Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

> 300km

Dystans całkowity:6540.72 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:284:46
Średnia prędkość:22.97 km/h
Maksymalna prędkość:69.80 km/h
Suma podjazdów:5205 m
Maks. tętno maksymalne:165 (85 %)
Maks. tętno średnie:127 (65 %)
Suma kalorii:6354 kcal
Liczba aktywności:19
Średnio na aktywność:344.25 km i 14h 59m
Więcej statystyk
Środa, 11 listopada 2015 Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy

Przeharatało (się) z wiatrem

Trasa wisiała gotowa od pół roku i czekała na swoją kolej. Pojawił się wolny dzień. Mieliśmy jechać na sakwy, ale uznaliśmy, że pogoda jest mocno niepewna, do tego tam, gdzie zamierzaliśmy jechać jest żółte zagrożenie wiatrami. Więc byłoby to umordowanie się dla samego umordowania.

4:30. Dzwoni budzik. O dziwo udaje mi się wstać bardzo szybko, ewidentnie trafiłem w przerwę między fazami snu, czy jak się toto tam nazywa. Przygotowana wczoraj kawa powoli robi się coraz cieplejsza. Rowery wychodzą przed blok. Jest pochmurno, ale ciepło, mimo wczesnej godziny jest 14 stopni.

6:00. BWE. Wsiadamy, wieszamy rowery, zasiadamy na fotelach. Po chwili już zasypiam, przerywając tylko na kontrolę biletów. Herbata, którą dostałem w prezencie od obsługi stygnie bardzo długo, wypijam ją jednym haustem gdy wiem, że za 10 minut pociąg stanie na naszej stacji.

Konin, wysiadamy. Nadal pochmurno, nadal ciepło, drogi mokre. Startujemy.

Pierwsze 30 km idzie bardzo ładnie. Mocny wiatr boczny bardzo przeszkadza, ale bez większego wysiłku trzymamy średnią sporo powyżej 26 km/h. Miejscami też kropi sobie deszcz, ale niezbyt przeszkadza. Zaczynam powoli zastanawiać się - tak jak myśleliśmy wieczorem - czy będziemy czekać na dworcu w Kutnie, czy też przedłużymy trasę do Łowicza.

O ludzka naiwności!

Pierwsza odbitka po gminę, w okolicy Skulska (inna sprawa, że pomyliłem skręty i wskutek tego pałowaliśmy około kilometra po gruntówce) uświadomiła nam, że może być wesoło. Mocny wiatr w twarz ogranicza możliwości szarpania się i wymusza jazdę z prędkością poniżej 20 km/h. Jazda na kole też niewiele daje, bo musimy trzymać odstępy ze względu na chlapiące koła. Długi fragment aż do Pakości, która była w okolicy 90 km, to na przemian mżawka, deszcz, chwile słońca i nieustający wiatr. Po drodze zdążyliśmy się ucieszyć, że jednak nie pojechaliśy na sakwy: taka wietrzna wyprawka nie dałaby zbyt wiele satysfakcji.

Na osłodę dnia dostajemy krótki fragment do Gniewkowa, który prowadził idealnie na wschód. Tu dopiero można było zobaczyć siłę wiatru - lekko muskając korbę dostawało się 35 km/h... na podjazdach.

Zaraz za Gniewkowem pierwszy postój na Orlenie. Dwie potężne parówy, energetyk, trochę zapasów żarcia. Hipcia się skarży, że wrócił ból pleców.

Odpoczynek potrwał przez całe, nieprzyzwoite pół godziny. Trzeba było się jednak zebrać i popchnąć w stronę Inowrocławia. Cały fragment był i pod wiatr, i w kolejnych irytujących mżawkach.

Sytuacja nie zmieniła się aż do zmroku. Dopiero późnym popołudniem deszcz zaczął dawać nam spokój (z wyjątkiem jednej zlewy po zmroku). Wiatr ani myślał. Na bocznych drogach korzystałem z niewielkiego ruchu i świeciłem Hipci na całą moc latarki, dzięki temu moglismy jechać... szybciej. O ile to, co Hipcia mogła wykrzesać z pleców można było nazwać "szybciej". Zapas czasowy mieliśmy, ale niezbyt wielki. Od pewnego momentu jechaliśmy w większości na wschód i wszystko wskazywało na to, że zdążymy na wcześniejszy pociąg.

Drugi postój był 30 km przed dworcem. Uzupełniliśmy jedzenie, dokupiliśmy trochę picia i pokonaliśmy ostatnie kilometry.

Mieliśmy całe 40 minut zapasu. Poszliśmy więc na zapiekanki, chociaż widząc z daleka postury ludzi stojących przed nim, analizowaliśmy długo, czy warto podchodzić.

Smutny obrazek polskiego patriotyzmu: przed nami zapiekanki zamówiło tez dwóch chłopaków, którzy chyba wrócili z manifestacji w Warszawie. Młode chłopaki, z flagą na kiju. Dostali zapiekanki, siadają na ławce, jedzą. Wszystko niby zwyczajnie. Ale flaga tarza się w kurzu na ścieżce, mimo że oparta o ławkę.

Zjedliśmy. Popchnęliśmy się na pociąg. Na miejscu masakra - wszystko zapchane. Powiesiliśmy rowery, usiedliśmy na podłodze i tak drzemiąc dotarliśmy do Warszawy.

Jesienne gminożerstwo zakończyło się zdobyciem trzydziestu nowych gmin. A do tego: totalnym usyfieniem roweru, butów, spodni i wszystkiego oraz dużym zadowoleniem.

  • DST 310.53km
  • Czas 12:53
  • VAVG 24.10km/h
  • Sprzęt Stefan
Czwartek, 4 czerwca 2015 Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy

Warka - Rzeszów

Pobudka!

Znowu rano, ale nie morderczo wcześnie. Pierwszy raz w życiu KM-ką. Pierwszy raz poznaliśmy od środka stacje Warszawa Aleje Jerozolimskie i kolejne. I po dłuższej przejażdżce wysiedliśmy sobie w Warce.

Pierwsze kilometry spędziliśmy na różnych wioskach i różnym asfalcie, zaliczając jedną dziurę w okolicy Radomia. Chwilę później ujrzałem z daleka znajomy kontur... "Jeśli tam jest napisane "Marianów"...". Było. To był przystanek, na którym zatrzymaliśmy się podczas naszej pierwszej trzysetki, zresztą również do Rzeszowa. Tym razem nie zamierzaliśmy aż tak często przystawać.

Robiło się coraz słoneczniej, w Jedlni-Letnisko trafiliśmy na objazd i chwilę przymusowego oczekiwania na przejeździe kolejowym, potem wyjechaliśmy na krajówkę i tłukliśmy kilkanaście kilometrów na wschód we wcale niemałym ruchu. W końcu jednak odbiliśmy na bok - kierunek Kazanów. Podobało mi się, nie powiem, za chwilę spotkaliśmy grupę ludzi, którzy śpiewali i rzucali nam kwiatki pod koła. Miłe to, czyżby wiedzieli, że będziemy w okolicy?

Temperatura powoli się rozkręcała. Pierwszy przystanek robimy w Siennie, po jakichś 130 km. Kupujemy masę picia, kupiłem tez colę, którą tak sobie nalewałem do bidonu, że ten przewrócił się i połowa poooooooszła.

Kawałek dalej wjechaliśmy w Świętokrzyskie, po drodze mijajac drugą procesję, ta przynajmniej dała się wyprzedzić i nie wymusiła zsiadania z roweru.

Dość szybko wypadł nam kolejny postój - zmieniliśmy Hipci siodełko na drugie, które wiozłem w torbie. Przy okazji uznaliśmy, ze może to jest właściwy moment, by posmarować się kremem. Za późno...

Przecięliśmy Bałtów, na szczęście przez tę mniej turystyczną stronę i kolejnymi bocznymi, pięknymi drogami dotarliśmy do Ćmielowa, skąd czekała nas bardzo długa prosta aż do Zawichostu. Jechało się bardzo przyjemnie, pęd powietrza chłodził palące się przedramiona i mogliśmy udawać, że nic nikogo nie boli.

Przecięliśmy Zawichost i pomknęliśmy na Dwikozy, za którymi czekał nas, oczywiście, całkiem wysoki podjazd do Sandomierza. Tam też, na wylotówce, robimy sobie przerwę na Orlenie. Lody. Picie. Siku. Standard.

Za Sandomierzem wita nas krajówka, szeroka, z ładnym poboczem, którą ciśniemy w kierunku Stalowej Woli. Ale tak dobrze nie ma - szybko odbijamy w boczną drogę, gdzie asfalt nieco się psuje, za to ruch wyraźnie się zmniejsza. Powoli nadeszła najładniejsza pora dnia - słońce powoli chyliło się ku zachodowi, nikomu się nie spieszy (a mimo to jedziemy przecież całkiem szybko); w Grębowie wskakujemy na elegancką, nowiutką drogę wojewódzką, z szerokim poboczem.

Im bliżej końca dnia, tym więcej rowerzystow wylega na drogi. Problem pojawia się we wszystkich małych wioskach, bo towarzystwo nawet nie usiłuje zerknąć za siebie, tylko w lewo skręca na słuch - cicho, to znaczy, że nic nie jedzie.

O, minęliśmy Stalową Wolę! Przeleciawszy przez Nisko dojechaliśmy do miejscowości Jeżowe, gdzie znowu skręciliśmy, by nachapać się gmin. Raniżów... o, to już całkiem blisko. Paskudnymi asfaltami przecinamy Sokołów Małopolski, po liczbie szosowców stwierdzając, że zbliżamy się do Rzeszowa. Powoli coraz więcej znajomych miejscowości na mijanych drogowskazach...

W Łańcucie postój na włączenie świateł i ostatnia prosta. Tędy jeździłem w weekendy do rodziny na wieś. Wtedy to było tak daleko. Teraz? Trzy podjazdy i już? To już? Tyle?

Na zjeździe z Pobitna wykręcamy coś pod 50 km/h i przez miasto, spokojnie, wyprzedzając plan o jakieś dwie godziny, docieramy do miejsca przeznaczenia.

A nocować mieliśmy w domu teściów, których na szczęście nie było w domu, dzięki czemu mogliśmy i zjeść pizzę, i napić się piwa, i nie odpowiadać na dziwne pytania, i nie reagować na próby reanimacji po TAKIM WYSIŁKU. No i mogliśmy następnego dnia rano po prostu wyjechać - bo gdyby byli to i tak ranny start by nie wyszedł, a to i moich rodziców chciałbym odwiedzić. A tak to można było spokojnie, incognito, przelecieć przez Rzeszów.

Podsumowanie strat wyszło nawet, nawet: spalone przedramiona, spalone uda, gdzieś tam na łydce... będziemy żyli.

  • DST 373.64km
  • Czas 12:48
  • VAVG 29.19km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 26 kwietnia 2015 Kategoria > 300km, zaliczając gminy

Takie tam po okolicy

Nic w przyrodzie nie ginie. I tak trasa przygotowana na powrót z zeszłorocznych Bałkanów doczekała się przejechania.

Pobudka, szybka kawa, dworzec, wsiadamy. Ekspres do Krakowa ruszył. W wagonie jesteśmy sami, na chwilę tylko odwiedza nas obsługa pociągu. Bez przystanku lądujemy na Dworcu Głównym w Krakowie. Chwilę wcześniej zorientowaliśmy się, że nie zabraliśmy z domu pompki. Ponieważ nigdy nie złapaliśmy jeszcze gumy na szosach podczas rekreacyjnych wyjazdów, a zawsze mieliśmy pompkę, wiedzieliśmy, że zgodnie z prawem Murphy'ego jeśli pojedziemy bez pompki, to na pewno gumę złapiemy. Żeby więc obyło się bez gum, poszedłem do Intersportu kupić pompkę; przy okazji w końcu udało się kupić taką, która i będzie mocniejsza, i bardziej kompaktowa... no i pewnie nie zawiedzie tak od razu.

