoi bez przedniego koła. Krzyczę tylko, że nie mam narzędzi i że nie pomogę i ruszam dalej.
Po chwili na zjeździe objeżdża mnie Turysta. Po raz kolejny i nie ostatni dzisiaj. Zmiennica, kolejna czerwona szpileczka. Turysta wisi dwieście metrów przede mną, obaj wyprzedzamy jakiegoś mieszkańca tutejszych stron, pchającego rower. Emocje jak na rybach. Na szczycie zatrzymuję się na chwilę. Na spokojnie coś jem i piję. Nigdzie się nie spieszy.
Zjeżdżam do Brzozowa. Powoli robi się szarawo. Turystę doganiam gdzieś na skrzyżowaniu. Radzi mi skręcić do sklepu, zamiast na stację (i odjeżdżać od trasy), ale uznaję, że wcale mi się nie chce. Zjadę. Na wyjazdowym rondzie zbijam na Orlen. Straszę pracownice zombiakami, które będą do nich ściągały przez całą noc. Uzupełniam picie. Ruszam.
Szpilka "KOM" zbliża się po raz kolejny. Tym razem jest napisane "3%" i, jak na razie, okazuje się nim być. Mogę jechać z relatywnie wysoką kadencją i specjalnie się nie męczyć. W pewnym momencie znad ramienia słyszę głos: "Witamy na trzysetnym kilometrze". Ktoś, kogo nie znam. Jedzie kawałek pierwszy, wraca i jedzie ze mną. Mówię, żeby nie czekał, bo będę jechał wolno. Przy okazji podpatruję nick na numerze startowym.
I tak poznałem Byczysa.
Niepokoi mnie co innego: mój licznik daleki jest od trzystu kilometrów. Coś mi nie gra. Wydawało mi się, że wpisałem dobry obwód koła, ale zaczynam się zastanawiać. W sumie to nie ma nad czym: u mnie licznik wskazuje mniej, czyli... jest lepiej niż mi się wydaje.
Widzę go już prawie na szczycie, gdy robi zdjęcia zachodzącego słońce. Na końcu podjazdu staję, jem banana. Stoimy obaj. Zamieniamy kilka słów, mówię, że będę jechał solo, więc grupowy pożytek ze mnie będzie żaden. Byczys kiwa głową i po chwili widzę, jak gna w dół po serpentynach. Kieruję się za nim. Póki jest ciasno, jest w porządku (pomijając samochód, który przejechał bardzo blisko mnie, ścinając zakręt). Gdy zjazd robi się szerszy i zakręty wygodniejsze, zaczyna mnie trząść z zimna. W końcu wjeżdżam w zamgloną dolinkę.
Na dole wysyłam SMS-a i ruszam dalej. Po chwili uznaję jednak, że trzeba się ubrać. Cieplej już nie będzie. Narzucam bluzę, która jednak okazuje się być sucha i próbuję założyć nogawki. Na stojąco. Kopytko bloku szosowego jest szerokie i gdy próbuję je przepchnąć przez materiał, nagle czuję, jak kurczą mi się mięśnie pleców: cała linia od jednego tricepsa, przez całe plecy, aż do drugiego tricepsa. Natychmiast prostuję się i nogawkę zakładam jednak klęcząc.
Nadjeżdża Byczys i pyta, co się stało, myśląc, że się przewróciłem. Uśmiecham się do siebie, bo wyglądałoby to cudownie, gdyby ten skurcz jednak złapał i musiałbym tu czekać na kogoś, kto mnie rozplącze, gdy będę leżał na ziemi zawiązany sam w siebie jak chińskie dziewięć.
Dopinam nogawki i ruszam. Mglista dolinka robi się nieco cieplejsza. Słońce powoli zachodzi. Wspinam się mozolnie pod górę, pod samym szczytem postanawiam jednak ustalić, gdzie jest Hipcia. Wysyłam SMS-a do rodziców z prośbą o informacje. I przy okazji sam informuję, że nie jedziemy razem. Pakuję telefon i turlam się dalej.
"5 km, dwie hopki", a potem "11d". Szyfr z GPS-a mówi jasno. Na jednej z hopek wyprzedzam nawet kobietę na rowerze. Na drugiej - nie ma nikogo. Wjeżdżam w las. Chwilę zastanawiam się nad tym, czy nie zamarznę na zjeździe, ale przypominam sobie, że w końcu mogę się zatrzymać. Dziwne te możliwości. Mogę ot tak, po prostu, zatrzymać się w środku zjazdu i ubrać kurtkę.
Zauważam też, że już niedaleko kończą się większe podjazdy. Czyli zwiększa się moja szansa na dojechanie do mety w jednym kawałku.
Na górze coś jem, potem kładę się wygodnie na lemondce i puszczam w dół. Kawałek dalej mijam Byczysa, ubierającego się na przystanku. Kątem oka zauważam kurtkę i coś w rodzaju kominiarki. Patrzę na mgłę i cały moj dobytek - do grzania głowy mam kask, do grzania dłoni - krótkie rękawiczki. Musi wystarczyć.
W oddali migocze światełko. Powoli je doganiam. Turysta. Zamieniamy dwa słowa i jadę dalej. Dogoni mnie na podjeździe.
W Niebylcu trzeba zrobic zygzak i już jesteśmy na podjeździe. Światło Turysty zbliża się do mnie dość szybko, a potem nagle zostaje z tyłu. Tutaj też, na stromej części podjazdu, w kolanie, które do tej pory tylko delikatnie mrowiło, czuję mocny, chwilowy ból. Tego mi jeszcze brakowało!
Na szczycie omija mnie Turysta gdy robię kolejny odpoczynek. Tym razem zjadam banana. Coś do picia i znowu w dół.
Wylatuję w okolicy Strzyżowa i mimo, że jestem pewien, że będziemy jechać w prawo, to widzę z daleka migające światełko wspinające się na zjazd po lewej. Sprawdzam na mapie: faktycznie, najpierw w lewo. Tory, główna i potem ostry zjazd na północ, wzdłuż Wisłoka. Po chwili zatrzymuję się i zakładam kurtkę. Tu też jest chłodno.
Droga prowadzi niewielkimi fałdkami wzdłuż rzeki. Nie jadę już wcale szybko, kolano odzywa się coraz częściej, na nawet niewielkich zjazdach nie pedałuję i daję mu odpocząć, zwłaszcza, że za chwilę ostatni większy podjazd.
Tutaj dojeżdża mnie pociąg z Keto i Szafarem. Wyprzedzają i jadą dalej. Mijamy się na tym fragmencie jeszcze raz. Potem zaczyna się podjazd i tracę ich z oczu. Przy podstawie podjazdu mijam Turystę. Kawałek dalej i on mnie wyprzedza.
To już ostatni większy. Robi się z tego jakieś jedenaście procent. Na bardziej stromym fragmencie zauważam z tyłu jeszcze jedno światło. Zastanawiam się, kto to może być - chyba tylko Emes. Po chwili światełko jednak zostaje z tyłu. Wyjeżdżam na szczyt i staję, z widokiem na piękną panoramę. Już prawie mam ruszać, ale widzę, że światło ponownie się zbliża. To poczekam.
Dojeżdża do mnie faktycznie Emes, z uśmiechem na ustach i bułką w łapie. Brakuje mu wody, więc odlewam mu połowę tego, co mam. Teraz mamy po równo. Zostawiam go jedzącego bułkę i sam ruszam w dół.
Dopałka się przydaje. Dzięki niej wszystko jest elegancko oświetlone na zjeździe i nie muszę niepotrzebnie zwalniać.
W Sędziszowie wysyłam SMS-a. Chwilę później dostaję potwierdzenie, że Hipcia właśnie przekroczyła punkt w Sandomierzu. Czyli ma nade mną dobre trzy godziny przewagi!
Jest północ. Droga wydaje się prowadzić uparcie w górę, a mimo to chyba jakiś wiatr z tyłu pomaga. Jadę w trybie: kilka sekund pedałowania, kilka sekund na luzie. Nie mogę ciągle pedałować, bo boli mnie kolano. Zresztą, nie mam już nawet na to siły. Teraz mam się tylko turlać przed siebie. Przy dobrych wiatrach uda mi się zamknąć w dwudziestu trzech godzinach, czyli do rana i tak muszę się toczyć.
Kolbuszowa wcale nie chce się zbliżać, a picie wcale nie chce przyrastać. Dno w bidonach zaczyna być coraz bardziej wyczuwalne. W końcu dojeżdżam. Przez trzy ronda wpadam na znaną mi doskonale dziewiątkę. Odliczam kilometry do Orlenu. Tam kupię picie.
Orlen bardzo mnie zawodzi, bo okazuje się być stary i zamknięty. Na szczęście te okolice to całe stacyjne zagłębie. Kawałek dalej zjeżdżam na BP, gdzie jest już bardzo towarzysko. Siedzi tam cała grupa Keto i Turysta, którego lampkę widziałem przed chwilą kilkaset metrów od siebie. Kupuję picie, cały stos batonów. Myślałem o zjedzeniu hotdoga, albo czegoś w tym stylu, ale nie jestem wcale pewien, czy to dobry pomysł. Poza tym chłopaki też czekają, musiałbym czekać aż oni dostaną.
Dopytuję o dystans z Sandomierza. Ma być tylko 90 km. Przy okazji upewniam się, że mój licznik liczy źle. Przejechałem więcej, niż mi się wydaje - to dobrze. Kilometry pozostałe do bazy muszę zliczać na podstawie GPS-a - to źle.
Emes dociera akurat, gdy uzupełniam picie. Oddaję komuś resztkę soku, która nie zmieściła się do bidonu, dopijam jednego energetyka, drugiego chowam w kieszeń i ruszam dalej, pytany przez Szafara, czy się zbieram. Po chwili zauważam, że ruszył za mną. Trochę głupio mi, gdy muszę mu powiedzieć, że będę jechał solo, w końcu wyrwał się za mną ze stacji. Decyduje się nie czekać na resztę, tylko jedzie sobie dalej.
Przejeżdżam przez Nową Dębę. Noc jest na szczęście bardzo krótka, więc robi się już jasno. Zaraz za miejscowością zjeżdżam między łąki. Ładnie tu. I nawet kolano przestało mnie boleć. Co z tego, skoro mam wrażenie, że od chwili żadne jedzenie nie jest już przetwarzane na cokolwiek? Na niewielkim podjeździe po raz ostatni wyprzedza mnie Turysta, a chwilę później pociąg z Keto i Emesem. Wjeżdżam pomiędzy wioski, odliczając kilometry do Sandomierza. Stamtąd tylko dziewięćdziesiąt. Po raz kolejny w głowie świta mi myśl o tym, że zauważalnie słabnę i że z dojazdem może być problem. Po raz kolejny przesuwam oczekiwaną godzinę dojazdu: teraz oceniam, że jest szansa na zmieszczenie się w dobie.
Robi sie prawie zupełnie jasno. Wypijam jednego strzała kofeinowego, ale to nie senność ani brak kofeiny psuje mi zabawę, więc wiele się nie polepsza. Jedzenie od dłuższej chwili już nie smakuje, wmuszam w siebie kolejne porcje; jedyne, co wchodzi, to picie. Do tego stopnia, że na wszelki wypadek, na krajówce, na wlocie do Sandomierza, kupuję jeszcze jedną butelkę i znowu uzupełniam bidon.
W Sandomierzu zygzakiem objeżdżam zamek, mijając parking, na którym jedna dziewczyna bardzo głośno oznajmia, że idzie się wysikać w krzaki, po czym rzeczywiście się tam kieruje, chociaż to, co wyprawia z nogami, nie zasługuje już na określenie "iść". Na chodniku tłoczą się grupki pijanych ludzi, które omijam z daleka, lewą częścią pasa, bo wiem, że nie mam większych szans na ucieczkę, gdyby komuś zachciało się pogonić barana na rowerze.
W końcu skręt i obiecany bruk. Widzę po prawej wygodny chodnik, ale decyduję się podjechać honorowo. Wytrzęsło mnie tak, że odezwał mi się cały układ pokarmowy, więc czym prędzej zjechałem na kostkę, sprawdzając, czy gdzieś tu jeszcze jest stacja. Bliska, tuż za miastem.
Wyjechałem na sam rynek. Trzęsąc się na bruku skierowałem się w stronę bramy i w końcu wyjechałem na spokojny, grzeczny, uspokajający asfalt. Coraz bardziej zaczyna mi się spieszyć do tej stacji benzynowej. W końcu jest. Dojeżdżam pod budynek...
Prawdziwy obłęd w oczach zaczyna się, gdy czas płynie już na minus i minęła kluczowa chwila, wszystkie problemy świata zdają się być niczym wobec tego jednego, jedynego, a cholerna stacja benzynowa jest zamknięta!
Rozglądam się i po drugiej stronie drogi zauważam sad. Po jakimś czasie wypycham rower, nie czując się wcale lepiej, ale rozwiązawszy co najmniej dwa pilne problemy.
Przede mną nieco poniżej dziewięćdziesięciu kilometrów do mety. Zrobienie tego w cztery godziny jest nierealne. Po pierwszych górkach przesuwam spodziewany czas dojazdu o kolejną godzinę. Jedzenie już nawet nie usiłuje udawać, że będzie wchodziło. Wchodzi tylko picie, co praktycznie nic mi nie daje. Turlam się po płaskim w okolicach 15 km/h, na pojedynczych zjazdach przekraczając 20 km/h. Podjazdy, nawet te niewielkie, robię poniżej 10 km/h.
Minęła trzecia trzydzieści, a mój telefon milczy. Hipcia powinna już być na mecie, nie spodziewałem się, że końcówkę zrobią ze średnią 30 km/h, ale nawet przy 25 km/h powinna już gdzieś być. Mija czwarta. Zaczynam się odrobinę niepokoić. Dzwonię do Hipci - cisza. Wysyłam SMS-a - cisza. Pewnie śpi. Wysyłam SMS-a do Gavka, ale telefon milczy. Już prawie miałem dzwonić i budzić rodziców, gdy z tyłu nadjeżdża światełko. A za światełkiem lemondka. A na niej - Memorek. Memorek, który ma telefon, ma w nim internet i ba, nawet mi sprawdzi.
Pierwsze przeszukanie wskazuje, że ani Hipcia, ani ci, których spodziewałem się z nią ujrzeć na mecie, nie dotarli. Na szczęście chwilę później Marek znajduje nazwiska i potwierdzenia. Meta: 3:30 z minutami.
Żegnamy się: Marek wraca do swojego tempa, spiesząc się, by zmieścić się w dobę, ja wracam do swojego pełzania. Zbliża się siedemdziesiąty kilometr do mety, przynajmniej licząc na podstawie GPS-a. Mijam jeden przystanek i w głowie pojawia mi się pewien plan. Spróbujemy.
Na kolejnym przystanku kładę się na chwilę. Spróbujemy drzemki, chociaż z góry wiem, że to nie brak snu mi doskwiera. Ustawiam budzik na osiem minut. Wstaję po sześciu: uparcie powracające koszmarki powodują, że cały czas się budzę. Siadam i przecieram twarz. Postanawiam jeszcze spróbować z jedzeniem: biorę jeden gryz, chwilę żuję i wypluwam na ziemię. Z tej mąki chleba nie będzie.
Przeprowadzam kompletną analizę: dwie sprawne kończyny (dwóch pozostałych na wszelki wypadek nie sprawdzam), mózg jako tako działający. Do mety 70 km, czyli co najmniej 7 godzin jazdy, w tym większość, jeśli nie całość, bez jedzenia, o samym piciu (jeśli i ono nie zacznie mi nie wchodzić). Jest piąta, czyli do tego wszystkiego wjadę w poranne słońce, co pewnie też mnie nie przyspieszy. Spanie nie ma żadnego sensu, nic tu nie zmieni.
Wniosek może być tylko jeden: kończymy. To jest właśnie dobry moment, a dalsze mordowanie się nie ma żadnego sensu.
Decyzja podjęta, to była łatwiejsza część. Teraz trzeba się dostać do bazy. I trzeba zrobić to szybko, bo jeśli nic się nie uda załatwić, to jednak przedpołudniowe słońce i tak mnie nie ominie.
Zastanawiam się, kto może być w bazie i uznaję, że spróbuję obudzić Tomka. Ha, super. Kontakt w telefonie jest, ale numeru nie ma. Coś się pokićkało z zapisywaniem numerów na karcie SIM. Wertuję listę kontaktów i pozostaje mi zawracać głowę Elizium, może on ma numer. Wtedy jednak w oko wpada mi awaryjny numer z zeszłorocznego MP - Średni, który w tym roku również jest kierownikiem trasy! Dzwonię. Odbiera, zaspanym głosem tłumaczy, że właśnie się położył. I że w bazie są i Wax, i Tomek - do nich dzwonić. Proszę go o numery i po chwili dociera do mnie SMS. Dzwonię do Tomka - telefon wyłączony. No tak, pewnie śpi. Dzwonię do Waxa. Mówi, że nie da razy bezpiecznie jechać autem i proponuje mi Tomka, po czym przekazuje mu słuchawkę.
"Tomeeeek, zdejmiesz mnie z trasyyy?" - staram się przyjąć możliwie najbardziej nieporadny ton.
I to jest chyba talent. Bo tego nie można się nauczyć. To jest wrodzone. Miał to mój ojciec, ma to i Tomek. Mówi mi: "No i co ja mam ci powiedziedzieć? Że nie przyjadę?". W tym głosie brzmią jednocześnie zapewnienie, że pomoc zostanie udzielona, ale dodatkowo "ale pamiętaj, że to twoja wina" oraz "my sobie o tym jeszcze porozmawiamy".
Przekazuję mu moje położenie, po chwili wysyłam SMS-a z dokładnym opisem dojazdu.
Za moment odzywa się telefon. Powiedzieć, że się żyje to nie łaska, ale na wieść o tym, że trzeba mnie zabrać, to natychmiast się interesujemy. Jej Wysokość uznała za stosowne zaszczycić mnie swym melodyjnym głosem.
Zdejmuję kask, ściągam rękawiczki, wysypuję z kieszonek żarcie: jeśli ktoś będzie miał potrzebę, to je dostanie, za chwilę powinni jechać kolejni zawodnicy.
O tym, jaki jestem słaby, dowiaduję się, gdy trzeba się podnieść i przenieść rower tak, by oznaczył moją pozycję. Z ulgą wracam na ławeczkę i siadam. Mam przed sobą co najmniej godzinę czekania. Nad dachem stojącej przede mną stodoły, spomiędzy dwóch topoli, wypływa pojedynczy promyczek słońca i świeci prosto w przystanek. Siadam w nim, zakładam ręce i czekam.
Po chwili odzywają się jakieś SMS-y, więc odpisuję, przy okazji zauważając, że jakimś cudem w Solidzie odezwał się internet. Ba, nawet działa relacja! Czytam sobie przez chwilę kto jest gdzie. W międzyczasie mijają mnie Andrzej z Krzyśkiem, ale nic ode mnie nie chcą. Widzę, że niedługo dojedzie tu grupka Ola. Zwijam się dalej w moim promyczku i obserwuję mozolną pracę pająka który przesuwa się pomiędzy kolejnymi kamyczkami i zastyga za nimi, wyglądając jak mały kamyczek. Po chwili zmienia miejsce i znowu zastyga, czatując.
Odzywają się jakieś głosy. Przejeżdża Olo, krzyczę "Chcecie jedzenia?". Odkrzykują, że nie. Po chwili odzywa się telefon. Dzwoni Olo i zaczyna od prostego pytania "Hipek, co ty tam, kurde, robisz?". Okazuje się, że słysząc, że Hipcia jest na mecie, założył, że jestem tam i ja, więc obecność mnie na przystanku na jakiejś wiosce, proponującego żarcie, była dość zaskakująca.
Przesuwam się w inne miejsce, bo druga połowa przystanku rozświetliła się już porannym, ciepłym słońcem. Z pobliskiego podwórka dobiegają już ogłosy porannej pracy, okraszone obficie przekleństwami. Popijam łyk za łykiem z półlitrowej butelki wody, którą kupiłem na wszelki wypadek. Soków, które mam w bidonach, wolę nie dotykać.
Po chwili przed przystankiem staje krążownik, z którego wysiada najlepszy Tomek na świecie. Pakujemy rower na bagażnik, na widok białej tapicerki podkładam pod tyłek kurtkę przeciwdeszczową, mając nadzieję, że niczego zbytnio nie wybrudzę. Na teraz mam tylko jedno zadanie: gadać. No to gadamy.
Po drodze próbujemy jeszcze zdjąć z trasy Storma, ale okazuje się, że jego poziomki nie udaje się założyć bezpiecznie na bagażnik. Niestety, musimy go zostawić. Na szczęście do bazy ma już niedaleko - niecałe dwadzieścia kilometrów.
Dojeżdżamy do bazy. Z rowerem turlam się w stronę namiotu. Na dźwięk mojego głosu i wymienianych z kimś pozdrowień, z namiotu wysuwa się znany, hipciowy łepek. Dzień dobry, proszę nie wstawać, śpijmy. Hipcia jednak nie chce spać. Zmieniam buty i udaję się pod prysznic. Tam jest ciepła woda. To miłe.
Gdy wychodzę na zewnątrz, robi się ciepło. Docieram pod namiot i kładę się w środku. Niestety, nie udaje mi się spać, bo zaczynamy wymieniać się uwagami z trasy, a gdy już jedne drugiemu, a drugie pierwszemu opowiedziało, to słońce wylazło na tyle, że w środku robi się niepokojąco gorąco.
Zalegam na zewnątrz. Gdy udaje mi się zasnąć, budzi mnie gość z namiotu obok, który chciałby wyjechać samochodem. Potem już tylko drzemię, ale niewiele z tego wychodzi.
Dopiero w okolicy południa jestem w stanie spożyć coś więcej niż wodę. Tak mi się przynajmniej wydaje. W kilkuosobowym składzie ruszamy do pobliskiego hotelu, by zjeść tam dość drogi obiad. Normalnie zapytałbym, czy na talerzu ktoś nie zapomniał położyć jedzenia, ale tym razem ilość wydaje mi się zupełnie wystarczająca. I w sumie cieszę się, że jedzenie weszło.
Spacerując w stronę bazy dopingujemy jeszcze dwójkę zawodników - chyba to Dodoelk z żoną. Doping podziałał: koleżanka dognała go na podjeździe i chyba pod koniec przegoniła.
W bazie siadamy w cieniu. Jest już za ciepło, by spać, więc postanawiamy się zebrać. Po wszystkim pozostają tylko krótkie pożegnania i czas jechać przed siebie. Najpierw w drugą stronę, na pobliski Orlen. Tam jednak nie ma lodów, co napawa Hipcię bezbrzeżnym smutkiem.
Do domu docieramy z jedną dwudziestominutową drzemką. Do końca dnia już nie nadaję się do niczego i nawet niewiele z niego pamiętam. W poniedziałek, z samego rana, odbieram od lekarza zwolnienie: chciał dać tydzień, wynegocjowałem trzy dni (potem tego żałowałem...).
No i tyle, teraz czas na dwa słowa podsumowania.
Na maraton przyjechałem mając z tyłu głowy plan na niewystartowanie. Uznałem, że wystartuję, po czym sam, przypadkiem, nie dałem sobie większego wyboru i zmusiłem się do kontynuowania jazdy. Po pierwszych, przegalopowanych siedemdziesięciu kilometrach, do momentu, w którym rozłożyłem się kompletnie, udało mi się przejechać prawie czterysta kilometrów... solo. I to z całkiem niezłą, jak na umrzyka, średnią. Sumaryczny czas postojów z całego wyścigu sięgnął nieco ponad godzinę.
Mimo tego, że nie udało mi się ukończyć, uznaję, że maraton zakończył się olbrzymim sukcesem.
Do tego, zupełnie przypadkowo, zdobyłem spore doświadczenie w jeździe solo, którego do tej pory nie miałem.
Zaliczyliśmy 22 gminy. Plus jedną, której nie wpisuję, bo zaliczyła ją tylko Hipcia, a mnie już nie starczyło.
Olbrzymie podziękowania kieruję do (kolejność przypadkowa):
- całej kapituły, za całą wykonaną nad maratonem, pracę,
- Tomka, za stworzenie fantastycznej, widokowej trasy,
- całej obsługi bufetu, za pomoc i poświęcony czas,
- wszystkich, z którymi mijałem się na trasie,
- jeszcze raz Tomka, za to, że odłożył pierwszego, ciężko zapracowanego drinka i pojechał zdjąć mnie z trasy.
Tegoroczna trasa miała być łatwiejsza od zeszłorocznej (w końcu miała prawie dwa razy mniej podjazdów) i prowadzić spod Kielc aż pod Krosno, a stamtąd przez okolice Sandomierza wrócić i zamknąć się w bazie. Tyle teorii. 533 km i niecałe 4400 m w górę. W praktyce - patrząc po profilu trasy: "patataj, patataj, PATATAJ, PATATAJ, patataj, patataj". Płasko nie będzie.
Na dłuższą chwilę przed maratonem postanowiłem wrócić do pomysłu luźno rzuconego przez kogoś przed zeszłorocznym MP. Zapuszczenie wąsów na maraton. Dlaczego? Bo tak. Po prostu, dla zabawy. Świadom tego, że publiczne proponowanie skończy się na niczym, napisałem prywatnie do kilku osób i, o dziwo, część się zgodziła. W tym, co ważne, większość od razu, bez większych podejrzeń i pytań. I tak, uprzedzam pytanie, byli też tacy, co odmówili. Na przykład jeden taki, co się żony boi.
Siedmoosobowa grupa (włącznie ze mną) właśnie nieprzerwanie hodowała swój zarost, gdy przyszedł wtorek. Widziałem się wtedy z kolegą. Służbowe, półtoragodzinne spotkanie. Jakiś taki mizerny był, zakatarzony bidulek. Marudził, że przy otwartym oknie spał, że go gardło rozbolało, że w zasadzie cały czas nos musi wycierać. Pokiwałem smutno głową, życzyłem zdrowia.
W środę poczułem lekki ból gardła. Jako że bystry jestem, natychmiast połączyłem fakty i uznałem, że chyba się zaraziłem. W czwartek ból gardła się wzmocnił. A w piątek zniknął zupełnie - na rzecz podwyższonej temperatury i kompletnego rozklopsowania. Jeszcze rano pierwszą moją myślą było "a może jednak przepiszę się na dystans 300?". Potem uznałem jednak, że wszystko będzie zależało od tego, jak będę się czuł kolejnego dnia. Całe dziadostwo się rozwija, może do jutra jakoś przejdzie. Albo będzie lepiej. Albo nie wiem. Jutro się zobaczy.
Jutro jeszcze nie nadchodziło. Na razie uparcie trwało dzisiaj. Po odpracowaniu swojego przed komputerem zniosłem resztę gratów do samochodu i wytoczyliśmy się z osiedla. Pół godziny później niż zakładał plan, ale i tak miało to pozwolić na dojechanie do bazy późnym popołudniem, a nie wczesnym wieczorem.
Po przebiciu się przez wyjazdowe korki i przejechaniu zupełnie nową S7 w kierunku Radomia (jechałem nią już sto razy, ale pierwszy raz za dnia...) udało się nam dotrzeć pod Kielce i wbić się na teren bazy. Na mój widok Tomek wykrzyknął tylko "No pięknie wyglądasz!". On, w przeciwieństwie do mnie, wyglądał inaczej, niż się umówiliśmy, tak bardziej standardowo. Ale obiecał, że nadrobi zaległości.
Rozbijamy namiot, witamy nielicznych rozbitków i siadamy do kolacji. Moja to mój obiad z pracy, z czwartku, którego nie zjadłem, bo byłem w domu i bardzo mi się nie chciało go odgrzewać. Po wszystkim dosiadamy się na chwilę do grupy. Co chwilę dochodzą nowi przyjezdni, w tym Elizium, który swoim wąsem w podkówkę (niczym Hulk Hogan) zdecydowanie wygrywa wąsową klasyfikację. Mój zachwyt najwyraźniej wjeżdża Tomkowi na ambicję, bo gdy tylko kończy Jelonie dyktować ściągawkę z trasy (pisaną maczkiem na kartce A4), to znika i za chwilę pojawia się z identycznym, jak Eli, zarostem. Ale król może być tylko jeden, dzisiaj nim został Krzysiek.
Długo nie siedzimy - po chwili Hipcia wsiąka, niby po coś do picia, a po 10 minutach zauważam, że po prostu wymknęła się po angielsku. Zdążam więc w stronę namiotu. W sumie ma rację - nie ma co siedzieć, trzeba się wyspać. Ja chyba głównie powinienem leżeć i wypoczywać. Sen leczy, łagodzi rany, porządkuje wspomnienia. A nawet jedna jego odmiana całkowicie usuwa ból i choroby. Taka to magia!
Przebieram się więc, wypraszam kilku wielonożnych gości z namiotu, zawijam się w śpiwór. Po jakimś czasie na karku pojawia mi się piekący punkt. Ciechoroba! Pewnie jakiś pająk się gdzieś zabunkrował. Gdy drugi, identyczny, pojawił się za uchem, uznałem, że to nie może być pająk. Winowajca szybko się znalazł - czerwone mrówki. Przeszukujemy cały namiot, znajdujemy pięciu partyzantów. Później już udaje mi się zasnąć. Ostatnie myśli przed snem to rozważanie możliwych planów awaryjnych. Z uśmiechem konstatuję, że ostatni raz plany awaryjne miałem kilka lat temu, gdy jechaliśmy po raz pierwszy na trzysta kilometrów. Od tej pory było tylko "siezobaczy, siepomyśli".