W końcu udało się wytoczyć na zewnątrz, potrzebowaliśmy jeszcze kilku minut, by zdjąć z siebie nadmiar rzeczy: w pociągu było raczej chłodno, a tu okazuje się, że słońce się rozkręca i robi się coraz cieplej.

Pierwsze kilometry po Krakowie, chwilę później wsiadamy już na drogę wojewódzką 794, którą pojedziemy aż do Koniecpola. Słońce grzeje, ale nie jest jakoś strasznie: idealna pogoda na wspinaczkę, ale skoro nie mogliśmy jechać na wspin, to chociaż po Jurze pojeździmy. Już na dzień dobry dostajemy trochę ostrych podjazdów, z którymi kojarzą nam się okolice Krakowa.

Mijamy Skałę, przez którą wiele razy przejeżdżałem (samochodem) jeżdżąc na Jurę, zanim odkryliśmy drogę przez Piotrków, tam przymusowa przerwa, bo poluźnił mi się blok w bucie, całe szczęście, że nie zgubiła się żadna śruba.

Wkrótce słońce chowa się za chmurami i zaczyna ostro kropić. A potem padać. Ale przy tak ciepłym dniu odrobina deszczu wcale nikomu nie przeszkadza.

Na wjeździe do Pilicy osiągam rekord tej trasy - 69,3 km/h i muszę szybko hamować, bo zaraz zaczyna się teren zabudowany. Pilica usytuowana jest w niewielkiej kotlince, z której wyjeżdżamy dwukrotnie - raz, by zdobyć gminę Ogrodzieniec i drugi raz - w kierunku domu.

W okolicach Lelowa zaczyna się wypłaszczać i nawet nieśmiało wychodzi słońce, bo deszcz pożegnał się z nami już chwilę wcześniej. Nie jest jeszcze sucho i na jednym ze skrzyżowań niewiele brakło, byśmy się wyłożyli na mokrym.

W końcu nadszedł Koniecpol. Do tej pory nie było nawet gdzie się zatrzymywać, teraz wita nas znak "Orlen 3 km". I tak na wylotówce z miasta po 102 km robimy pierwszy przystanek. Długi zresztą, całe 23 minuty: a to parówkę się zjadło, a to kawa z pączkiem, a to uzupełnienie batonów w kieszeni. W zasadzie to gdyby nie konieczność uzupełnienia bidonu, w którym było widać dno, to mógłbym się nadal nie zatrzymywać.

Z Koniecpola odbijamy na wschód, robiąc na naszej trasie wyraźny brzuszek: pora zaliczyć Włoszczową, która uciekła nam przy ostatniej jeździe w tych okolicach. Droga prowadzi przez lasy, asfalt... no, znośny. I mokry.

Na wjeździe do Włoszczowej wita nas Rondo im. Gosiewskiego. A na wyjeździe - rozkopana droga, dzięki czemu możemy przejechać jakieś dwa km po szutrze, a kolejne trzy cisnąc się na jednym pasie z samochodami jadącymi z naprzeciwka.

W miejscowości Stanowiska wjeżdżamy w boczną uliczkę w lasach. Asfalt jest nawet niezły, ruch niewielki, robi się przyjemnie, gdyby nie tony śmieci. W kilku miejscach wisi kapliczka z Matko Bosko, a pod nią worki ze śmieciami - śmiecenie po polsku: najpierw Pod twoją obronę, żeby leśniczy nie przyłapał, a potem wory z bagażnika i wio do domu.

Nie wszystkie boczne drogi, na które nie zajechał samochód Google'a są tak przyjemne jak ta, którą jechaliśmy przed chwilą- za Przedbórzem skręcamy i dostajemy 30 km rzeźni - nierówne, poklejone, zwykły bruk oblany asfaltem i łatany setki razy. W jednym miejscu przez kilka kilometrów jedziemy lewą stroną drogi, bo tam powstał półtorametrowy pas nowego i nawet równego asfaltu.

Spory kawałek dalej jadę w prawo asfaltem, pomijając szutrówkę prowadzącą na wprost. Błąd. Nasza droga prowadziła szutrem; bliżej jednak było skręcić w najbliższą boczną zamiast zawracać, dzięki czemu wpakowaliśmy się w solidną piaskownicę (ale widzieliśmy zająca!), z której wyjechaliśmy na szuter. Z którego wyjechaliśmy (w końcu!) na asfalt.

Robi się późno. Jest nadal ciepło, ale co innego nas niepokoi: trasa prowadzi głównie bocznymi uliczkami, gdzie sklepów nie uświadczysz. W Antonówce znajdujemy otwarty sklep, który zostaje zamknięty, a zamykające go babsko ignoruje moje pytanie o to, czy może mi jeszcze coś sprzedać. Pozostaje Inowłódz - najbliższa większa miejscowość. Na miejscu jeszcze ubieramy się cieplej, bo w końcu jest już 20:00 i dłuższe ciuchy mogą się przydać. 123 km od poprzedniego przystanku. Nowy rekord.

W Inowłodzu jesteśmy po niecałej godzinie, już po ciemku na wylotówce w kierunku jednej z gmin znajdujemy Bliską. Robimy tam szybki postój uzupełniający żarcie i picie i ruszamy dalej.

Dalsza część to długi kawałek przyzwoitej drogi na Rawę Mazowiecką, a dalej - gminożerstwo: więcej bocznych dróg, mgła, która znienacka wylazła, jeden pies, przed którym cudem wyhamowałem, a także jeszcze dwa zające i sarna. Wszystko robi się mokre (ale zimno nie jest), miejscami mgła jest tak gęsta, że trzeba hamować prawie do zera by ustalić, w którą stronę skręca droga. Na moich zmiana jedziemy szybciej, bo widzę, na Hipci - wolniej - bo ona po ciemku widzi gorzej, ale nawet rozpędzić się nie ma jak, bo jak nie zakręty, to dziury; dobrze, że ruchu nie ma żadnego. Do tego dochodzi sporo nawigacji po siołach i przysiółkach, bo to, co do tej pory było prostą kreską, na zbliżeniu okazuje się prowadzić zygzakami przez wioski.

Przed ekspresówką musimy się zatrzymać, bo wydawało mi się, że niechcący puściłem drogę właśnie przez nią. Ale nie, jedziemy drogą techniczną. Mijamy Helenów i za chwilę jesteśmy już na głównej drodze na Skierniewice, skąd drogę do domu znamy bardzo dobrze. Mijamy poszczególne miejsca znane z poprzednich wyjazdów (m.in. przystanek, pod którym siedzieliśmy jedząc batony, gdy tak solidnie padało), Puszcza Mariańska (ależ to była wyprawa wtedy)...

Można było od razu cisnąć z Żyrardowa do domu, ale nikomu się już nie spieszyło, dlatego też zatrzymaliśmy się na dłużej na "naszej" stacji Lotosu. Stamtąd już prosta droga, przez upstrzony zakazami Grodzisk, a dalej wiadomo: Piastów, Ursus i dom. Lądujemy tuż po 2:30.

Zaliczonych gmin - ok. 23.
  • DST 382.74km
  • Czas 14:23
  • VAVG 26.61km/h
  • VMAX 69.80km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 12 kwietnia 2015 Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Może Wielkopolska?

Pobudka. Jest jakoś 5:30. Nie, mamy czas, poleżmy jeszcze, po co jechać o 7:30, pojedziemy kolejnym pociągiem. I tak uczyniliśmy.

O 9:02 TLK Gałczyński zabujał wagonami i ruszyliśmy. Przepychając rowery przez cały przedział rowerowy (drzwi od strony "przechowalni" były nieczynne) powiesiliśmy je na wieszakach i zalegliśmy na siedzeniach. W wagonie było ciepło. Gorąco. Oczywiście, gdy ktoś mądry tylko otworzył okno, zaraz przyszła jakaś łajza poprosić o zamknięcie, bo "mu dmucha", więc siedzieliśmy w takiej szklarni. Zdążyłem pozbyć się bluzy i długich spodni. Hipcia pospała trochę, mi się nie udało, za ciepło.

Wysiedliśmy. Trochę przepychanki z GPS-em, jest niewiele chłodniej niż w pociągu, więc bluza idzie do torby, ruszamy.


Poznań. Tutaj nas jeszcze nigdy nie było. Akurat trafiliśmy na jakieś wydarzenie na mieście (lub brak prądu), bo na większości skrzyżowań ruchem kierowała policja. Minęliśmy skręt na Wildę ("na Wildzie mieszka Szatan") i średnio równym asfaltem ruszyliśmy przepychać się w korku. Raz daliśmy szansę DDR, która wyprowadziła nas w krzaki, od tego momentu konsekwentnie je ignorowaliśmy. Ale i tak chyba nie było żadnych. Częste postoje na światłach nie pasują nam zbytnio, nowe pedały trochę inaczej się wpina, więc trzeba robić to z uwagą, bo wpiąć można tylko z jednej strony, do tego nie można, jak w MTB-owych, pedałować chwilę np. piętą i wpiąć się po chwili, bo noga się ślizga. I można się wygrzmocić.

Wyjazd z samego miasta był prosty - do skrzyżowania i w prawo, do skrzyżowania i w lewo, do skrzyżowania i w prawo. I po chwili widzimy, że Poznań się kończy i zaczyna Swarzędz ("brydza, bo się oszczyndza, nie ma na meble ze Swarzyndza").

No to lecim! Miało wiać. I wiało zdrowo. 35 km/h nie schodziło z licznika. Najbardziej irytowały światła, których było od cholery, do tego chyba na fotokomórkę, kilkanaście razy musieliśmy się zatrzymywać albo zwalniać. Nie wiadomo kiedy byliśmy już we Wrześni, ze średnią prawie 31 km/h. I zaczęło się robić mniej przyjemnie, bo ten łądny wiatr przestał wiać z tyłu, a zaczął wiać z boku. Poza tym gdzieś na DK 15 zniknęło piękne pobocze, zniknęły dwa pasy, a ruch się nie zmienił. Nie było jednak jakoś źle. Temperatura piękna, jechałem cały czas na krótko (Hipcia kumulowała energię jadąc na długo). Nagle nie wiedzieć kiedy zajechaliśmy na Bałkany, bo pojawił się (oznaczony zresztą na mojej trasie) skręt na Kosowo. Szybka fotka i ruszamy dalej. Chwilę później o mało nie potrąciła nas jadąca z naprzeciwka kretynka, której zebrało się na wyprzedzanie.

Gniezno minęło raczej szybko. Zablokowaną (ze względu na mecz) ulicą przejechaliśmy sobie za zgodą policji, trochę potem pobłądziliśmy i pokręciliśmy się po mieście by znowu dostać wiatr w plecy. W Trzemesznie na samym skręcie był Orlen. I tak, po 90 km, zrobiliśmy pierwszy postój. Uznałem, że warto już zalożyć bluzę, poza tym trochę żarcia, uzupełnienie batonów.

Cóżby to był za wyjazd bez bolącej Hipci? Wiadomo, to nie wyjazd. Tym razem nowe pedały powodują jakiś ból pod kolanem. Zmieniamy lekko ustawienie i ruszamy dalej, boczną, ale przyjemną drogą prowadzącą przez lasy. Szkoda tylko, że było i pod wiatr i pod górę. Za miejscowością Witkowo (ładna nazwa, swoją drogą) zrobiło się trochę w dół, ale nie szło tego zauważyć. Hipcia tutaj miała jakiś upust mocy, bo gnała jakby zapomniała wyłączyć żelazko.

Na DK 72 wyjechaliśmy w Strzałkowie. I tam... no myślałem, że naprawdę, jak te uczciwe obywatele ("uczciwe drogowce") dojedziemy całą trasę bez łamania przepisów. A tam, proszę Wycieczki, jakiś baran postawił znak zakazu. Typowo - droga się nie zmienia, nic się nie zmienia, a zakaz jest. Pierwotnie dałem się podpuścić na szlak rowerowy (myślałem, że prowadzi asfaltem, a prowadził kostką), ale potem już to po prostu olaliśmy. Bo, oczywiście, trzy skrzyżowania i problem z głowy.

W Koninie zjechaliśmy na chwileczkę przedyskutować, co robimy dalej. Trasa prowadziła bokiem, zdobywając jeszcze dwie gminy, mogliśmy też pojechać 72 do końca, ewentualnie wsiąść w pociąg (który byłby za godzinę) i wrócić do domu. Ale wracać tak po 150 km? Bez przesady.

Decydujemy się jechać dalej i zastanowić się w okolicach Koła. W międzyczasie robimy przystanek na kolejnym Orlenie (92 km od poprzedniego), ubieramy się cieplej, pijemy kawę, trochę energetyków. Hipcię boli. Ale jeśli ktoś spodziewa się rzewnych opisów prezentujących walkę Człowieka z Żywiołem, jazdę ze łzami w oczach, kolejne myśli, zwiątpienia i próby - to się pomylił. Hipcia skwitowała to wzruszając ramionami "Kurwa, czy mnie zawsze musi boleć?". Zaczęło się ściemniać, przelatując Koło postanawiamy jechać dalej, aż do Kutna. Ale Kutno było daleko i po chwili jasnym się stało, że pociągiem to my już nie wrócimy.

Od tej pory obrazków było jakby mnie. Ciemno, asfalt, co jakiś czas wysepki albo wykostkowany przystanek. 10 km przed Kutnem zobaczyliśmy pociąg... pewnie ten, którym moglibyśmy jechać. Minęliśmy Kutno, do Łowicza miało być ok. 40 km. Po kilku kilometrach znak pokazał 56 km. A potem wrócił do poprzedniej wartości.

Wypadałoby zrobić jakiś przystanek. Ale jak na złość skończyły się stacje benzynowe, jakaś "Bliska", 10 km przed Łowiczem była tak biedna, że nawet nie chciało nam się zatrzymywać. Problemem było co innego - Hipci było już cholernie zimno (a nie przygotowaliśmy się na 5 stopni, które powoli zagościły na termometrze). Najgorzej było w stopy, reszta Hipci jako-tako trzymała temperaturę.

O północy dotarliśmy do Łowicza. Od poprzedniego przystanku minęło jakieś 105 km. Przejechaliśmy przy Bliskiej, Orlenie, by skończyć na BP, gdzie była gwarancja, że uda się nam napoić Hipcię czymś ciepłym. Przesiedzieliśmy tam chwilę, czekając, aż temperatury Hipci i otoczenia dojdą do porozumienia, pijąc ciepłą czekoladę i jedząc co nieco. W końcu trzeba było wyjść na chłodne, temperatura była już tak mało przyjemna, że nawet mi nie było miło (3 stopnie). No, ale teraz to już z górki, marne 76 km. I faktycznie, po chwili już mieliśmy tabliczkę "Mazowieckie", pojawił się Sochaczew (1:30). Baterie w mojej lampce zaczęły się buntować, ale zatrzymaliśmy się i wymieniliśmy je... Hipci. Ona potrzebuje widzieć, ja widzę wszystko nawet gdy tylko ona mi świeci. A moja lampka świeciła jeszcze (jak dla mnie) wystarczająco.

Wydawało się, że może dotrzemy w okolicy 3:00 (a pierwsze szacunki i przy Wrześni, i przy Słupcy wskazywały, że może nawet uda się dotrzeć o 2:00). Niestety, wiatr zaczął wiać z południa, co skutecznie nam przeszkadzało. Do tego zaczęło brać mnie spanie. Trzy-cztery razy musiałem na kilka sekund zejść z roweru i zamknąć oczy, bo inaczej się nie dało.

Kampinos, Leszno... najgorsze są ostatnie kilometry. Przynajmniej nie było ruchu, na odcinku do Leszna wyprzedziły nas dwa auta, na odcinku do Warszawy - może siedem.
Zielonki - Wieś, Zielonki - Parcele, wszystkie wioski po kolei już znałem... w końcu Blizne (jedno i drugie) i... Warszawa! A jak się mieszka kilometr od granicy miasta, bo można już się czuć jak w domu.

Wejść, powiesić rowery, zrobić Hipci herbatę, zjeść pięć bananów (ostatnio mam coraz większego smaka na owoce i średnio podchodzą mi batony) i nie wiem, kiedy zasnąłem. Ale dopiero w domu się okazało, jak bardzo na ostatnich stu kilometrach mnie wywiało i wychłodziło.

Gminy podliczę. Mapę dorzucę. Zdjęcia też.
Na razie zrobiłem tylko opis, bo jak go dziś nie zrobię, to będzie wisiał, a ostatnio mam problem z regularnością wpisów. A tego wyjazdu akurat byłoby mi szkoda nie opisać.

Podsumowując: 300 było w luźnym planie, a znienacka wyszedł całkiem przyzwoity wiosenny wyjazd.
Po raz trzeci robimy się w balona i nie zabieramy wystarczającej liczby ubrań, przez co głównie cierpi Hipcia.
Kilka nowych gmin i nowa stolica województwa zaliczone.
Ciepło, przyjemnie. A potem chłodno i mniej przyjemnie.
Nowe pedały szosowe to rewelacja, rower jedzie sam. Buty też wygodne - Hipci nie bolała stopa. A mi nie drętwiały.
Pulsometr powiedział, żem spalił ponad 9000 kalorii. Ta, jasne.
Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji robić tak rzadkich przystanków. 3 przystanki na tak długą trasę to nasz rekord.

Trzeba wszystko wyregulować i niedługo pocisnąć dalej. Lista tras jest długa, w zasadzie jesteśmy przygotowani na wjechanie do (i wyjechanie z) Warszawy z każdej strony.
  • DST 370.42km
  • Czas 13:38
  • VAVG 27.17km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 19 lipca 2014 Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Z dzidą na słońce

O samym wyjeździe zaczęliśmy myśleć sporo wcześniej. W zasadzie tydzień po MP wysłałem pytanie do Daniela i Mikiego, czy by nie chcieli się być może wybrać w dłuższą trasę. Z nimi przejechaliśmy najdłuższy fragment MP i i tempo na takim dystansie, i towarzystwo bardzo nam odpowiadało. No i są z Łodzi, to blisko, można jakąś wspólną trasę wykombinować.

Dyskusje trwały dość długo i mnie, szczerze powiem, zmęczyły. Zwykle jest to tak, że wybieramy gdzie chcemy jechać, rysujemy trasę, a potem w czwartek, piątek lub sobotę nad ranem decydujemy, który wariant wybierzemy. Teraz trzeba było przechodzić przez wymiany mailowe... i to głównie wieczorami.

Miał być Berlin. To był pierwszy plan, bo chcieliśmy po MP zrobić jeszcze jedna nockę. Po Radlinie już nie było takiej konieczności, ale Berlin trwał... aż do momentu, gdy skróciliśmy go (ze względu na dostępne połączenia) do Rzepina... a potem okazało się, że może jednak do Jeleniej Góry się wybierzemy, bo Mikiemu chwilowo przestał pasować jeden dzień weekendu i pozostało czasu na jednodniówkę. W mięczyczasie wykruszył się Daniel, a do ekipy wpadli Angelika z Gabrielem (czyli, ciągle, jakby nie patrzeć, wypad forumowy). Do Jeleniej było bardzo na styk. Bliżej był Wałbrzych, a na trasie było sporo opcji awaryjnych, tak, by na pewno zdążyć na pociąg. Gdy już przygotowałem wszystkie opcje do Jeleniej, każdą z nich zweryfikowałem pod kątem gmin, Miki wysłał mi ostatnią aktualizację... Nawet nie patrzyłem, po prostu zgrałem na GPS-a, bo był już czas na spanie.

Pierwszy plan zakładał, że wstaniemy w środku nocy i pojedziemy do Łodzi. Wstaliśmy, przeciągnęliśmy się, zastanowiliśmy, że być może w związku z tym, że pociąg mamy na styk, a i pogoda ma być "idealna", lepiej pojechać PKP a nie na kołach. Samospełniające się proroctwo... Wstaliśmy więc o 4:30 i o 5:30 wbiliśmy w pociąg. Biletów rowerowych nam nie sprzedano, bo wagon rowerowy, który w rozkładzie był jeszcze wieczorem, dziś już wyparował. Postawiliśmy rowery na końcu i pożyliśmy się spać. Już o szóstej słońce zapowiadało co z nami zrobi jak do końca wzejdzie. Na razie jednak dało się spać. W Zgierzu dłuższa (planowa) przerwa (przy okazji widziałem akt wręczania łapówki konduktorowi), na Kaliskiej też dłuższa, ale już nie planowa przerwa: banda dzieci ubranych jak debile pod przywództwem debila ubranego jak dziecko - czyli po prostu harcerze - trochę za długo żegnała się z rodzicami na dworcu.

W końcu Pabianice. Wychodzimy, na zewnątrz czeka już komitet powitalny w postaci Mikiego i Gabriela, za chwilę, przy rowerach, spotykamy też Angelikę. Wszyscy gotowi? Można zaczynać?

No i start.

Na odcinku aż do Widawy schodzimy łącznie o 50 metrów w pionie, do tego wiatr daje lekko w plecy, więc idzie dzida. Gabriel z Angeliką zostają nieco z tyłu i trochę jadą na kole, a trochę nie. Angelika nie lubi jeździć na kole, poza tym tempo jej jednak nie odpowiada; przeliczam trasę jeszcze raz i wychodzi mi, że jadąc ze średnią 28 powinniśmy być na styk. Ale taki bardzo, bardzo styk. W to trzeba wliczyć jednak wyskrobanie się na górę, do Wałbrzycha.

Przekraczamy budowę S8; jako jedyny przejeżdżam między betonowymi słupkami (no co, było wystarczająco szeroko), reszta przepycha. Przy kolejnych słupkach odwet bierze Miki - dla mnie było za ciasno, on objeżdża to naokoło. Na kolejnych górkach Gabriel z Angeliką zostają wyraźnie z tyłu, dwa razy czekamy, ustalamy w końcu, że ostatecznie dogadamy się w Wieluniu.

Po drodze robimy jeden wyskok po gminę... szkoda, że mapki na mojej nakładce na GPS-a są niedokładne. Brakło nam coś około... pół kilometra. I to przez pola.

W Wieluniu pierwszy postój. Dużo picia, biorę jeszcze do kieszeni półlitrowego Powerade'a. Ustalamy, że A. i G. pojadą sobie swoim tempem do Wrocławia, my spróbujemy zmierzyć się z czasem i dotrzeć do Wałbrzycha. Moczę jeszcze czapkę na stacji (w ciepłej wodzie, zimnej nie było) i ruszamy.

Słońce zaczyna rozkręcać się na poważnie, a nie ma jeszcze południa! Robi się naprawdę nieprzyjemnie. Tempo mimo wszystko trzymamy, nawierzchnia w porządku, aż do napisu "Byczyna 8". Hmm... Byczyna? Zaraz, skądś to znam... Przed samą miejscowością dostaliśmy olbrzymie dziury (chyba w prezencie). Na jednej z nich wypada mi bidon, muszę się zatrzymać i potem gonić resztę, a jako że reszta trzyma swoje tempo, to nie jest mi wcale łatwo, muszą na mnie poczekać. Tu już widzę, że czegoś zaczyna brakować (przez pięć godzin jazdy zjadłem tylko dwa batony...). W Byczynie asfalt trochę się poprawia, zaczynają się za to kombajny. Za jednym z nich jedziemy dłuższą chwilę (jechał równo 30 km/h), ale gdy zaczął zwalniać by przepuścić jadących z naprzeciwka, trzeba było go wyprzedzić. Pierwszy wyskok i chowanie się pod "daszkiem" - mając przed sobą olbrzymie koło, z tyłu koło przyczepy, a nad sobą jakiś fragment pojazdu. Przepuszczenie jadących z naprzeciwka i wyjazd przed niego.