Pole namiotowe jest dość rozstrzelone, więc - inaczej niż w zeszłym roku - najpierw budzi mnie budzik, a dopiero potem słyszę dźwięki krzątania się, ubierania, zapinania sakw, plecaków, sprzączek i całe klekotanie związane z pakowaniem się przed wyścigiem. Ktoś coś niesie, ktoś rozmawia, ktoś rzuca stłumionym wyrazem, gdy coś miękkiego upada mu na ziemię.
Wyłazimy z namiotu. Oporządzam rowery, dopinam wszystkie torby, światła, urządzenia. W końcu pada ważne pytanie: "Jak się czujesz?". W sumie czuję się dobrze. Po tej odpowiedzi popełniamy istotny błąd: zabieramy tylko jedną torbę i tylko jeden komplet narzędzi. Ale za to, na wszelki wypadek, zabieramy drugiego GPS-a.
Człapiemy do jadalni i pochłaniamy śniadanie. Przypadkiem wynaleziony na Parczewie patent, czyli płatki z żelami sprawdzają się bardzo dobrze w roli pożywnego zapychacza kiszek. Czas na krótką odprawę techniczną. Bardzo krótką i bardzo treściwą. Nic nie pamiętam.
Duża wskazówka na zegarku powoli zaczyna uciekać, przy bramie zaczyna się robić tłoczno. W ostatniej chwili postanawiam jeszcze pobiec do toalety. Pech to pech, papieru nie ma. Gdy docieram z powrotem pod namiot, akurat wołają "Pierwsza grupa na staaaart!". No to zaczynamy trasę z pełnym bagażnikiem. Jakbym i tak nie był wystarczająco ciężki i bez tego.
Na kilkanaście sekund przed startem robimy jeszcze startową fotkę Wąsaczy, na którą nie załapał się Żubr, ale za to trafił Transatlantyk (łącznie: Elizium, Wilk, Tomek, Turysta, Transatlantyk i ja). Potem już tylko odliczanie (według dwóch różnych zegarków, sygnał do startu daje nie Średni, a ktoś, kto sprawdzał czas na swoim czasomierzu). Kilkanaście rowerów zaczyna się toczyć na zjeździe.
Z okrzykiem swój atak rozpoczyna Olo. Pochylam się nieco i dochodzę go na zakręcie, a potem zagaduję i tak oto dojeżdża do nas reszta grupy. Pierwsza ucieczka zażegnana.
Wysypujemy się na główną. Zwarta grupa. Trochę żartów (m.in. z Tomka, który, jak lider, chowa się za plecami) i jedna niebezpieczna sytuacja: ktoś zapomniał o tym, że ma w rowerze również tylne koło i o mało co mnie nie zamiótł na pobocze. Wyjazd z jezdni blokuje mi Waksmund, który stałby się kolejną ofiarą tego przypadkowego manewru, bo spadlibyśmy obaj. Udaje się na centymetry. A sam autor zamieszania chyba nawet nie zauważył.
Kawałek dalej Tomek wychodzi na prowadzenie, podbija tempo do jakichś 35 km/h. Za nim ustawia się Hipcia, która, niczym lider wrogiego obozu, kręciła się tuż obok, pilnując, co Tomek bedzie robił. Z tyłu siedzę ja.
Pierwsze przebłyski tego, że nie będzie przyjemnie, pojawiają się już na niewielkich zmarszczkach, gdzie odczuwam dyskomfort związany z trzymaniem koła. Na pierwszym, solidnym podjeździe, tuż za Św. Katarzyną, czuję się bardzo przeczochrany. Na zjeździe odpoczywam, zamiast gonić. W Górnie zajmujemy wszyscy lewy pas do skrętu, przed samochodem jadącym z naprzeciwka mieści się czwórka (m.in. Tomek, Góral i Wax), Hipcia zwalnia, bo nie wiadomo, czy samochód przepuści nas wszystkich. Jednak przepuszcza, ale do wspomnianych wyżej mamy już trzysta metrów straty.
Jedziemy identycznym tempem - chłopaki przed nami i nasza, niewielka grupka: Hipcia, CFCFan, Szafar i ja. Hipcia wychodzi na prowadzenie i tak sobie pędzi. Jedzie. Jedzie. Nadal jedzie. W końcu, delikatnym, troskliwym tonem, tuż zza pleców kolegi, który jechał przede mną, pytam "Czy ciebie tam pojebało na tym prowadzeniu?". O. I można jednak zejść z prowadzenia.
Hipcia zostaje trochę z tyłu. Okazuje się, że odpadł jej GPS. Konkretnie to odłączyła się nie całość od uchwytu, a tylna ścianka od odbiornika. Naprawiam. Potem przez chwilę prowadzimy akademicką dyskusję w prostych, żołnierskich słowach. Ja stoję na stanowisku, że jadąc w grupie powinno się rozkładać obciążenia mniej więcej po równo, Hipcia kontrargumentuje, że dobrze jej się jedzie i nie chce, żeby jej ktoś przeszkadzał w prowadzeniu. Dochodzimy do jako-takiego porozumienia i Hipcia lekko trąca pedał stopą i odfruwa w kierunku obu chłopaków. A ja zostaję tam, gdzie byłem. Odwraca się do mnie trzykrotnie i krzyczy "No chodź!". Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. W końcu, po trzecim okrzyku, decyduję się ruszyć. Nieludzkim wysiłkiem przyspieszam na płaskim do całych 33 km/h i doganiam grupę. I chwilę później już wiem. Chwilę jeszcze myślę, ale tylko nad zebraniem wszystkich opcji w jeden komunikat, a nie nad samą decyzją.
Zbliżam się do Hipci - która chwilowo wisi jako trzecia, czyli tuż przede mną - i oznajmiam: ja kończę. Ujechaliśmy niecałe 50 km, a ja już wiem, że tego tempa nie utrzymam. Opcje są takie: albo dostaje wszystkie klamoty i jedzie gnać na wynik, co pozostaje opcją silnie sugerowaną, albo jedzie ze mną, moim tempem, które będzie bardzo wolne i wymagające bardzo dużo cierpliwości. W przypadku opcji pierwszej, to już sam podejmę decyzję, czy pojadę dalej, czy jednak wrócę do bazy.
Hipcia próbuje mnie podejść, negocjować (no to może chociaż trzydzieści pojedziesz?). Na chwilę zapada w zadumę. Potem decyduje, że jedzie z grupą. Powiadamiam obu chłopaków o tym, że w Staszowie, na Orlenie, zrobimy szybkie przepakowanie.
Zostało jakieś 14 km. Postanawiam się chociaż przydać na sam koniec i wychodzę na prowadzenie. Staram się dać z siebie wszystko - miejscami nawet ocieram się o 40 km/h, co osiągam przy niewiarygodnie wysokich wskazaniach pulsometru. Raz też prawie gubię skręt na Korytnicę o mało co nie przelatując na Szydłów. Dobrze, że krzyczeli z tyłu. Raz schodzę ze zmiany i prawie od razu gubię koło, bo zaczyna się niewielki podjazd. Łapię się z powrotem, odpoczywam trochę i wracam na przód, ciągnąc już do Staszowa.
Tam robimy błyskawiczne przepakowanie. Z torby zabieram sobie kartę, dowód i pojedynczy banknot z Jagiełłą, nogawki, kurtkę przeciwdeszczową i po namyśle również cienką bluzę. Hipcia dostaje bukłak z kluczem do samochodu, bo będzie w bazie pierwsza. Przepinamy torbę do jej roweru. Zamieniamy się też GPS-ami - ona dostanie mój, sprawdzony i na pewno działający (i przede wszystkim nie odpadający od uchwytu), ja będę w stanie zmusić ten jej do współpracy, nawet gdyby był oporny.
Oddaję też trochę picia: Hipcia ma komplet, ale chłopaki dostają ode mnie dolewkę do pełna. Ruszają.
Jedno machnięcie ręką i już startują na światłach. Ech, nawet buziaka na drogę nie zdążyłem...
Zostałem sam. Jednym spojrzeniem ogarnąłem cały mój dobytek, leżący tuż przede mną na orlenowskiej skrzynce. Hipcia zostawiła mi to, co zostało z jej patentu na żywienie się po drodze: kulki posklejane przy pomocy miodu i czegoś tam, które nie wytrzymały próby temperatury i teraz są tylko woreczkiem płatków, przemielonych orzechów i daktyli. Przy mojej ograniczonej bardzo ładowności: do wyrzucenia. Idę do kosza, a następnie podejmuję próbę pomieszczenia się z całym majdanem. Kurtka trafia do koszulki, bluzkę i nogawki planuję przykleić prosto do ramy, taśmą izolacyjną. Sporo oplotów, przyczepionych dawno temu do sztycy, tak na wszelki wypadek, teraz znajduje swoją szansę. Albo ich już kiedyś używałem albo było tego sporo za mało, bo taśmy starcza mi na ledwo półtora obrotu wokół całego pakunku. Na razie jakoś się trzyma.
Ruszam. Już na początku zaczynam zawadzać nogami o dopiero co zamocowany bagaż. W tej wersji i przy tej ilości taśmy trzyma się to beznadziejnie: co kilka ruchów nogami muszę poprawiać i przestawiać całość z jednej strony na drugą. Uznaję, że to bez sensu. Zjeżdżąm na pierwszą, piaszczystą łachę przy drodze, kładę rower i zaczynam wyrzucać na ziemię wszystko z kieszeni. Jestem wściekły na tę cholerną bluzę, przez którą muszę teraz wszystko przebudowywać, ale nie mam nawet siły porządnie przypieprzyć batonem o trawę, więc je po prostu rzucam, śmiejąc się sam ze swojej bezsilności.
Gdzieś podczas tej pasjonującej czynności mijają mnie co najmniej dwa pociągi: w jednym kątem oka zauważam Kuriera, w drugim piracką brodę Emesa i dziewczęcą, drobniutką sylwetkę zgarbioną podczas jazdy w dolnym chwycie, która mogła być tylko Kotem.
Okazuje się, że nawet udaje mi się wszystko pomieścić i że nie muszę niczego zostawiać na trawniku. Dwie kieszonki w koszulce zajmuje ubranie, trzecia jest do granic możliwości wypchana tym, co wiozłem, do tego utykam kilka rzeczy do obu torebek na ramie. Mamy porządek, można jechać.
Gdy ruszam, zdaję sobie sprawę z tego, jakim dardanelskim osłem jestem! Miałem się zastanowić, czy czasem nie wrócić do bazy, przespać się, a potem nie wziąć samochodu i nie pojeździć po trasie, porobić zdjęcia i przydać się na coś. Teraz wreszcie dotarło do mnie, że klucze pojechały z Hipcią, wracać do bazy nie ma za bardzo po co, bo jeśli mam siedzieć na tyłku i nic nie robić, to już lepiej jechać na rowerze.
No to jadę. Poprzedni odcinek był męczący, a jegoo końcówkę sam przekatowałem na swoje własne życzenie, więc czeka mnie teraz długie dochodzenie do siebie. Chwilę później mija mnie grupka trzech kolarzy, którą prowadzi Ricardo. W momencie, gdy mnie wyprzedzał, posłał mi uśmiech. Było w nim wszystko: ale głównie to, co złośliwe i wredne.
Jedzie się kiepsko. Pomijając zmęczenie, to fakt tego, że jadę sam i że zdarzyło się to w sumie gwałtownie, jakoś mi ciąży. Jak od początku, to od początku, a nie, że w połowie zostaję tutaj sam. Poza tym męczy mnie świadomość tego, że po ledwo przejechanych osiemdziesięciu kilometrach, do mety mam jeszcze przeszło czterysta pięćdziesiąt.
Prawie na setnym kilometrze mijam Orlen. Spodziewałem się tam zobaczyć sporo rowerów - nie ma nikogo.
Od Staszowa narzuciłem sobie "pory karmienia". Dokładnie do 20 minut dorzucam coś do pieca. Piję też więcej, niż bym chciał. Powoli przynosi to efekty. Czuję się dalej paskudnie, ale nogi powoli zaczynają jakoś tam się obracać.
W Szczucinie z dziką satysfakcją postanawiam się zatrzymać i wysłać SMS-a z ziemi. Poza tym i tak nie mam wyjścia - przy telefonie leżą pieniądze i karty, więc muszę mieć pewność, że niczego nie zgubię. Od tego momentu każdy kontakt z telefonem jest jak sprawdzanie druków ścisłego zarachowania: przed zamknięciem torby wszystko musi się zgadzać.
Kawałek dalej, w lasach, zza ramienia słyszę "A co to się stało?". Dogonili mnie Wilk, Wąski, Kot i Lunatyk. Po chwili rozmowy zostają w lesie na sikustop. Ja tymczasem jadę dalej. Chwilę wcześniej postanowiłem, że skoro już mam taką szansę, to przynajmniej spróbuję do mety dotrzeć solo. Poza tym i tak mi odjadą na podjeździe, po co miałbym łapać koło, skoro za chwilę z niego spadnę?
W Dulczy Wielkiej zajeżdżam pod sklep. Pierwotnie nawet nie pomyślałem o tym, że część zapasów oddałem w Staszowie i teraz powoli bidony stawały się niepokojąco lekkie. Kupuję wodę, a wychodząc ze sklepu zauważam, że spotkana przed chwilą grupa właśnie przeleciała przed moim nosem. Uzupełniam bidony, resztkę wylewam sobie na głowę. Chyba już czas zacząć, słońce najwyraźniej się rozkręca.
"Żarówka" to dobra nazwa dla mniejsowości, szczególnie dzisiaj. Chmur niewiele, robi się coraz cieplej. Jadę cały czas tym samym tempem, ale po chwili... zauważam przed sobą czwórkę rowerzystów. Patrzę na licznik, porównuję go z GPS-em, ale nic tu nie oszukuje: wcześniej oni mnie dogonili, a teraz, jadąc tym samym tempem, co wcześniej, ja doganiam ich. Odległość powoli malała. Dogoniłem ich na podjeździe pod wiadukt. Jakoś tak się gramolili pod tę górkę, że musiałem im zza pleców zakrzyknąć "Ależ wy się opierdzielacie!".
Z wiaduktu zjechałem i - żegnany wilkowym "O, drugie życie!" - ruszyłem w podjazd. Położyłem się wygodnie na lemondce i cieszyłem się tym, że prawie nie pedałując mogę jechać powyżej 30 km/h.
Spodziewałem się, że za chwilę grupa mnie dogoni i przegoni, ale z tyłu nic się nie zbliżało.
Słońce coraz bardziej się rozkręcało. Pomyślałem o zeszłorocznym MP, o tym, jak niektórzy przepalali hamulce, a niektórym strzelały opony i zdałem sobie sprawę z tego, że oto jadę na poważną trasę w trybie "na ciapciaka". Nie mam dętki, pompki, niczego nie mam. Nawet głupiego śrubokręta! Wszystko pojechało z Hipcią, a ja jestem zdany na liczenie na to, że nic na upale nie strzeli, że nic nie przedziurawi mi dętki i nie będę musiał czekać i przeszkadzać innym w jeździe, prosząc o pomoc.
Dotarłem do Pilzna. Zaraz za skrętem z drogi głównej zauważyłem przed sobą znajomą koszulkę z Dobrodzienia. Szafar wcześniej mówił, że tamto tempo też było dla niego za szybkie i czyżby też zrezygnował? Gdy wyprzedzam, okazuje się, że to nie Szafar, a jego kolega. Zamieniamy kilka słów i jadę dalej. GPS mówi "8 km, łagodny". I taki był. Trochę po kiepskim asfalcie, więc bałem się, że po takowym trzeba będzie również zjeżdżać. Na szczęście na szczycie podjazdu pojawiła się granica gminy i dalej jechało się już po równym.
Przed Tuchowem pojawia się ostra ścianka, na której wykręcam prawie 71 km/h. Więcej się bałem, bo chwilę wcześniej zdjąłem okulary i łzy zasłoniły mi widoczność. Kawałek dalej, przy mostku, stoi sobie starszy pan, który na mój widok wykrzykuje "Trzech przed chwilą pojechało" - "Jak dawno?" - "Z pięć minut temu!".
Kawałek dalej skręcam z drogi głównej i kieruję się na Lubaszową. Na moście stoi ktoś z rowerem. Na mój widok obojętnie odwraca wzrok, cichutko, jeden raz dzwoni dzwonkiem na kierownicy i wraca do obojętnego patrzenia w wodę. Tajny sygnał? Szpiedzy z Krainy Deszczowców?
Trzech, co to o nich wspomniano, doganiam pod małym sklepem w miejscowości Potok. Endriu61, KrzysiekP (co podpatrzyłem dopiero później, z plakietki z numerem) i Tater (co ustaliłem dopiero po maratonie). Kupuję wodę i colę, której większość wylewa mi się po przewróceniu bidonu. Teraz jest już cały klejący. Część wody tradycyjnie idzie na głowę. Znaczna część. Przy okazji zdaję sobie sprawę z tego, że odruchowo oblałem sobie również suche ubranie na noc, bo zapomniałem, że tkwi w kieszonce, a nie w torbie.
Ruszam przed nimi. Podjazdy robię spokojnym tempem. Po kilkukilometrowym zjeździe skręcamy w lewo i od razu dostajemy ostrą ściankę, dochodzącą do jedenastu procent. Kątem oka zauważam Tatera, który był tuż za mną, jednak na szczyt wyjechałem już sam. Już tutaj czuję, że podjazdy będę odpracowywał bardzo długo, jeśli tylko będę musiał je robić ze zbyt niską kadencją, czyli siłowo. Od tego miejsca na zdecydowanej większości zjazdów (nawet niewielkich) nie zawracam sobie głowy pedałowaniem. Odpoczywam, ile się tylko da.
Teraz zjazd i czerwona szpileczka oznaczona "(KOM)". Odcinek wchodzący do zabawy w klasyfikację górską maratonu. Dla mnie to bardzo cenna informacja, bo dzięki klasyfikacji mam wyodrębnione najbardziej honorowe podjazdy. A co za tym idzie, mówiąc wprost, będzie trzeba popracować. Tym razem średnie nachylenie ma mieć sześć procent. Zaczyna się przyjemnie, ale potem, niestety, podskakuje do dziesięciu. Pod koniec wypadają mi okulary, wrzucone za koszulkę, dobrze, że nigdzie nie odjechały.
Na szczycie trzeba wysłać SMS-a. Staję, biorę kilka łyków wody. Jadę w dół, po paskudnie nierównym asfalcie, kilka razy poprawiając Convoya, który usiłuje wyrwać się z uchwytu (ze względu na brak miejsca uchwyt jest skierowany w dół, a lampka przypięta linką).
Zjazd kończy się i wchodzimy w coś płaskawego, co jednak, jak podpowiada maszyna, będzie podjazdem. W jednym ze sklepów robię kolejny postój: kupuję znowu wodę, bo okazało się, że coli zostało ledwo pół bidonu. Resztę, której nie dopiłem, wylewam. Chyba nie mam jednak na nią ochoty. Dodatkowo kupuję sobie banany: z jednym ruszam na trasę, drugi zostaje na później. W momencie, gdy zbliżam się do jezdni, wyprzedza mnie wygodnie leżący na lemondce Tater.
Spotykam go kawałek dalej, dochodzi mnie na długim zjeździe i chwilę rozmawiamy. Gdzieś tu po raz kolejny mijam się z Lublinem. Znaczy, że mnie wyprzedzają. Spotykamy się już kawałeczek dalej - widzę ich całkiem niedaleko na krótkiej, dziesięcioprocentowej ściance. Po ostrym zjeździe skręcam w prawo i mijam... Szafara. Pękł mu łańcuch, który właśnie pomaga mu skuć Tater. Próbuję się dowiedzieć, jak tam sytuacja z przodu, ale dowiaduję się tylko, że wszystko się już wymieszało.
Na kolejnym podjeździe przeganiam młodszego lublinianina, a pod koniec zjazdu doganiam Andrzeja. Jedziemy chwilę obok siebie, ale na początku Brzostka odchodzi mi na maleńkim podjeździe i za chwilę znika w oddali. Aż do Frysztaka jadę zupełnie sam. Tam mam zaznaczone, że będzie "16 płaskiego". Problem w tym, że zapomniałem, że tutaj rzadko bywa płasko. Droga jest pofalowana: podjazdy robię powoli, na zjazdach odpoczywam w cieniu. Po chwili, po raz kolejny, mija mnie Tater.
Zbliża się punkt w Odrzykoniu. To było mniej ważne. Ważniejsza była szpileczka tuż przed punktem, informująca, że pokonałem połowę trasy. Powoli się do niej zbliżam. Pod koniec nawet zupełnie się wypłaszcza, ale to wypłaszczenie jest inne niż to, sto kilometrów temu. Wtedy na płaskim jechało mi się dobrze. Tutaj miałem nadzieję, że nogi też zaczną lekko i powoli kręcić, ale od chwili czuję, że będzie kiepsko.
Główna, skręt w lewo, skręt w prawo. Zbliża się kolejna, czerwona szpileczka. Kolejny "honorny" podjazd. Gdy go widzę, uznaję, że bardzo chcę tam wjechać. Wiem, że będę musiał za to zapłacić i wyobrażam sobie, jak i czym zapłacę, ale chwilowo mam to gdzieś, po prostu ten podjazd muszę zrobić. Ruszam. Licznik szybko wskakuje powyżej dziesięciu procent, by pod koniec wskazać ich dziewiętnaście. Czuję, jak łańcuch płacze i mam nadzieję, że nie pęknie. Kątem oka zauważam krzyż: po raz kolejny solidny podjazd z drogą krzyżową? Ironia. Po niewielkim wypłaszczeniu czas na drugą ściankę - tutaj licznik dochodzi do procent dwudziestu dwóch. Wyjeżdżam na główną. Tam też jest pod górę, ale to już jest coś spokojnego - jakieś dziesięć, czy dwanaście procent, powoli przechodzące w wypłaszczenie...
Znajduję odpowiednią drogę i skręcam w prawo. Po chwili widzę już samochód, rowery i ludzkie sylwetki przy stole.
Punkt prezentuje się imponująco! Olbrzymia panorama, jest gdzie usiąść, jest co zjeść. Nie zdążam jeszcze odłożyć roweru, gdy z dwóch stron padają pytania: czerwonowłosa koleżanka pyta mnie, czy makaron z mięsem, czy bez, kolega pyta, co chcę w bidony. Nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi na żadne z pytań, bo muszę przez chwilę wrócić do siebie. Mówię tylko "sekundkę". Na punkcie bawi już kilku kolegów, m.in. Turysta i Emes, obaj nie kryjący zaskoczenia moim widokiem. Siadam do nałożonego mi talerza makaronu, mimo że wcale nie jestem pewien, czy chcę go jeść. Bezmyślnie dziobię widelcem i bez pośrednictwa mózgu pochłaniam kolejne kęsy, w międzyczasie słuchając tego, co opowiadają chłopaki. Na liście podpisuję się krzyżykiem. To chyba adekwatny podpis do stanu, w którym jestem. Przy pomocy jednego z kolegów z punktu napełniam bidony, a później wreszcie udaje mi się skorzystać z toalety. Zostawiam u Przemielonego moje ciemne okulary. Nie jechałem w nich wcale, a teraz mi się wcale nie przydadzą. Wracam do roweru. Brodate zwłoki leżące opodal na materacu właśnie wracają do życia i rozpoznaję w nich Keto. Ciężko się przyzwyczaić do jego nowego wyglądu i rozpoznać, tak na pierwszy rzut oka.
Zabieram dwa banany i robię po raz kolejny przepakowanie w kieszeniach. W końcu jestem gotów do drogi. Smętnym wzrokiem patrzę na końcówkę makaronu, którą zostawiłem na talerzu - chyba nie byłbym w stanie już jej pochłonąć, żołądek stawia opór. Ruszam chwilę po Turyście, mijając rozmawiającego przez telefon Emesa.
Bardzo szybko skręcam z drogi w maleńki, cieniutki asfalt, prowadzący ostro pod górę. Jak znajduje się takie drogi, zapomniane od wieków przez wszystkich bogów, które oferują tak przyjemne doznania? Najpierw leśny podjazd, a potem solidny zjazd z szeroką panoramą. Zaczynam dość szybko osuszać bidony i już wiem, że pewnie będę chciał zatrzymać się w Brzozowie. Ledwo trzydzieści kilometrów dalej!
Za Malinówką spotykam Turystę. Stoi obok kolegi (później ustaliłem, że to Martink). Rozmawia przez telefon. Rower Marcina stoi bez przedniego koła. Krzyczę tylko, że nie mam narzędzi i że nie pomogę i ruszam dalej.
Po chwili na zjeździe objeżdża mnie Turysta. Po raz kolejny i nie ostatni dzisiaj. Zmiennica, kolejna czerwona szpileczka. Turysta wisi dwieście metrów przede mną, obaj wyprzedzamy jakiegoś mieszkańca tutejszych stron, pchającego rower. Emocje jak na rybach. Na szczycie zatrzymuję się na chwilę. Na spokojnie coś jem i piję. Nigdzie się nie spieszy.
Zjeżdżam do Brzozowa. Powoli robi się szarawo. Turystę doganiam gdzieś na skrzyżowaniu. Radzi mi skręcić do sklepu, zamiast na stację (i odjeżdżać od trasy), ale uznaję, że wcale mi się nie chce. Zjadę. Na wyjazdowym rondzie zbijam na Orlen. Straszę pracownice zombiakami, które będą do nich ściągały przez całą noc. Uzupełniam picie. Ruszam.
Szpilka "KOM" zbliża się po raz kolejny. Tym razem jest napisane "3%" i, jak na razie, okazuje się nim być. Mogę jechać z relatywnie wysoką kadencją i specjalnie się nie męczyć. W pewnym momencie znad ramienia słyszę głos: "Witamy na trzysetnym kilometrze". Ktoś, kogo nie znam. Jedzie kawałek pierwszy, wraca i jedzie ze mną. Mówię, żeby nie czekał, bo będę jechał wolno. Przy okazji podpatruję nick na numerze startowym.
I tak poznałem Byczysa.
Niepokoi mnie co innego: mój licznik daleki jest od trzystu kilometrów. Coś mi nie gra. Wydawało mi się, że wpisałem dobry obwód koła, ale zaczynam się zastanawiać. W sumie to nie ma nad czym: u mnie licznik wskazuje mniej, czyli... jest lepiej niż mi się wydaje.
Widzę go już prawie na szczycie, gdy robi zdjęcia zachodzącego słońce. Na końcu podjazdu staję, jem banana. Stoimy obaj. Zamieniamy kilka słów, mówię, że będę jechał solo, więc grupowy pożytek ze mnie będzie żaden. Byczys kiwa głową i po chwili widzę, jak gna w dół po serpentynach. Kieruję się za nim. Póki jest ciasno, jest w porządku (pomijając samochód, który przejechał bardzo blisko mnie, ścinając zakręt). Gdy zjazd robi się szerszy i zakręty wygodniejsze, zaczyna mnie trząść z zimna. W końcu wjeżdżam w zamgloną dolinkę.
Na dole wysyłam SMS-a i ruszam dalej. Po chwili uznaję jednak, że trzeba się ubrać. Cieplej już nie będzie. Narzucam bluzę, która jednak okazuje się być sucha i próbuję założyć nogawki. Na stojąco. Kopytko bloku szosowego jest szerokie i gdy próbuję je przepchnąć przez materiał, nagle czuję, jak kurczą mi się mięśnie pleców: cała linia od jednego tricepsa, przez całe plecy, aż do drugiego tricepsa. Natychmiast prostuję się i nogawkę zakładam jednak klęcząc.
Nadjeżdża Byczys i pyta, co się stało, myśląc, że się przewróciłem. Uśmiecham się do siebie, bo wyglądałoby to cudownie, gdyby ten skurcz jednak złapał i musiałbym tu czekać na kogoś, kto mnie rozplącze, gdy będę leżał na ziemi zawiązany sam w siebie jak chińskie dziewięć.
Dopinam nogawki i ruszam. Mglista dolinka robi się nieco cieplejsza. Słońce powoli zachodzi. Wspinam się mozolnie pod górę, pod samym szczytem postanawiam jednak ustalić, gdzie jest Hipcia. Wysyłam SMS-a do rodziców z prośbą o informacje. I przy okazji sam informuję, że nie jedziemy razem. Pakuję telefon i turlam się dalej.
"5 km, dwie hopki", a potem "11d". Szyfr z GPS-a mówi jasno. Na jednej z hopek wyprzedzam nawet kobietę na rowerze. Na drugiej - nie ma nikogo. Wjeżdżam w las. Chwilę zastanawiam się nad tym, czy nie zamarznę na zjeździe, ale przypominam sobie, że w końcu mogę się zatrzymać. Dziwne te możliwości. Mogę ot tak, po prostu, zatrzymać się w środku zjazdu i ubrać kurtkę.
Zauważam też, że już niedaleko kończą się większe podjazdy. Czyli zwiększa się moja szansa na dojechanie do mety w jednym kawałku.
Na górze coś jem, potem kładę się wygodnie na lemondce i puszczam w dół. Kawałek dalej mijam Byczysa, ubierającego się na przystanku. Kątem oka zauważam kurtkę i coś w rodzaju kominiarki. Patrzę na mgłę i cały moj dobytek - do grzania głowy mam kask, do grzania dłoni - krótkie rękawiczki. Musi wystarczyć.