Gdzieś za Wołczynem decydujemy się przedłużyć trasę o 2 km (do Namysłowa); zawsze to gmina więcej, a droga pewnie będzie lepsza. W Namysłowie długachny postój wewnątrz klimatyzowanego Orlenu i największy bład, który popełniłem na tej trasie. Było mi gorąco, więc nie chciałem jeść ciepłego. Wepchnąłem w siebie batona... jednego. Na którego naprawdę nie miałem ochoty. A trzeba było wziąć jedną lub dwie parówki, wepchnąć na siłę, a potem pogonić Colą. Niestety... W międzyczasie zmieniłem Hipci ustawienie jednego z bloków: plastry trzymają plecy (sam kleiłem!), kolano nie boli, biodro siedzi cicho, to coś musi boleć. Tym razem jest to stopa, w której jest uciskany jakiś nerw. Efekt przechodzimy od kilku wyjazdów: od pieczenia, przez drętwienie aż do uczucia przypiekania żelazem.

Startujemy - zaraz Miki odłącza się poobijać trochę w parku, bo my jedziemy po gminę Wilków, którą on już ma w kolekcji. Potem się zaczyna. Najgorsze godziny dnia (około 14:00) start! Zmulenie osiąga szczyt. Na płaskim idzie w porządku, natomiast na podjazdach muszę naprawdę cisnąć, żeby utrzymać koła. Zjedzony (w zasadzie wciśnięty) po drodze baton nic nie pomógł. Gdy wychodzę na zmianę paradoksalnie jedzie się przyjemniej, bo wiem, że będę jechał swoim tempem, nikt mi nie odjedzie. Przydrożny termometr (którego zdjęcia nie udało nam się zrobić) pokazał temperaturę asfaltu jako 55 stopni (termometr wskazuje 37!). Hipcia jedzie z miną cierpiętnika w trakcie tortur; kiedyś wypinanie buta pomagało, teraz już nic; część drogi pokonuje pedałując śródstopiem.

Kolejny przystanek wypada tuż za Strzelinem, przy maleńkim, wiejskim Odido. Kupuję tam banany, lody, picie, robimy chwilę przerwy w cieniu. Na początku przyczepia się do nas starszy lokales, który z pustą butelką piwa rozmawia z nami o kolarstwie. Znał się, widać, że kiedyś może i faktycznie jeździł... niemniej jednak dobrze, że go ktoś od nas zabrał. Powiedział, że do Wałbrzycha tylko 30 km. Tylko tyle?

Zmieniłem Hipci blok w bucie, może teraz będzie lepiej.

Chwilkę po starcie okazuje się, że do Wałbrzycha jednak nie jest 30 km, a prawie dwa razy dalej. Czas się kurczy, myślimy o zmianie trasy, by mieć gwarancję że zdążymy. Od Łagiewnik aż do Dzierżoniowa mamy długi podjazd; na 10 km sto metrów w górę. Cieszę się, że tempo w końcu nieco spadło; w tym ukropie chyba ostatnie co mi jeszcze pracuje to mózg, reszta zdecydowanie zaczyna zawodzić. W środku podjazdu robimy chwilę przerwy na sapnięcie pod drzewem, tu chyba najbardziej korzysta Miki, który zaczyna się źle czuć i prawie nic nie je. Nie przeszkodziło mu to wypruć gdy zobaczył jadący pod górę ciągnik; pościg zakończył się zdecydowaną wygraną traktora już po dwustu metrach.

W Dzierżonowie Miki zalicza swoją pierwszą gminę na tym wyjeździe. Nieźle, zajęło to jakieś 240 km.

Decydujemy się opuścić fragment trasy - zrobić kolanko przez Bielawę. Po drodze Hipcia, która jedzie z Mikim z tyłu, rzuca mu swoje standardowe "ja wolałabym pocisnąć do końca po oryginalnej trasie"... Miki niestety nie zna jej procedur postępowania i nie wie, że między jej "wolałabym", a "ma to sens" jest ogromna różnica, podjeżdża więc do mnie i mówi, że jeśli chcemy, to możemy jechać zgodnie ze śladem, on pojedzie sam do Wałbrzycha. Oczywiście nigdzie nie odbijamy, i tak teraz jesteśmy prawie na styk (no, z czterdziestominutowym zapasem).

W końcu trafiamy do Bielawy. Nie znałem trasy wczesniej i ucieszyłem się, że jedziemy właśnie tędy. Kto kojarzy, która z literackich postaci pochodzi właśnie stąd?

Wracamy do Pieszyc. Przystanek na Orlenie. Tu robię to, co powinienem zrobić wcześniej - wciągam parówkę i kupuję (niestety) Pepsi. Od razu jedzie się lepiej - i niewiele znaczy tu fakt, że zaraz za Pieszycami mamy trochę zjazdów. Skutek jedzenia i słońca, które zaczęło już iść sobie w cholerę. Wjeżdżamy w lasy, termometr pokazał 21 stopni, ale nadal polewam sobie głowę wodą. Miki, który nadal czuje się kiepsko (a do tego ma do dyspozycji tylko blat) zostaje trochę na ostatnich kilometrach (podjeżdżamy 250 m w górę).

W końcu pojawia się Wałbrzych. Do dworca jeszcze kawałek, na ostatnim, długim zjeździe wyciągam prawie 70 km/h, po drodze odwiedzamy łącznie trzy sklepy, kupując masę żarcia. Dworzec, pół godziny zapasu, wszystko pozamykane, ale czynna jest toaleta, w której można się jako tako doprowadzić do porządku. Mimo że temperatura spadła, ochlapałem się wodą i do tego miałem jeszcze mokrą koszulkę, upał gnębił mnie jeszcze długo.

Nadjeżdża pociąg, rozkładamy się wygodnie w wagonie rowerowym, niestety, we Wrocławiu wbija nieprzyjemna ekipa, która na sugestię, żeby może usiedli w kolejnym przedziale, bo wszystkim będzie wygodniej, reaguje dość nerwowo, domagając się SWOICH miejsc, które mają napisane na bilecie. Pierwotnie nawet zastanawiam się, czy by tam nie siedzieć na złość (w ósemkę w jednym przedziale) - dla mnie noc i tak nie byłaby lepsza. W międzyczasie pojawiają się na dworcu Gabriel z Angeliką, których próbowaliśmy wydzwonić od dłuższej chwili (szkoda żeby wsiedli w wagon do Gdyni...). Gdy laleczki w przedziale zamykają okno (pewnie żeby nie dostały zapalenia płuc w tym ukropie), decydujemy się przejąć inne miejscówki.

I tak zaczyna się podróż. Po chwili znika nam Miki, którego odnajduję śpiącego jak bezdomny na podłodze przy toalecie. Drzemkę zaczynamy gdzieś przed drugą, o czwartej budzi nas Łódź, o szóstej z minutami wysiadamy na Zachodniej. Pozostaje tylko dotrzeć do domu...

Drobne podsumowanie, wnioski i uwagi:
- Zaliczonych gmin 32, odwiedzone dwa nowe województwa (Opolskie i Dolnośląskie). Do odwiedzenia zostało ostatnie, morsie Lubuskie,
- Przekroczone 600 gmin!
- Przekroczone 50% zaliczonych gmin w woj. Łódzkim!
- Jeść trzeba trochę więcej niż się chce w takim ukropie. Trzeba zdecydowanie odstawić batony, jeść to, co się sprawdza,
- Była to, pod względem przewyższeń, druga po Radlinie nasza szosowa trasa,
- Po wszystkich przygodach z hipciową stopą zastanawiam się coraz bardziej, czy BBT nie będzie zamiast walką o wynik - walką o ukończenie w rozsądnym czasie.
- Dlatego właśnie nie lubię jeździć w soboty i wracać w nocy - w domu położyliśmy się tylko na pięć minut i wstaliśmy w południe. To już wolałbym od razu do pracy pojechać,
- Dystans zawiera transport do i z dworca w Warszawie - zapomniałem skasować.

Obrazki.


  • DST 320.66km
  • Czas 11:11
  • VAVG 28.67km/h
  • VMAX 68.46km/h
  • Podjazdy 1727m
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 5 lipca 2014 Kategoria > 300km, zaliczając gminy, ze zdjęciem, do czytania

Nad morze! (1)

W planie był odpoczynkowy weekend. W końcu ledwie tydzień temu (naprawdę, to tylko tydzień? Wydawało mi się, że z miesiąc.) wróciliśmy z Radlina, sam nie wypocząłem po całonocnej jeździe i powrocie samochodem. Więc mimo pokus wszelakich zrezygnowaliśmy z ambitnych, całodobowych jazd, ze względu na moją kostkę podarowaliśmy sobie również wspinaczkę w Tatrach.

  Postanowiliśmy zrealizować więc plan, który od dawna czekał na swoją kolej - wycieczkę rowerem nad morze, do Kołobrzegu. W sumie to ja proponowałem jednodniówkę z Lublina, ale koniec końców zdecydowaliśmy się na morze. Sam Kołobrzeg bardzo miło się nam kojarzy z dawnych lat i dawnych wyjazdów, więc akurat była okazja na taką wycieczkę rekreacyjno-wspominkową.

  Pogoda miała być świetna (czyt.: cholerny upał), więc spakowaliśmy się naprawdę bardzo lekko, namiot biorąc na wszelki wypadek (w sumie dobrze, że go wzięliśmy, zapomniałem że w lasach mieszkają komary...). Zestaw:
  • namiot, 
  • folia NRC (jako karimata),
  • dwie bawełniane wkładki do śpiworów (jako śpiwory),
  • długa bluza i spodnie dla H.,
  • długa bluza i nogawki dla mnie (ewentualnie na noc) 
  • trochę narzędzi.  

Pobudka o siódmej, szybkie śniadanie, wychodzimy przed blok, wsiadam... szlag. Badziewne gniazdo od Sigmy przestaje działać. Nie wiem, co za baran wpadł na to, by te gniazda łączyć tak słabym lutem, że po trzech założeniach już się rozrywa, ale szlag mnie trafia jak tylko pomyślę. Powrót do domu, kleszcze i naprawiamy.  

W końcu wytoczyłem się, ruszamy. Pół godziny po czasie, tuż przed dziewiątą.  

Pierwsze kilometry to znana do bólu trasa do NDM. Dość szybko zakładam czapkę, bo mimo wczesnej pory słońce daje o sobie znać, mimo że schowane za chmurami. Dalej trochę mniej znana krajówka na Płock. Jest słonecznie i mam wrażenie, że wcale nie zrobi się chłodniej. W końcu zaczyna się Nieznane - tuż za skrzyżowaniem naszej drogi z "50", w Wyszogrodzie. Pojawiają się też niewielkie pagórki. Wiatr miał wiać stale na północny zachód. Jak łatwo się domyślić - wieje w bok (z południa) albo lekko w twarz.  

Gdzieś przed Płockiem robimy przystanek na Orlenie. Parkujemy nasze pojazdy obok komunijnego potwora, który lata świetności ma już za sobą i tradycyjnie wciągamy parówki.  

Robi się paskudny upał. Temperatura strasznie nas przymula. W takich chwilach cieszymy się, że wiatr chociaż zabiera nam część tego ukropu. Płock - duży. Rozkopany i duży. Udaje się go sprawnie minąć, a dalej pozostaje tylko coraz bardziej pagórkowata trasa do Dobrzynia nad Wisłą (tylko do granic gminy). Po skręcie na północ robimy przystanek w pierwszej napotkanej wiosce. Do picia można tam kupić tylko wodę, więc kupuję jej 4,5 litra (trzy butelki). Co się zmieściło, to się zmieściło, większość pozostałości się wypiło, a kilka łyków poszło prosto na głowę.  

Rozmowa ze sprzedawczynią też z gatunku moich ulubionych: "Państwo jadą skąd?" "Z Warszawy" "Ale mieliście jakieś przystanki?" "No tak, na chwile przed Płockiem na stacji benzynowej" "I tak z Warszawy dzisiaj jedziecie? Ech, młodość...".  

Dalej trasa prowadzi przez Lipno, skręcamy tam na Rypin. Jedziemy na północ, więc cień, który mieliśmy jeszcze przed chwilą w lasach, teraz zupełnie znika. Przystanek najakiejś stacji benzynowej, gdzie wciągamy lody, dużo picia i przy okazij definiujemy Idealnie Zimny Posiłek: po jednym gryzie takiego jajka pokrywają się szronem. Niestety, niczego takiego nie mieli w sprzedaży.  

Przed Rypinem odbijamy na zachód, tym samym pozbawiając się szans na zaliczenie gminy miejskiej (źle sprawdziliśmy przygotowując wyjazd...). Dalej Hipcia zaczyna coś się dopytywać, bo jej się nie wydaje, żeby trasa prowadziła Właśnie Tak (sama jest jej autorką!). Coś nie pamięta skrętów i zdecydowanie jej nie pasje... Jednak po skręcie na Zbójno zaczyna się zgadzać, że "może" tędy mieliśmy jednak jechać. Temat z marudzeniem powtarzamy przy Golubiu-Dobrzyniu (bo gdzieś tu była droga gminna, którą gdzieś ścinamy). Chciała drogę gminną - dostała drogę gminną. Droga klasy Maratonu Podróżnika, poprowadzona przez lasy. Po chwili, gdy asfalt się poprawił, GPS prowadzi nas na... szutrówkę. No dobrze - jedziemy. Po jakichś trzech kilometrach pojawia się asfalt, ale dzięki tej białej szutrówce mamy na kołach nienaganną, hipsterską stylówę.  

Słońce zaczyna się chować, powoli przestaję co i rusz polewać się wodą. W lasach widzimy dwie sarenki (żywe), które stanowiły miłą odmianę po stercie padliny na poboczu (trzy potrącone borsuki!, do tego niezliczona ilość psów, kotów i mniejszych zwierzątek).  

W Chełmży na dzień dobry dostajemy fantastyczny, kilometrowy odcinek kostki brukowej. Po takiej jeździe asfalt jest tak cudownie aksamitny...  

W samym mieście też staje się to, o co się od dawna prosiłem - jadąc z rozpiętą koszulką prosiłem się, by coś tam wpadło. Wpadło i użarło w plecy. Hipcia nie zdążyła sprawdzić, co to za potwór, poleciał sobie. Stawiam na osę.  

Za miastem wyjeżdżamy  na krajówkę. "91", z szerokim poboczem i (wreszcie) wiatr w plecy. Robimy po drodze jeszcze jeden przystanek na stacji, jeszcze jedno odbicie na gminę i dzida! Wiatr pomaga, jedzie się świetnie, w okolicach Świecia n. Wisłą mała konsternacja - barany postawiły znak zakazu dla rowerów dotyczący zjazdu na ekspresówkę, ale tak, że obowiązywał również tych, którzy jadą prosto.  

Za moment zatrzymujemy się by sprawdzić mapę. Zbliżała się powoli pora szukania miejsca na nocleg, trzeba było ustalić, gdzie można się rozbić, by nie wylądować o północy mając przed sobą 30 km pól. Hipcia celowała w okolice Tucholi. Fajnie się jechało, mogliśmy dalej ciągnąć, ale raz, że to miał być wyjazd rekreacyjny, a dwa, że kolejne lasy pojawiały się za Człuchowem, jakieś 40-50 km dalej. Zdecydowaliśmy się więc nocować bliżej. Przy okazji włączenia telefonu wpadł do mnie sms od Księgowego, który szukał akurat towarzystwa na szosę. W związku z tym, ze uznał, że do Świecia się nie wyrobi, ruszamy dalej, zwłaszcza, że obsiadły nas komary - jesli one faktycznie widzą w podczerwieni, to musieliśmy się rozgrzani świecić jak żarówki. Ściągnęły posiłki chyba z okolicznych miast.  

Wkrótce robimy przystanek na stacji, ostatni dzisiaj. Kupujemy coś do zjedzenia na kolację i ostrzeżeni przez obsługę stacji (oni wiedzą, w jakim stanie ludzie tu w sobotę wieczorem przyjeżdżają... - patrząc po towarzystwie na stacji – sama dresiarnia - mogli mieć rację) ruszamy dalej. Mimo wszystko nikt nas nie zabija, chociaż ruch był znaczny, dwóch skarciłem za długie światła Bocialarką (słuchają się, dziady), dojeżdżamy do Bysława, mijamy go i po chwili wjeżdżamy w lasy. Kawałek za jakąś wioską znajdujemy coś równego i wchodzimy.  

Rozbijamy samą moskitierę (jakie to szczęście, że mamy samonośny), włazimy do środka. Kolacja, piwo na dobranoc i spanie. Jest na tyle ciepło, że darujemy sobie podkładanie folii NRC, a ja nawet nie próbuję ubierać się cieplej - śpię ubrany na krótko, zawinięty tylko we władkę do śpiwora. Hipcia wolała założyć długie spodnie.

Fotki z wyjazdu.


  • DST 353.85km
  • Czas 12:32
  • VAVG 28.23km/h
  • VMAX 54.82km/h
  • Podjazdy 1682m
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 6 kwietnia 2014 Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Z Małopolski na Mazowsze

Gdy szukaliśmy natchnienia na kolejną wycieczkę, analizując prognozy wiatru i próbując dopasować naszą trasę tak, by wiatr niekoniecznie był w plecy, ale by nie przeszkadzał, wpadliśmy na Kraków. A gdy Hipcia tylko rzuciła pomysł z Krakowem, przypomniałem sobie, że taką trasę robił ostatnio Waxmund. Stwierdziłem, że napiszę do niego i zapytam o nawierzchnię, szczególnie fragment między Jędrzejowem a Krasocinem, prowadzący po wioskach, budził niepokój. Wax odpisać nie zdążył (odpisał, ale w niedzielę, o 18:00), założyliśmy więc, że skoro jechał, to pewnie wiedział co czyni planując trasę.

Zorientowaliśmy się, że mamy pociąg o 6:10 (TLK Smok Wawelski), odpisałem szybko trasę (GPS jeszcze czeka na mocowanie), spać. Pobudka za kwadrans piąta, o dziwo bezbolesna, śniadanie, wyprowadzić rowery, wsiąść. W rowerze Hipci magnes uderza o czujnik (na razie mamy magnesy przyklejone plastrami, takie do płaskich szprych dopiero do nas idą). Poprawki nie pomogły, stukanie towarzyszyło nam całą trasę, aż do Warszawy. Było chłodno, jak na moją cienką bluzę, ale stwierdziłem, że na dworzec dojadę, a w pociągu będzie ciepło. Kupienie biletów - wsiadamy. Wygodny, duży wagon IC, z miejscami na rowery, bez przedziałów. Nie było ciepło. Było raczej chłodno, ale już mi się nie chciało zakładać nic na siebie.

W pociągu podróżowały również dwa pustaki. Mi to średnio przeszkadzało, ale Hipcię rozbudzało ich bezustanne kłapanie dziobem na cały głos. Nie wiem, jak fizycznie możliwe jest takie dziamgolenie bez zgubienia tematu, podejrzewam, że jest tu problemem podłączenie zasilania do kłapaczki i umożliwienie jej działania bez pośrednictwa mózgu. W każdym razie - dowiedzieliśmy się sporo o miłych koleżankach. Jedna (Laura) jest z Patrykiem, druga (Karolina) jest z Pawłem . Patryk jest konkretny, jak to każdy chłop, ona się zastanawia pół godziny co założyć, a on wchodzi i mówi "Różowe majtki.". Był jeszcze fragment plotkowania o tym, jak one nienawidzą jednej koleżanki, bo straszna z niej plotkara i takie o. Dużo by o tym pisać, pasjonujące doświadczenie. Wracając do podróży: nieźle zasuwaliśmy, bo we Włoszczowej (w której rozkładowo postój trwa minutę) staliśmy aż kilkanaście minut.

Kraków. Wysiadamy. Mglisto, mokrawo i chłodno - gdy jechaliśmy pociągiem kilka razy kropił deszcz. Przygotowując trasę popełniliśmy jeden poważny błąd: zaufaliśmy new.meteo, które stabilnie, od kilku dni wskazywało że:
  • będzie ciepło, cieplej niż w sobotę,
  • będzie wiało z zachodu albo z południa, dopiero przed Warszawą uderzy w twarz,
  • noc na poniedziałek będzie ciepła - 5 stopni.
Ruszyliśmy. Zaraz udało się wyskoczyć na siódemkę, którą (byle szybiej) wyjechaliśmy z Krakowa. Wiatr - wiał. W twarz. Nieustannie, konsekwentnie i - niestety - mocno. Na pewno mocniej niż prognozowane 5 m/s. Za Krakowem trochę niewielkich podjazdów, na których Hipcia mi się rozgrzewa (wkrótce zmienia rękawiczki i oddaje mi chustę). Droga (pomijając wiatr) idzie przyjemnie. Uwielbiam tamtejsze tereny (bardzo żałuję, że nie udało się zobaczyć żadnej skały...), ukształtowanie terenu jest fantastyczne, nie to, co na płaskim Mazowszu; do tego widzieliśmy kilka stad saren, które pasły się na polach... niczym norweskie renifery.

Takich zjazdów jak tam też w Mazowieckim nie uświadczy, na nich uważamy jednak, żeby nie zrobić "waksmunda" (wybacz, Wax, ale to aż prosi się o nazwę własną). Wax ma swoje chody w niebiesiech i aniołowie go na rękach noszą przy skrzyżowaniach, my się obawialiśmy, że możemy nie mieć tyle szczęścia, więc na skrzyżowania wjeżdżamy z umiarkowaną prędkością, a na zjazdach nie dokręcamy powyżej 55 km/h.

Pierwszy postój przed Jędrzejowem, na stacji. W słońcu, osłonięci od wiatru jemy parówki, wciągamy jakiegoś Tigera (z żeń-szeniem i czymś tam jeszcze), uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Zmarnowaliśmy tam trochę czasu, łącznie jakieś 25 minut. Przed Jędrzejowem skręcamy w lewo, tak, jak miałem odpisane, potem gdzieś kręcimy się po wioskach i... okazuje się, że droga, którą mieliśmy jechać, nie istnieje. Wróciliśmy do głównej i pojechaliśmy trochę naokoło. Nie wiem, czy ja to źle odpisałem, czy autor trasy w międzyczasie wprowadził poprawki. W każdym razie udało się nam skręcić na Chorzewę, a dalej już jedziemy wioskami, nawigując się moimi notatkami i dwukrotnie, na wszelki wypadek, posiłkując się GPS-em w telefonie. Wiatr wieje, słońce świeci (ale w plecy), średnia nikczemna, bo tuż poniżej 25 km/h. W Krasocinie wyskakujemy na drogę wojewódzką (786). Jak to bywa, na drodze gminnej asfalt był piękny, na wojewódzkiej zrobiło się nierówno.

Drugi postój zrobiliśmy w jakiejś wioseczce, 20 km przed Końskimi. W sklepie były i banany, i soki, i nawet Tiger, więc zebrałem to wszystko i usiedliśmy sobie na jakichś kamieniach. Hipci powoli od darcia pod wiatr odzywało się biodro, kolano, jak zawsze, bolało od początku. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy na Końskie, by za zakrętem, trzy kilometry dalej... ujrzeć stację Orlenu.

Kawałek dalej wjechaliśmy na nowiutką obwodnicę Końskich. Świetnie pomyślana, z dobrym asfaltem i jakąś kostką pokrytą piaszczystymi łachami (nóweczka, mówię panu!), przy której stał znak DDPiR. Olaliśmy go równo i konsekwentnie. Ruch był niewielki i nikomu nie przeszkadzaliśmy, jedna tylko laleczka uparła się, że nam zakrzyknie, że mają właśnie nową drogę i tamtędy powinniśmy jechać. Po co? Nie wiem.