W oddali migocze światełko. Powoli je doganiam. Turysta. Zamieniamy dwa słowa i jadę dalej. Dogoni mnie na podjeździe.
W Niebylcu trzeba zrobic zygzak i już jesteśmy na podjeździe. Światło Turysty zbliża się do mnie dość szybko, a potem nagle zostaje z tyłu. Tutaj też, na stromej części podjazdu, w kolanie, które do tej pory tylko delikatnie mrowiło, czuję mocny, chwilowy ból. Tego mi jeszcze brakowało!
Na szczycie omija mnie Turysta gdy robię kolejny odpoczynek. Tym razem zjadam banana. Coś do picia i znowu w dół.
Wylatuję w okolicy Strzyżowa i mimo, że jestem pewien, że będziemy jechać w prawo, to widzę z daleka migające światełko wspinające się na zjazd po lewej. Sprawdzam na mapie: faktycznie, najpierw w lewo. Tory, główna i potem ostry zjazd na północ, wzdłuż Wisłoka. Po chwili zatrzymuję się i zakładam kurtkę. Tu też jest chłodno.
Droga prowadzi niewielkimi fałdkami wzdłuż rzeki. Nie jadę już wcale szybko, kolano odzywa się coraz częściej, na nawet niewielkich zjazdach nie pedałuję i daję mu odpocząć, zwłaszcza, że za chwilę ostatni większy podjazd.
Tutaj dojeżdża mnie pociąg z Keto i Szafarem. Wyprzedzają i jadą dalej. Mijamy się na tym fragmencie jeszcze raz. Potem zaczyna się podjazd i tracę ich z oczu. Przy podstawie podjazdu mijam Turystę. Kawałek dalej i on mnie wyprzedza.
To już ostatni większy. Robi się z tego jakieś jedenaście procent. Na bardziej stromym fragmencie zauważam z tyłu jeszcze jedno światło. Zastanawiam się, kto to może być - chyba tylko Emes. Po chwili światełko jednak zostaje z tyłu. Wyjeżdżam na szczyt i staję, z widokiem na piękną panoramę. Już prawie mam ruszać, ale widzę, że światło ponownie się zbliża. To poczekam.
Dojeżdża do mnie faktycznie Emes, z uśmiechem na ustach i bułką w łapie. Brakuje mu wody, więc odlewam mu połowę tego, co mam. Teraz mamy po równo. Zostawiam go jedzącego bułkę i sam ruszam w dół.
Dopałka się przydaje. Dzięki niej wszystko jest elegancko oświetlone na zjeździe i nie muszę niepotrzebnie zwalniać.
W Sędziszowie wysyłam SMS-a. Chwilę później dostaję potwierdzenie, że Hipcia właśnie przekroczyła punkt w Sandomierzu. Czyli ma nade mną dobre trzy godziny przewagi!
Jest północ. Droga wydaje się prowadzić uparcie w górę, a mimo to chyba jakiś wiatr z tyłu pomaga. Jadę w trybie: kilka sekund pedałowania, kilka sekund na luzie. Nie mogę ciągle pedałować, bo boli mnie kolano. Zresztą, nie mam już nawet na to siły. Teraz mam się tylko turlać przed siebie. Przy dobrych wiatrach uda mi się zamknąć w dwudziestu trzech godzinach, czyli do rana i tak muszę się toczyć.
Kolbuszowa wcale nie chce się zbliżać, a picie wcale nie chce przyrastać. Dno w bidonach zaczyna być coraz bardziej wyczuwalne. W końcu dojeżdżam. Przez trzy ronda wpadam na znaną mi doskonale dziewiątkę. Odliczam kilometry do Orlenu. Tam kupię picie.
Orlen bardzo mnie zawodzi, bo okazuje się być stary i zamknięty. Na szczęście te okolice to całe stacyjne zagłębie. Kawałek dalej zjeżdżam na BP, gdzie jest już bardzo towarzysko. Siedzi tam cała grupa Keto i Turysta, którego lampkę widziałem przed chwilą kilkaset metrów od siebie. Kupuję picie, cały stos batonów. Myślałem o zjedzeniu hotdoga, albo czegoś w tym stylu, ale nie jestem wcale pewien, czy to dobry pomysł. Poza tym chłopaki też czekają, musiałbym czekać aż oni dostaną.
Dopytuję o dystans z Sandomierza. Ma być tylko 90 km. Przy okazji upewniam się, że mój licznik liczy źle. Przejechałem więcej, niż mi się wydaje - to dobrze. Kilometry pozostałe do bazy muszę zliczać na podstawie GPS-a - to źle.
Emes dociera akurat, gdy uzupełniam picie. Oddaję komuś resztkę soku, która nie zmieściła się do bidonu, dopijam jednego energetyka, drugiego chowam w kieszeń i ruszam dalej, pytany przez Szafara, czy się zbieram. Po chwili zauważam, że ruszył za mną. Trochę głupio mi, gdy muszę mu powiedzieć, że będę jechał solo, w końcu wyrwał się za mną ze stacji. Decyduje się nie czekać na resztę, tylko jedzie sobie dalej.
Przejeżdżam przez Nową Dębę. Noc jest na szczęście bardzo krótka, więc robi się już jasno. Zaraz za miejscowością zjeżdżam między łąki. Ładnie tu. I nawet kolano przestało mnie boleć. Co z tego, skoro mam wrażenie, że od chwili żadne jedzenie nie jest już przetwarzane na cokolwiek? Na niewielkim podjeździe po raz ostatni wyprzedza mnie Turysta, a chwilę później pociąg z Keto i Emesem. Wjeżdżam pomiędzy wioski, odliczając kilometry do Sandomierza. Stamtąd tylko dziewięćdziesiąt. Po raz kolejny w głowie świta mi myśl o tym, że zauważalnie słabnę i że z dojazdem może być problem. Po raz kolejny przesuwam oczekiwaną godzinę dojazdu: teraz oceniam, że jest szansa na zmieszczenie się w dobie.
Robi sie prawie zupełnie jasno. Wypijam jednego strzała kofeinowego, ale to nie senność ani brak kofeiny psuje mi zabawę, więc wiele się nie polepsza. Jedzenie od dłuższej chwili już nie smakuje, wmuszam w siebie kolejne porcje; jedyne, co wchodzi, to picie. Do tego stopnia, że na wszelki wypadek, na krajówce, na wlocie do Sandomierza, kupuję jeszcze jedną butelkę i znowu uzupełniam bidon.
W Sandomierzu zygzakiem objeżdżam zamek, mijając parking, na którym jedna dziewczyna bardzo głośno oznajmia, że idzie się wysikać w krzaki, po czym rzeczywiście się tam kieruje, chociaż to, co wyprawia z nogami, nie zasługuje już na określenie "iść". Na chodniku tłoczą się grupki pijanych ludzi, które omijam z daleka, lewą częścią pasa, bo wiem, że nie mam większych szans na ucieczkę, gdyby komuś zachciało się pogonić barana na rowerze.
W końcu skręt i obiecany bruk. Widzę po prawej wygodny chodnik, ale decyduję się podjechać honorowo. Wytrzęsło mnie tak, że odezwał mi się cały układ pokarmowy, więc czym prędzej zjechałem na kostkę, sprawdzając, czy gdzieś tu jeszcze jest stacja. Bliska, tuż za miastem.
Wyjechałem na sam rynek. Trzęsąc się na bruku skierowałem się w stronę bramy i w końcu wyjechałem na spokojny, grzeczny, uspokajający asfalt. Coraz bardziej zaczyna mi się spieszyć do tej stacji benzynowej. W końcu jest. Dojeżdżam pod budynek...
Prawdziwy obłęd w oczach zaczyna się, gdy czas płynie już na minus i minęła kluczowa chwila, wszystkie problemy świata zdają się być niczym wobec tego jednego, jedynego, a cholerna stacja benzynowa jest zamknięta!
Rozglądam się i po drugiej stronie drogi zauważam sad. Po jakimś czasie wypycham rower, nie czując się wcale lepiej, ale rozwiązawszy co najmniej dwa pilne problemy.
Przede mną nieco poniżej dziewięćdziesięciu kilometrów do mety. Zrobienie tego w cztery godziny jest nierealne. Po pierwszych górkach przesuwam spodziewany czas dojazdu o kolejną godzinę. Jedzenie już nawet nie usiłuje udawać, że będzie wchodziło. Wchodzi tylko picie, co praktycznie nic mi nie daje. Turlam się po płaskim w okolicach 15 km/h, na pojedynczych zjazdach przekraczając 20 km/h. Podjazdy, nawet te niewielkie, robię poniżej 10 km/h.
Minęła trzecia trzydzieści, a mój telefon milczy. Hipcia powinna już być na mecie, nie spodziewałem się, że końcówkę zrobią ze średnią 30 km/h, ale nawet przy 25 km/h powinna już gdzieś być. Mija czwarta. Zaczynam się odrobinę niepokoić. Dzwonię do Hipci - cisza. Wysyłam SMS-a - cisza. Pewnie śpi. Wysyłam SMS-a do Gavka, ale telefon milczy. Już prawie miałem dzwonić i budzić rodziców, gdy z tyłu nadjeżdża światełko. A za światełkiem lemondka. A na niej - Memorek. Memorek, który ma telefon, ma w nim internet i ba, nawet mi sprawdzi.
Pierwsze przeszukanie wskazuje, że ani Hipcia, ani ci, których spodziewałem się z nią ujrzeć na mecie, nie dotarli. Na szczęście chwilę później Marek znajduje nazwiska i potwierdzenia. Meta: 3:30 z minutami.
Żegnamy się: Marek wraca do swojego tempa, spiesząc się, by zmieścić się w dobę, ja wracam do swojego pełzania. Zbliża się siedemdziesiąty kilometr do mety, przynajmniej licząc na podstawie GPS-a. Mijam jeden przystanek i w głowie pojawia mi się pewien plan. Spróbujemy.
Na kolejnym przystanku kładę się na chwilę. Spróbujemy drzemki, chociaż z góry wiem, że to nie brak snu mi doskwiera. Ustawiam budzik na osiem minut. Wstaję po sześciu: uparcie powracające koszmarki powodują, że cały czas się budzę. Siadam i przecieram twarz. Postanawiam jeszcze spróbować z jedzeniem: biorę jeden gryz, chwilę żuję i wypluwam na ziemię. Z tej mąki chleba nie będzie.
Przeprowadzam kompletną analizę: dwie sprawne kończyny (dwóch pozostałych na wszelki wypadek nie sprawdzam), mózg jako tako działający. Do mety 70 km, czyli co najmniej 7 godzin jazdy, w tym większość, jeśli nie całość, bez jedzenia, o samym piciu (jeśli i ono nie zacznie mi nie wchodzić). Jest piąta, czyli do tego wszystkiego wjadę w poranne słońce, co pewnie też mnie nie przyspieszy. Spanie nie ma żadnego sensu, nic tu nie zmieni.
Wniosek może być tylko jeden: kończymy. To jest właśnie dobry moment, a dalsze mordowanie się nie ma żadnego sensu.
Decyzja podjęta, to była łatwiejsza część. Teraz trzeba się dostać do bazy. I trzeba zrobić to szybko, bo jeśli nic się nie uda załatwić, to jednak przedpołudniowe słońce i tak mnie nie ominie.
Zastanawiam się, kto może być w bazie i uznaję, że spróbuję obudzić Tomka. Ha, super. Kontakt w telefonie jest, ale numeru nie ma. Coś się pokićkało z zapisywaniem numerów na karcie SIM. Wertuję listę kontaktów i pozostaje mi zawracać głowę Elizium, może on ma numer. Wtedy jednak w oko wpada mi awaryjny numer z zeszłorocznego MP - Średni, który w tym roku również jest kierownikiem trasy! Dzwonię. Odbiera, zaspanym głosem tłumaczy, że właśnie się położył. I że w bazie są i Wax, i Tomek - do nich dzwonić. Proszę go o numery i po chwili dociera do mnie SMS. Dzwonię do Tomka - telefon wyłączony. No tak, pewnie śpi. Dzwonię do Waxa. Mówi, że nie da razy bezpiecznie jechać autem i proponuje mi Tomka, po czym przekazuje mu słuchawkę.
"Tomeeeek, zdejmiesz mnie z trasyyy?" - staram się przyjąć możliwie najbardziej nieporadny ton.
I to jest chyba talent. Bo tego nie można się nauczyć. To jest wrodzone. Miał to mój ojciec, ma to i Tomek. Mówi mi: "No i co ja mam ci powiedziedzieć? Że nie przyjadę?". W tym głosie brzmią jednocześnie zapewnienie, że pomoc zostanie udzielona, ale dodatkowo "ale pamiętaj, że to twoja wina" oraz "my sobie o tym jeszcze porozmawiamy".
Przekazuję mu moje położenie, po chwili wysyłam SMS-a z dokładnym opisem dojazdu.
Za moment odzywa się telefon. Powiedzieć, że się żyje to nie łaska, ale na wieść o tym, że trzeba mnie zabrać, to natychmiast się interesujemy. Jej Wysokość uznała za stosowne zaszczycić mnie swym melodyjnym głosem.
Zdejmuję kask, ściągam rękawiczki, wysypuję z kieszonek żarcie: jeśli ktoś będzie miał potrzebę, to je dostanie, za chwilę powinni jechać kolejni zawodnicy.
O tym, jaki jestem słaby, dowiaduję się, gdy trzeba się podnieść i przenieść rower tak, by oznaczył moją pozycję. Z ulgą wracam na ławeczkę i siadam. Mam przed sobą co najmniej godzinę czekania. Nad dachem stojącej przede mną stodoły, spomiędzy dwóch topoli, wypływa pojedynczy promyczek słońca i świeci prosto w przystanek. Siadam w nim, zakładam ręce i czekam.
Po chwili odzywają się jakieś SMS-y, więc odpisuję, przy okazji zauważając, że jakimś cudem w Solidzie odezwał się internet. Ba, nawet działa relacja! Czytam sobie przez chwilę kto jest gdzie. W międzyczasie mijają mnie Andrzej z Krzyśkiem, ale nic ode mnie nie chcą. Widzę, że niedługo dojedzie tu grupka Ola. Zwijam się dalej w moim promyczku i obserwuję mozolną pracę pająka który przesuwa się pomiędzy kolejnymi kamyczkami i zastyga za nimi, wyglądając jak mały kamyczek. Po chwili zmienia miejsce i znowu zastyga, czatując.
Odzywają się jakieś głosy. Przejeżdża Olo, krzyczę "Chcecie jedzenia?". Odkrzykują, że nie. Po chwili odzywa się telefon. Dzwoni Olo i zaczyna od prostego pytania "Hipek, co ty tam, kurde, robisz?". Okazuje się, że słysząc, że Hipcia jest na mecie, założył, że jestem tam i ja, więc obecność mnie na przystanku na jakiejś wiosce, proponującego żarcie, była dość zaskakująca.
Przesuwam się w inne miejsce, bo druga połowa przystanku rozświetliła się już porannym, ciepłym słońcem. Z pobliskiego podwórka dobiegają już ogłosy porannej pracy, okraszone obficie przekleństwami. Popijam łyk za łykiem z półlitrowej butelki wody, którą kupiłem na wszelki wypadek. Soków, które mam w bidonach, wolę nie dotykać.
Po chwili przed przystankiem staje krążownik, z którego wysiada najlepszy Tomek na świecie. Pakujemy rower na bagażnik, na widok białej tapicerki podkładam pod tyłek kurtkę przeciwdeszczową, mając nadzieję, że niczego zbytnio nie wybrudzę. Na teraz mam tylko jedno zadanie: gadać. No to gadamy.
Po drodze próbujemy jeszcze zdjąć z trasy Storma, ale okazuje się, że jego poziomki nie udaje się założyć bezpiecznie na bagażnik. Niestety, musimy go zostawić. Na szczęście do bazy ma już niedaleko - niecałe dwadzieścia kilometrów.
Dojeżdżamy do bazy. Z rowerem turlam się w stronę namiotu. Na dźwięk mojego głosu i wymienianych z kimś pozdrowień, z namiotu wysuwa się znany, hipciowy łepek. Dzień dobry, proszę nie wstawać, śpijmy. Hipcia jednak nie chce spać. Zmieniam buty i udaję się pod prysznic. Tam jest ciepła woda. To miłe.
Gdy wychodzę na zewnątrz, robi się ciepło. Docieram pod namiot i kładę się w środku. Niestety, nie udaje mi się spać, bo zaczynamy wymieniać się uwagami z trasy, a gdy już jedne drugiemu, a drugie pierwszemu opowiedziało, to słońce wylazło na tyle, że w środku robi się niepokojąco gorąco.
Zalegam na zewnątrz. Gdy udaje mi się zasnąć, budzi mnie gość z namiotu obok, który chciałby wyjechać samochodem. Potem już tylko drzemię, ale niewiele z tego wychodzi.
Dopiero w okolicy południa jestem w stanie spożyć coś więcej niż wodę. Tak mi się przynajmniej wydaje. W kilkuosobowym składzie ruszamy do pobliskiego hotelu, by zjeść tam dość drogi obiad. Normalnie zapytałbym, czy na talerzu ktoś nie zapomniał położyć jedzenia, ale tym razem ilość wydaje mi się zupełnie wystarczająca. I w sumie cieszę się, że jedzenie weszło.
Spacerując w stronę bazy dopingujemy jeszcze dwójkę zawodników - chyba to Dodoelk z żoną. Doping podziałał: koleżanka dognała go na podjeździe i chyba pod koniec przegoniła.
W bazie siadamy w cieniu. Jest już za ciepło, by spać, więc postanawiamy się zebrać. Po wszystkim pozostają tylko krótkie pożegnania i czas jechać przed siebie. Najpierw w drugą stronę, na pobliski Orlen. Tam jednak nie ma lodów, co napawa Hipcię bezbrzeżnym smutkiem.
Do domu docieramy z jedną dwudziestominutową drzemką. Do końca dnia już nie nadaję się do niczego i nawet niewiele z niego pamiętam. W poniedziałek, z samego rana, odbieram od lekarza zwolnienie: chciał dać tydzień, wynegocjowałem trzy dni (potem tego żałowałem...).
No i tyle, teraz czas na dwa słowa podsumowania.
Na maraton przyjechałem mając z tyłu głowy plan na niewystartowanie. Uznałem, że wystartuję, po czym sam, przypadkiem, nie dałem sobie większego wyboru i zmusiłem się do kontynuowania jazdy. Po pierwszych, przegalopowanych siedemdziesięciu kilometrach, do momentu, w którym rozłożyłem się kompletnie, udało mi się przejechać prawie czterysta kilometrów... solo. I to z całkiem niezłą, jak na umrzyka, średnią. Sumaryczny czas postojów z całego wyścigu sięgnął nieco ponad godzinę.
Mimo tego, że nie udało mi się ukończyć, uznaję, że maraton zakończył się olbrzymim sukcesem.
Do tego, zupełnie przypadkowo, zdobyłem spore doświadczenie w jeździe solo, którego do tej pory nie miałem.
Zaliczyliśmy 22 gminy. Plus jedną, której nie wpisuję, bo zaliczyła ją tylko Hipcia, a mnie już nie starczyło.
Olbrzymie podziękowania kieruję do (kolejność przypadkowa):
- całej kapituły, za całą wykonaną nad maratonem, pracę,
- Tomka, za stworzenie fantastycznej, widokowej trasy,
- całej obsługi bufetu, za pomoc i poświęcony czas,
- wszystkich, z którymi mijałem się na trasie,
- jeszcze raz Tomka, za to, że odłożył pierwszego, ciężko zapracowanego drinka i pojechał zdjąć mnie z trasy.
- DST 466.86km
- Czas 19:17
- VAVG 24.21km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 26 maja 2016
Kategoria > 200 km, szypko, do czytania, zaliczając gminy
Warmia. Mazury. Bociany.
Pobudka o jakiejś nieludzkiej godzinie. Wpół do piątej. Na dworcu tuktam w szosowych butach po bilety, ale nie zdążam kupić. Nie potrafię się przestawić i zaufać kupowaniu biletów kolejowych przez internet.
Pakujemy się do pociągu. Mimo wczesnej pory, w pociągu stoi już pięć rowerów. Jeden wieszam, drugi stawiam. Po chwili (chyba na Centralnym) wsiada dziewczyna, która ma kupiony bilet na rower, ale jako że za chwilę i ja go kupię, przezornie nie chwalę się, że jeden z moich "nielegalnie" wisi. Na Wschodniej dosiada jeszcze jeden. To jest już dziewięć sztuk.
W Warszawie było słonecznie, ale kawałek dalej niebo zasnuwają chmury. Powoli wszystkie rowery opuszczają wagon, do Olsztyna dojeżdżamy sami. Już przed dworcem, gdy własnie zbieraliśmy się do ruszenia, zagaduje nas bardzo sympatyczny pan - członek, jak się okazało, Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów. Chwilę rozmawiamy i ruszamy w trasę.
Wiatr pcha mocno. Miał być północny, jest zachodni, co nawet na sam początek jeszcze bardziej pasuje. Tyle, że niebo szczelnie zakrywają chmury i czasami zeń kapie. A my mamy tylko małe podsiodłówki i jedziemy na krótko. Założyliśmy, że od rana będzie ciepło, a tu nagle klops. Na widocznych polach pojawiają się bociany. Latają nam też nad głowami. Dużo ich.
Po chwili jazdy zza ramienia zagaduje mnie znajomy głos - Turysta! Zupełnie przypadkowo przez kawałek wypada nam wspólna trasa. Przez chwilę widać znak czasów - obaj mamy przygotowane na GPS-ach trasy i nie potrafimy się dogadać, żeby powiedzieć sobie, kto gdzie jedzie. Bo po co, skoro kreska prowadzi?
Po chwili Jacek skręca w kierunku Barczewa, a my zostajemy dalej na kursie na Biskupiec. Kawałek za skrętem nie zauważam, że czas zjechać, bo nie przybliżyłem mapy wystarczająco. Zauważyła to Hipcia, ale już było po frytkach - trzeba przechodzić przez rów i nosić rower przez otaczające drogę ogrodzenia i bariery.
Stąd zaczyna się długi kurs po mniejszych drogach. Asfalty czasami są nierówne, ale głównie przyzwoite, na tyle, że można jechać spokojnie. Powoli połykamy kolejne, niewielkie podjazdy, ciesząc się kompletnym spokojem. Nawet zaczyna wyglądać słońce, a po chwili chmury zupełnie znikają. Pojedyncze samochody nie przeszkadzają nam w niczym. Jedziemy przez niekończące się lasy, wzdłuż kolejnych, mniejszych i większych jezior, pomiędzy nielicznymi polami. Na polach, tak, kolejne bocianki. Są wszędzie, nigdy ich tak wielu nie widziałem.
Wydawało mi się, że będziemy jechali przez Szczytno, ale najpierw omijamy skręt w drogę 600, potem w DK 57 w Dźwierzutach. Gdy w Pasymiu (co ciekawe, tutaj minęliśmy się z Jackiem o jakieś 500 metrów) nie skręciliśmy w DK 53 na Szczytno, tylko pojechaliśmy na Olsztyn, uznałem, że chyba mi się przywidziało to Szczytno i może jedziemy tylko przez okolice.
Kolejnymi przyjemnymi, zacienionymi i zielonymi pagórkami dobiliśmy się do DK 58, której cyfra z daleka wyglądała jak "S8" i przyprawiła mnie o niewielki zawalik. Stąd już wiedziałem, że jednak dojedziemy do Szczytna. I faktycznie - drogą krajową, robiąc krótki postój w Jedwabnie (procesja zajęła całą drogę, ale pozwolono nam się przemknąć), dojechaliśmy do Szczytna.
Tutaj zrobiliśmy sobie syty i solidny postój na Orlenie. Uzupełniam wodę w camelbaku - jest to pierwsza z nim trasa i jak na razie spisuje się bardzo przyzwoicie.
Ruszamy. Po chwili kompletnie się wypłaszcza, a niekończące się lasy zaczynają powoli ustępować polom. Płaskim, niekończącym się polom.
Gdy droga zaczęła skręcać w kierunku Ciechanowa, dostaliśmy wiatr w twarz. W zasadzie w niczym to nie przeszkadzało, do pociągu mieliśmy bardzo dużo czasu. Łapiąc promienie słońca przemykaliśmy w kierunku odwiedzonej drogi nr 60, którą - z postojem na zakup wody, bo zaczęło jej brakować - dotarliśmy na dworzec w Ciechanowie. Stamtąd pociągiem tej samej relacji, co dwa miesiące temu (Olsztyn - Kielce), ale tym razem bardzo pustym, spokojnie docieramy do domu.
Zaliczyliśmy jakieś 15 gmin. W zupełnym spokoju. Świąteczny dzień zniechęcił ludzi do wyjazdów gdziekolwiek, do tego cały dzień jechaliśmy przez niekończącą się zieleń. Bociany towarzyszyły nam cały, caluteńki dzień, do tego kilka stało sobie po prostu przy drodze, zaledwie metr od nas. Procesję napotkaliśmy tylko jedną. To akurat mało, spodziewaliśmy się dużej ilości kwiatków na drogach, a tu... goły asfalt.
Wycieczka bardzo udana.
Pakujemy się do pociągu. Mimo wczesnej pory, w pociągu stoi już pięć rowerów. Jeden wieszam, drugi stawiam. Po chwili (chyba na Centralnym) wsiada dziewczyna, która ma kupiony bilet na rower, ale jako że za chwilę i ja go kupię, przezornie nie chwalę się, że jeden z moich "nielegalnie" wisi. Na Wschodniej dosiada jeszcze jeden. To jest już dziewięć sztuk.
W Warszawie było słonecznie, ale kawałek dalej niebo zasnuwają chmury. Powoli wszystkie rowery opuszczają wagon, do Olsztyna dojeżdżamy sami. Już przed dworcem, gdy własnie zbieraliśmy się do ruszenia, zagaduje nas bardzo sympatyczny pan - członek, jak się okazało, Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów. Chwilę rozmawiamy i ruszamy w trasę.
Wiatr pcha mocno. Miał być północny, jest zachodni, co nawet na sam początek jeszcze bardziej pasuje. Tyle, że niebo szczelnie zakrywają chmury i czasami zeń kapie. A my mamy tylko małe podsiodłówki i jedziemy na krótko. Założyliśmy, że od rana będzie ciepło, a tu nagle klops. Na widocznych polach pojawiają się bociany. Latają nam też nad głowami. Dużo ich.
Po chwili jazdy zza ramienia zagaduje mnie znajomy głos - Turysta! Zupełnie przypadkowo przez kawałek wypada nam wspólna trasa. Przez chwilę widać znak czasów - obaj mamy przygotowane na GPS-ach trasy i nie potrafimy się dogadać, żeby powiedzieć sobie, kto gdzie jedzie. Bo po co, skoro kreska prowadzi?
Po chwili Jacek skręca w kierunku Barczewa, a my zostajemy dalej na kursie na Biskupiec. Kawałek za skrętem nie zauważam, że czas zjechać, bo nie przybliżyłem mapy wystarczająco. Zauważyła to Hipcia, ale już było po frytkach - trzeba przechodzić przez rów i nosić rower przez otaczające drogę ogrodzenia i bariery.
Stąd zaczyna się długi kurs po mniejszych drogach. Asfalty czasami są nierówne, ale głównie przyzwoite, na tyle, że można jechać spokojnie. Powoli połykamy kolejne, niewielkie podjazdy, ciesząc się kompletnym spokojem. Nawet zaczyna wyglądać słońce, a po chwili chmury zupełnie znikają. Pojedyncze samochody nie przeszkadzają nam w niczym. Jedziemy przez niekończące się lasy, wzdłuż kolejnych, mniejszych i większych jezior, pomiędzy nielicznymi polami. Na polach, tak, kolejne bocianki. Są wszędzie, nigdy ich tak wielu nie widziałem.
Wydawało mi się, że będziemy jechali przez Szczytno, ale najpierw omijamy skręt w drogę 600, potem w DK 57 w Dźwierzutach. Gdy w Pasymiu (co ciekawe, tutaj minęliśmy się z Jackiem o jakieś 500 metrów) nie skręciliśmy w DK 53 na Szczytno, tylko pojechaliśmy na Olsztyn, uznałem, że chyba mi się przywidziało to Szczytno i może jedziemy tylko przez okolice.
Kolejnymi przyjemnymi, zacienionymi i zielonymi pagórkami dobiliśmy się do DK 58, której cyfra z daleka wyglądała jak "S8" i przyprawiła mnie o niewielki zawalik. Stąd już wiedziałem, że jednak dojedziemy do Szczytna. I faktycznie - drogą krajową, robiąc krótki postój w Jedwabnie (procesja zajęła całą drogę, ale pozwolono nam się przemknąć), dojechaliśmy do Szczytna.
Tutaj zrobiliśmy sobie syty i solidny postój na Orlenie. Uzupełniam wodę w camelbaku - jest to pierwsza z nim trasa i jak na razie spisuje się bardzo przyzwoicie.
Ruszamy. Po chwili kompletnie się wypłaszcza, a niekończące się lasy zaczynają powoli ustępować polom. Płaskim, niekończącym się polom.
Gdy droga zaczęła skręcać w kierunku Ciechanowa, dostaliśmy wiatr w twarz. W zasadzie w niczym to nie przeszkadzało, do pociągu mieliśmy bardzo dużo czasu. Łapiąc promienie słońca przemykaliśmy w kierunku odwiedzonej drogi nr 60, którą - z postojem na zakup wody, bo zaczęło jej brakować - dotarliśmy na dworzec w Ciechanowie. Stamtąd pociągiem tej samej relacji, co dwa miesiące temu (Olsztyn - Kielce), ale tym razem bardzo pustym, spokojnie docieramy do domu.
Zaliczyliśmy jakieś 15 gmin. W zupełnym spokoju. Świąteczny dzień zniechęcił ludzi do wyjazdów gdziekolwiek, do tego cały dzień jechaliśmy przez niekończącą się zieleń. Bociany towarzyszyły nam cały, caluteńki dzień, do tego kilka stało sobie po prostu przy drodze, zaledwie metr od nas. Procesję napotkaliśmy tylko jedną. To akurat mało, spodziewaliśmy się dużej ilości kwiatków na drogach, a tu... goły asfalt.
Wycieczka bardzo udana.
- DST 292.48km
- Czas 09:36
- VAVG 30.47km/h
- Sprzęt Stefan
Taka krótsza noc
Dwa słowa wstępu
Na maraton w Parczewie zapisywaliśmy się na początku tego roku, planując cały kalendarz zawodów na 2016. Im bliżej było majówki, tym bardziej nie chciało mi się jechać. Po spektakularnych porażkach z ostatnimi wyjazdami (planowane 500 km, które skończyło się na 300 km ze średnią 21), bardzo się obawiałem tego startu.
Byliśmy ostatnio - z różnych powodów - solidnie zmęczeni, do tego cały tydzień przed majówką miałem dość napięty, a wieczory poświęcone były na pakowanie lub pracę i jak na zbawienie czekałem na dowolny sygnał, który pozwoli mi uznać, że jednak, bardzo przykro i w ogóle, ale nie, nie będziemy jechać. Żebym się chociaż przewrócił na rowerze. Żeby chociaż ktoś lekko potrącił i nabił siniaka. Kicha; jedyne, co mi się udało, to przeskoczenie łańcucha przy starcie ze świateł (gdzieś w środę) i dodatkowy, nadprogramowy ból lewej nogi (którą mam kontuzjowaną od listopada).
Żeby do całości dołożyć demotywacji, ostatnią noc z czwartku na piątek trochę zarwałem, wstać musiałem o piątej, żeby zdążyć się wyrobić przed wcześniejszym wyjściem z pracy. Więc już na wstępie oboje - bo Hipcia też nie wypoczywała przez ten tydzień - byliśmy niedospani i zmęczeni. Super perspektywa. No w ogóle wow, cudownie i jacieniemoge.
Do tego na tydzień przed startem Hipcia dowiedziała się, że do jej obiecującej listy kontuzji dołączyła nowa - tym razem nadgarstek. Pęknięta chrząstka. W sumie nie wiemy, od jak dawna to pęknięcie sobie tam rezyduje, ale boli.
Jeszcze rano, gdy siedziałem w pracy przy porannej kawie, niepokojąco rzucając okiem na postawiony w kącie plecak i stojącą pod ścianą uzbrojoną szosę, miałem nadzieję, że Hipcia powie, ze jednak nie, namyśliła się i mogę dzwonić do busa relacji Kórnik-Parczew (przez Warszawę), że jednak, wskutek zdarzeń niezależnych, z nieukrywaną przykrością będziemy musieli wczuć się w role kibiców. I pospać sobie w sobotę do dziewiątej. Albo zaszaleć i pospać do dziewiątej trzy-dzie-ści!
Transport
Zbliżała się godzina piętnasta. Chwilę wcześniej dowiedziałem się, że Eli - bo on to był kierowcą naszego busa - spóźni się jakąś godzinę, ale ponieważ nie udało mi się już zawrócić Hipci z trasy na miejsce spotkania, ruszyłem i ja. Jadąc nową, wypasioną drogą rowerową przy Wołoskiej, cieszyłem się z tego, że ciągi rowerowe w Warszawie powoli układają się w spójną całość. Dojechałem do Hipci, posiedzieliśmy przez chwilę i wybraliśmy się na pobliskiego Shella. Zjedliśmy suche, paskudne hot dogi, wypiłem kawę, o której można było powiedzieć tylko tyle, że była ciepła i miała lekki posmak... czegoś. Wygrzaliśmy się w słońcu i powlekliśmy na miejsce spotkania. Chwilę później na miejsce wtoczył się czołg na poznańskich blachach.
Dotarcie do nas trochę im zajęło, m.in. dlatego, że nawigacja zbzikowała i puściła chłopaków jakimiś krzakami. Gdy więc Elizium wysiadł z pojazdu, z jego twarzy można było wyczytać wyrazy, przy czym niektóre z nich były nawet spójnikami. Kamienna twarz nie wypuściła ani jednego sygnału, gdy utknęliśmy w wylotowym korku.
Dopiero kawałek dalej, za Górą Kalwarią, korki puściły i można było płynnie jechać. Na jednej ze stacji udało się nam nawet zrobić szybkie zakupy, bo w Parczewie mogło nie być na to szans.
Wszystkie stracone w międzyczasie minuty zsumowały się i do Parczewa dojeżdżaliśmy już po 21:00, po zmroku.
Gdy wjechaliśmy na teren OSiR-u, było ciemno. Po skręcie w niewielką, gruntową uliczkę - ciemno. Żadnego życia, żadnych śladów, że to tutaj. Dopiero po chwili przed naszymi oczami pojawiły się namioty. No to chyba jesteśmy na miejscu...
Na dzień dobry wita nas okrzyk. Niewielka postać, nie przestając mówić, wyłania się z cienia jak człowiek-nietoperz i rusza nam na spotkanie. Po dłuższej chwili udaje nam się wykorzystać chwilę, gdy Wąski - bo on to był - brał oddech, i zadać pytanie dotyczące tego, czy ktoś nas być może jeszcze zarejestruje o tej pogańskiej porze. Okazało się, że tak, jest to możliwe: chwilę później odbieramy od Włodka Oberdy numery, kartę startową oraz bardzo pokaźną reklamówkę z zestawem startowym.
Po chwili namysłu postanawiamy nie rozbijać namiotu, tylko czym prędzej zagospodarować kawałek podłogi na terenie ośrodka i położyć się spać. Raz, że szkoda czasu, a dwa, że rano będzie można się sprawniej zebrać. Hipcia coś tam wspomina o tym, że w hałasie na sali nie uda jej się wyspać, ale postanawiamy spróbować.
Na sali prócz nas są Kaha i Emes, Gavek, Alamanka, Endriu68, Hansglopke... i pewnie jeszcze ktoś, o kim zapomniałem. A zapomnieć będzie mi łatwo, bo nasze forum zdominowało ten wyścig i spora część ludzi była właśnie forumowiczami Podróży Rowerowych kropka i-en-ef-o.
Wielkopolska ekipa, w liczbie trzech, czyli wspomniany już Eli oraz Rapsik i Śruba udała się do hotelu, a my rozwaliliśmy się dookoła jednego miejsca i zaczęliśmy się szykować na jutro. Mogłem tez pobawić się pompką Wąskiego, dzięki temu wszystkie gumy były pełne, tak jak być powinno. W końcu można było usiąść i zjeść kolację. Hipcia w przypływie szaleństwa dobrała się nawet do przygotowanych na trasę batonów i wyjadła mi prawie wszystkie KitKaty - tylko jeden mi się ostał, więc zjadłem go od razu, żeby mi smutno następnego dnia nie było.
Zwiedziliśmy też reklamówki z pakietem startowym i bez wątpienia był to największy z pakietów, jaki kiedykolwiek dostaliśmy: żele, izotoniki, jakieś proszki w nieznakowanych woreczkach strunowych - elegancko! Jak się później okazało (patrząc na to, co było dostępne na punktach), można by było cały wyścig przejechać tylko na tym, co zapewnił organizator: godne naśladowania podejście!
Sala zrobiła się cicha. Położyłem się więc spać, słysząc, jak Hipcia bobruje w reklamówkach, próbując wygrać konkurs na najbardziej irytujący dźwięk. Znacie to, prawda? Powolny, przerywany szelest, tak jakby ktoś w kinie otwierał sobie paluszki bardzo powoli, unikając jednego, konkretnego zaszeleszczenia. Szelest, piętnaście sekund przerwy. Szelest, pół minuty przerwy. Szelest. Szelest. Cisza. Minuta ciszy. Znowu reklamówka. Powolne ruchy przedzielane kilkoma sekundami kompletnej ciszy. Gdy już powoli zaczynałem rozważać wyniesienie się gdziekolwiek, byle dalej, bo trafi mnie szlag, na salę wtoczyły się dwie osoby z bagażami, poczęły robić hałas podczas rozpakowywania się i wreszcie mogłem normalnie zasnąć.
Poranek
Pierwsze hałasy rozpoczęły się zanim zadzwonił budzik. Ktoś brał kąpiel. Powoli zaczynał się zwykły szum potęgowany tym, że jakikolwiek krok na podłodze brzmiał jakby ktoś uderzył w bęben. Spania już by nie było, więc postanowiłem się podnieść. Było tuż po piątej. Deszcz uparcie obijał szyby i dach. Czyli prognozy się sprawdziły.
Ubranie, ostatnie sprawdzenia i śniadanie - płatki z... żelem z pakietu startowego. Smakowało jak płatki z dżemem i chyba trzeba pomyśleć, żeby taki zestaw włączyć na stałe do śniadań przedstartowych. Starczyło mi czasu na dwa kubki (Hipcia wciągnęła z pięć), gdy do sali wszedł Wilk, przypominając, że już zaraz startujemy. Oj, faktycznie!
Dość szybko narzuciliśmy na siebie wszystko, co było potrzebne. Po drodze do bramy, z której startowaliśmy, włączyłem GPS-a, mając nadzieję, że złapie satelity zanim wystartujemy. Na starcie stała już pierwsza grupa.
Założenia
Póki nasi zawodnicy czekają na deszczu i mokną (i niech mokną, sami wiedzieli, na co się piszą), dwa słowa o założeniach.
Celem numer jeden było przejechanie trasy bez niepotrzebnego szarpania oraz cięcia na siłę - jedziemy tylko po to, żeby ukończyć - ma to być pierwsza w tym roku pięćsetka i rozgrzewka przed kolejnymi startami. Oczywiście dyskusji nie podlegała dyscyplina postojowa - w końcu jest to wyścig.
Przed samym startem nie zadałem sobie trudu przeczytania listy punktów kontrolnych ani spojrzenia na profil trasy, który kojarzyłem tylko z grubsza. W szczególności dopiero wczoraj dowiedziałem się, że część ze sporej listy punktów kontrolnych zaliczamy przez podbicie pieczątki w "dowolnym podmiocie", czyli, po prostu, w sklepie, na stacji lub innym miejscu, które może nam przypieczętować listę.
Nie poświęciłem też czasu na analizę tego, które punkty gdzie się znajdują, przez co straciliśmy na trasie kilka minut, a gdyby nie towarzysz podróży, stracilibyśmy ich być może więcej.
Odcinek 1: Parczew - Kołacze (38 km/38 km)
Stanęliśmy na starcie w grupie, z których znaliśmy tylko Wilka i CFCFana. Reszta znała się doskonale i właśnie głośno życzyli sobie powodzenia. "Staaaachu, powodzenia!", "Krzyyyychu, dajemy radę!" i tym podobne okrzyki, połączone z przybijaniem piątek, towarzyszyły sekundom przed samym ruszeniem.
Poooooooszli!
Startując mijamy się z Krzyśkiem (Elizium) i Pawłem, którzy właśnie przyjechali na swój start.
Deszcz pada. Chmury na niebie. W akompaniamencie bryzgów spod wszystkich kół ruszamy przed siebie. Grupa dość szybko ustawia się w szyk, my trzymamy się z tyłu. Zaczyna się jazda. Jesteśmy na samym końcu, za nami, na bardziej jeszcze szarym końcu, wiezie się Paweł (CFCFan). Przed grupą widać kogoś, kto wystrzelił do przodu i chyba zamierza jechać sam. Teraz jeszcze nie wiedziałem, że niedługo się spotkamy.
Od początku jazda jest bardzo szarpana, więc po kilku kilometrach bez żalu pozwalam się urwać, bo nie chce mi się po raz kolejny przyspieszać, bo akurat ktoś mocniejszy wyszedł na zmianę i nagle przyspieszył. W pewnym momencie grupa odchodzi nam nawet na trzysta metrów, po kilku kilometrach (trzymając ciągle stałe tempo) dochodzimy ich.
Po jakimś czasie z lewej szybko i sprawnie mija nas elegancka, ubrana w odblaskowe barwy kolumna. Na początku uśmiechnięty Tomek, który wyprzedzając nas rzuca jakąś ironiczną uwagą. Jak się później okazało (już w bazie), tempo, uśmiechy, wciągnięte brzuchy i ustawiony szyk były tylko elementem próby zastraszenia przeciwnika.
Przez dłuższą chwilę mieliśmy ich bardzo blisko, ale odległość powoli, ale systematycznie rosła i po kilkunastu minutach bywali tylko czasem widoczni na horyzoncie.
W naszej grupie zaczęło wyglądać na to, że chłopcy się już wybrykali, bo wreszcie szło równo, więc dołączyliśmy do grupy i włączyliśmy w pracę na rzecz budowania wspólnej przyszłości. Zaczynają się pierwsze podjazdy. Gdzieś tutaj Hipcia zostaje wyproszona z prowadzenia ("koleżanko, na lewo"). Koledzy dość gwałtownie prezentują słabej kobiecie, jak powinno się robić podjazdy. Tempo rośnie skokowo, o kilka km/h, jako że jechałem przedostatni, jeszcze się utrzymuję, z kołaczącą mi się w głowie myślą "czy kogoś zdrowo pojebało?!". Wilk, który jechał za mną, już się nie utrzymuje, Hipcia, która schodząc z prowadzenia nie zdążyła wyrównać tempa, również zostaje. Po chwili, gdy widzę, że wiszą z tyłu, postanawiam poczekać. W trójkę dość szybko ich doganiamy, bo peleton wrócił do pierwotnego tempa.
Na horyzoncie pojawił się pierwszy punkt kontrolny. Po prostu stacja benzynowa.
Grupa zaczęła dreptać w miejscu, niespiesznie grzebać po plecakach, więc z dwiema kartami w ręku załatwiłem potwierdzenia, schowałem do hipciowej kieszeni i już po chwili ruszaliśmy w dalszą drogę.
Średnia z odcinka: 30 km/h (średnię tę i kolejne liczę na podstawie Stravy).
Odcinek 2: Kołacze - Cyców (62 km/24 km)
Zgodnie z przewidywaniami udało się nam zostawić za plecami całą grupę. Jechaliśmy sobie we dwójkę, po chwili zauważyłem, że ktoś się zorientował w naszych planach i zrobił postój prawie tak krótki, jak nasz. Po sylwetce już z daleka rozpoznałem Wilka.
Deszcz powoli przestawał padać i już na pewno - przy mniejszej liczbie rowerów - nie był tak upierdliwy. Droga szła lekko w górę, nie było żadnych hopek, a poza tym zaczął pomagać wiatr i ten odcinek pokonaliśmy z najwyższą średnią prędkością - 34 km/h.
Tutaj też, przy przełączaniu licznika, niechcący kasuję sobie dystans. Coś się zepsuło - i to w nowym liczniku! - bo po pojedynczym naciśnięciu przycisku, pojawiała się informacja o kasowaniu danych. Szlag.
Przed nami na horyzoncie majaczył jeden kolarz, odległość do niego powoli topniała. Czyżby to był ktoś z grupy I lub III? Gdy już powoli go doganialiśmy, akurat dojechaliśmy do skrzyżowania w Cycowie. Weszliśmy do środka prosząc o pieczątki. Gdy zostały przybite i akurat wychodziliśmy, minęliśmy się z czwórką innych zawodników z naszej grupy.
Odcinek 3: Cyców - Chełm (98 km/26 km).
Sprawnie ruszamy. Po chwili jesteśmy już daleko, koledzy, którzy nas dogonili, są pięćset metrów do kilometra za nami, z kolei odległość do tego, który jechał z przodu, systematycznie maleje. Deszcz już przestał padać, czasem tylko lekko kropi.
W końcu łapiemy go - okazuje się, że to jest Paweł, czyli CFCFan, który chyba oderwał się z grupy przed pierwszym PK i od tego miejsca jechał solo. No... to już nie jedzie solo. Łączymy się w kupę i kontynuujemy jazdę. Po krótkiej chwili za plecami słyszę szum rozmowy - doszła nas i druga grupka, więc ostatnie 10 km jedziemy wszyscy razem.
Wjeżdżamy do Chełma. PK jest usytuowany na rynku, do którego trzeba podjechać po dużych kocich łbach. Szybko zjeżdżam na chodnik, który też jest zrobiony z kostki, ale takiej wygodniejszej. Chyba po drodze wymuszamy pierwszeństwo na jakimś samochodzie, słyszę z boku poirytowany głos "tu trzeba pierwszeństwa ustąpić". Na rynku akurat trwa impreza motocyklistów, z naszymi rowerami i obcisłymi strojami zupełnie tam nie pasowaliśmy. Ktoś zaczyna klaskać na nasz widok, przejeżdżamy przez niewielki szpaler motocyklistów i wciskamy się między kilka samochodów.
Punkt zorganizowany jest na niewielkim murku, na którym leżą drożdżówki, banany i można podbić pieczątkę. Pieczątka przybita, jeden banan w zęby i wio!
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 4: Chełm - Wojsławice (124 km/26 km).
Widać, że obaj koledzy mają podobny plan na start, bo obaj ruszają za nami; Paweł nawet zdąża wrócić po zgubione zawiniątko z waflami. Jeszcze na terenie rynku staję przy koszu, bo nie przemyślałem tego, biorąc na drogę banana i nie wiedziałem, jak to zjeść, żeby nie rzucać śmieci na chodnik. Z daleka krzyczy do mnie Hipcia. Urocze „gdzieeeee teraaaaaz?” niesie się dookoła.
Wyjazd z Chełma jest jednym, nieprzerwanym ciągiem zakazów dla rowerów, konsekwentnie ignorujemy je wszystkie, podobnie ignoruje nas policja, która jedzie z naprzeciwka.
Tuż za miastem wjeżdżamy w wygodny asfalt i walimy prosto w odwiedziny do Jakuba Wędrowycza, do Wojsławic. Z przyjemnością rozglądam się po okolicy, od dawna planowałem wycieczkę w te rejony, by odwiedzić miejscowości znane mi z książek z jego przygodami.
Pojawia się tu kilka stromych pagórków, na które wyjeżdżamy wcale sprawnie. Na jednym z nich odłącza się od nas Wilk i tu się kończy nasza wspólna trasa - następnym razem zobaczymy się dopiero na mecie.
W zubożonej o jedną czwartą grupie pokonujemy ostatni podjazd i zjeżdżamy aż do Wojsławic, gdzie mylę drogę i pakuję się prosto na schody, po których muszę wybiec w kierunku ratusza. Licząc na to, że płytki przed ratuszem nie będą śliskie, wbiegamy tuż pod sam budynek. Bierzemy pieczątkę i odmawiamy kanapek zasmuconym tym faktem paniom. Do podpisania czeka również plakat, na którym podpisuję się tylko ja - Hipcia właśnie wpinała but, a Paweł stał już w blokach startowych. Mimo że przed nami były tu co najmniej dwie grupy, podpisały się tylko dwie osoby - Rysiek Herc i ktoś, kto napisał chyba "Kulfon". A przynajmniej kulfon był nagryzmolony.
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 5: Wojsławice - Hrubieszów (155 km/33 km)
Hop, hyc i już jedziemy na Uchanie. Dopiero na tym fragmencie dociera do mnie, dlaczego nastawianych jest tyle punktów - gdy zorientowałem się, że z Chełma można dotrzeć do Hrubieszowa dużo szybciej i z pominięciem Wojsławic.
Nadal trzymamy całkiem sprawne tempo. Mimo że średnia nieco spadła, to nadal (na całym odcinku) wynosi prawie 29 km/h. Szczególnie Paweł atakuje podjazdy ciekawie, bo na stojąco, ale z wysoką kadencją.
W Hrubieszowie wychodzi na jaw moje nieprzygotowanie. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że ślad zbacza z trasy i prowadzi w coś zielonego. Dobrze, że Paweł wiedział, że tak ma być, bo inaczej kosztowałoby mnie to trochę nerwów.
Punkt umieszczony jest w holu OSiR-u. Mały stolik, kilka kanapek i możliwość zjedzenia czegoś na miejscu. Niestety, nie ma niczego do zabrania na drogę. Żałuję, bo powoli kończą mi się żele w torbie, a zostało to, co miałem w kieszeniach.
Warto wspomnieć, że Hipcia manewrując na chodniku przed halą wzięła się i wygrzmociła. Już stojąc.
Odcinek 6: Hrubieszów - Tyszowce (185 km/30 km)
W sumie to dobry pomysł z tymi punktami. Gdy kolejny punkt jest już za 30 km to czas bardzo szybko leci i nie sposób się nudzić. I... i tak nawet nie pamiętam tego odcinka. Wiem, że się rozpogodziło, a na widok suchych plam na asfalcie śmiałem się, że wyszły od połączonego ognia pierwszej i trzeciej grupy.
W Tyszowcach wjechaliśmy do pierwszego otwartego sklepu, pobraliśmy pieczątki i pojechaliśmy dalej.
Odcinek 7: Tyszowce - Krasnobród (237 km/52 km)
Na pierwszym, stromym podjeździe za Tyszowcami, tuż po skręcie z drogi głównej, Hipcia zostaje z tyłu. Gdy czekam, okazuje się, że nadgarstek zaczął boleć tak, że nie może się mocno trzymać kierownicy. Mówię Pawłowi, że od tego miejsca pewnie pojedziemy wolniej - niech jedzie sam, nie będziemy go zatrzymywać. Początkowo postanawia jednak jechać z nami, ale gdy kolejny podjazd robimy też dość wolno, decyduje się odjechać, a "jak zdechnie, to poczeka na nas".
Przyspieszył i tyle go widzieli. Wróć: przyspieszył i zawisł na kilkaset metrów przed nami. Ten czas i to, że Hipcia jechała wolniej, wykorzystałem na szybki sikustop na poboczu. I trochę musiałem się ich obojga dogonić. Na zjazdach widziałem, jak wiszą oboje przede mną: Hipcia i sto metrów przed nią "uciekający" Paweł.
Gdy po kilku kilometrach wiszenia znowu się dogoniliśmy, okazało się, że jednak jesteśmy na siebie skazani i wszyscy zaakceptowaliśmy się jako członkowie naszego dziwacznego dość stada. Od tego miejsca już aż do końca jechaliśmy wszyscy razem.
Przed Tomaszowem Lubelskim mieliśmy do pokonania chyba najdłuższy podjazd tego wyścigu - sto metrów przewyższenia. To był moment, gdy mój organizm uznał, że jemu się nie chce jechać. Odcięło mnie solidnie, skupiałem się tylko na dwóch rzeczach: na nieodpadnięciu od grupy i nieumieraniu. Na samą myśl o tym, co miałem w kieszeniach, robiło mi się niedobrze, ale wmusiłem w siebie jednego dużego żela i batona Musli. Gdy baton nie chciał jakoś się gryźć, bo był tak suchy, zauważyłem, że coś mi brakuje śliny. Wydoiłem więc, w kilku seriach, praktycznie cały bidon.
Nie było mnie ze sobą do tego stopnia, że na górze zauważyłem, że ktoś złośliwy zrzucił mi łańcuch z blatu. Nie pamiętałem, żebym to był ja.
Na szczęście kryzys udało się pokonać szybko: z minuty na minutę zgon odchodził na dalszy plan i wracałem do zabawy. Starałem się możliwie dużo pić i jeść więcej niż miałem ochotę, ale najwyraźniej smuteczki zostały już odgonione. Za Tomaszowem, na fragmencie krajówki, jechało się już dużo lepiej.
Z daleka zobaczyłem odblaskową kurtkę rowerzysty. Jechał sporo wolniej niż my, a tym, co zwracało uwagę, było to, że nawet na małych zjazdach przestawał pedałować. Musiał być bardzo zmęczony. Gdy go mijaliśmy, zauważyłem, że to kolega z grupy III. Dołączył się do nas, ale tylko na chwilę - na kolejnym większym podjeździe został z tyłu.
Na tym odcinku postanowiłem rozpiąć kurtkę. Zrobiło się jakby trochę za ciepło.
Na ostatnim zjeździe przed skrętem z krajówki, gdy towarzystwo ładnie się rozpędziło, postanawiam nie ryzykować i - mimo że Paweł miał swoją papierową (i jak się okazało, niezawodną) nawigację - upewnić się, że nie przejedzie właściwego skrętu. Za ten wyskok trochę się obruszył i potem już nie próbowałem się nawet wychylać i upewniać.
Do Krasnobrodu mieliśmy długą prostą, a z profilu na mapie wiem, że była głównie w dół... co z tego, skoro było pod wiatr? Średnia z odcinka nie powalała: 26 km/h.
Z kilku słów zamienionych z Hipcią dowiaduję się, że nadgarstek coraz bardziej boli i odzywa się na choćby małych hopskach, a od tego lewa ręka jej całkowicie zdrętwiała. Miło, zwłaszcza że nie przejechaliśmy jeszcze nawet połowy trasy.
W Krasnobrodzie zjeżdżamy pod punkt umieszczony w małym budyneczku informacji turystycznej. Tutaj już pakuje się dwóch kolegów, po chwili przyjeżdża ten, którego dopiero co wyprzedziliśmy. Tankujemy do pełna bidony, zauważam banany, więc próbuję je zmieścić do kieszeni. Ciężko jest mi ogarnąć jednoczesne podnoszenie kurtki przeciwdeszczowej i szperanie w kieszeni bluzy, ale, gdy już miałem sobie darować, bo drugi z czterech bananów właśnie wypadł mi z kieszeni na podłogę, udaje mi się ustalić dobry sposób na zmieszczenie ich wszystkich.
Do punktu wdreptuje też Hipcia i decyduje się skusić na drożdżówkę. Gdy już wszyscy byli gotowi, szybko jeszcze pozbywam się śmieci z torby i dorzucam do niej dwa żele z kieszeni.
Ten postój - ze względu na ilość operacji - był kosztowny. Trwał całe sześć minut i wydłużył całkowity czas postojów do minut szesnastu.
Odcinek 8: Krasnobród - Zwierzyniec (261 km/24 km)
Jedzie się całkiem przyjemnie. Teraz już wiem, dlaczego - droga prowadziła głównie w dół. Cały czas przez zielone tereny, trochę lasów i jakoś tak jakby dwa parki krajobrazowe. Wciągam jednego banana i trochę żela, pilnuję też picia - nie chcę powtórki sprzed godziny.
Na zamkniętym przejeździe kolejowym dochodzą nas trzej koledzy, których przegoniliśmy na punkcie; już w szóstkę wjeżdżamy do Zwierzyńca. Tam chwilę jedziemy i wbijamy do jednego ze sklepów. Grupowo wchodzimy na zaplecze, gdzie pracownik cierpliwie stempluje kolejne podsuwane przez nas karty.
Koledzy trochę się grzebią przy pakowaniu, więc w dalszą drogę ruszamy sami. Średnia - 28 km/h.
Odcinek 9: Zwierzyniec - Biłgoraj (281 km/20 km)
Kolejny króciutki fragment. Na pierwszym, większym, zalesionym podjeździe chłopaki nas doganiają, chwilę siedząc na kole, a potem wyprzedzając. Nawet nie próbuję ich gonić, trzymam się pierwotnego planu. Przy wjeździe do Biłgoraja są jakieś pięćset metrów przed nami, po czym znikają. I to nie w stronę, w którą prowadzi ślad.
Pierwszą stację, umieszczoną tuż przy wjeździe do miejscowości, zignorowaliśmy. Potrzeba nam jednak pieczątki, a tu, jak na złość, nie było niczego otwartego. Jadąc szeroką, ładną obwodnicą, po chwili szukania na mapie, znajduję na wylotówce Orlen. Zawijamy tam i załatwiamy, co trzeba. Przy okazji włączamy tylne światła, bo zaczyna się już robić szarawo.
Odcinek pokonany ze średnią prawie 29 km/h.
Odcinek 10: Biłgoraj - Janów Lubelski (317 km/36 km)
Tuż po starcie zauważam za nami fosforyzujące kurtki chłopaków, którzy zniknęli nam w Biłgoraju. Wydawało mi się, że zamiast jechać obwodnicą, zjechali do centrum poszukać jakiegoś otwartego sklepu. Nie miałem okazji zapytać, bo gdy byli już jakieś trzysta metrów za nami, nagle jeden zjechał na pobocze, a obaj pozostali się zatrzymali. Czyżby guma?
Powoli zapadał zmrok. Temperatura przez cały dzień trzymała się na poziomie 8-12 stopni. Nie było zimno, wiatr też już nie przeszkadzał. Miałem ogromną nadzieję, że punkt w Janowie - ten "duży" - będzie miał coś do wzięcia w kieszeń przed kolejnym odcinkiem, który miał mieć prawie sto kilometrów.