Skończyła się obwodnica, zaczął się syfiasty asfalt. Za to skończył się wiatr. Po drodze zrobiliśmy szybką przerwę na ubranie czegoś na siebie, bo słońce chyliło się ku zachodowi. Po chwili, gdzieś na 215 kilometrze musieliśmy zadecydować. Opcje były dwie: jedziemy tak, jak chłopaki, na jakieś 350 km, albo walimy na Łódź, na co najmniej 400 km. Tu z pomocą przyszło new.meteo, dając dupy po raz drugi: zapowiadana ciepła noc raczej ciepło się nie zapowiadała, jeszcze przy słońcu było 5 stopni. My za to nie wzięliśmy całego oprzyrządowania zimowego (bo, cholera, postanowiliśmy, że może choć raz nie weźmiemy ekwipunku jak na wyprawę przez Antarktydę), Hipcia stwierdziła, że nie do końca jej się uśmiecha walka z rękami, które już przy tych pięciu i zachodzącym słońcu zaczynały jej marznąć. A jako że cierpienie po to by cierpieć jest chwalebne, naśladowania godne i... zupełnie irracjonalne (zwłaszcza że Hipcia w Tatrach już nie raz i nie dwa przeszła przez testy psychy maszerując przez kilka ładnych godzin z przemarzniętymi dłońmi), uznaliśmy, że ta czterysetka nam nie ucieknie i że warto poczekać na jakąś noc, która pozwoli przejechać się w sposób dla Hipci przyjemny.

W drogę 78 skręciliśmy więc w prawo, na Potwórów. Zrobiło się ciemno, krajówka (zgodnie z regułą) była jeszcze bardziej syfiasta od wojewódzkiej, na szczęście ruch był znikomy, więc mogliśmy bez problemu jechać środkiem jezdni. Przed Potworowem zrobiło się mgliście, zatrzymaliśmy się by się jeszcze trochę ubrać. Gdy tylko przestaliśmy się ruszać zrobiło się wyjątkowo chłodno. Hipcia zarzuciła na siebie wszystko, co miała, od razu, jak zdecydowałem, by nie zakładać kurtki... za chwilę jednak (przy okazji zjedliśmy to, co mieliśmy) wytrzęsło mnie (mnie!) tak, że zdecydowałem się założyć kurtkę. Może się rozepnie, jak się rozgrzeję.

Efekt całego dnia spędzonego w słońcu i na wietrze był ciekawy. Jak na moje możliwości wracałem do temperatury nieskończenie długo, bo chyba ze dwa kilometry, przy starcie nawet dopadło mnie szczękanie zębami. Gdy już się rozpędziliśmy okazało się, że ta kurtka wcale aż tak nie przeszkadza. Temperatura spadła w okolice 0,5-1 stopnia, my wjechaliśmy do Białobrzegów. Skierowaliśmy się na węzeł Białobrzegi-Północ, tam zrobiliśmy krótką przerwę przy stacji i zasunęliśmy do Warki.

Do Warki było 19 kilometrów. Jechało się dobrze - asfalt się poprawił, nie wiem kiedy ta droga minęła, tak fajnie było. Trasa z Warki do skrzyżowania z 79 też poleciała sprawnie (mimo że znowu zaczęło się - tym razem lżejsze - podwiewanie w twarz), gdzieś w tych okolicach przestałem się już obijać na prowadzeniu i starałem się jechać powyżej średniej (ja mogłem się w to bawić - manualne możliwości pozwalały mi na taką ekstrawagancję jak "obsługa licznika" i "sprawdzenie aktualnej prędkości". Hipcia od założenia swoich najcieplejszych rękawiczek mogła w nich trzymać kierownicę i hamować, zmiany przerzutek były dostępne... ale z tyłu. Przód, szczególnie biorąc pod uwagę ścierpnięte dłonie, był poza zasięgiem.). Przy skręcie w 79 zatrzymaliśmy się na coś ciepłego na stacji. Tu też okazało się, że murzyn może pracować, byle go dobrze nakarmić. Póki byłem tak trochę głodny, jechało mi się średnio chętnie. Gdy tylko zjadłem, chęć do jazdy wróciła.

Droga na Piaseczno była tym razem pusta i przyczepna (mimo że temperatura od Warki wskazywała stabilne zero stopni). W Piasecznie pozostała nam ostatnia prosta, w ramach szaleństwa jedziemy estakadą na Bemowo, ostatnia prosta, Marynarska-Hynka (albo na odwrót) i okazuje się że po raz kolejny Google Maps zrobiło psikusa, bo trasa wyszła mi jakieś 20 km dłuższa niż wymierzona w domu. To, że dłuższa nie jest problemem, ale w okolicy bloku będziemy mieli 348 - dwa kilometry niżej niż nasz rekord. Odrzucamy z definicji idiotyczny pomysł dokręcenia do czterystu (bo takie czterysta to o kant stołu potłuc; jeżdżenie dookoła bloku lub po mieście nie zawiera elementu psychicznego związanego z odległością od bazy), ale postanawiamy nie wracać do domu z pustymi rękawmi i odrobinę dokręcić, by formalnie wyjść powyżej poprzedniego osiągnięcia.

W domu jesteśmy jakoś przed drugą, pijemy tradycyjne piwo w nagrodę, jemy coś i około trzeciej idziemy spać.

Podsumowanie:
  • odwiedzone cztery województwa (w tym po raz pierwszy małopolskie),
  • zaliczonych gmin: 27,
  • mimo braku krótszego mostka Hipcia nie miała żadnych problemów z plecami i większych z kontuzjowanym biodrem,
  • 350 km, mimo niesprzyjających przez pierwsze 200 km warunków, fizycznie zupełnie bez problemu (tym razem oboje z nas), zastanawiamy się, czy kolejną trasę planować na 400, czy raczej na sporo więcej.

Gdzieś za Krakowem
Gdzieś za Krakowem © Hipek99 Zmiana województwa
Zmiana województwa © Hipek99 Stado saren
Stado saren © Hipek99Takimi drogami po wioskach się wieźliśmy
Takimi drogami po wioskach się wieźliśmy © Hipek99Wiosna przyszła, wszystko zielenieje
Wiosna przyszła, wszystko zielenieje © Hipek99Przez lasy też. Dalej gminnymi drogami
Przez lasy też. Dalej gminnymi drogami © Hipek99Tu też trafiliśmy
Tu też trafiliśmy © Hipek99Mały widoczek w kierunku Łodzi
Mały widoczek w kierunku Łodzi © Hipek99Przystanek na ubranie. Znowu wjeżdżamy do łódzkiego
Przystanek na ubranie. Znowu wjeżdżamy do łódzkiego © Hipek99
  • DST 354.44km
  • Czas 14:17
  • VAVG 24.81km/h
  • VMAX 56.00km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 22 marca 2014 Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy

Przez Wielkopolskę na Mazowsze

Zaczęło się od planu. Plan był dobry. Potem plan został zmieniony i stał się bardzo dobry. A potem sprawdziliśmy pogodę. Konkretnie wiatr. Wiatr miał wiać tak, że (biorąc pod uwagę to, że trasa planu była pętelką) mógł trochę dokuczyć. Wyciągnęliśmy zatem plan awaryjny i jazdę z wiatrem - z Lublina. Okazało się, że PKP już nie puszcza do Lublina pociągów z przewozem rowerów, więc wróciliśmy do korzeni i planu A.

Nadszedł dzień poprzedzający wyjazd. Tradycyjnie (jak to w piątek) mieliśmy jeszcze trening na ścianie. Mocny trening. Jak zawsze zresztą. Poszliśmy spać o północy - nawet Hipcia (co samo w sobie jest ewenementem). Pojawił się i ranek. Przebudziłem się gdzieś około piątej i zorientowałem się, że mam jeszcze pół godziny zanim te sukinsyny zaczną się odzywać, jeden po drugim. I zaczęły, taka ich mać. Pierwszy łobuz zadzwonił o 5:30. Drugi - dziesięć minut później. Trzeci - ostateczny - za dziesięć szósta. Wstałem i stwierdziłem, że zacznę dzień od żalu. I tak sobie żałowałem. Żałowałem głupiego pomysłu, żałowałem, że łóżko jest tak ciepłe, żałowałem, że nie wyłączyłem tych budzików w cholerę, żałowałem, że trzeba się ubrać, żałowałem, że trzeba jeść to cholerne śniadanie tak wcześnie rano w sobotę (zamiast cztery godziny później). O Bogowie, jakże ja nienawidzę wstawania rano!

Wsiedliśmy w końcu na rowery (Hipcia zdążyła jakieś tysiąć czterysta razy powtórzyć "Szybko! Bo się spóźnimy!") i zajechaliśmy na Zachodni. Do odjazdu mamy jakieś dwadzieścia minut, a kolejka taka jak nigdy. Gdzieś z boku Mroczne Dzieci Szatana rozsiewają czerń swoich ubrań jedząc... pączki, a przed nami jakaś nerdownia ze smyczami Microsoftu jadąca na jakis zlot czy coś tam. Wszyscy, dziesięć osób, kupowali pojedynczo bilety. Bilety na... 8:20! Na szczęście udało mi się grzecznie wprosić w kolejkę i dzięki temu byliśmy na peronie trzy minuty przed przyjazdem pociągu. Pociąg nadjechał, poszliśmy do naszego wagonu... a gdzie przedział na rowery?! Halo! Przedziału nie było. Zaparkowaliśmy rowery na samym końcu i usiedliśmy przy nich na glebie (nasze miejscówki były przy drugich drzwiach wagonu). Gdy przyszedł konduktor zbudził dwóch chłopaków, którzy zajęli sobie cały przedział i spali (nie chcieliśmy ich budzić - na podłodze było wygodnie), po czym zaprosił nas do środka. I tak posiedzieliśmy sobie jeszcze pół godziny zanim wyskoczyliśmy na peron w Kutnie.

I start! Początek, czyli wydostanie się z Kutna, na szczęście był prosty i oczywisty jak budowa cepa, można go było spokojnie spamiętać. Po chwili skręciliśmy już w DK 92 i ruszyliśmy na Konin. Jechało się elegancko! Szerokie, równe pobocze, ruch maleńki (w końcu była sobota rano), słońce co prawda nie chciało wyjść zza chmur, ale niech mu tam będzie, przeżyjemy. Powoli zbliżały się dwa ważne skrzyżowania. Ważne dlatego, że trasę ułożyłem tak, że decyzja związana z tym czy jedziemy dłuższym czy krótszym wariantem, musiała być podjęta na samym końcu. Po pierwszych sześćdziesięciu kilometrach mieliśmy zadecydować, czy jedziemy wariantem na 260, 300 czy dłuższym. W zasadzie decyzja była podjęta w pociągu, ale w razie czego opcje też mieliśmy - padło na wariant najdłuższy.

Gdzieś po drodze nastąpił dość ważny moment - pierwszy raz dotknęliśmy kołami województwa Wielkopolskiego.

Wiatr albo pomagał, albo nie przeszkadzał, nie wiem. Dojeżdżając do Konina mieliśmy średnią powyżej 28 km/h i jakieś 85 km przejechanych od Kutna. Przy skręcie na Łódź, w DK 72, mieliśmy do prawda Orlen, ale trzeba by było zejść na chodnik, przejechać pięćdziesiąt metrów (!) zdala od szosy. Więc Hipcia kategorycznie stwierdziła, że nie chce się jej, gdzieś dalej też będą stacje. Na dzień dobry przywitała nas tablica wskazujaca "Łódź 100" poza tym na siedemdziesiątce dwójce zepsuł się asfalt, zepsuło się też pobocze, zrobiło się ciaśniej, a przy okazji wiatr przypomniał sobie że żyje i dmuchnął prosto w twarz. No i już nie było tak kolorowo. W końcu napotkaliśmy jakąś stację, zrobiliśmy sobie tam dłuższą planową przerwę (zamiast na 75 kilometrze była w okolicach 90). Wsunęliśmy po parówce, zmarnowaliśmy trochę czasu (18 minut zamiast planowanego kwadransa) i ruszyliśmy dalej walczyć z wiatrem. Zrobiło się cieplej, słońce zaczęło nieśmiało wyłazić zza chmur, a Hipcia zaczęła w międzyczasie się boleć. Kolano bolało od początku (bo ono zawsze boli), ale odezwały się plecy. I, co gorsza, nie chciały przestać. Gdzieś po 35 kilometrach stanęliśmy na kilka minut by mogła się rozciągnąć, potem jechaliśmy dalej. Im bliżej Łodzi tym większy ruch się robił i zwiększał się poziom buraków na metr bieżący nawierzchni.