Nie byliśmy pewni, gdzie jest punkt, flaga na GPS-ie wisiała "w powietrzu" obok zielonego skwerka. Pytamy jakiejś kobiety, ale dopiero ktoś niosący paletę drożdżówek kieruje nas w odpowiednie drzwi. Rowery zostają przed budynkiem, wbiegamy na górę, mijając długowłosego chłopaka uzupełniającego bidon. Znowu musimy zmartwić dziewczyny z obsługi, bo obiadu to mu nie zjemy. Banany w kieszenie, woda do bidonów i jedziemy.
Średnia: niecałe 28 km/h
Odcinek 11: Janów Lubelski - Kazimierz Dolny (410 km/93 km).
Był to najdłuższy odcinek całego wyścigu. Pojawiają się pojedyncze, chyba najbardziej strome na całym wyścigu ścianki. Zmrok powoli zapadał, ale zanim jeszcze zapadł, zauważam na środku asfaltu banana. Nasi tu byli!
Na wylotówce z Kraśnika, upstrzonej jak na Węgrzech zakazami dla rowerów, zauważam mocne, czerwone światło gdzieś przed nami. Paweł podpowiada mi, że pewnie to ten długowłosy gość, którego mijaliśmy w Janowie. Gdy my wchodziliśmy, był już prawie gotów do drogi.
Dystans między nami a nim powoli maleje. Jest ciemno, więc widzimy go wyraźnie - cały czas pozostaje w tej samej odległości. Wydaje mi się, że Paweł ma dość duże ciśnienie na uchwycenie go - na swoich zmianach stara się wyraźnie zwiększać tempo.
Uciekiniera dochodzimy tuż za Opolem Lubelskim. Zostaje z tyłu, po czym na pierwszym, większym podjeździe, objeżdża nas i ucieka, zostając znowu kilkaset metrów z przodu.
Nie doganiamy go jednak. Postanawiamy zrobić szybką przerwę na WC przy najbliższych drzewach. Domaga się tego zwłaszcza Hipcia, która nie była w toalecie od samego początku wyścigu i ma wątpliwości co do tego, czy w Kazimierzu będzie możliwość skorzystania. Do tego jeśli teraz wszyscy jednocześnie staniemy w trójkę, to nie będziemy musieli później, na punkcie, czekać jedno na drugie, a drugie na trzecie.
Zjazd w kierunku Kazimierza był nieco dziurawy, Hipcia coraz głośniej syczała i piszczała przy kolejnych nierównych fragmentach. Odpaliłem w jednym miejscu dodatkową lampkę, żeby jej trochę pomóc, ale po chwili i tak musiałem ją wyłączyć, bo z naprzeciwka jechały samochody.
Po długim, przyjemnym zjeździe do Kazimierza doganiamy naszego kolegę.
Lubię te okolice, byliśmy tu kilka razy, chociaż zwykle bez rowerów, niemniej jednak bardzo przyjemnie jedzie się pustymi, wąskimi uliczkami. Po chodnikach kręci się trochę turystów, miasto jeszcze nie poszło spać.
Gdy zatrzymujemy się, bo nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jest punkt, z bramy naprzeciwko macha do nas ktoś. Podbijamy pieczątki, biorę jedną drożdżówkę w zęby i ruszamy.
Średnia z tego odcinka: prawie 28 km/h.
Odcinek 12: Kazimierz Dolny - Nałęczów (434 km/24 km)
Ten fragment znałem, chociaż, tak, jak wspomniałem, nie z roweru. Wiedziałem, że asfalt będzie dobry. Do Bochotnicy było w miarę płasko, potem zaczęły się pojedyncze hopki z największą w Celejowie.
Nasz kolega a to nas przeganiał na podjazach, a to dawał się dojść na płaskich fragmentach. W końcu udaje się dojść do kompromisu i dołącza do nas na stałe. A przynajmniej nie wyprzedza na kolejnych, niewielkich hopkach.
W Nałęczowie mamy podbić kartkę. Kawałek za miejscowością, już za podjazdem jest stacja, wbijamy pieczątki, ruszamy dalej.
Średnia z odcinka: prawie 27 km/h.
Odcinek 13: Nałęczów - Kamionka (466 km/32 km)
Ciemno. Asfalt trochę się zepsuł, Hipcia syczy na dołkach, podczas którejś ze zmian podrzuca mi info o tym, że przez zdrętwiałą rękę ledwo trzyma kierownicę.
Już widać koniec, bo jeszcze tylko niecałe 80 km, więc końcówkę widać już na horyzoncie. Udaje mi się wymacać w kieszeni znajomy kształt - chałwa, czyli kurz z cukrem. Wciągam z przyjemnością.
Paweł trochę zaczyna zostawać na niewielkich podjazdach, gdzieś też chowa się z tyłu i nie wychodzi na zmiany. Po chwili pyta, czy mam jakieś żarcie. Zostały mi dwa batony, daję mu jednego. Do Kamionki dociągamy ze średnią powyżej 28 km/h.
Wjeżdżamy do wioski. Na środku jest skwerek - objeżdżamy go dookoła, ale punktu nie widać. Pośrodku, na pojedynczych ławeczkach, siedzi młodzież, w tym uroczo przewieszona przez oparcie śpiąca dziewczyna i siedzący obok, wyraźnie znudzony chłopak. Zatrzymujemy się. Pytamy pierwszego przechodnia o jakikolwiek punkt. Widział rowerzystów, nie wie, skąd jechali. Kolega z długimi włosami pyta o bibliotekę. Mi to jakoś nie pasuje, więc wyciągam Hipci z kieszeni karty startowe. Nie biblioteka, a Gminny Ośrodek Kultury. Aaaa! No to musicie się cofnąć.
Dojeżdżamy. Drzwi są otwarte, biorę od długowłosego kartę do podbicia, gdy on zmienia baterię w lampce. W środku banany, które zabieramy ze sobą. Po okrzykach pojawia się obsługa, pytając, czy do trzeciej w nocy to już przyjadą wszyscy. Gdy mówię, że ostatnich to można się spodziewać jeszcze rano, kolega z obsługi jest wyraźnie zawiedziony.
Odcinek 14: Kamionka - Parczew (512 km/46 km).
No to mamy finisz. Zostały niecałe dwie godziny jazdy. Chciałoby się powiedzieć, że poszedł ogień... poszedł. Taki na miarę naszych możliwości, bo średnia z tego kawałka to nieco ponad 29 km/h. Paweł wyraźnie osłabł, daje tylko bardzo krótkie zmiany, trzymając się raczej końca grupy. Do tego czort jeden wie, czy jedziemy pod górkę, czy z górki. Prawie płasko.
Odliczam w głowie. Teraz - w końcu, cholera - staram się jechać możliwie mocno, bo zaraz kończymy. I, jak na złość, akurat tutaj dopada mnie ból pleców, który przeszkadza mi jechać w dolnym chwycie, o lemondce nawet nie myślę. Na ostatnich dwudziestu kilometrach co kilkaset metrów muszę wstać z siodełka i wyprostować plecy. Hipcia jedzie cały czas w dolnym chwycie, bo jest on pewniejszy i daje szanse na to, że któryś z dołków nie wybije jej kierownicy z dłoni.
Pięć kilometrów. Kończę moją zmianę i cieszę się na myśl, że od tej pory już jadę autobusem do samego końca. Długowłosy robi kawałek i wpuszcza Pawła. Ironicznie komentuję, że Paweł, ze swoimi ostatnio mocnymi zmianami, będzie dobry na finisz, ale on po kilkuset metrach wypuszcza na prowadzenie Hipcię. Ej no, miałem się już ciągnąć na kole, a nie wychodzić na zmianę! Na szczęście Hipcia staje na wysokości zadania i dorabia brakujące kilkaset metrów pod bramę ośrodka, przy okazji poważnie obijając sobie nadgarstek na progu przy wjeździe na teren ośrodka.
Ostatni "sprint" wąskimi chodnikami i odbijamy się na mecie. Z głowy!
Nocleg
Na mecie są m.in. Tomek, Śruba, Kosma, Jagoda i Kurier; oprócz tego śpi kilka osób. Prysznic pod letnią wodą (zdjęcie cholernych nogawek, od których dorobiłem się siniaków) i zabieramy się za jedzenie. Znowu organizator stanął na wysokości zadania: do wyboru jest ryż, kasza i gulasz do polania tego wszystkiego, a do tego kilka sałatek do wyboru. Hipcia zaczęła od tych ostatnich, a gdy już się nimi napchała, dowiedziała się, że oprócz tego, czeka cała micha ryżu i kaszy i dwa kotły gulaszu.
Zagaduje mnie też kolega, z którym jechaliśmy. On mnie najwyraźniej zna, bo cytuje moją wypowiedź z forum (sprzed wyścigu), a ja go nie. Po chwili już się kojarzymy wzajemnie - był to KiESWY. Miło było poznać!
Zamiast położyć się od razu spać, siedzimy jeszcze do czwartej, gadając z Tomkiem i Śrubą. Hipcia zaczyna się buntować, że może czekanie na to, aż Eli dojedzie i się wyśpi nie ma sensu i że może zbierzemy się wcześniej - na pociąg o 9:00. Szczerze w to wątpię, ale zgadzam się położyć spać.
Po chwili już mnie nie ma.
Pobudka
Nad głową przebiega mi stado mustangów. W tym momencie orientuję się, że o ile na nocleg przed startem nasza miejscówka była dobra, o tyle na nocleg na mecie, była bardzo kiepska. Gdy sobie to uświadamiam, akurat kilka centymetrów przed nosem przejeżdża mi czyjeś koło. A po chwili i drugie.
Próbuję coś jeszcze drzemać, ale robi się za duży hałas. Trzeba się dźwignąć i zastanowić nad dalszym planem. W końcu postanawiamy poczekać na Krzyśka. Nie chce mi się tak szybko ruszać na ten dworzec.
Spacerując po pustych uliczkach Parczewa najpierw głośno dopingujemy dwójkę, z których jedna sztuka okazuje się być Michussem. Po chwili też znajdujemy sklep, gdzie kupujemy trochę żarcia na później, a ja zabieram pod pachę litrową butelkę Coli. Po namyśle wymieniam ją na pojemność 2,25 l.
Wracamy na punkt. Przypomnieliśmy sobie, że gdzieś był Orlen, więc postanawiamy się na niego wybrać. Gdy wracaliśmy, zauważyliśmy dwa odblaskowe kształty. Jeden był taki większy, a drugi taki brodaty. Drzemy ryje, kibicując, ale ten mniejszy tylko macha w naszą stronę palcem. Nie jestem pewien, czy było to politowanie wyrażone palcem wskazującym, czy też coś innego, palcem środkowym. Nie przeszkadza nam to dopingować i budzić okolicznych mieszkańców.
Po chwili widzimy się wszyscy w sali ośrodka. W kilku susach do sali wbiega uradowana Kaha, kawałek z tyłu drepczą mniej szczęśliwi Emes i Wąski.
I tak oto kolejni znajomi wyrabiają normę i zdobywają kwalifikację na BBT.Gratulacje!
Umawiamy się na powrót - chłopaki jadą do hotelu się wyspać, my wybieramy się w poszukiwaniu żarcia. Wszystko jest zamknięte, w końcu po długim spacerze docieramy do hotelu Alma, gdzie jemy wczesny obiad. Gdy właśnie planowaliśmy powrót przez centrum i szukanie kolejnego żarcia, dzwoni Wąski. Zamykają ośrodek, trzeba wracać po klamoty.
Tuż przed ośrodkiem z samochodu krzyczy do nas Włodek, że zaraz będzie. Przed zamkniętymi drzwiami, na trawniku, wypoczywają Wąski, Kaha i Emes. Chwilę z nimi siedzimy, gdy przyszedł Włodek, wyciągamy rzeczy, pakujemy się i wybieramy na miasto. Hipcia wciąga kilka hektolitrów lodów i wracamy.
Na miejscu zastajemy trójkę gąsieniczek. Zielona nazywa się "Wąski", taka z włoskami - "Kaha", a taką, która do połowy jest gąsieniczką, a do połowy Emesem, nazwaliśmy "Emes". Zasiedliśmy w pobliżu i czekaliśmy. Najczujniejsza z gąsieniczek, ta zielona, podniosła łepek dopiero wtedy, gdy pod budynek zajechał ktoś na niewiarygodnie piszczącym rowerze i z hukiem wstawił go do stojaka. Do tej pory można było ich wszystkich wynosić kilogramami.
W końcu nadjechał bus relacji Parczew - Kórnik (przez Warszawę) i tak oto dostaliśmy się do domu.
Podsumowanie.
1. Towarzystwo
Praktycznie całą trasę przejechaliśmy z Pawłem - bardzo dziękujemy!
Trochę mniejsze fragmenty przejechane zostały z KiESWY i Wilkiem - również dzięki za towarzystwo!
Po raz pierwszy chyba mieliśmy okazję tak dużą część maratonu pokonać nie tylko we dwójkę. W zasadzie to sami jechaliśmy jedynie przez pojedyncze kilometry.
2. Organizacja i trasa
Jedyne, czego się spodziewałem przed, to kiepskich asfaltów i tutaj bardzo miło się zaskoczyłem: poza pojedynczymi fragmentami nierówności i kilkoma, gdzie trzeba było jechać środkiem pasa, to asfalty były niesłychanie przyjemne. No może, wtedy, gdy ma się zdrowe nadgarstki.
Jeśli chodzi o organizację punktów, to już wspomniałem, że na bogatym zestawie startowym i tym, co było dostępne na punktach, można by było przejechać całość trasy. Ja jestem bananożerny, więc mógłbym tylko tym się odżywiać; Hipcia – poza tym, co miała w kieszeniach - skusiła się na dwie drożdżówki i banana.
Punktów było trochę dużo, ale nieszczególnie mi to przeszkadzało.
Dobrym pomysłem było też zaplanowanie startów na siódmą, dzięki czemu szybsze grupy mogły do bazy dotrzeć wczesną nocą, a nie w jej środku.
3. Pogoda
Wbrew pozorom, pogoda była dla nas… dobra do jazdy. Deszcz na starcie i kilka mniejszych zlewek później nie powodowało szczególnego dyskomfortu. Ubraliśmy się tak, że nie trzeba było wcale się rozbierać; w jednym tylko momencie rozsunąłem kurtkę i bluzę. Zmoczone na początku buty bardzo szybko dały się rozgrzać i w stopy nie było zimno.
Przez całą drogę było mi ciepło i nie za ciepło, a to właśnie przegrzanie powoduje u mnie największe problemy. Hipcia z kolei woli, gdy jest ciepło i… było jej ciepło. Ogrzewacze do rękawiczek i dodatkowe pary cieplejszych (w tym zimowe dla Hipci), jak również dodatkowe warstwy cieplejszej odzieży przywiozłem na metę bez rozpakowania. Z temperaturą więc trafiliśmy idealnie.
4. Wynik
Gdy dowiedziałem się, że Tomek przyjechał tylko 40 minut przed nami, zrobiłem wielkie oczy. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że wykręciliśmy kapitalny czas!
Średnia z jazdy: 28,2 km/h to dużo więcej, niż oczekiwaliśmy.
Udało się też złamać 19 godzin, czyli czas, który - jak myślałem, dość lekkomyślnie - określiliśmy przy rejestracji.
Łączny czas postojów to 33 minuty (o dwie minuty pobiliśmy poprzedni rekord z zeszłoroznego Pierścienia – i to przy większej obecnie liczbie punktów!).
Do tego wszystkiego zaliczyliśmy 42 gminy, dzięki czemu przekroczyliśmy właśnie 50% zdobytych. Pół Polski za nami!
No i to by było na tyle. A teraz, drogie dzieci, pocałujcie misia w nosek. Dobranoc!
Na maraton w Parczewie zapisywaliśmy się na początku tego roku, planując cały kalendarz zawodów na 2016. Im bliżej było majówki, tym bardziej nie chciało mi się jechać. Po spektakularnych porażkach z ostatnimi wyjazdami (planowane 500 km, które skończyło się na 300 km ze średnią 21), bardzo się obawiałem tego startu.
Byliśmy ostatnio - z różnych powodów - solidnie zmęczeni, do tego cały tydzień przed majówką miałem dość napięty, a wieczory poświęcone były na pakowanie lub pracę i jak na zbawienie czekałem na dowolny sygnał, który pozwoli mi uznać, że jednak, bardzo przykro i w ogóle, ale nie, nie będziemy jechać. Żebym się chociaż przewrócił na rowerze. Żeby chociaż ktoś lekko potrącił i nabił siniaka. Kicha; jedyne, co mi się udało, to przeskoczenie łańcucha przy starcie ze świateł (gdzieś w środę) i dodatkowy, nadprogramowy ból lewej nogi (którą mam kontuzjowaną od listopada).
Żeby do całości dołożyć demotywacji, ostatnią noc z czwartku na piątek trochę zarwałem, wstać musiałem o piątej, żeby zdążyć się wyrobić przed wcześniejszym wyjściem z pracy. Więc już na wstępie oboje - bo Hipcia też nie wypoczywała przez ten tydzień - byliśmy niedospani i zmęczeni. Super perspektywa. No w ogóle wow, cudownie i jacieniemoge.
Do tego na tydzień przed startem Hipcia dowiedziała się, że do jej obiecującej listy kontuzji dołączyła nowa - tym razem nadgarstek. Pęknięta chrząstka. W sumie nie wiemy, od jak dawna to pęknięcie sobie tam rezyduje, ale boli.
Jeszcze rano, gdy siedziałem w pracy przy porannej kawie, niepokojąco rzucając okiem na postawiony w kącie plecak i stojącą pod ścianą uzbrojoną szosę, miałem nadzieję, że Hipcia powie, ze jednak nie, namyśliła się i mogę dzwonić do busa relacji Kórnik-Parczew (przez Warszawę), że jednak, wskutek zdarzeń niezależnych, z nieukrywaną przykrością będziemy musieli wczuć się w role kibiców. I pospać sobie w sobotę do dziewiątej. Albo zaszaleć i pospać do dziewiątej trzy-dzie-ści!
Transport
Zbliżała się godzina piętnasta. Chwilę wcześniej dowiedziałem się, że Eli - bo on to był kierowcą naszego busa - spóźni się jakąś godzinę, ale ponieważ nie udało mi się już zawrócić Hipci z trasy na miejsce spotkania, ruszyłem i ja. Jadąc nową, wypasioną drogą rowerową przy Wołoskiej, cieszyłem się z tego, że ciągi rowerowe w Warszawie powoli układają się w spójną całość. Dojechałem do Hipci, posiedzieliśmy przez chwilę i wybraliśmy się na pobliskiego Shella. Zjedliśmy suche, paskudne hot dogi, wypiłem kawę, o której można było powiedzieć tylko tyle, że była ciepła i miała lekki posmak... czegoś. Wygrzaliśmy się w słońcu i powlekliśmy na miejsce spotkania. Chwilę później na miejsce wtoczył się czołg na poznańskich blachach.
Dotarcie do nas trochę im zajęło, m.in. dlatego, że nawigacja zbzikowała i puściła chłopaków jakimiś krzakami. Gdy więc Elizium wysiadł z pojazdu, z jego twarzy można było wyczytać wyrazy, przy czym niektóre z nich były nawet spójnikami. Kamienna twarz nie wypuściła ani jednego sygnału, gdy utknęliśmy w wylotowym korku.
Dopiero kawałek dalej, za Górą Kalwarią, korki puściły i można było płynnie jechać. Na jednej ze stacji udało się nam nawet zrobić szybkie zakupy, bo w Parczewie mogło nie być na to szans.
Wszystkie stracone w międzyczasie minuty zsumowały się i do Parczewa dojeżdżaliśmy już po 21:00, po zmroku.
Gdy wjechaliśmy na teren OSiR-u, było ciemno. Po skręcie w niewielką, gruntową uliczkę - ciemno. Żadnego życia, żadnych śladów, że to tutaj. Dopiero po chwili przed naszymi oczami pojawiły się namioty. No to chyba jesteśmy na miejscu...
Na dzień dobry wita nas okrzyk. Niewielka postać, nie przestając mówić, wyłania się z cienia jak człowiek-nietoperz i rusza nam na spotkanie. Po dłuższej chwili udaje nam się wykorzystać chwilę, gdy Wąski - bo on to był - brał oddech, i zadać pytanie dotyczące tego, czy ktoś nas być może jeszcze zarejestruje o tej pogańskiej porze. Okazało się, że tak, jest to możliwe: chwilę później odbieramy od Włodka Oberdy numery, kartę startową oraz bardzo pokaźną reklamówkę z zestawem startowym.
Po chwili namysłu postanawiamy nie rozbijać namiotu, tylko czym prędzej zagospodarować kawałek podłogi na terenie ośrodka i położyć się spać. Raz, że szkoda czasu, a dwa, że rano będzie można się sprawniej zebrać. Hipcia coś tam wspomina o tym, że w hałasie na sali nie uda jej się wyspać, ale postanawiamy spróbować.
Na sali prócz nas są Kaha i Emes, Gavek, Alamanka, Endriu68, Hansglopke... i pewnie jeszcze ktoś, o kim zapomniałem. A zapomnieć będzie mi łatwo, bo nasze forum zdominowało ten wyścig i spora część ludzi była właśnie forumowiczami Podróży Rowerowych kropka i-en-ef-o.
Wielkopolska ekipa, w liczbie trzech, czyli wspomniany już Eli oraz Rapsik i Śruba udała się do hotelu, a my rozwaliliśmy się dookoła jednego miejsca i zaczęliśmy się szykować na jutro. Mogłem tez pobawić się pompką Wąskiego, dzięki temu wszystkie gumy były pełne, tak jak być powinno. W końcu można było usiąść i zjeść kolację. Hipcia w przypływie szaleństwa dobrała się nawet do przygotowanych na trasę batonów i wyjadła mi prawie wszystkie KitKaty - tylko jeden mi się ostał, więc zjadłem go od razu, żeby mi smutno następnego dnia nie było.
Zwiedziliśmy też reklamówki z pakietem startowym i bez wątpienia był to największy z pakietów, jaki kiedykolwiek dostaliśmy: żele, izotoniki, jakieś proszki w nieznakowanych woreczkach strunowych - elegancko! Jak się później okazało (patrząc na to, co było dostępne na punktach), można by było cały wyścig przejechać tylko na tym, co zapewnił organizator: godne naśladowania podejście!
Sala zrobiła się cicha. Położyłem się więc spać, słysząc, jak Hipcia bobruje w reklamówkach, próbując wygrać konkurs na najbardziej irytujący dźwięk. Znacie to, prawda? Powolny, przerywany szelest, tak jakby ktoś w kinie otwierał sobie paluszki bardzo powoli, unikając jednego, konkretnego zaszeleszczenia. Szelest, piętnaście sekund przerwy. Szelest, pół minuty przerwy. Szelest. Szelest. Cisza. Minuta ciszy. Znowu reklamówka. Powolne ruchy przedzielane kilkoma sekundami kompletnej ciszy. Gdy już powoli zaczynałem rozważać wyniesienie się gdziekolwiek, byle dalej, bo trafi mnie szlag, na salę wtoczyły się dwie osoby z bagażami, poczęły robić hałas podczas rozpakowywania się i wreszcie mogłem normalnie zasnąć.
Poranek
Pierwsze hałasy rozpoczęły się zanim zadzwonił budzik. Ktoś brał kąpiel. Powoli zaczynał się zwykły szum potęgowany tym, że jakikolwiek krok na podłodze brzmiał jakby ktoś uderzył w bęben. Spania już by nie było, więc postanowiłem się podnieść. Było tuż po piątej. Deszcz uparcie obijał szyby i dach. Czyli prognozy się sprawdziły.
Ubranie, ostatnie sprawdzenia i śniadanie - płatki z... żelem z pakietu startowego. Smakowało jak płatki z dżemem i chyba trzeba pomyśleć, żeby taki zestaw włączyć na stałe do śniadań przedstartowych. Starczyło mi czasu na dwa kubki (Hipcia wciągnęła z pięć), gdy do sali wszedł Wilk, przypominając, że już zaraz startujemy. Oj, faktycznie!
Dość szybko narzuciliśmy na siebie wszystko, co było potrzebne. Po drodze do bramy, z której startowaliśmy, włączyłem GPS-a, mając nadzieję, że złapie satelity zanim wystartujemy. Na starcie stała już pierwsza grupa.
Założenia
Póki nasi zawodnicy czekają na deszczu i mokną (i niech mokną, sami wiedzieli, na co się piszą), dwa słowa o założeniach.
Celem numer jeden było przejechanie trasy bez niepotrzebnego szarpania oraz cięcia na siłę - jedziemy tylko po to, żeby ukończyć - ma to być pierwsza w tym roku pięćsetka i rozgrzewka przed kolejnymi startami. Oczywiście dyskusji nie podlegała dyscyplina postojowa - w końcu jest to wyścig.
Przed samym startem nie zadałem sobie trudu przeczytania listy punktów kontrolnych ani spojrzenia na profil trasy, który kojarzyłem tylko z grubsza. W szczególności dopiero wczoraj dowiedziałem się, że część ze sporej listy punktów kontrolnych zaliczamy przez podbicie pieczątki w "dowolnym podmiocie", czyli, po prostu, w sklepie, na stacji lub innym miejscu, które może nam przypieczętować listę.
Nie poświęciłem też czasu na analizę tego, które punkty gdzie się znajdują, przez co straciliśmy na trasie kilka minut, a gdyby nie towarzysz podróży, stracilibyśmy ich być może więcej.
Odcinek 1: Parczew - Kołacze (38 km/38 km)
Stanęliśmy na starcie w grupie, z których znaliśmy tylko Wilka i CFCFana. Reszta znała się doskonale i właśnie głośno życzyli sobie powodzenia. "Staaaachu, powodzenia!", "Krzyyyychu, dajemy radę!" i tym podobne okrzyki, połączone z przybijaniem piątek, towarzyszyły sekundom przed samym ruszeniem.
Poooooooszli!
Startując mijamy się z Krzyśkiem (Elizium) i Pawłem, którzy właśnie przyjechali na swój start.
Deszcz pada. Chmury na niebie. W akompaniamencie bryzgów spod wszystkich kół ruszamy przed siebie. Grupa dość szybko ustawia się w szyk, my trzymamy się z tyłu. Zaczyna się jazda. Jesteśmy na samym końcu, za nami, na bardziej jeszcze szarym końcu, wiezie się Paweł (CFCFan). Przed grupą widać kogoś, kto wystrzelił do przodu i chyba zamierza jechać sam. Teraz jeszcze nie wiedziałem, że niedługo się spotkamy.
Od początku jazda jest bardzo szarpana, więc po kilku kilometrach bez żalu pozwalam się urwać, bo nie chce mi się po raz kolejny przyspieszać, bo akurat ktoś mocniejszy wyszedł na zmianę i nagle przyspieszył. W pewnym momencie grupa odchodzi nam nawet na trzysta metrów, po kilku kilometrach (trzymając ciągle stałe tempo) dochodzimy ich.
Po jakimś czasie z lewej szybko i sprawnie mija nas elegancka, ubrana w odblaskowe barwy kolumna. Na początku uśmiechnięty Tomek, który wyprzedzając nas rzuca jakąś ironiczną uwagą. Jak się później okazało (już w bazie), tempo, uśmiechy, wciągnięte brzuchy i ustawiony szyk były tylko elementem próby zastraszenia przeciwnika.
Przez dłuższą chwilę mieliśmy ich bardzo blisko, ale odległość powoli, ale systematycznie rosła i po kilkunastu minutach bywali tylko czasem widoczni na horyzoncie.
W naszej grupie zaczęło wyglądać na to, że chłopcy się już wybrykali, bo wreszcie szło równo, więc dołączyliśmy do grupy i włączyliśmy w pracę na rzecz budowania wspólnej przyszłości. Zaczynają się pierwsze podjazdy. Gdzieś tutaj Hipcia zostaje wyproszona z prowadzenia ("koleżanko, na lewo"). Koledzy dość gwałtownie prezentują słabej kobiecie, jak powinno się robić podjazdy. Tempo rośnie skokowo, o kilka km/h, jako że jechałem przedostatni, jeszcze się utrzymuję, z kołaczącą mi się w głowie myślą "czy kogoś zdrowo pojebało?!". Wilk, który jechał za mną, już się nie utrzymuje, Hipcia, która schodząc z prowadzenia nie zdążyła wyrównać tempa, również zostaje. Po chwili, gdy widzę, że wiszą z tyłu, postanawiam poczekać. W trójkę dość szybko ich doganiamy, bo peleton wrócił do pierwotnego tempa.
Na horyzoncie pojawił się pierwszy punkt kontrolny. Po prostu stacja benzynowa.
Grupa zaczęła dreptać w miejscu, niespiesznie grzebać po plecakach, więc z dwiema kartami w ręku załatwiłem potwierdzenia, schowałem do hipciowej kieszeni i już po chwili ruszaliśmy w dalszą drogę.
Średnia z odcinka: 30 km/h (średnię tę i kolejne liczę na podstawie Stravy).
Odcinek 2: Kołacze - Cyców (62 km/24 km)
Zgodnie z przewidywaniami udało się nam zostawić za plecami całą grupę. Jechaliśmy sobie we dwójkę, po chwili zauważyłem, że ktoś się zorientował w naszych planach i zrobił postój prawie tak krótki, jak nasz. Po sylwetce już z daleka rozpoznałem Wilka.
Deszcz powoli przestawał padać i już na pewno - przy mniejszej liczbie rowerów - nie był tak upierdliwy. Droga szła lekko w górę, nie było żadnych hopek, a poza tym zaczął pomagać wiatr i ten odcinek pokonaliśmy z najwyższą średnią prędkością - 34 km/h.
Tutaj też, przy przełączaniu licznika, niechcący kasuję sobie dystans. Coś się zepsuło - i to w nowym liczniku! - bo po pojedynczym naciśnięciu przycisku, pojawiała się informacja o kasowaniu danych. Szlag.
Przed nami na horyzoncie majaczył jeden kolarz, odległość do niego powoli topniała. Czyżby to był ktoś z grupy I lub III? Gdy już powoli go doganialiśmy, akurat dojechaliśmy do skrzyżowania w Cycowie. Weszliśmy do środka prosząc o pieczątki. Gdy zostały przybite i akurat wychodziliśmy, minęliśmy się z czwórką innych zawodników z naszej grupy.
Odcinek 3: Cyców - Chełm (98 km/26 km).
Sprawnie ruszamy. Po chwili jesteśmy już daleko, koledzy, którzy nas dogonili, są pięćset metrów do kilometra za nami, z kolei odległość do tego, który jechał z przodu, systematycznie maleje. Deszcz już przestał padać, czasem tylko lekko kropi.
W końcu łapiemy go - okazuje się, że to jest Paweł, czyli CFCFan, który chyba oderwał się z grupy przed pierwszym PK i od tego miejsca jechał solo. No... to już nie jedzie solo. Łączymy się w kupę i kontynuujemy jazdę. Po krótkiej chwili za plecami słyszę szum rozmowy - doszła nas i druga grupka, więc ostatnie 10 km jedziemy wszyscy razem.
Wjeżdżamy do Chełma. PK jest usytuowany na rynku, do którego trzeba podjechać po dużych kocich łbach. Szybko zjeżdżam na chodnik, który też jest zrobiony z kostki, ale takiej wygodniejszej. Chyba po drodze wymuszamy pierwszeństwo na jakimś samochodzie, słyszę z boku poirytowany głos "tu trzeba pierwszeństwa ustąpić". Na rynku akurat trwa impreza motocyklistów, z naszymi rowerami i obcisłymi strojami zupełnie tam nie pasowaliśmy. Ktoś zaczyna klaskać na nasz widok, przejeżdżamy przez niewielki szpaler motocyklistów i wciskamy się między kilka samochodów.
Punkt zorganizowany jest na niewielkim murku, na którym leżą drożdżówki, banany i można podbić pieczątkę. Pieczątka przybita, jeden banan w zęby i wio!
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 4: Chełm - Wojsławice (124 km/26 km).
Widać, że obaj koledzy mają podobny plan na start, bo obaj ruszają za nami; Paweł nawet zdąża wrócić po zgubione zawiniątko z waflami. Jeszcze na terenie rynku staję przy koszu, bo nie przemyślałem tego, biorąc na drogę banana i nie wiedziałem, jak to zjeść, żeby nie rzucać śmieci na chodnik. Z daleka krzyczy do mnie Hipcia. Urocze „gdzieeeee teraaaaaz?” niesie się dookoła.
Wyjazd z Chełma jest jednym, nieprzerwanym ciągiem zakazów dla rowerów, konsekwentnie ignorujemy je wszystkie, podobnie ignoruje nas policja, która jedzie z naprzeciwka.
Tuż za miastem wjeżdżamy w wygodny asfalt i walimy prosto w odwiedziny do Jakuba Wędrowycza, do Wojsławic. Z przyjemnością rozglądam się po okolicy, od dawna planowałem wycieczkę w te rejony, by odwiedzić miejscowości znane mi z książek z jego przygodami.
Pojawia się tu kilka stromych pagórków, na które wyjeżdżamy wcale sprawnie. Na jednym z nich odłącza się od nas Wilk i tu się kończy nasza wspólna trasa - następnym razem zobaczymy się dopiero na mecie.
W zubożonej o jedną czwartą grupie pokonujemy ostatni podjazd i zjeżdżamy aż do Wojsławic, gdzie mylę drogę i pakuję się prosto na schody, po których muszę wybiec w kierunku ratusza. Licząc na to, że płytki przed ratuszem nie będą śliskie, wbiegamy tuż pod sam budynek. Bierzemy pieczątkę i odmawiamy kanapek zasmuconym tym faktem paniom. Do podpisania czeka również plakat, na którym podpisuję się tylko ja - Hipcia właśnie wpinała but, a Paweł stał już w blokach startowych. Mimo że przed nami były tu co najmniej dwie grupy, podpisały się tylko dwie osoby - Rysiek Herc i ktoś, kto napisał chyba "Kulfon". A przynajmniej kulfon był nagryzmolony.
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 5: Wojsławice - Hrubieszów (155 km/33 km)
Hop, hyc i już jedziemy na Uchanie. Dopiero na tym fragmencie dociera do mnie, dlaczego nastawianych jest tyle punktów - gdy zorientowałem się, że z Chełma można dotrzeć do Hrubieszowa dużo szybciej i z pominięciem Wojsławic.
Nadal trzymamy całkiem sprawne tempo. Mimo że średnia nieco spadła, to nadal (na całym odcinku) wynosi prawie 29 km/h. Szczególnie Paweł atakuje podjazdy ciekawie, bo na stojąco, ale z wysoką kadencją.
W Hrubieszowie wychodzi na jaw moje nieprzygotowanie. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że ślad zbacza z trasy i prowadzi w coś zielonego. Dobrze, że Paweł wiedział, że tak ma być, bo inaczej kosztowałoby mnie to trochę nerwów.
Punkt umieszczony jest w holu OSiR-u. Mały stolik, kilka kanapek i możliwość zjedzenia czegoś na miejscu. Niestety, nie ma niczego do zabrania na drogę. Żałuję, bo powoli kończą mi się żele w torbie, a zostało to, co miałem w kieszeniach.
Warto wspomnieć, że Hipcia manewrując na chodniku przed halą wzięła się i wygrzmociła. Już stojąc.
Odcinek 6: Hrubieszów - Tyszowce (185 km/30 km)
W sumie to dobry pomysł z tymi punktami. Gdy kolejny punkt jest już za 30 km to czas bardzo szybko leci i nie sposób się nudzić. I... i tak nawet nie pamiętam tego odcinka. Wiem, że się rozpogodziło, a na widok suchych plam na asfalcie śmiałem się, że wyszły od połączonego ognia pierwszej i trzeciej grupy.
W Tyszowcach wjechaliśmy do pierwszego otwartego sklepu, pobraliśmy pieczątki i pojechaliśmy dalej.
Odcinek 7: Tyszowce - Krasnobród (237 km/52 km)
Na pierwszym, stromym podjeździe za Tyszowcami, tuż po skręcie z drogi głównej, Hipcia zostaje z tyłu. Gdy czekam, okazuje się, że nadgarstek zaczął boleć tak, że nie może się mocno trzymać kierownicy. Mówię Pawłowi, że od tego miejsca pewnie pojedziemy wolniej - niech jedzie sam, nie będziemy go zatrzymywać. Początkowo postanawia jednak jechać z nami, ale gdy kolejny podjazd robimy też dość wolno, decyduje się odjechać, a "jak zdechnie, to poczeka na nas".
Przyspieszył i tyle go widzieli. Wróć: przyspieszył i zawisł na kilkaset metrów przed nami. Ten czas i to, że Hipcia jechała wolniej, wykorzystałem na szybki sikustop na poboczu. I trochę musiałem się ich obojga dogonić. Na zjazdach widziałem, jak wiszą oboje przede mną: Hipcia i sto metrów przed nią "uciekający" Paweł.
Gdy po kilku kilometrach wiszenia znowu się dogoniliśmy, okazało się, że jednak jesteśmy na siebie skazani i wszyscy zaakceptowaliśmy się jako członkowie naszego dziwacznego dość stada. Od tego miejsca już aż do końca jechaliśmy wszyscy razem.
Przed Tomaszowem Lubelskim mieliśmy do pokonania chyba najdłuższy podjazd tego wyścigu - sto metrów przewyższenia. To był moment, gdy mój organizm uznał, że jemu się nie chce jechać. Odcięło mnie solidnie, skupiałem się tylko na dwóch rzeczach: na nieodpadnięciu od grupy i nieumieraniu. Na samą myśl o tym, co miałem w kieszeniach, robiło mi się niedobrze, ale wmusiłem w siebie jednego dużego żela i batona Musli. Gdy baton nie chciał jakoś się gryźć, bo był tak suchy, zauważyłem, że coś mi brakuje śliny. Wydoiłem więc, w kilku seriach, praktycznie cały bidon.
Nie było mnie ze sobą do tego stopnia, że na górze zauważyłem, że ktoś złośliwy zrzucił mi łańcuch z blatu. Nie pamiętałem, żebym to był ja.
Na szczęście kryzys udało się pokonać szybko: z minuty na minutę zgon odchodził na dalszy plan i wracałem do zabawy. Starałem się możliwie dużo pić i jeść więcej niż miałem ochotę, ale najwyraźniej smuteczki zostały już odgonione. Za Tomaszowem, na fragmencie krajówki, jechało się już dużo lepiej.
Z daleka zobaczyłem odblaskową kurtkę rowerzysty. Jechał sporo wolniej niż my, a tym, co zwracało uwagę, było to, że nawet na małych zjazdach przestawał pedałować. Musiał być bardzo zmęczony. Gdy go mijaliśmy, zauważyłem, że to kolega z grupy III. Dołączył się do nas, ale tylko na chwilę - na kolejnym większym podjeździe został z tyłu.
Na tym odcinku postanowiłem rozpiąć kurtkę. Zrobiło się jakby trochę za ciepło.
Na ostatnim zjeździe przed skrętem z krajówki, gdy towarzystwo ładnie się rozpędziło, postanawiam nie ryzykować i - mimo że Paweł miał swoją papierową (i jak się okazało, niezawodną) nawigację - upewnić się, że nie przejedzie właściwego skrętu. Za ten wyskok trochę się obruszył i potem już nie próbowałem się nawet wychylać i upewniać.
Do Krasnobrodu mieliśmy długą prostą, a z profilu na mapie wiem, że była głównie w dół... co z tego, skoro było pod wiatr? Średnia z odcinka nie powalała: 26 km/h.
Z kilku słów zamienionych z Hipcią dowiaduję się, że nadgarstek coraz bardziej boli i odzywa się na choćby małych hopskach, a od tego lewa ręka jej całkowicie zdrętwiała. Miło, zwłaszcza że nie przejechaliśmy jeszcze nawet połowy trasy.
W Krasnobrodzie zjeżdżamy pod punkt umieszczony w małym budyneczku informacji turystycznej. Tutaj już pakuje się dwóch kolegów, po chwili przyjeżdża ten, którego dopiero co wyprzedziliśmy. Tankujemy do pełna bidony, zauważam banany, więc próbuję je zmieścić do kieszeni. Ciężko jest mi ogarnąć jednoczesne podnoszenie kurtki przeciwdeszczowej i szperanie w kieszeni bluzy, ale, gdy już miałem sobie darować, bo drugi z czterech bananów właśnie wypadł mi z kieszeni na podłogę, udaje mi się ustalić dobry sposób na zmieszczenie ich wszystkich.
Do punktu wdreptuje też Hipcia i decyduje się skusić na drożdżówkę. Gdy już wszyscy byli gotowi, szybko jeszcze pozbywam się śmieci z torby i dorzucam do niej dwa żele z kieszeni.
Ten postój - ze względu na ilość operacji - był kosztowny. Trwał całe sześć minut i wydłużył całkowity czas postojów do minut szesnastu.
Odcinek 8: Krasnobród - Zwierzyniec (261 km/24 km)
Jedzie się całkiem przyjemnie. Teraz już wiem, dlaczego - droga prowadziła głównie w dół. Cały czas przez zielone tereny, trochę lasów i jakoś tak jakby dwa parki krajobrazowe. Wciągam jednego banana i trochę żela, pilnuję też picia - nie chcę powtórki sprzed godziny.
Na zamkniętym przejeździe kolejowym dochodzą nas trzej koledzy, których przegoniliśmy na punkcie; już w szóstkę wjeżdżamy do Zwierzyńca. Tam chwilę jedziemy i wbijamy do jednego ze sklepów. Grupowo wchodzimy na zaplecze, gdzie pracownik cierpliwie stempluje kolejne podsuwane przez nas karty.
Koledzy trochę się grzebią przy pakowaniu, więc w dalszą drogę ruszamy sami. Średnia - 28 km/h.
Odcinek 9: Zwierzyniec - Biłgoraj (281 km/20 km)
Kolejny króciutki fragment. Na pierwszym, większym, zalesionym podjeździe chłopaki nas doganiają, chwilę siedząc na kole, a potem wyprzedzając. Nawet nie próbuję ich gonić, trzymam się pierwotnego planu. Przy wjeździe do Biłgoraja są jakieś pięćset metrów przed nami, po czym znikają. I to nie w stronę, w którą prowadzi ślad.
Pierwszą stację, umieszczoną tuż przy wjeździe do miejscowości, zignorowaliśmy. Potrzeba nam jednak pieczątki, a tu, jak na złość, nie było niczego otwartego. Jadąc szeroką, ładną obwodnicą, po chwili szukania na mapie, znajduję na wylotówce Orlen. Zawijamy tam i załatwiamy, co trzeba. Przy okazji włączamy tylne światła, bo zaczyna się już robić szarawo.
Odcinek pokonany ze średnią prawie 29 km/h.
Odcinek 10: Biłgoraj - Janów Lubelski (317 km/36 km)
Tuż po starcie zauważam za nami fosforyzujące kurtki chłopaków, którzy zniknęli nam w Biłgoraju. Wydawało mi się, że zamiast jechać obwodnicą, zjechali do centrum poszukać jakiegoś otwartego sklepu. Nie miałem okazji zapytać, bo gdy byli już jakieś trzysta metrów za nami, nagle jeden zjechał na pobocze, a obaj pozostali się zatrzymali. Czyżby guma?
Powoli zapadał zmrok. Temperatura przez cały dzień trzymała się na poziomie 8-12 stopni. Nie było zimno, wiatr też już nie przeszkadzał. Miałem ogromną nadzieję, że punkt w Janowie - ten "duży" - będzie miał coś do wzięcia w kieszeń przed kolejnym odcinkiem, który miał mieć prawie sto kilometrów.
Nie byliśmy pewni, gdzie jest punkt, flaga na GPS-ie wisiała "w powietrzu" obok zielonego skwerka. Pytamy jakiejś kobiety, ale dopiero ktoś niosący paletę drożdżówek kieruje nas w odpowiednie drzwi. Rowery zostają przed budynkiem, wbiegamy na górę, mijając długowłosego chłopaka uzupełniającego bidon. Znowu musimy zmartwić dziewczyny z obsługi, bo obiadu to mu nie zjemy. Banany w kieszenie, woda do bidonów i jedziemy.
Średnia: niecałe 28 km/h
Odcinek 11: Janów Lubelski - Kazimierz Dolny (410 km/93 km).
Był to najdłuższy odcinek całego wyścigu. Pojawiają się pojedyncze, chyba najbardziej strome na całym wyścigu ścianki. Zmrok powoli zapadał, ale zanim jeszcze zapadł, zauważam na środku asfaltu banana. Nasi tu byli!
Na wylotówce z Kraśnika, upstrzonej jak na Węgrzech zakazami dla rowerów, zauważam mocne, czerwone światło gdzieś przed nami. Paweł podpowiada mi, że pewnie to ten długowłosy gość, którego mijaliśmy w Janowie. Gdy my wchodziliśmy, był już prawie gotów do drogi.
Dystans między nami a nim powoli maleje. Jest ciemno, więc widzimy go wyraźnie - cały czas pozostaje w tej samej odległości. Wydaje mi się, że Paweł ma dość duże ciśnienie na uchwycenie go - na swoich zmianach stara się wyraźnie zwiększać tempo.
Uciekiniera dochodzimy tuż za Opolem Lubelskim. Zostaje z tyłu, po czym na pierwszym, większym podjeździe, objeżdża nas i ucieka, zostając znowu kilkaset metrów z przodu.
Nie doganiamy go jednak. Postanawiamy zrobić szybką przerwę na WC przy najbliższych drzewach. Domaga się tego zwłaszcza Hipcia, która nie była w toalecie od samego początku wyścigu i ma wątpliwości co do tego, czy w Kazimierzu będzie możliwość skorzystania. Do tego jeśli teraz wszyscy jednocześnie staniemy w trójkę, to nie będziemy musieli później, na punkcie, czekać jedno na drugie, a drugie na trzecie.
Zjazd w kierunku Kazimierza był nieco dziurawy, Hipcia coraz głośniej syczała i piszczała przy kolejnych nierównych fragmentach. Odpaliłem w jednym miejscu dodatkową lampkę, żeby jej trochę pomóc, ale po chwili i tak musiałem ją wyłączyć, bo z naprzeciwka jechały samochody.
Po długim, przyjemnym zjeździe do Kazimierza doganiamy naszego kolegę.
Lubię te okolice, byliśmy tu kilka razy, chociaż zwykle bez rowerów, niemniej jednak bardzo przyjemnie jedzie się pustymi, wąskimi uliczkami. Po chodnikach kręci się trochę turystów, miasto jeszcze nie poszło spać.
Gdy zatrzymujemy się, bo nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jest punkt, z bramy naprzeciwko macha do nas ktoś. Podbijamy pieczątki, biorę jedną drożdżówkę w zęby i ruszamy.
Średnia z tego odcinka: prawie 28 km/h.
Odcinek 12: Kazimierz Dolny - Nałęczów (434 km/24 km)
Ten fragment znałem, chociaż, tak, jak wspomniałem, nie z roweru. Wiedziałem, że asfalt będzie dobry. Do Bochotnicy było w miarę płasko, potem zaczęły się pojedyncze hopki z największą w Celejowie.
Nasz kolega a to nas przeganiał na podjazach, a to dawał się dojść na płaskich fragmentach. W końcu udaje się dojść do kompromisu i dołącza do nas na stałe. A przynajmniej nie wyprzedza na kolejnych, niewielkich hopkach.
W Nałęczowie mamy podbić kartkę. Kawałek za miejscowością, już za podjazdem jest stacja, wbijamy pieczątki, ruszamy dalej.
Średnia z odcinka: prawie 27 km/h.
Odcinek 13: Nałęczów - Kamionka (466 km/32 km)
Ciemno. Asfalt trochę się zepsuł, Hipcia syczy na dołkach, podczas którejś ze zmian podrzuca mi info o tym, że przez zdrętwiałą rękę ledwo trzyma kierownicę.
Już widać koniec, bo jeszcze tylko niecałe 80 km, więc końcówkę widać już na horyzoncie. Udaje mi się wymacać w kieszeni znajomy kształt - chałwa, czyli kurz z cukrem. Wciągam z przyjemnością.
Paweł trochę zaczyna zostawać na niewielkich podjazdach, gdzieś też chowa się z tyłu i nie wychodzi na zmiany. Po chwili pyta, czy mam jakieś żarcie. Zostały mi dwa batony, daję mu jednego. Do Kamionki dociągamy ze średnią powyżej 28 km/h.
Wjeżdżamy do wioski. Na środku jest skwerek - objeżdżamy go dookoła, ale punktu nie widać. Pośrodku, na pojedynczych ławeczkach, siedzi młodzież, w tym uroczo przewieszona przez oparcie śpiąca dziewczyna i siedzący obok, wyraźnie znudzony chłopak. Zatrzymujemy się. Pytamy pierwszego przechodnia o jakikolwiek punkt. Widział rowerzystów, nie wie, skąd jechali. Kolega z długimi włosami pyta o bibliotekę. Mi to jakoś nie pasuje, więc wyciągam Hipci z kieszeni karty startowe. Nie biblioteka, a Gminny Ośrodek Kultury. Aaaa! No to musicie się cofnąć.
Dojeżdżamy. Drzwi są otwarte, biorę od długowłosego kartę do podbicia, gdy on zmienia baterię w lampce. W środku banany, które zabieramy ze sobą. Po okrzykach pojawia się obsługa, pytając, czy do trzeciej w nocy to już przyjadą wszyscy. Gdy mówię, że ostatnich to można się spodziewać jeszcze rano, kolega z obsługi jest wyraźnie zawiedziony.
Odcinek 14: Kamionka - Parczew (512 km/46 km).
No to mamy finisz. Zostały niecałe dwie godziny jazdy. Chciałoby się powiedzieć, że poszedł ogień... poszedł. Taki na miarę naszych możliwości, bo średnia z tego kawałka to nieco ponad 29 km/h. Paweł wyraźnie osłabł, daje tylko bardzo krótkie zmiany, trzymając się raczej końca grupy. Do tego czort jeden wie, czy jedziemy pod górkę, czy z górki. Prawie płasko.
Odliczam w głowie. Teraz - w końcu, cholera - staram się jechać możliwie mocno, bo zaraz kończymy. I, jak na złość, akurat tutaj dopada mnie ból pleców, który przeszkadza mi jechać w dolnym chwycie, o lemondce nawet nie myślę. Na ostatnich dwudziestu kilometrach co kilkaset metrów muszę wstać z siodełka i wyprostować plecy. Hipcia jedzie cały czas w dolnym chwycie, bo jest on pewniejszy i daje szanse na to, że któryś z dołków nie wybije jej kierownicy z dłoni.
Pięć kilometrów. Kończę moją zmianę i cieszę się na myśl, że od tej pory już jadę autobusem do samego końca. Długowłosy robi kawałek i wpuszcza Pawła. Ironicznie komentuję, że Paweł, ze swoimi ostatnio mocnymi zmianami, będzie dobry na finisz, ale on po kilkuset metrach wypuszcza na prowadzenie Hipcię. Ej no, miałem się już ciągnąć na kole, a nie wychodzić na zmianę! Na szczęście Hipcia staje na wysokości zadania i dorabia brakujące kilkaset metrów pod bramę ośrodka, przy okazji poważnie obijając sobie nadgarstek na progu przy wjeździe na teren ośrodka.
Ostatni "sprint" wąskimi chodnikami i odbijamy się na mecie. Z głowy!
Nocleg
Na mecie są m.in. Tomek, Śruba, Kosma, Jagoda i Kurier; oprócz tego śpi kilka osób. Prysznic pod letnią wodą (zdjęcie cholernych nogawek, od których dorobiłem się siniaków) i zabieramy się za jedzenie. Znowu organizator stanął na wysokości zadania: do wyboru jest ryż, kasza i gulasz do polania tego wszystkiego, a do tego kilka sałatek do wyboru. Hipcia zaczęła od tych ostatnich, a gdy już się nimi napchała, dowiedziała się, że oprócz tego, czeka cała micha ryżu i kaszy i dwa kotły gulaszu.
Zagaduje mnie też kolega, z którym jechaliśmy. On mnie najwyraźniej zna, bo cytuje moją wypowiedź z forum (sprzed wyścigu), a ja go nie. Po chwili już się kojarzymy wzajemnie - był to KiESWY. Miło było poznać!
Zamiast położyć się od razu spać, siedzimy jeszcze do czwartej, gadając z Tomkiem i Śrubą. Hipcia zaczyna się buntować, że może czekanie na to, aż Eli dojedzie i się wyśpi nie ma sensu i że może zbierzemy się wcześniej - na pociąg o 9:00. Szczerze w to wątpię, ale zgadzam się położyć spać.
Po chwili już mnie nie ma.
Pobudka
Nad głową przebiega mi stado mustangów. W tym momencie orientuję się, że o ile na nocleg przed startem nasza miejscówka była dobra, o tyle na nocleg na mecie, była bardzo kiepska. Gdy sobie to uświadamiam, akurat kilka centymetrów przed nosem przejeżdża mi czyjeś koło. A po chwili i drugie.
Próbuję coś jeszcze drzemać, ale robi się za duży hałas. Trzeba się dźwignąć i zastanowić nad dalszym planem. W końcu postanawiamy poczekać na Krzyśka. Nie chce mi się tak szybko ruszać na ten dworzec.
Spacerując po pustych uliczkach Parczewa najpierw głośno dopingujemy dwójkę, z których jedna sztuka okazuje się być Michussem. Po chwili też znajdujemy sklep, gdzie kupujemy trochę żarcia na później, a ja zabieram pod pachę litrową butelkę Coli. Po namyśle wymieniam ją na pojemność 2,25 l.
Wracamy na punkt. Przypomnieliśmy sobie, że gdzieś był Orlen, więc postanawiamy się na niego wybrać. Gdy wracaliśmy, zauważyliśmy dwa odblaskowe kształty. Jeden był taki większy, a drugi taki brodaty. Drzemy ryje, kibicując, ale ten mniejszy tylko macha w naszą stronę palcem. Nie jestem pewien, czy było to politowanie wyrażone palcem wskazującym, czy też coś innego, palcem środkowym. Nie przeszkadza nam to dopingować i budzić okolicznych mieszkańców.
Po chwili widzimy się wszyscy w sali ośrodka. W kilku susach do sali wbiega uradowana Kaha, kawałek z tyłu drepczą mniej szczęśliwi Emes i Wąski.
I tak oto kolejni znajomi wyrabiają normę i zdobywają kwalifikację na BBT.Gratulacje!
Umawiamy się na powrót - chłopaki jadą do hotelu się wyspać, my wybieramy się w poszukiwaniu żarcia. Wszystko jest zamknięte, w końcu po długim spacerze docieramy do hotelu Alma, gdzie jemy wczesny obiad. Gdy właśnie planowaliśmy powrót przez centrum i szukanie kolejnego żarcia, dzwoni Wąski. Zamykają ośrodek, trzeba wracać po klamoty.
Tuż przed ośrodkiem z samochodu krzyczy do nas Włodek, że zaraz będzie. Przed zamkniętymi drzwiami, na trawniku, wypoczywają Wąski, Kaha i Emes. Chwilę z nimi siedzimy, gdy przyszedł Włodek, wyciągamy rzeczy, pakujemy się i wybieramy na miasto. Hipcia wciąga kilka hektolitrów lodów i wracamy.
Na miejscu zastajemy trójkę gąsieniczek. Zielona nazywa się "Wąski", taka z włoskami - "Kaha", a taką, która do połowy jest gąsieniczką, a do połowy Emesem, nazwaliśmy "Emes". Zasiedliśmy w pobliżu i czekaliśmy. Najczujniejsza z gąsieniczek, ta zielona, podniosła łepek dopiero wtedy, gdy pod budynek zajechał ktoś na niewiarygodnie piszczącym rowerze i z hukiem wstawił go do stojaka. Do tej pory można było ich wszystkich wynosić kilogramami.
W końcu nadjechał bus relacji Parczew - Kórnik (przez Warszawę) i tak oto dostaliśmy się do domu.
Podsumowanie.
1. Towarzystwo
Praktycznie całą trasę przejechaliśmy z Pawłem - bardzo dziękujemy!
Trochę mniejsze fragmenty przejechane zostały z KiESWY i Wilkiem - również dzięki za towarzystwo!
Po raz pierwszy chyba mieliśmy okazję tak dużą część maratonu pokonać nie tylko we dwójkę. W zasadzie to sami jechaliśmy jedynie przez pojedyncze kilometry.
2. Organizacja i trasa
Jedyne, czego się spodziewałem przed, to kiepskich asfaltów i tutaj bardzo miło się zaskoczyłem: poza pojedynczymi fragmentami nierówności i kilkoma, gdzie trzeba było jechać środkiem pasa, to asfalty były niesłychanie przyjemne. No może, wtedy, gdy ma się zdrowe nadgarstki.
Jeśli chodzi o organizację punktów, to już wspomniałem, że na bogatym zestawie startowym i tym, co było dostępne na punktach, można by było przejechać całość trasy. Ja jestem bananożerny, więc mógłbym tylko tym się odżywiać; Hipcia – poza tym, co miała w kieszeniach - skusiła się na dwie drożdżówki i banana.
Punktów było trochę dużo, ale nieszczególnie mi to przeszkadzało.
Dobrym pomysłem było też zaplanowanie startów na siódmą, dzięki czemu szybsze grupy mogły do bazy dotrzeć wczesną nocą, a nie w jej środku.
3. Pogoda
Wbrew pozorom, pogoda była dla nas… dobra do jazdy. Deszcz na starcie i kilka mniejszych zlewek później nie powodowało szczególnego dyskomfortu. Ubraliśmy się tak, że nie trzeba było wcale się rozbierać; w jednym tylko momencie rozsunąłem kurtkę i bluzę. Zmoczone na początku buty bardzo szybko dały się rozgrzać i w stopy nie było zimno.
Przez całą drogę było mi ciepło i nie za ciepło, a to właśnie przegrzanie powoduje u mnie największe problemy. Hipcia z kolei woli, gdy jest ciepło i… było jej ciepło. Ogrzewacze do rękawiczek i dodatkowe pary cieplejszych (w tym zimowe dla Hipci), jak również dodatkowe warstwy cieplejszej odzieży przywiozłem na metę bez rozpakowania. Z temperaturą więc trafiliśmy idealnie.
4. Wynik
Gdy dowiedziałem się, że Tomek przyjechał tylko 40 minut przed nami, zrobiłem wielkie oczy. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że wykręciliśmy kapitalny czas!
Średnia z jazdy: 28,2 km/h to dużo więcej, niż oczekiwaliśmy.
Udało się też złamać 19 godzin, czyli czas, który - jak myślałem, dość lekkomyślnie - określiliśmy przy rejestracji.
Łączny czas postojów to 33 minuty (o dwie minuty pobiliśmy poprzedni rekord z zeszłoroznego Pierścienia – i to przy większej obecnie liczbie punktów!).