Ja sobie tymczasem wyłem. Bo wyję, taki mam zwyczaj. Jakies piosenki, które pamiętam w całości, we fragmentach, sklejane refreny kilku kawałków, im durniejsze tym lepsze, coś się mnie uczepi i jadę tak kwadrans, wyjąc na przemian dwa lub cztery wersy. Co ciekawe, tym razem nie uczepiła się mnie moja standardowa piosenka (może jest przeznaczona tylko na sakwy), za to dopadła mnie inna. A jako że dojeżdżaliśmy do Łodzi, zmieniłem refren na "Wal na Łódź" i tak jechałem mrucząc "Wal na Łódź, weź się zczilałtuj, wal na Łódź...".

Łódź w końcu przyszła. Poznaliśmy po wlotówce. Reguła, że wlotówki do dużych miast przypominają poligon wojskowy, zadziałała i tutaj. Potem zrobiło się przyjemniej, szerzej, pojawiły się trzy pasy i... światła. A skoro zaczęło się duże miasto, pojawił się i zakaz dla rowerów, na szczęście zaraz obok była stacja, gdzie zrobiliśmy kolejną planową przerwę (tym razem jakoś po stu kilometrach od ostatniej). Parówek nie było, wsunęliśmy batony, uzupełnili bidony, pozbyłem się długich nogawek (nie chciałem ich zmieniać na poprzedniej krótkiej przerwie, za mało czasu mieliśmy) i ruszyliśmy dalej. Poprowadziła nas ładna, asfaltowa dróżka rowerowa, naprawdę miodzio! Szeroka, asfaltowa, równa... wszystko co dobre szybko się kończy. Wypchnięto nas na jakis wyrób ścieżkopodobny zbudowany z kostki. Już nie chcieliśmy walić asfaltem, po (dłuższej) chwili się toto skończyło i (w końcu) znaleźliśmy się na wylotówce. Poziom kretynów na metr bieżący jeszcze się zwiększył. Idiotów wyprzedzających na trzeciego lub próbujących wepchnąć się między nas i wyprzedzany aktualnie samochód wzrósł zauważalnie, jakby wszyscy byli tego dnia na słońcu i przygrzało ich za mocno.

Na szczęście za chwilę, w Brzezinach, odbiliśmy w lewo, w drogę powiatową. Było to niezbędne by zaliczyć jedną gminę, schowaną gdzieś daleko w okolicach autostrady. Poczęło zmierzchać i robić się chłodno, wbiłem się z powrotem w nogawki i bluzę, zmieniliśmy też szkła w okularach i zaświeciliśmy światła. Asfalt był przyjemny i równy, wiatr w końcu przestał przeszkadzać (cały odcinek z Konina do Brzezin mocniej lub słabiej wiało w twarz), jechało się całkiem przyjemnie. W końcu nadeszły Łyszkowice, gdzie skręciliśmy w kierunku Skierniewic. Było już ciemno, zepsuł się asfalt, a Hipcia zaczęła boleć jeszcze bardziej. Wszystkie nierówności biły w plecy i przeszkadzały bardziej, więc musieliśmy jeszcze zatrzymać się po drodze, przed Skierniewicami. Na szczęście w Makowie poprawił się asfalt, w Skierniewicach zmyliłem skrzyżowanie i pojechaliśmy sobie jakieś dwa kilometry prosto na Łódź, trzeba było stawać (Hipcia nie narzekała tylko rozciągała plecy), sprawdzać drogę i zawracać. Czekała nas jeszcze jedna sprawa do załatwienia - wycieczka w kierunku Rawy by zaliczyć gminę Nowy Kawęczyn i tym samym wydłubać drugie oczko naszego gminnego pajączka. Gmina w końcu pojawiła się, zrobiliśmy kolejny planowy postój na stacji (Hipcia w końcu mogła się położyć na glebie i wyrozciągać niemalże jak piesek), zjedliśmy coś i zaczęliśmy przebijać się w kierunku Żyrardowa. Asfalt się poprawił, jechało się lepiej, po chwili już wyjechaliśmy na znane tereny, w okolice Puszczy Mariańskiej (w zeszłym roku jechaliśmy tamtędy w deszczu do Warszawy).

Gdzieś w Żyrardowie pękły trzy stówy. Skwitowaliśmy je wzruszeniem ramion - dziwne, ale tak było. Tak samo świętowaliśmy pobicie naszego dystansowego rekordu, jak coś, co trzeba było od dawna załatwić i coś, co ani trochę nie było wyzwaniem i samo w sobie nie jest wielkim sukcesem.

Do Grodziska mieliśmy czas na decyzje. Można było odbić przez Błonie i tym samym przedłużyć drogę do czterech stów, plecy Hipci dawały jednak znać o sobie coraz bardziej, pod koniec na każdych nierównościach musiała przestawać pedałować, więc by nie dodawać jej dwóch godzin skrajnie nieprzyjemnego doświadczenia zdecydowaliśmy się pojechać prosto do domu.

Pozostał jeszcze grodzisko-milanowski cykl zakazów rowerowych, które trzeba było zignorować. Tu zatrzymamy się na chwilę - nie był to pierwszy ciąg bezsensownie postawionych zakazów, dających alternatywę w postaci chodnika, nierównej kostki albo nie dający żadnej alternatywy. Nie wiem, po co to się robi, po co, bez zmiany nawierzchni, zwężenia asfaltu, czy jakichkolwiek innych przesłanek, nagle wstawia się znak zakazu i daje coś, czego nawet nie można nazwać alternatywą? Mam dwie teorie: pierwszą jest usunięcie z asfaltu wioskowych batmanów, którzy na pewno regularnie (i w różnym stanie świadomości) nawiedzają okolice, drugą - motto "Warszawa to nie wieś, żeby po niej rowerem jeździć" - czyli miasteczkowe aspiracje miejscowości, które postanawiają się pozbyć rowerzystów z ulic, bo "to nie wieś". Trochę tych zakazów mamy na koncie. Jakoś nikt nie czuł się pokrzywdzony, nikt nie musiał przez nas też czekać dłużej niż pięć-dziesięć sekund (pojedyncze przypadki), ba, nikt nawet nie trąbił.

Wróćmy jednak do jazdy: w okolicach Bemowa okazało się, że kiepsko będzie z przekroczeniem 350, więc dla świętego spokoju, żeby dziewiątka nie kłuła w oczy, zakręciliśmy jeszcze pętlę po okolicy.

W domu byliśmy tuż po północy. W sumie niezmęczeni wypiliśmy sobie (tradycyjnego) wściekłego psa, napiliśmy się po piwie, zjedliśmy kolację i jakoś po drugiej położyliśmy się spać.

Na koniec dwa słowa podsumowania. Albo cztery słowa. Albo więcej.

Gminożerstwo: zjedliśmy dwadzieścia osiem sztuk i załataliśmy dziurę, która pojawiła się zupełnie niechcący i męczyła. Tym samym nasz pajączek zmienił się... właśnie, w co? Mi to przypomina Latającego Potwora Spaghetti.

Dystans: potwierdziło się to, co sobie sami powiedzieliśmy już chwilę temu - trzysta kilometrów nie jest wyzwaniem. Wyzwaniem nie byłyby też cztery stówy, dojeżdżając do domu mieliśmy jeszcze duży zapas, by jechać jeszcze dwie godziny i skończyć nadal z zapasem na jeszcze.

Co w takim razie byłoby wyzwaniem? Znaczące podniesienie średniej na takim dystansie, coś mierzące w 27 km/h - owszem. Innym wyzwaniem - i to takim, które nas czeka, do tego takim, którego się najbardziej boję, od kiedy tylko pojawił się temat BB Tourów i maratonów - będzie jazda przez noc. A w szczególności jazda przez noc po całym dniu jazdy (bo coś w wersji start o 20:00, meta o 9:00 nie brzmi strasznie).

Co do zmęczenia - w domu ze zdziwieniem zauważyłem, że po prawie czternastu godzinach jazdy na rowerze czuję się podobnie zmęczony jak po pięciogodzinnej jeździe samochodem (a nie, nie jeżdżę jak Polski Kierowca, trzymam się znaków). Daje do myślenia, co?

Pozostaje jeszcze misja zupełnego dopasowania roweru Hipci (według moich pierwszych ustaleń trzeba będzie skrócić jej mostek i jeszcze raz zastanowić się nad siodełkiem) i będziemy gotowi na kolejne wyjazdy.

Fotki jutro.


Przedział rowerowy
Przedział rowerowy © Hipek99 Podpisany bidon
Podpisany bidon © Hipek99 Mój kokpit. Po prawej stronie - ściągawka (zdjęcie specjalnie dla Yurka)
Mój kokpit. Po prawej stronie - ściągawka (zdjęcie specjalnie dla Yurka) © Hipek99 I to jest pobocze!
I to jest pobocze! © Hipek99 Wielkopolska!
Wielkopolska! © Hipek99 Pierwszy postój. Elegancki parking przy palecie węgla
Pierwszy postój. Elegancki parking przy palecie węgla © Hipek99 Słońce wreszcie wylazło zza chmur
Słońce wreszcie wylazło zza chmur © Hipek99 Jedziemy do Pragi czy na Pragie?
Jedziemy do Pragi czy na Pragie? © Hipek99 Droga w kierunku Łodzi
Droga w kierunku Łodzi © Hipek99 I to jest wyżerka! (Nie, nie skusiliśmy się.)
I to jest wyżerka! (Nie, nie skusiliśmy się.) © Hipek99 Mieli tylko niebieskie. Niebieskie są niedobre
Mieli tylko niebieskie. Niebieskie są niedobre © Hipek99 Powiedziałem: masz aparat, zrób kilka fotek. To zrobiła
Powiedziałem: masz aparat, zrób kilka fotek. To zrobiła © Hipek99 Droga rowerowa w Łodzi. Eleganckie pasy, w oddali widoczne strzałki
Droga rowerowa w Łodzi. Eleganckie pasy, w oddali widoczne strzałki © Hipek99 Skrzyżowanie przy Powstańców
Skrzyżowanie przy Powstańców © Hipek99 Ostatnie skrzyżowanie. Plama pośrodku to Hipcia
Ostatnie skrzyżowanie. Plama pośrodku to Hipcia © Hipek99
  • DST 351.31km
  • Czas 13:56
  • VAVG 25.21km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 1 września 2012 Kategoria do czytania, zaliczając gminy, > 300km, ze zdjęciem

Hipki jadą na Rzeszów

Jako że mieszkamy w Warszawie, ale pochodzimy z Rzeszowa, przejechanie rowerem stąd tam było tylko kwestią czasu (niezależnie, które z miast uznamy za "stąd", a które za "tam"). Pomysł padł już dwa lata temu, w zeszłym roku się nie udało, w tym roku też jakoś nie było go w planach, ale... Ale zdarzyło się tak, że jadąc w zeszłym tygodniu do Rzeszowa (samochodem) do celu dojechaliśmy już na lawecie. Auto zostało oddane do naprawy i miało być do odbioru za tydzień. Do tego akurat w ten weekend teściowie mieli wyjeżdżać - mielibyśmy zatem dla siebie całe mieszkanie i święty spokój; do tego idealnie rozwiązywała się kwestia powrotu do Warszawy. Pogoda też zapowiadała się znośna, do ostatniej chwili prognozy zapowiadały na całą drogę opad konwekcyjny (specjalnie sprawdzałem, co to takiego) i wiatr, który miał wiać w plecy, tylko przed Rzeszowem miało być skośnie w twarz.