Do tego wszystkiego zaliczyliśmy 42 gminy, dzięki czemu przekroczyliśmy właśnie 50% zdobytych. Pół Polski za nami!
No i to by było na tyle. A teraz, drogie dzieci, pocałujcie misia w nosek. Dobranoc!
- DST 510.60km
- Czas 18:07
- VAVG 28.18km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 17 kwietnia 2016
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Przeminęło z podwiatrem
Rano sprawdziłem pogodę i uznałem, że można by było... Wiatr miał być zachęcający, południowy, późnym popołudniem przechodzący w zachodni, więc czemu by nie? Północna część Mazowsza czeka, dawno nie polowaliśmy na "swoich" terenach. Kilka gmin się zaliczy, a przy okazji nieco się rozerwiemy. Hipcia optowała za pętlą na zachód, ale przekonała ją prognoza.
Początek był paskudny, bo przebicie się przez południowo rozrowerowaną Warszawę nie należało do przyjemnych. Do tego na dołku Hipci wypadł GPS - do sprawdzenia pozostaje jakość uchwytu, bo mam względem niego pewne podejrzenia. GPS wylądował w sakwie. Dopiero na Płochocińskiej zaczęło się jechać, niekończący się sznur samochodów był niczym w porównaniu z poprzednimi doświadczeniami.
Aż za Serock jechało się fantastycznie, wiatr co prawda wiał z zachodu (a nie z południa), ale niezbyt przeszkadzał. Na ostatnim odcinku DK 62 przestał pomagać (a powinien, jechaliśmy na wschód), za to... tak jakby zaczął wiać z boku.
No i się zaczęło. Zaraz przed tym, jak skręciliśmy na Zatory i chwilę po tym, gdy wyjechaliśmy z lasu. Walnął z taką siłą, że Hipcię przestawiało na jezdni. Po skręcie uderzył od frontu, bez litości.
Przyjemna jazda się skończyła. Przelotowa 21-23 km/h, całkiem przyjemna średnia z okolic 28 km/h spadająca na łeb, na szyję. Pozostało się tylko zapytać, dlaczego drugi nasz dłuższy wyjazd w tym roku znowu jedziemy pod morderczy wicher...
Jeszcze przed skrętem w drogę 618 stajemy na przerwę techniczną. Mimo wczesnej pory zakładamy na siebie bluzy, Hipcia do tego zarzuca cieplejsze rękawiczki. Jest całe piętnaście stopni, ale w moich krótkich rękawiczkach czuję, jak moje odporne przecież na mróz palce zaczynają powoli robić się niezgrabne.
Skręcamy w znaną krajówkę na Maków. Ładnie. W zasadzie cały dzień jest ładnie. Fajne widoki między polami, łagodne podjazdy, które wciągamy z niewiarygodną prędkością 17 km/h.
I tutaj GPS informuje mnie, że baterie mu się skończyły. Hmm... były pełne przed wyjazdem. Czy na pewno? Na szczęście mamy drugi... tez włączony całą drogę, też praktycznie wyczerpany. Po kilku oszczędnych rzutach oka udało mi się ustalić, że pozostaje nam tylko wbić się w DK 60, a stamtąd waliimy prosto do Ciechanowa, więc nawigacja nam nie jest potrzebna. I tak, dlatego ślad kończy się w szczerym polu. Bateria dała z siebie tyle, ile mogła.
Skręcamy w lewo, na zachód, na Ciechanów; w końcu będziemy mieli ten cholerny wiatr z boku i będzie można jechać szybciej. Pamiętacie, jak napisałem, że po południu wiatr powinien przejść w zachodni? Ta część prognozy sprawdziła się idealnie. Do widzenia, wietrze północny, witaj, wietrze zachodni! Przelotowa 21 km/h i dawaj!
Minęła siedemnasta, do Ciechanowa jeszcze ponad 24 km/h. Normalnie taki dystans to taka trochę dłuższa przejażdżka. Tym razem miałem tak cholernie dość tego wiatru, że - gdybym mógł - pieprznąłbym rowerem w glebę i go skopał tylko dlatego, żeby w coś sobie solidnie kopnąć. Lecę na Ciechanów mając do przejechania całe dwadzieścia kilometrów - jeszcze cała godzina tępej rąbaniny pod wiatr.
Do tego nie byłem pewien, czy pociąg, na który jedziemy, jest o 18:15 czy o 18:25. A jakoś się wydawało, że będziemy prawie na styk. W końcu miasto. Jakieś światła, jakieś dróżki rowerowe, wyjeżdżamy na dworzec widząc, że na peron zajechał pociąg KM. Nie miałem wątpliwości - to nasz. Gdy ruszaliśmy ze świateł tuż przed dworcem, akurat odjechał...
Po sprawdzeniu okazało się, że kolejny jest już za minut pięćdziesiąt. Zakupiłem bilety i pojechaliśmy w poszukiwaniu sklepu. Pałowanie się z wiatrem wyciągnęło ze mnie wszystkie siły i dałbym się pokroić za cokolwiek. Hipcia po drodze zauważyła szyld kebaba... zamknięty. Sklepy - zamknięte. Ruszyliśmy w losowym kierunku... jak to dobrze, że Biedronka jest tak blisko!
Część zakupów spakowaliśmy do torby, dwie reklamówki wiozłem w ręce. I z tymiż reklamówkami, poslizgnąwszy się na płycie dworca, wyrżnąłem się jak długi, lecąc prosto na swój rower (ale zakupów nie uszkadzając!).
Czyżby miał to być koniec przygód? Nie, jeszcze nie. Przed nami jeszcze zapchany pociąg IC, niby z rezerwacją miejsc (i to obowiązkową), a w praktyce pełen ludzi stojących w przejściach. Dopiero na Wschodniej powiesiliśmy rowery na hakach i na dwadzieścia minut usiedliśmy, by coś zjeść.
Wietrze, jesteś gupi.
Początek był paskudny, bo przebicie się przez południowo rozrowerowaną Warszawę nie należało do przyjemnych. Do tego na dołku Hipci wypadł GPS - do sprawdzenia pozostaje jakość uchwytu, bo mam względem niego pewne podejrzenia. GPS wylądował w sakwie. Dopiero na Płochocińskiej zaczęło się jechać, niekończący się sznur samochodów był niczym w porównaniu z poprzednimi doświadczeniami.
Aż za Serock jechało się fantastycznie, wiatr co prawda wiał z zachodu (a nie z południa), ale niezbyt przeszkadzał. Na ostatnim odcinku DK 62 przestał pomagać (a powinien, jechaliśmy na wschód), za to... tak jakby zaczął wiać z boku.
No i się zaczęło. Zaraz przed tym, jak skręciliśmy na Zatory i chwilę po tym, gdy wyjechaliśmy z lasu. Walnął z taką siłą, że Hipcię przestawiało na jezdni. Po skręcie uderzył od frontu, bez litości.
Przyjemna jazda się skończyła. Przelotowa 21-23 km/h, całkiem przyjemna średnia z okolic 28 km/h spadająca na łeb, na szyję. Pozostało się tylko zapytać, dlaczego drugi nasz dłuższy wyjazd w tym roku znowu jedziemy pod morderczy wicher...
Jeszcze przed skrętem w drogę 618 stajemy na przerwę techniczną. Mimo wczesnej pory zakładamy na siebie bluzy, Hipcia do tego zarzuca cieplejsze rękawiczki. Jest całe piętnaście stopni, ale w moich krótkich rękawiczkach czuję, jak moje odporne przecież na mróz palce zaczynają powoli robić się niezgrabne.
Skręcamy w znaną krajówkę na Maków. Ładnie. W zasadzie cały dzień jest ładnie. Fajne widoki między polami, łagodne podjazdy, które wciągamy z niewiarygodną prędkością 17 km/h.
I tutaj GPS informuje mnie, że baterie mu się skończyły. Hmm... były pełne przed wyjazdem. Czy na pewno? Na szczęście mamy drugi... tez włączony całą drogę, też praktycznie wyczerpany. Po kilku oszczędnych rzutach oka udało mi się ustalić, że pozostaje nam tylko wbić się w DK 60, a stamtąd waliimy prosto do Ciechanowa, więc nawigacja nam nie jest potrzebna. I tak, dlatego ślad kończy się w szczerym polu. Bateria dała z siebie tyle, ile mogła.
Skręcamy w lewo, na zachód, na Ciechanów; w końcu będziemy mieli ten cholerny wiatr z boku i będzie można jechać szybciej. Pamiętacie, jak napisałem, że po południu wiatr powinien przejść w zachodni? Ta część prognozy sprawdziła się idealnie. Do widzenia, wietrze północny, witaj, wietrze zachodni! Przelotowa 21 km/h i dawaj!
Minęła siedemnasta, do Ciechanowa jeszcze ponad 24 km/h. Normalnie taki dystans to taka trochę dłuższa przejażdżka. Tym razem miałem tak cholernie dość tego wiatru, że - gdybym mógł - pieprznąłbym rowerem w glebę i go skopał tylko dlatego, żeby w coś sobie solidnie kopnąć. Lecę na Ciechanów mając do przejechania całe dwadzieścia kilometrów - jeszcze cała godzina tępej rąbaniny pod wiatr.
Do tego nie byłem pewien, czy pociąg, na który jedziemy, jest o 18:15 czy o 18:25. A jakoś się wydawało, że będziemy prawie na styk. W końcu miasto. Jakieś światła, jakieś dróżki rowerowe, wyjeżdżamy na dworzec widząc, że na peron zajechał pociąg KM. Nie miałem wątpliwości - to nasz. Gdy ruszaliśmy ze świateł tuż przed dworcem, akurat odjechał...
Po sprawdzeniu okazało się, że kolejny jest już za minut pięćdziesiąt. Zakupiłem bilety i pojechaliśmy w poszukiwaniu sklepu. Pałowanie się z wiatrem wyciągnęło ze mnie wszystkie siły i dałbym się pokroić za cokolwiek. Hipcia po drodze zauważyła szyld kebaba... zamknięty. Sklepy - zamknięte. Ruszyliśmy w losowym kierunku... jak to dobrze, że Biedronka jest tak blisko!
Część zakupów spakowaliśmy do torby, dwie reklamówki wiozłem w ręce. I z tymiż reklamówkami, poslizgnąwszy się na płycie dworca, wyrżnąłem się jak długi, lecąc prosto na swój rower (ale zakupów nie uszkadzając!).
Czyżby miał to być koniec przygód? Nie, jeszcze nie. Przed nami jeszcze zapchany pociąg IC, niby z rezerwacją miejsc (i to obowiązkową), a w praktyce pełen ludzi stojących w przejściach. Dopiero na Wschodniej powiesiliśmy rowery na hakach i na dwadzieścia minut usiedliśmy, by coś zjeść.
Wietrze, jesteś gupi.
- DST 132.62km
- Czas 05:25
- VAVG 24.48km/h
- Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 27 marca 2016
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Połowiczne, druzgocące zwycięstwo
Po raz pierwszy w życiu mieliśmy możliwość uczynienia z Wielkanocy zwykłego, długiego weekendu, bez wizyt, odwiedzin i innych zbędnych i nudnych aktywności. Podobno miała być ładna pogoda, podobno nawet w niedzielę, postanowiliśmy więc ją wykorzystać. Z kilku dostępnych wariantów tras wybraliśmy tę najciekawszą, zupełnie nie przejmując się tym, że optymalnie byłoby ją przejechać w drugą stronę ze względu na wiatr.
Wyjazd miał służyć kilku celom. Przede wszystkim Hipcia miała się oswoić ze swoją nową zabawką - nawigacją. Czyli mielimy sprawdzić, czy w ogóle jest w stanie widzieć cokolwiek na tym małym ekraniku i jednocześnie nie zabić się podczas jazdy. Po drugie - siodełko. Postanowiliśmy po raz ostatni dać szansę jednemu z nich, w wersji, podobno, "lady". Ale, jak twierdzi Hipcia, jest to raczej w wersja "gruz pod zadkiem".
A miało być tak pięknie. Wywiady miały być... Trasa w wersji oryginalnej miała mieć 440 km i prowadzić do Ciechanowa, skąd prowadził relaksacyjny sprint do Warszawy długości 135 km. Na pierwszej części podjazdów miało być około 2400 m, czyli na 430 km tyle, ile na całym Pierścieniu. Zapowiadało się pięknie, a z kolei nic nie zapowiadało nadchodzącej bitwy.
Psychę do wyjazdu zbierałem od czwartku. Zupełnie mi się nie chciało i wiedziałem, że największą walkę będę musiał stoczyć w niedzielę rano, gdy bedzie trzeba wstać wcześnie rano. Hipcia z kolei od kilku dniach łaziła po ścianach i miała energii aż zbyt wiele. Ku swojemu zaskoczeniu wstałem zupełnie świeżutki (a pobudka była ustawiona na 5:30, czyli, według starego czasu, jeszcze na 4:30). A to nigdy dobrze nie wróży.
Szybka kawa, pompowanie kół, wycieczka na dworzec i dźwięk fajerwerków, bilety - nie, nie ma miejsc rowerowych, wszystkie wykupione. Na miejscu okazuje się, że podjechało jakieś maleństwo złożone z dwóch wagonów, w tym żadnego rowerowego. Końcówkę składu zajął jakiś facet na wózku, na początku "podobno" miejsca nie było, tak powiedziała kierownik pociągu. Rowery zostały więc wrzucone na korytarz, w okolicy toalety. Kierowniczka pociągu, gdy przyszedłem kupić bilet, zdążyła mnie jeszcze opieprzyć, że dlaczego ja z rana jadę z rowerem, zamiast się dzielić jajkiem. Kurczę, gdybym chciał dzielić się jajkiem, to bym się dzielił. A skoro jadę na rowerze, to pewnie chcę jechać na rowerze.
Co stację musiałem się budzić i robić sobie spacer, pilnując, czy moje rowery nie wychodzą przez drzwi, albo czy ktoś nie uprze się swoim bagażem wbić ich do środka, bo on przecież musi wsiąść. Pomijając jednego idiotę, który musiał je przestawić bo musiał dokładnie do tej toalety się dostać, podróż przebiegła bez zakłóceń.
Wysiedliśmy w piernikolandii i ruszyliśmy przed siebie. Temperatura powoli sobie rosła, po przebiciu się toruńskie DDR-y, w końcu udało się wyjechać na cywilizowany asfalt. Ruch był olbrzymi. Wszyscy jechali do lub z kościoła, do rodziny albo po prostu chcieli sobie pojeździć po okolicy. Szybko zaczęliśmy drapać się w górę - początek to praktycznie niekończący się podjazd. Jeden przystanek na pozbycie się niepotrzebnych ubrań, bo na termometrze pojawiło się już prawie 10 stopni.
Jechało się przyjemnie. Wiatr nie przeszkadzał, albo wręcz pomagał, co było widać szczególnie na zachodnim kierunku od Wąbrzeżna i prostym kawałku wzdłuż A1. Tam miejscami byliśmy wpychani pod górę. To znaczy ja byłem wpychany, bo Hipcia od samego początku skarżyła się na brak mocy i chęci do jazdy. Wielki świąteczny zjazd cenowy, energetyczny i kilokaloryjny; bakteria, wirus lub po prostu tymczasowy spadek formy, przy czym ta forma nie tyle, że spadła, a po prostu upadła i solidnie rozbiła sobie kuper. Na podjazdach, które robiłem bardzo spokojnie, odjeżdżałem. Idealnym podsumowaniem całości było stwierdzenie "nie pamiętam, żeby kiedykolwiek jechało mi się gorzej". A gorzej być miało, bo skończyliśmy fragment wdrapywania się w górę i teraz pozostała przed nami część walki z wiatrem. Do tego oczywiście podjazdy, tutaj sztuka za sztuką.
Pedałowałem praktycznie jedną nogą, robiąc podjazdy tak wolno, jak mogłem, by mogła coś skorzystać z koła, a mimo to, pojedyncze pchnięcie powodowało, że zostawała kilkanaście metrów z tyłu.
Ale zostawać z tyłu trzeba umieć, trzeba mieć klasę. Gdy patrzyłem za siebie, widziałem niewiarygodnie wyluzowanego rastamana, który żując gumę jedną stroną szczęki, powoli i z godnością drapie się w górę, mając wszystko gdzieś. Rastaman po chwili do mnie dojeżdżał i za chwilę znowu się gubił. Z koła i tak wiele zysku nie było, bo ruch był spory, a wiatr boczny, więc jazda w formie, która umożliwiała jakiekolwiek zasłanianie się, w zasadzie odpadała.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy na Orlenie w Jabłonowie Pomorskim. Hipcia zasiadła na słońcu i zażądała, żeby ją nakarmić. Po chwili przyszedłem z dwiema zapiekankami, a później ruszyłem po jeszcze dwie. W międzyczasie podziwialiśmy, jak wszystkie okoliczne wioski zjeżdżają się na stację w celu zakupienia... browarów. W święta politycy nie chcą handlować, ale lud głosuje nogami - browar w święta rzecz święta.
Do tego wciągnęliśmy trochę energetyków i nakupiliśmy kilogramy batonów. Hipcia przypominała zwłoki bez większej werwy, rozbudzała się i żywo protestowała tylko wtedy, gdy sugerowałem, że może przerwiemy ten świąteczny zjazd cenowy i zamiast marnować kilokalorie na pedałowanie jedną nogą, pojedziemy z powrotem do domu. Uparła się, że jeszcze jedziemy. W końcu jakoś się przesuwamy, a na zjechanie w kierunku domu, zawsze jest czas.
No to jechaliśmy. Słońce grzało, wiatr przestawiał rowery i utrudniał jazdę po prostej linii, przed nami pojawiały się ładne widoki, turlaliśmy się bardzo spokojnie - podjazdy robiąc z godnością, a zjazdy zasuwając bez pedałowania. Wjechaliśmy na teren Brodnickiego Parku Krajobrazowego i tam zrobiło się ładnie. Gdy jedzie się na przykład przez Mazury, można jechać cały dzień i nie zobaczyć żadnego jeziorka. A tutaj drog prowadziła ładnymi lasami, tuż obok jezior... Ładnie tutaj.
Zawróciliśmy i z lekkim wiatrem pojechaliśmy w stronę Brodnicy. W samym mieście zrobiliśmy szybki postój na Orlenie, który trochę się przeciągnął; potem już nadszedł czas na włączenie świateł. Słońce powoli zachodziło, temperatura powolutku spadała, robiło się coraz ładniej. Po zmroku już przyszedl czas na odwiedziny już zaliczonego swego czasu Golubia-Dobrzynia. Tam znowu zrobiliśmy przerwę na żarcie. Zapiekanek nie było, zapchaliśmy się parówkami.
Już po zmroku ruszyliśmy dalej, po chwili skręciliśmy w boczną drogę, kierunek Szafarnia. Od tego miejsca zaczęliśmy jechać obok siebie. Ruch był już symboliczny, na kole Hipci nic nie zyskiwałem, a ona nie chciała, żebym jechał z przodu, bo bardzo rozpraszała ją moja lampka. Na jednym z zakrętów zrobiliśmy przerwę na wrzucenie Hipci ogrzewaczy w rękawiczki. Niezbyt zadziałały.
Miłe zaczęło się dopiero później: w miejscowości Szczuka wjechaliśmy w boczną, gruntową drogą, która prowadziła nieprzyjemnymi zboczami, z których Hipcia zjeżdżała bardzo powoli ze względu na to, że kiepsko jej się trzymało kierownicę w grubych rękawiczkach. Kawałek dalej, w Jastrzębiu, robimy jeszcze jedną przerwę: zakładamy na siebie jeszcze trochę ubrań: Hipcia zaczyna przypominać bałwanka. A i tak nadal jest jej zimno. Ja z kolei zakładam tylko dodatkowe spodnie, wzuwam moje wilgotne jeszcze (po całym dniu) rękawiczki i po chwili jest mi już ciepło.
Już wcześniej wiedziałem, że trzysta nie pęknie w okolicach północy, teraz - widząc, jak zasuwamy - decydujemy się uznać, że fantastyczny plan na całonocną jazdę trzeba przełożyć na inne, cieplejsze jeszcze noce. Gdyby było ciepło, to można by było jechać nawet pedałując jedną nogą, w końcu jutro wolne, można jechać ile nam się będzie podobało; teraz jednak Hipcia musiałaby turlać się przez chłodne jeszcze dobrych siedem godzin. Już wcześniej wiedzieliśmy, że z Sierpca możemy zjechać do domu o 3:26. Pozostaje tylko kwestia tego, czy się uda. Hipcia po całym dniu walki ze zmęczeniem nie generuje już żadnego ciepła, na płaskim jedziemy całe 15 km/h, więc co jakiś czas sprawdzam, czy nadal mamy możliwość dotarcia na czas.
Robi się coraz mniej przyjemnie. Temperatura w lasach spada do zera stopni. Hipcia zamarza, jadąc tylko siłą woli. Taki trochę paradoks: gdyby przyspieszyła, to może byłoby jej cieplej. Nie ma jednak siły przyspieszyć, bo jest jej zimno. Robimy po drodze kilka przerw na grzanie zmarzniętych łapek na moim brzuchu (brr), na batony (które pewnie idą od razu na podtrzymanie grzania i nie przekładają się na siłę) i kilka sprintów (gonieni przez wioskowe kundle).
Hipcia zaczyna odżywać na dwadzieścia kilometrów przed Sierpcem. Już czując ciepło obiecanego Orlena zauważalnie przyspiesza. Na stację zajeżdżamy 2:40, wypijamy czekoladę, robimy zapasy na drogę i z niewielkim zapasem czasowym jedziemy w kierunku dworca. Ależ szczęście! Pociąg już stoi, można wejść do środka, kupić bilety i ułożyć zmarznięte truchełko w okolicy kaloryfera.
Zjedliśmy trochę z zakupionych zapasów, przesiedliśmy się w Nasielsku i dotarliśmy do Warszawy wczesnym rankiem. Pierwszy raz mieliśmy okazję wysiąść na stacji Warszawa Koło. Stąd tylko trzy kilometry do domu. Miasto było jeszcze puste.
Przejechaliśmy od Torunia niewiele ponad trzysta kilometrów, zaliczając 26 gmin. Plan na całonocną jazdę nie wypalił. Całodzienny, mocny wiatr, którego udało się uniknąć tylko na pierwszych kilkudziesięciu kilometrach i na pojedynczych fragmentach, który miejscami zrzucał z roweru, a na samej końcówce walił prosto w twarz, do tego fakt tego, że Hipcia cały dzień czuła się zdechła, przełożyły się na zmarzniętą noc i konieczność przerwania wycieczki.
Czasem bywa i tak. Każdy ma swoich wrogów: ja umieram w upale, Hipcia w chłodzie.
Wyjazd miał służyć kilku celom. Przede wszystkim Hipcia miała się oswoić ze swoją nową zabawką - nawigacją. Czyli mielimy sprawdzić, czy w ogóle jest w stanie widzieć cokolwiek na tym małym ekraniku i jednocześnie nie zabić się podczas jazdy. Po drugie - siodełko. Postanowiliśmy po raz ostatni dać szansę jednemu z nich, w wersji, podobno, "lady". Ale, jak twierdzi Hipcia, jest to raczej w wersja "gruz pod zadkiem".
A miało być tak pięknie. Wywiady miały być... Trasa w wersji oryginalnej miała mieć 440 km i prowadzić do Ciechanowa, skąd prowadził relaksacyjny sprint do Warszawy długości 135 km. Na pierwszej części podjazdów miało być około 2400 m, czyli na 430 km tyle, ile na całym Pierścieniu. Zapowiadało się pięknie, a z kolei nic nie zapowiadało nadchodzącej bitwy.
Psychę do wyjazdu zbierałem od czwartku. Zupełnie mi się nie chciało i wiedziałem, że największą walkę będę musiał stoczyć w niedzielę rano, gdy bedzie trzeba wstać wcześnie rano. Hipcia z kolei od kilku dniach łaziła po ścianach i miała energii aż zbyt wiele. Ku swojemu zaskoczeniu wstałem zupełnie świeżutki (a pobudka była ustawiona na 5:30, czyli, według starego czasu, jeszcze na 4:30). A to nigdy dobrze nie wróży.
Szybka kawa, pompowanie kół, wycieczka na dworzec i dźwięk fajerwerków, bilety - nie, nie ma miejsc rowerowych, wszystkie wykupione. Na miejscu okazuje się, że podjechało jakieś maleństwo złożone z dwóch wagonów, w tym żadnego rowerowego. Końcówkę składu zajął jakiś facet na wózku, na początku "podobno" miejsca nie było, tak powiedziała kierownik pociągu. Rowery zostały więc wrzucone na korytarz, w okolicy toalety. Kierowniczka pociągu, gdy przyszedłem kupić bilet, zdążyła mnie jeszcze opieprzyć, że dlaczego ja z rana jadę z rowerem, zamiast się dzielić jajkiem. Kurczę, gdybym chciał dzielić się jajkiem, to bym się dzielił. A skoro jadę na rowerze, to pewnie chcę jechać na rowerze.
Co stację musiałem się budzić i robić sobie spacer, pilnując, czy moje rowery nie wychodzą przez drzwi, albo czy ktoś nie uprze się swoim bagażem wbić ich do środka, bo on przecież musi wsiąść. Pomijając jednego idiotę, który musiał je przestawić bo musiał dokładnie do tej toalety się dostać, podróż przebiegła bez zakłóceń.
Wysiedliśmy w piernikolandii i ruszyliśmy przed siebie. Temperatura powoli sobie rosła, po przebiciu się toruńskie DDR-y, w końcu udało się wyjechać na cywilizowany asfalt. Ruch był olbrzymi. Wszyscy jechali do lub z kościoła, do rodziny albo po prostu chcieli sobie pojeździć po okolicy. Szybko zaczęliśmy drapać się w górę - początek to praktycznie niekończący się podjazd. Jeden przystanek na pozbycie się niepotrzebnych ubrań, bo na termometrze pojawiło się już prawie 10 stopni.
Jechało się przyjemnie. Wiatr nie przeszkadzał, albo wręcz pomagał, co było widać szczególnie na zachodnim kierunku od Wąbrzeżna i prostym kawałku wzdłuż A1. Tam miejscami byliśmy wpychani pod górę. To znaczy ja byłem wpychany, bo Hipcia od samego początku skarżyła się na brak mocy i chęci do jazdy. Wielki świąteczny zjazd cenowy, energetyczny i kilokaloryjny; bakteria, wirus lub po prostu tymczasowy spadek formy, przy czym ta forma nie tyle, że spadła, a po prostu upadła i solidnie rozbiła sobie kuper. Na podjazdach, które robiłem bardzo spokojnie, odjeżdżałem. Idealnym podsumowaniem całości było stwierdzenie "nie pamiętam, żeby kiedykolwiek jechało mi się gorzej". A gorzej być miało, bo skończyliśmy fragment wdrapywania się w górę i teraz pozostała przed nami część walki z wiatrem. Do tego oczywiście podjazdy, tutaj sztuka za sztuką.
Pedałowałem praktycznie jedną nogą, robiąc podjazdy tak wolno, jak mogłem, by mogła coś skorzystać z koła, a mimo to, pojedyncze pchnięcie powodowało, że zostawała kilkanaście metrów z tyłu.
Ale zostawać z tyłu trzeba umieć, trzeba mieć klasę. Gdy patrzyłem za siebie, widziałem niewiarygodnie wyluzowanego rastamana, który żując gumę jedną stroną szczęki, powoli i z godnością drapie się w górę, mając wszystko gdzieś. Rastaman po chwili do mnie dojeżdżał i za chwilę znowu się gubił. Z koła i tak wiele zysku nie było, bo ruch był spory, a wiatr boczny, więc jazda w formie, która umożliwiała jakiekolwiek zasłanianie się, w zasadzie odpadała.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy na Orlenie w Jabłonowie Pomorskim. Hipcia zasiadła na słońcu i zażądała, żeby ją nakarmić. Po chwili przyszedłem z dwiema zapiekankami, a później ruszyłem po jeszcze dwie. W międzyczasie podziwialiśmy, jak wszystkie okoliczne wioski zjeżdżają się na stację w celu zakupienia... browarów. W święta politycy nie chcą handlować, ale lud głosuje nogami - browar w święta rzecz święta.
Do tego wciągnęliśmy trochę energetyków i nakupiliśmy kilogramy batonów. Hipcia przypominała zwłoki bez większej werwy, rozbudzała się i żywo protestowała tylko wtedy, gdy sugerowałem, że może przerwiemy ten świąteczny zjazd cenowy i zamiast marnować kilokalorie na pedałowanie jedną nogą, pojedziemy z powrotem do domu. Uparła się, że jeszcze jedziemy. W końcu jakoś się przesuwamy, a na zjechanie w kierunku domu, zawsze jest czas.
No to jechaliśmy. Słońce grzało, wiatr przestawiał rowery i utrudniał jazdę po prostej linii, przed nami pojawiały się ładne widoki, turlaliśmy się bardzo spokojnie - podjazdy robiąc z godnością, a zjazdy zasuwając bez pedałowania. Wjechaliśmy na teren Brodnickiego Parku Krajobrazowego i tam zrobiło się ładnie. Gdy jedzie się na przykład przez Mazury, można jechać cały dzień i nie zobaczyć żadnego jeziorka. A tutaj drog prowadziła ładnymi lasami, tuż obok jezior... Ładnie tutaj.
Zawróciliśmy i z lekkim wiatrem pojechaliśmy w stronę Brodnicy. W samym mieście zrobiliśmy szybki postój na Orlenie, który trochę się przeciągnął; potem już nadszedł czas na włączenie świateł. Słońce powoli zachodziło, temperatura powolutku spadała, robiło się coraz ładniej. Po zmroku już przyszedl czas na odwiedziny już zaliczonego swego czasu Golubia-Dobrzynia. Tam znowu zrobiliśmy przerwę na żarcie. Zapiekanek nie było, zapchaliśmy się parówkami.
Już po zmroku ruszyliśmy dalej, po chwili skręciliśmy w boczną drogę, kierunek Szafarnia. Od tego miejsca zaczęliśmy jechać obok siebie. Ruch był już symboliczny, na kole Hipci nic nie zyskiwałem, a ona nie chciała, żebym jechał z przodu, bo bardzo rozpraszała ją moja lampka. Na jednym z zakrętów zrobiliśmy przerwę na wrzucenie Hipci ogrzewaczy w rękawiczki. Niezbyt zadziałały.
Miłe zaczęło się dopiero później: w miejscowości Szczuka wjechaliśmy w boczną, gruntową drogą, która prowadziła nieprzyjemnymi zboczami, z których Hipcia zjeżdżała bardzo powoli ze względu na to, że kiepsko jej się trzymało kierownicę w grubych rękawiczkach. Kawałek dalej, w Jastrzębiu, robimy jeszcze jedną przerwę: zakładamy na siebie jeszcze trochę ubrań: Hipcia zaczyna przypominać bałwanka. A i tak nadal jest jej zimno. Ja z kolei zakładam tylko dodatkowe spodnie, wzuwam moje wilgotne jeszcze (po całym dniu) rękawiczki i po chwili jest mi już ciepło.
Już wcześniej wiedziałem, że trzysta nie pęknie w okolicach północy, teraz - widząc, jak zasuwamy - decydujemy się uznać, że fantastyczny plan na całonocną jazdę trzeba przełożyć na inne, cieplejsze jeszcze noce. Gdyby było ciepło, to można by było jechać nawet pedałując jedną nogą, w końcu jutro wolne, można jechać ile nam się będzie podobało; teraz jednak Hipcia musiałaby turlać się przez chłodne jeszcze dobrych siedem godzin. Już wcześniej wiedzieliśmy, że z Sierpca możemy zjechać do domu o 3:26. Pozostaje tylko kwestia tego, czy się uda. Hipcia po całym dniu walki ze zmęczeniem nie generuje już żadnego ciepła, na płaskim jedziemy całe 15 km/h, więc co jakiś czas sprawdzam, czy nadal mamy możliwość dotarcia na czas.
Robi się coraz mniej przyjemnie. Temperatura w lasach spada do zera stopni. Hipcia zamarza, jadąc tylko siłą woli. Taki trochę paradoks: gdyby przyspieszyła, to może byłoby jej cieplej. Nie ma jednak siły przyspieszyć, bo jest jej zimno. Robimy po drodze kilka przerw na grzanie zmarzniętych łapek na moim brzuchu (brr), na batony (które pewnie idą od razu na podtrzymanie grzania i nie przekładają się na siłę) i kilka sprintów (gonieni przez wioskowe kundle).
Hipcia zaczyna odżywać na dwadzieścia kilometrów przed Sierpcem. Już czując ciepło obiecanego Orlena zauważalnie przyspiesza. Na stację zajeżdżamy 2:40, wypijamy czekoladę, robimy zapasy na drogę i z niewielkim zapasem czasowym jedziemy w kierunku dworca. Ależ szczęście! Pociąg już stoi, można wejść do środka, kupić bilety i ułożyć zmarznięte truchełko w okolicy kaloryfera.
Zjedliśmy trochę z zakupionych zapasów, przesiedliśmy się w Nasielsku i dotarliśmy do Warszawy wczesnym rankiem. Pierwszy raz mieliśmy okazję wysiąść na stacji Warszawa Koło. Stąd tylko trzy kilometry do domu. Miasto było jeszcze puste.
Przejechaliśmy od Torunia niewiele ponad trzysta kilometrów, zaliczając 26 gmin. Plan na całonocną jazdę nie wypalił. Całodzienny, mocny wiatr, którego udało się uniknąć tylko na pierwszych kilkudziesięciu kilometrach i na pojedynczych fragmentach, który miejscami zrzucał z roweru, a na samej końcówce walił prosto w twarz, do tego fakt tego, że Hipcia cały dzień czuła się zdechła, przełożyły się na zmarzniętą noc i konieczność przerwania wycieczki.
Czasem bywa i tak. Każdy ma swoich wrogów: ja umieram w upale, Hipcia w chłodzie.
- DST 313.99km
- Czas 14:50
- VAVG 21.17km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 1 stycznia 2016
Kategoria zaliczając gminy, do czytania, > 200 km
Noworoczne gminożerstwo
Wczesnym rankiem, gdy niektórzy spali snem sprawiedliwego, a inni już wiedzieli, że obudzą się z kacem-mordercą, w moim domu zadzwonił budzik. Hipcia mruknęła, że czas wstawać. Próbowałem wziąć ją na litość, ale jedyne, co mi się udało, to wynegocjowanie dodatkowych trzydziestu minut snu. Po pół godzinie zadzwonił kolejny. I tu już nie udało mi się nic wynegocjować. Nawet strasząc mrozem i okrutnym wszystkim złym, co za oknem czyha.
Zebraliśmy się, nawet udało się wciągnąć szybką kawę i tuż przy windach zorientowaliśmy się, że zmieniając koło w hipciowym rowerze, zapomniałem wpiąć magnes. Dobrze, ze mieliśmy zapas czasu.
Po kilku minutach jazdy na dworzec mój licznik wskazał -10 stopni, co oznacza, że właśnie zamknął skalę od dołu. Jeśli wierzyć prognozom, było -12. Na dworcu wszystkie kasy zamknięte, a na nich niewiele mi mówiąca karteczka, że kas należy szukać w nowej hali dworca. To my mamy nową halę? Zapytałem ochroniarza, który był bardzo... zmęczony. Tak, to było zmęczenie. Wskazał mi poprawny kierunek i chyba z ulgą wrócił do patrzenia w jeden punkt, szczęśliwy, że więcej mu głowy nie zawracam.
Bilety zakupione, na zestawieniu sprawdziłem, który z wagonów jest rowerowym, akurat był to ten na końcu. Pociąg nadjechał, wagon rowerowy okazał się być standardowym wagonem do zaparkowania na końcu składu. Wstawiliśmy rowery, a pociąg jeszcze nie ruszył, gdy minęła nas niewielka postać, która wpadła do kibla i radosnym "Bleeee!" pozbyła się części zawartości swojego żołądka. Po chwili, gdy jeszcze usiłowałem ustawić rowery w jako takim porządku, postać przebiegla znowu, tym razem już z pianą na ustach. Za nim powoli przesuwała się jego matka. Jednym słowem: patologia. Żeby dziesięciolatek tak się nawalił na imprezie...
Dosiedliśmy się do przedziału, w którym prócz nas siedział sobie jeden facet. Ubrany ciepło; my też się nie rozbieraliśmy, bo ogrzewanie działało jedynie symbolicznie. Za oknem wszystko rozświetlało radosne, noworoczne słońce. Zastanawialiśmy się, po co wzięliśmy ze sobą bidony - na tym Hipci zaczął już powoli gęstnieć świeży lód stworzony z tego, co wylało sie podczas ładowania roweru do pociągu.
Na Widzewie byliśmy już gotowi: szybka wysiadka, jeszcze w pociągu włączony GPS (żeby nie czekać, aż złapie lokalizację) i już ruszamy. Na starcie ciepło, jedyne -7 stopni.
Uć o tej porze dnia była zupełnie pusta. Warszawa żyła, może nie tak, jak zawsze, ale żyła. Tutaj minęło nas zaledwie kilka samochodów. Daliśmy dwukrotnie szansę DDR, z której zjeżdżaliśmy błyskawicznie ze względu na potłuczone szkło. Przejechaliśmy nawet słynną Piotrkowską, pustą o tej porze, nieliczni przechodnie patrzyli na nas jak na kosmitów. Tuż przed jej końcem zrobiliśmy postój i zaaplikowaliśmy Hipci grube łapawice. Już wcześniej miała ogrzewacze, teraz wreszcie była szansa na to, że zrobi się jej cieplej. I zrobiło się.
Po krótkiej chwili, bo ledwie po 30 kilometrach zatrzymaliśmy się na szybki postój na stacji. W grzejącym słońcu wychyliliśmy po energetyku i ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła a to krajówką, a to wojewódzką, a to zupełnie boczną drogą. Nie było jakoś szczególnie zimno, czasem cierpiały stopy, ale nawet Hipcia nie marzła. No, pomijając wydatek energetyczny na ogrzewanie organizmu, co powodowało absolutny brak chęci i mocy.
Słońce świeciło pięknie, obywatele jeszcze odpoczywali po nocnych hulankach, więc było zupełnie pusto - nawet autostrada, nad którą przejeżdżaliśmy, świeciła pustkami. Temperatura powoli podnosiła się osiągając najwyzszą wartość czterech stopni na minusie. Gdzieś niedaleko przed Turkiem postanowiliśmy zrobić przystanek na stacji. I wypadałoby coś zjeść, i powoli kończyły się baterie w GPS-ie, a jak na złość zapomniałem zabrać z domu zapasu. Jak na złość dwie kolejne były jakimiś krzakami, na których zapewne nie mogło być hotdogów; dopiero kawał drogi dalej trafił się Huzar. Błyskawicznie zamówiłem dwa hotdogi, kawę, po czym chupiąc pierwsze i siorbiąc drugie przyglądaliśmy się klienteli. Większość, która wchodziła, celowała w lekarstwa do leczenia się metodą "klin klinem". Jeden tylko chłopak wybił się z monotonii zakupów i zamierzał się wziąć za wybijanie nie tylko klina, bo do flaszki dokupił paczkę prezerwatyw.
Ruszyliśmy pełni nadziei, że w Turku znajdziemy coś otwartego. Znaleźliśmy! Dwie kolejne stacje też nie miały baterii. Jedziemy więc. Ile starczy, tyle starczy, do Konina trafimy.
Powoli zaczęło się robić szarawo; do DK 92 dojeżdżaliśmy już w zupełnej ciemności. I wtedy... czerwony, znajomy dziób zaświecił nam w oczy z daleka. Na kogo jak na kogo, ale na Orlen zawsze można liczyć. I parówki, i baterie, i energetyk, i jeszcze picie, bo ze względu na małą ilość postojów (i to, że w bidonach woda zdążyła zamarznąć), trochę się odwodniliśmy.
Na stacji zmarnowaliśmy trochę czasu, po czym ruszyliśmy w stronę Koła. Już ciemno, po obu stronach drogi co jakiś czas błyskały jeszcze fajerwerki. W Kole jakiś idiota rzucał petardami w okolicy jakiegoś starego budynku, wskutek czego echo niemalże zrywało czapkę z głowy.
Zostało nam bardzo dużo czasu i niewiele ponad dwadzieścia kilometrów bocznymi drogami. Większość przejechaliśmy obok siebie, bez żadnego pośpiechu, gawędząc i podziwiając strzelające co jakiś czas fajerwerki. Już w Koninie zrobiliśmy postój na Orlenie, tylko dlatego, że mieliśmy dużo czasu; starczyło go jeszcze na wycieczkę na kebaba pod dworcem (pod pretekstem dokręcenia do 200 km). Ostatnie dwie godziny temperatura spadła od -8,5 do -9 stopni.
W końcu zajechał BWE i nawet szybko dojechaliśmy do Warszawy. Krótka trasa do domu uśwadomiła nam, że w Warszawie jest jednak chłodniej - termometr już pod domem wskazał 9,5 na minusie, a nie było to pewnie wszystko, co mógłby zrobić.
Udało się wykręcić łącznie 200 km, zdobyć 10 gmin i zrobić przyjemną, długą trasę w ujemnej temperaturze. Dobry początek roku!
Zebraliśmy się, nawet udało się wciągnąć szybką kawę i tuż przy windach zorientowaliśmy się, że zmieniając koło w hipciowym rowerze, zapomniałem wpiąć magnes. Dobrze, ze mieliśmy zapas czasu.
Po kilku minutach jazdy na dworzec mój licznik wskazał -10 stopni, co oznacza, że właśnie zamknął skalę od dołu. Jeśli wierzyć prognozom, było -12. Na dworcu wszystkie kasy zamknięte, a na nich niewiele mi mówiąca karteczka, że kas należy szukać w nowej hali dworca. To my mamy nową halę? Zapytałem ochroniarza, który był bardzo... zmęczony. Tak, to było zmęczenie. Wskazał mi poprawny kierunek i chyba z ulgą wrócił do patrzenia w jeden punkt, szczęśliwy, że więcej mu głowy nie zawracam.
Bilety zakupione, na zestawieniu sprawdziłem, który z wagonów jest rowerowym, akurat był to ten na końcu. Pociąg nadjechał, wagon rowerowy okazał się być standardowym wagonem do zaparkowania na końcu składu. Wstawiliśmy rowery, a pociąg jeszcze nie ruszył, gdy minęła nas niewielka postać, która wpadła do kibla i radosnym "Bleeee!" pozbyła się części zawartości swojego żołądka. Po chwili, gdy jeszcze usiłowałem ustawić rowery w jako takim porządku, postać przebiegla znowu, tym razem już z pianą na ustach. Za nim powoli przesuwała się jego matka. Jednym słowem: patologia. Żeby dziesięciolatek tak się nawalił na imprezie...
Dosiedliśmy się do przedziału, w którym prócz nas siedział sobie jeden facet. Ubrany ciepło; my też się nie rozbieraliśmy, bo ogrzewanie działało jedynie symbolicznie. Za oknem wszystko rozświetlało radosne, noworoczne słońce. Zastanawialiśmy się, po co wzięliśmy ze sobą bidony - na tym Hipci zaczął już powoli gęstnieć świeży lód stworzony z tego, co wylało sie podczas ładowania roweru do pociągu.
Na Widzewie byliśmy już gotowi: szybka wysiadka, jeszcze w pociągu włączony GPS (żeby nie czekać, aż złapie lokalizację) i już ruszamy. Na starcie ciepło, jedyne -7 stopni.
Uć o tej porze dnia była zupełnie pusta. Warszawa żyła, może nie tak, jak zawsze, ale żyła. Tutaj minęło nas zaledwie kilka samochodów. Daliśmy dwukrotnie szansę DDR, z której zjeżdżaliśmy błyskawicznie ze względu na potłuczone szkło. Przejechaliśmy nawet słynną Piotrkowską, pustą o tej porze, nieliczni przechodnie patrzyli na nas jak na kosmitów. Tuż przed jej końcem zrobiliśmy postój i zaaplikowaliśmy Hipci grube łapawice. Już wcześniej miała ogrzewacze, teraz wreszcie była szansa na to, że zrobi się jej cieplej. I zrobiło się.
Po krótkiej chwili, bo ledwie po 30 kilometrach zatrzymaliśmy się na szybki postój na stacji. W grzejącym słońcu wychyliliśmy po energetyku i ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła a to krajówką, a to wojewódzką, a to zupełnie boczną drogą. Nie było jakoś szczególnie zimno, czasem cierpiały stopy, ale nawet Hipcia nie marzła. No, pomijając wydatek energetyczny na ogrzewanie organizmu, co powodowało absolutny brak chęci i mocy.
Słońce świeciło pięknie, obywatele jeszcze odpoczywali po nocnych hulankach, więc było zupełnie pusto - nawet autostrada, nad którą przejeżdżaliśmy, świeciła pustkami. Temperatura powoli podnosiła się osiągając najwyzszą wartość czterech stopni na minusie. Gdzieś niedaleko przed Turkiem postanowiliśmy zrobić przystanek na stacji. I wypadałoby coś zjeść, i powoli kończyły się baterie w GPS-ie, a jak na złość zapomniałem zabrać z domu zapasu. Jak na złość dwie kolejne były jakimiś krzakami, na których zapewne nie mogło być hotdogów; dopiero kawał drogi dalej trafił się Huzar. Błyskawicznie zamówiłem dwa hotdogi, kawę, po czym chupiąc pierwsze i siorbiąc drugie przyglądaliśmy się klienteli. Większość, która wchodziła, celowała w lekarstwa do leczenia się metodą "klin klinem". Jeden tylko chłopak wybił się z monotonii zakupów i zamierzał się wziąć za wybijanie nie tylko klina, bo do flaszki dokupił paczkę prezerwatyw.
Ruszyliśmy pełni nadziei, że w Turku znajdziemy coś otwartego. Znaleźliśmy! Dwie kolejne stacje też nie miały baterii. Jedziemy więc. Ile starczy, tyle starczy, do Konina trafimy.
Powoli zaczęło się robić szarawo; do DK 92 dojeżdżaliśmy już w zupełnej ciemności. I wtedy... czerwony, znajomy dziób zaświecił nam w oczy z daleka. Na kogo jak na kogo, ale na Orlen zawsze można liczyć. I parówki, i baterie, i energetyk, i jeszcze picie, bo ze względu na małą ilość postojów (i to, że w bidonach woda zdążyła zamarznąć), trochę się odwodniliśmy.
Na stacji zmarnowaliśmy trochę czasu, po czym ruszyliśmy w stronę Koła. Już ciemno, po obu stronach drogi co jakiś czas błyskały jeszcze fajerwerki. W Kole jakiś idiota rzucał petardami w okolicy jakiegoś starego budynku, wskutek czego echo niemalże zrywało czapkę z głowy.
Zostało nam bardzo dużo czasu i niewiele ponad dwadzieścia kilometrów bocznymi drogami. Większość przejechaliśmy obok siebie, bez żadnego pośpiechu, gawędząc i podziwiając strzelające co jakiś czas fajerwerki. Już w Koninie zrobiliśmy postój na Orlenie, tylko dlatego, że mieliśmy dużo czasu; starczyło go jeszcze na wycieczkę na kebaba pod dworcem (pod pretekstem dokręcenia do 200 km). Ostatnie dwie godziny temperatura spadła od -8,5 do -9 stopni.
W końcu zajechał BWE i nawet szybko dojechaliśmy do Warszawy. Krótka trasa do domu uśwadomiła nam, że w Warszawie jest jednak chłodniej - termometr już pod domem wskazał 9,5 na minusie, a nie było to pewnie wszystko, co mógłby zrobić.
Udało się wykręcić łącznie 200 km, zdobyć 10 gmin i zrobić przyjemną, długą trasę w ujemnej temperaturze. Dobry początek roku!
- DST 200.87km
- Czas 09:10
- VAVG 21.91km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 25 grudnia 2015
Kategoria do czytania, > 50 km, zaliczając gminy
Weekendowe amciu-amciu
Pierwszy dzień długiego weekendu i jedyny rowerowy. Krótka trasa po Lubelszczyźnie po to, by zaliczyć kilka gmin.
Hipcia puściła trasę najwyższych lotów: po krótkim fragmencie asfaltu wylądowaliśmy na gruntówce, by zaraz potem wjechać w jakieś błota, zjechać niewielkim wąwozem i zrobić sobie podjazd po trylince. Potem już praktycznie do końca po asfalcie (chociaż tamtejsze asfalty to praktycznie teren...).
Taka dawka MTB była dla mnie wystarczająca. Nie wolno przeginać.
Hipcia puściła trasę najwyższych lotów: po krótkim fragmencie asfaltu wylądowaliśmy na gruntówce, by zaraz potem wjechać w jakieś błota, zjechać niewielkim wąwozem i zrobić sobie podjazd po trylince. Potem już praktycznie do końca po asfalcie (chociaż tamtejsze asfalty to praktycznie teren...).
Taka dawka MTB była dla mnie wystarczająca. Nie wolno przeginać.
- DST 51.00km
- Czas 02:23
- VAVG 21.40km/h
- Sprzęt Jaszczur
Środa, 11 listopada 2015
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy
Przeharatało (się) z wiatrem
Trasa wisiała gotowa od pół roku i czekała na swoją kolej. Pojawił się wolny dzień. Mieliśmy jechać na sakwy, ale uznaliśmy, że pogoda jest mocno niepewna, do tego tam, gdzie zamierzaliśmy jechać jest żółte zagrożenie wiatrami. Więc byłoby to umordowanie się dla samego umordowania.
4:30. Dzwoni budzik. O dziwo udaje mi się wstać bardzo szybko, ewidentnie trafiłem w przerwę między fazami snu, czy jak się toto tam nazywa. Przygotowana wczoraj kawa powoli robi się coraz cieplejsza. Rowery wychodzą przed blok. Jest pochmurno, ale ciepło, mimo wczesnej godziny jest 14 stopni.
6:00. BWE. Wsiadamy, wieszamy rowery, zasiadamy na fotelach. Po chwili już zasypiam, przerywając tylko na kontrolę biletów. Herbata, którą dostałem w prezencie od obsługi stygnie bardzo długo, wypijam ją jednym haustem gdy wiem, że za 10 minut pociąg stanie na naszej stacji.
Konin, wysiadamy. Nadal pochmurno, nadal ciepło, drogi mokre. Startujemy.
Pierwsze 30 km idzie bardzo ładnie. Mocny wiatr boczny bardzo przeszkadza, ale bez większego wysiłku trzymamy średnią sporo powyżej 26 km/h. Miejscami też kropi sobie deszcz, ale niezbyt przeszkadza. Zaczynam powoli zastanawiać się - tak jak myśleliśmy wieczorem - czy będziemy czekać na dworcu w Kutnie, czy też przedłużymy trasę do Łowicza.
O ludzka naiwności!
Pierwsza odbitka po gminę, w okolicy Skulska (inna sprawa, że pomyliłem skręty i wskutek tego pałowaliśmy około kilometra po gruntówce) uświadomiła nam, że może być wesoło. Mocny wiatr w twarz ogranicza możliwości szarpania się i wymusza jazdę z prędkością poniżej 20 km/h. Jazda na kole też niewiele daje, bo musimy trzymać odstępy ze względu na chlapiące koła. Długi fragment aż do Pakości, która była w okolicy 90 km, to na przemian mżawka, deszcz, chwile słońca i nieustający wiatr. Po drodze zdążyliśmy się ucieszyć, że jednak nie pojechaliśy na sakwy: taka wietrzna wyprawka nie dałaby zbyt wiele satysfakcji.
Na osłodę dnia dostajemy krótki fragment do Gniewkowa, który prowadził idealnie na wschód. Tu dopiero można było zobaczyć siłę wiatru - lekko muskając korbę dostawało się 35 km/h... na podjazdach.
Zaraz za Gniewkowem pierwszy postój na Orlenie. Dwie potężne parówy, energetyk, trochę zapasów żarcia. Hipcia się skarży, że wrócił ból pleców.
Odpoczynek potrwał przez całe, nieprzyzwoite pół godziny. Trzeba było się jednak zebrać i popchnąć w stronę Inowrocławia. Cały fragment był i pod wiatr, i w kolejnych irytujących mżawkach.
Sytuacja nie zmieniła się aż do zmroku. Dopiero późnym popołudniem deszcz zaczął dawać nam spokój (z wyjątkiem jednej zlewy po zmroku). Wiatr ani myślał. Na bocznych drogach korzystałem z niewielkiego ruchu i świeciłem Hipci na całą moc latarki, dzięki temu moglismy jechać... szybciej. O ile to, co Hipcia mogła wykrzesać z pleców można było nazwać "szybciej". Zapas czasowy mieliśmy, ale niezbyt wielki. Od pewnego momentu jechaliśmy w większości na wschód i wszystko wskazywało na to, że zdążymy na wcześniejszy pociąg.
Drugi postój był 30 km przed dworcem. Uzupełniliśmy jedzenie, dokupiliśmy trochę picia i pokonaliśmy ostatnie kilometry.
Mieliśmy całe 40 minut zapasu. Poszliśmy więc na zapiekanki, chociaż widząc z daleka postury ludzi stojących przed nim, analizowaliśmy długo, czy warto podchodzić.
Smutny obrazek polskiego patriotyzmu: przed nami zapiekanki zamówiło tez dwóch chłopaków, którzy chyba wrócili z manifestacji w Warszawie. Młode chłopaki, z flagą na kiju. Dostali zapiekanki, siadają na ławce, jedzą. Wszystko niby zwyczajnie. Ale flaga tarza się w kurzu na ścieżce, mimo że oparta o ławkę.
Zjedliśmy. Popchnęliśmy się na pociąg. Na miejscu masakra - wszystko zapchane. Powiesiliśmy rowery, usiedliśmy na podłodze i tak drzemiąc dotarliśmy do Warszawy.
Jesienne gminożerstwo zakończyło się zdobyciem trzydziestu nowych gmin. A do tego: totalnym usyfieniem roweru, butów, spodni i wszystkiego oraz dużym zadowoleniem.
4:30. Dzwoni budzik. O dziwo udaje mi się wstać bardzo szybko, ewidentnie trafiłem w przerwę między fazami snu, czy jak się toto tam nazywa. Przygotowana wczoraj kawa powoli robi się coraz cieplejsza. Rowery wychodzą przed blok. Jest pochmurno, ale ciepło, mimo wczesnej godziny jest 14 stopni.
6:00. BWE. Wsiadamy, wieszamy rowery, zasiadamy na fotelach. Po chwili już zasypiam, przerywając tylko na kontrolę biletów. Herbata, którą dostałem w prezencie od obsługi stygnie bardzo długo, wypijam ją jednym haustem gdy wiem, że za 10 minut pociąg stanie na naszej stacji.
Konin, wysiadamy. Nadal pochmurno, nadal ciepło, drogi mokre. Startujemy.
Pierwsze 30 km idzie bardzo ładnie. Mocny wiatr boczny bardzo przeszkadza, ale bez większego wysiłku trzymamy średnią sporo powyżej 26 km/h. Miejscami też kropi sobie deszcz, ale niezbyt przeszkadza. Zaczynam powoli zastanawiać się - tak jak myśleliśmy wieczorem - czy będziemy czekać na dworcu w Kutnie, czy też przedłużymy trasę do Łowicza.
O ludzka naiwności!
Pierwsza odbitka po gminę, w okolicy Skulska (inna sprawa, że pomyliłem skręty i wskutek tego pałowaliśmy około kilometra po gruntówce) uświadomiła nam, że może być wesoło. Mocny wiatr w twarz ogranicza możliwości szarpania się i wymusza jazdę z prędkością poniżej 20 km/h. Jazda na kole też niewiele daje, bo musimy trzymać odstępy ze względu na chlapiące koła. Długi fragment aż do Pakości, która była w okolicy 90 km, to na przemian mżawka, deszcz, chwile słońca i nieustający wiatr. Po drodze zdążyliśmy się ucieszyć, że jednak nie pojechaliśy na sakwy: taka wietrzna wyprawka nie dałaby zbyt wiele satysfakcji.
Na osłodę dnia dostajemy krótki fragment do Gniewkowa, który prowadził idealnie na wschód. Tu dopiero można było zobaczyć siłę wiatru - lekko muskając korbę dostawało się 35 km/h... na podjazdach.
Zaraz za Gniewkowem pierwszy postój na Orlenie. Dwie potężne parówy, energetyk, trochę zapasów żarcia. Hipcia się skarży, że wrócił ból pleców.
Odpoczynek potrwał przez całe, nieprzyzwoite pół godziny. Trzeba było się jednak zebrać i popchnąć w stronę Inowrocławia. Cały fragment był i pod wiatr, i w kolejnych irytujących mżawkach.
Sytuacja nie zmieniła się aż do zmroku. Dopiero późnym popołudniem deszcz zaczął dawać nam spokój (z wyjątkiem jednej zlewy po zmroku). Wiatr ani myślał. Na bocznych drogach korzystałem z niewielkiego ruchu i świeciłem Hipci na całą moc latarki, dzięki temu moglismy jechać... szybciej. O ile to, co Hipcia mogła wykrzesać z pleców można było nazwać "szybciej". Zapas czasowy mieliśmy, ale niezbyt wielki. Od pewnego momentu jechaliśmy w większości na wschód i wszystko wskazywało na to, że zdążymy na wcześniejszy pociąg.
Drugi postój był 30 km przed dworcem. Uzupełniliśmy jedzenie, dokupiliśmy trochę picia i pokonaliśmy ostatnie kilometry.
Mieliśmy całe 40 minut zapasu. Poszliśmy więc na zapiekanki, chociaż widząc z daleka postury ludzi stojących przed nim, analizowaliśmy długo, czy warto podchodzić.
Smutny obrazek polskiego patriotyzmu: przed nami zapiekanki zamówiło tez dwóch chłopaków, którzy chyba wrócili z manifestacji w Warszawie. Młode chłopaki, z flagą na kiju. Dostali zapiekanki, siadają na ławce, jedzą. Wszystko niby zwyczajnie. Ale flaga tarza się w kurzu na ścieżce, mimo że oparta o ławkę.
Zjedliśmy. Popchnęliśmy się na pociąg. Na miejscu masakra - wszystko zapchane. Powiesiliśmy rowery, usiedliśmy na podłodze i tak drzemiąc dotarliśmy do Warszawy.
Jesienne gminożerstwo zakończyło się zdobyciem trzydziestu nowych gmin. A do tego: totalnym usyfieniem roweru, butów, spodni i wszystkiego oraz dużym zadowoleniem.
- DST 310.53km
- Czas 12:53
- VAVG 24.10km/h
- Sprzęt Stefan