Przygotowania ruszyły pełną parą: gdy okazało się, że wszystko już mamy ustalone, w czwartek Hipcia postanowiła sprawdzić (dzięki uprzejmości Pana Warszawskiego Kierowcy), czy rowerem można bawić się w tramwaj. Okazuje się, że można, wystarczy wsadzić kółko w rowek w szynach, z tym, że zabawa trwa tylko chwilę, a potem przechodzi w saneczkarstwo. Efekt: kilka siniaków, odrobinę większe kolano i łydka, przedramię grubości mojego i cała mozaika obtarć. Sugerować odpuszczenie trasy mogłem tylko pro forma, bo wiedziałem, że jeśli nie poczuje się na tyle gorzej, że nie będzie mogła jechać na rowerze, to na pewno pojedzie i nie ma siły, która by ją zmusiła do rezygnacji. A merytorycznych argumentów mi brakło. Pozostało tylko cierpliwie spełniać obowiązki pielęgniarskie i pozawijać wszystko w opatrunki.

W czwartek (zupełnie jak nie my) położyliśmy się spać o 23:00. W piątek - planowaną godzinę startu (przesuniętą z drugiej na północ) po namyśle postanowiliśmy z powrotem przestawić na drugą w nocy. Położyliśmy się około 21:00, zignorowałem dwa pierwsze budziki, które usiłowały mnie zbudzić o północy i wpół do pierwszej; o pierwszej w końcu podniosłem się i zaczęliśmy zbieranie się. Wszystko było spakowane, zjedliśmy tylko jajecznicę i pozostało tylko wrzucenie bagażu na rowery i wypchanie ich na zewnątrz. Start: 2:23.

Na zewnątrz chłodno, więc startujemy na długo (Hipcia - spodnie, ja testowałem nogawki). Bluzy posłużyły tylko chwilę, do momentu ustabilizowania temperatury. Początek znaną nam już trasą (Górczewska>Prymasa>Bitwy>Banacha>Wołoska>Puławska). Na Puławskiej pojawiają się pierwsze krople, ale to tylko straszenie, bo po chwili się kończy. Dojeżdżamy do Piaseczna i wbijamy na Sandomierz, stąd zaczyna się Nieznane, nieodwiedzone do tej pory rowerem. Droga leci szybko, problemem jest tylko pilnowanie krawędzi drogi, gdy z naprzeciwka jadą samochody i oślepiają. W Górze Kalwarii robimy krótki postój i ruszamy dalej na Sandomierz. Mamy jechać na Warkę, a jak Warka to i piwo, i faktycznie, tuż przed rondem kierującym nas na drogę 731 wjeżdżamy w chmurę zapachu zleżałego piwa. Zaraz za rondem jest stacja benzynowa, uzupełniamy tam bidony, bo nie wiemy, jak szybko trafimy na kolejną stację. Mijamy skręty, z jednej strony na Ostrołękę, z drugiej - na Gąski. Mazury i Pomorze przenieśli do Mazowsza?

Chwilę po starcie musimy znów się zatrzymać, z nieba zaczyna kapać mokre. Czyli te opady postanowiły się w końcu spełnić, coś z prognozy zaczyna się zgadzać, bo wiatr póki co, jeśli wieje, to w twarz. Włączamy dodatkowe lampki z tyłu i ruszamy, na szczęście powoli zaczyna świtać, a po chwili już nie pada. Gdy wjeżdżamy do Warki jest już jasno, robimy przerwę na łyk kawy i ruszamy w kierunku Głowaczowa. Te dwadzieścia kilometrów chyba najbardziej dały się nam we znaki. Było tuż po szóstej, godzina, o której zawsze (a w trasę samochodem jeżdżę tylko nocą) chce mi się najbardziej spać. Zasypianie dotknęło nas oboje, ze dwa razy przystawaliśmy jeszcze na spory łyk kawy, na szczęście tuż za Głowaczowem, po skręcie na Pionki, poczuliśmy, że to już. Chwilę potem mijamy Ursynów i wjeżdżamy do Marianowa, brakuje tylko Kampinosu. Asfalt póki co ładny, ale to, co dobre, musi się skończyć: ostatnie kilometry w kierunku drogi nr 737 robimy po paskudnym, połatanym asfalcie. Trochę strzelających spod kół kamieni, mi też coś metalicznie strzeliło w rowerze, zerknąłem, uznałem, że to musi być kamień. Gdzieś po drodze pęka pierwsze sto kilometrów: średnia okolo 24,30 km/h to dobra wróżba.

Wyskakujemy w końcu na ładny asfalt, i wjeżdżamy do Pionków. Miasto okazuje się małą polską Holandią: wszyscy jeżdżą na rowerach. Trochę jest problemów z wyprzedzaniem (bo w końcu samochody też nie dają za wygraną), ale w końcu Pionki się kończą, my szybko jeszcze pozbywamy sie długich spodni i kierujemy się w stronę Zwolenia. Tam naszym oczom objawia się DK12, zakaz dla rowerów i coś w rodzaju DDRu. Zwoleń postanowił wziąć udział na najmniej przyjazne rowerzystom miasto: musimy pchać się chodnikiem, w jednym miejscu przez wąski pas między domem a ogrodzeniem turlamy się tuż za pieszą, bo gdyby nas nawet widziała, to nie miałaby nas jak puścić. Do tego korki, bo akurat kładziony był asfalt... z ulgą zobaczyliśmy DK79 i kierunek na Sandomierz.

Chwilę po rozpoczęciu jazdy czuję, że coś mi w duszy gra. Gra, bo coś na dole wybija ładny rytm. Przystanek i diagnoza: to, co mi strzeliło metalicznie z tyłu dwie godziny wcześniej, okazało się szprychą. Nie mogłem nic zrobić prócz poprawienia tylnego hamulca, by nie zawadzał i wróciliśmy na drogę. Sama DK79 to tylko jazda i widoki, widoki i jazda. Przystanki robimy tylko techniczne, droga szeroka i z ładnym asfaltem, wyjąwszy łącznie z pięć kilometrów frezowanej nawierzchni. Zaczynają się górki, ale idą sprawnie, kilka jest tylko mocniejszych podjazdów, reszta znika z tyłu. Hipcia zaczyna się buntować: do tej pory zmiany robiliśmy "co jakiś czas", teraz pojawia się narzekanie na to, że ja za często prowadzę. Ustalamy zatem podział prowadzenia: ja kwadrans, Hipcia 10 minut.

Im dalej w czas, tym bardziej lubimy jazdę na rowerze, głównie dlatego, że wszelkie przystanki wymuszają ponowne wsiadanie, ponowną konieczność rozruszania mięśni... ;) Pobijamy rekord dziennego dystansu (141 km), mijamy półmetek i od tej pory jest już bliżej niż dalej, w końcu pęka druga stówka, średnia 24,01 km/h. Nadal nieźle, do tego czasowo (licząc całkowity czas podróży) mieścimy w limicie pięciu godzin na sto kilometrów.

Za chwilę mamy już podjazd i robimy sobie fotkę pod tablicą "Sandomierz". Moment dalej wpadamy w długi zjazd ku Wiśle, coś mi się myli i na wszelki wypadek skręcamy w prawo przed Wisłą, na pierwszym parkingu patrzymy na mapę: nie, mamy minąć Wisłę i lecieć na Tarnobrzeg. Zawracamy, przejeżdżamy most i zaraz wjeżdżamy na 723, która ma nas wyprowadzić prosto na DK9. Z Sandomierza wpadamy od razu do Tarnobrzega. Zakaz dla rowerów i jakiś chodniczek zamiast DDR. Próbujemy, zakaz zaraz się kończy, wracamy na jezdnię, ale znowu wyrasta. Wracamy zatem na DDR, paskudny, bo poprzecinany wjazdami na pola i do posesji. Tak turlamy się kilka ładnych kilometrów pod silny wiatr, kończy się kostka Bauma, zaczynają płyty chodnikowe, rozglądamy się za zjazdem na jezdnię, tymczasem wyrasta przed nami Biedronka i Delikatesy Centrum. Zjeżdżamy pod sklep, zostawiam Hipcię z rowerami i idę po zakupy: Powerade, banany i batony. Banany jemy na miejscu, bawiąc się tym, że Hipcia ze swoimi opatrunkami stała się lokalną atrakcją. Po jedzeniu wsiadamy i z misją ignorowania wszelkich DDRów jedziemy przez Tarnobrzeg. Na jedną śmieszkę jednak się skusiliśmy i był to błąd. W końcu pojawia się drogowskaz na Rzeszów, a chwilę później kończą się tereny miejskie, wyskakujemy na dwupasmówkę i wzdłuż Jeziora Tarnobrzeskiego spokojnie zmierzamy do dziewiątki.

W końcu nadszedł ten moment: łuczkiem w dół i widzimy znajomy krajobraz. Znajomy drogowskaz (na Nową Dębę) również. Droga okazuje się sympatyczna, jest nawet kilka centymetrow pobocza... Żeby nie było za dobrze, pobocze upstrzone jest odblaskami: pierwszy w zespole ma łatwiej, ale jadąc jako drugi trzeba trochę się nagimnastykować. Zaczyna się najgorsza część jazdy, bo już widać koniec. A droga się dłuży. Jedziemy jednak cierpliwie, w Nowej Dębie wsiadamy na DDR (Hipcia strasznie narzeka, bo na krawężnikach boli ją obity bark), gdy decydujemy się go opuścić, akurat się kończy. Dalej asfalt, nadal fajne pobocze, odblasków nawet jakby mniej. Wylazło za to słońce, mocne i popołudniowe, robi się gorąco. Jest też trochę górek, jeżdżę tam samochodem często, ale tego nie pamiętałem, wydawało mi się płasko. Teraz jednak trzeba było pracować. Po drodze, chyba w Majdanie Królewskim chwila przerwy - Hipci ścierpła noga i trzeba było odpocząć.

Po kolejnych trzystu godzinach dojechaliśmy do Kolbuszowej. Tam zrobiliśmy przystanek pod sklepem, zakładając, że to ostatni. Kupione ostatnie picie i hop! już jedziemy. Jeszcze tylko Głogów i już widzimy Zaczernie, a po chwili wyłania się napis "Rzeszów". Przerwa pod znakiem, bo tę chwilę w końcu trzeba uwiecznić, chcemy wrócić na drogę, ale nie ma jak: samochody nagle zaczęły jeździć jeden po drugim. W końcu (po dwóch-trzech minutach) znajdujemy chwilę przerwy między nimi i na kilkaset metrów wskakujemy na asfalt, by zaraz odbić w stronę osiedla. Teraz już tylko dwa kilometry i już zajeżdżamy pod blok...

...a tam zgroza! Pod blokiem stoi auto teściów! Przecież mieli jechać! Na szczęście okazało się, że zabrali się autem znajomych. Mogliśmy w spokoju oddać się regeneracji. Uff!

Czas na małe podsumowanie: bohaterką dnia zostaje Hipcia, która w tym stanie dojechała bez żadnych kryzysów. Droga była bardzo przyjemna, poziom zmęczenia - chyba w normie; ustaliliśmy, że gdyby trzeba było, to pojechalibyśmy jeszcze dalej. Na takie dystanse trzeba jednak kupić szosówkę. Średnia - prawie 24 km/h, też miłe zaskoczenie, nie mieliśmy względem tego większych oczekiwań. Trzeba teraz odpocząć i rzucić się na kolejną trasę. W końcu - rekord czeka na pobicie.

Trochę fotek:

Droga na Piaseczno, 50 minut po starcie © Hipek99

Warka. Może ciężko uwierzyć, ale wtedy było już widno. © Hipek99

To chyba wylądowaliśmy w Kampinosie... © Hipek99

Dojeżdżamy do miasta bardzo nieprzyjaznego rowerzystom... © Hipek99

Takie tam z licznikiem © Hipek99

Głowna bohaterka dnia. Niezniszczalna Hipcia. Plastry i tak oznaczają tylko niektóre obite miejsca... © Hipek99

I nadal zasuwamy... © Hipek99

Jeszcze sto i fajrant. © Hipek99

Sandomierz. Już prawie na DK9 © Hipek99

Rzadko kiedy czujemy taką radość na widok tego znaku © Hipek99

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl