Wpisy archiwalne w kategorii
> 200 km
Dystans całkowity: | 13758.28 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 636:59 |
Średnia prędkość: | 21.27 km/h |
Maksymalna prędkość: | 66.60 km/h |
Suma podjazdów: | 45604 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (91 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (77 %) |
Suma kalorii: | 23448 kcal |
Liczba aktywności: | 58 |
Średnio na aktywność: | 237.21 km i 11h 10m |
Więcej statystyk |
Piątek, 10 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy
Rozdział 21: Przeprawa przez Śląsk
Rano jest chłodno, ok. siedmiu stopni. Gdy zwijamy namiot widzi nas spacerujący chłopak. Ignoruje.
Ruszamy. Ruch jest spory, robi się coraz cieplej. Sporo uwagi poświęcam patrzeniu na granice gmin na mapie i szukaniu co by tu można było jeszcze zaliczyć. Przecinamy Wadowice i decydujemy się zjeść tutejsze kremówki (w końcu papież tu chodził na nie, po maturze). Hipcia poszła, upolowała coś, średnio to było smaczne i długo się jeszcze odzywało...
Robiąc dwie odbitki po gminy lecimy przez Kęty na Oświęcim. Bokiem wjeżdżamy do Mysłowic (pinując, żeby nie wyjechać na ekspresówkę). Zaczął się GOP - info o szkodach górniczych, kiepski asfalt, niekończący się ciąg miast.
Z Mysłowic płynnie przelatujemy do Katowic, ze dwa razy napotykamy zakaz, raz nawet decydujemy się zjechać tak, jak każą (to je Polska, tu się ląduje w krzakach), za drugim razem olewamy idiotów-inżynierów ruchu. Zupełnie przypadkowo przelatujemy przez centrum Katowic, mijamy Spodek, z ulgą przejeżdżamy obok Parku Śląskiego (z ulgą, bo to już blisko) i kierujemy się w stronę Bytomia. Ruch jest bardzo duży i jedzie się nieprzyjemnie - od świateł do świateł, a na wszystkich trzeba się zatrzymać, bo jest czerwone.
W okolicy Piekar ładną, jesienną już drogą, kierujemy się na Radzionków i przez Tarnowskie Góry, ładnym, słonecznym i długim zjazdem, wyjeżdżamy w ciszę. A przynajmniej ciszę w porównaniu z tym, co było przed chwilą.
Tu należy zauważyć, że od kiedy wjechaliśmy do Polski, cały czas mijamy remonty. Co chwilę są roboty, wykopy, ciężarówki i walce. Drogi się robią. Powoli, ale jednak coś się poprawia.
Analiza gmin pokazuje, że opłaci nam się zrobić odbitkę, zawrócić i przez Toszek (korzystając z tego, że niby roboty, droga zamknięta, ale asfalt już położony) dotrzeć do Strzelców Opolskich. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, gmina została zjedzona tuż przed zachodem słońca. Do Strzelec dojeżdżamy po zmroku, tam w Lidlu robimy przerwę na zakupy, przy okazji zagaduje mnie dwóch chłopaczków - wyglądali na nie do końca sprawnych umysłowo. Rozmowa robi się trochę męcząca, ale na szczęście Hipcia nadchodzi z zakupami i koledzy odchodzą, dając nam czas na spokojne spakowanie się.
Ruszamy w kierunku lasów, w których zaplanowałem biwak. Trafiam idealnie. Po pokonaniu granicy przyzwoitości (czyli 200 km) i odjeżdżając odpowiedni dystans od najbliższej cywilizacji, w świetle księżyca wchodzimy w las. Rowery bunkrujemy za krzakami, żeby nie błyskamy odblaskami i szukamy. A szukanie schodzi długo, bo jest wyjątkowo nierówno. W końcu znajduje się coś równego, rozbijamy się i... kurwa! Latarka w lesie!
Nasze światła są wyłączone, bardzo cicho wychylam się zza drzew i szukam wszystkimi zmysłami (czyli oczmi i uszmi) intruza, który o tej porze łażąc z latarką musi ewidentnie czegoś szukać. Nie chce mi się wierzyć, żeby w tych lasach były kamery z czujkami na fotokomórkę, ale może jednak? Skoro po tym lesie łaziliśmy dobry kwadrans, to może leśniczy zdążył już zajechać.
Latarka nie odezwała się po raz kolejny. Bardzo mi to nie pasuje. Zafrasowany cofam się w kierunku namiotu i wtedy widzę ją po raz kolejny. Ruszam głową - i znów.
Księżycu, nie pajacuj, czemu mnie straszysz?!
Wracam do namiotu, bunkruję się do środka, zostawiamy otwarte wszystko, co może być otwarte, bo jest bardzo ciepło. Czas spać.
Ruszamy. Ruch jest spory, robi się coraz cieplej. Sporo uwagi poświęcam patrzeniu na granice gmin na mapie i szukaniu co by tu można było jeszcze zaliczyć. Przecinamy Wadowice i decydujemy się zjeść tutejsze kremówki (w końcu papież tu chodził na nie, po maturze). Hipcia poszła, upolowała coś, średnio to było smaczne i długo się jeszcze odzywało...
Robiąc dwie odbitki po gminy lecimy przez Kęty na Oświęcim. Bokiem wjeżdżamy do Mysłowic (pinując, żeby nie wyjechać na ekspresówkę). Zaczął się GOP - info o szkodach górniczych, kiepski asfalt, niekończący się ciąg miast.
Z Mysłowic płynnie przelatujemy do Katowic, ze dwa razy napotykamy zakaz, raz nawet decydujemy się zjechać tak, jak każą (to je Polska, tu się ląduje w krzakach), za drugim razem olewamy idiotów-inżynierów ruchu. Zupełnie przypadkowo przelatujemy przez centrum Katowic, mijamy Spodek, z ulgą przejeżdżamy obok Parku Śląskiego (z ulgą, bo to już blisko) i kierujemy się w stronę Bytomia. Ruch jest bardzo duży i jedzie się nieprzyjemnie - od świateł do świateł, a na wszystkich trzeba się zatrzymać, bo jest czerwone.
W okolicy Piekar ładną, jesienną już drogą, kierujemy się na Radzionków i przez Tarnowskie Góry, ładnym, słonecznym i długim zjazdem, wyjeżdżamy w ciszę. A przynajmniej ciszę w porównaniu z tym, co było przed chwilą.
Tu należy zauważyć, że od kiedy wjechaliśmy do Polski, cały czas mijamy remonty. Co chwilę są roboty, wykopy, ciężarówki i walce. Drogi się robią. Powoli, ale jednak coś się poprawia.
Analiza gmin pokazuje, że opłaci nam się zrobić odbitkę, zawrócić i przez Toszek (korzystając z tego, że niby roboty, droga zamknięta, ale asfalt już położony) dotrzeć do Strzelców Opolskich. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, gmina została zjedzona tuż przed zachodem słońca. Do Strzelec dojeżdżamy po zmroku, tam w Lidlu robimy przerwę na zakupy, przy okazji zagaduje mnie dwóch chłopaczków - wyglądali na nie do końca sprawnych umysłowo. Rozmowa robi się trochę męcząca, ale na szczęście Hipcia nadchodzi z zakupami i koledzy odchodzą, dając nam czas na spokojne spakowanie się.
Ruszamy w kierunku lasów, w których zaplanowałem biwak. Trafiam idealnie. Po pokonaniu granicy przyzwoitości (czyli 200 km) i odjeżdżając odpowiedni dystans od najbliższej cywilizacji, w świetle księżyca wchodzimy w las. Rowery bunkrujemy za krzakami, żeby nie błyskamy odblaskami i szukamy. A szukanie schodzi długo, bo jest wyjątkowo nierówno. W końcu znajduje się coś równego, rozbijamy się i... kurwa! Latarka w lesie!
Nasze światła są wyłączone, bardzo cicho wychylam się zza drzew i szukam wszystkimi zmysłami (czyli oczmi i uszmi) intruza, który o tej porze łażąc z latarką musi ewidentnie czegoś szukać. Nie chce mi się wierzyć, żeby w tych lasach były kamery z czujkami na fotokomórkę, ale może jednak? Skoro po tym lesie łaziliśmy dobry kwadrans, to może leśniczy zdążył już zajechać.
Latarka nie odezwała się po raz kolejny. Bardzo mi to nie pasuje. Zafrasowany cofam się w kierunku namiotu i wtedy widzę ją po raz kolejny. Ruszam głową - i znów.
Księżycu, nie pajacuj, czemu mnie straszysz?!
Wracam do namiotu, bunkruję się do środka, zostawiamy otwarte wszystko, co może być otwarte, bo jest bardzo ciepło. Czas spać.
- DST 206.45km
- Czas 11:26
- VAVG 18.06km/h
- Podjazdy 1202m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 9 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy
Rozdział 20: Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną...
Noc była ciepła. Nad nami bezchmurne niebo. Czym prędzej wskakujemy na rowery i ruszamy przed siebie, mając po lewej piękny widok na Tatry. Jeszcze przed Białą Spiską robimy przystanek na śniadanie z widokiem na góry. Kawałek później mijamy skręt na Smokovce (oj, to tak blisko?! Tylko 33 km?!), a potem aż do Lubowli mamy zjazd. Wiatr w plecy. I ruch duży.
Za miastem mamy wspinaczkę na przełęcz, na której widać już słowackie szlaki turystyczne, robimy też przerwę na piwo z widokiem na góry (gór nigdy za wiele). Potem już tylko przyjemny (choć miejscami chłodny, mimo że słonecznie) zjazd w kierunku Polski. I chwilę później, w pięknym, październikowym słońcu, wśród złotych drzew, przekraczamy symboliczną linię między dwoma znakami. Na jednym z nich, tym, zwróconym w naszą stronę, widać Białego Orła w koronie i napis "Rzeczpospolita Polska".
I to jest to. Po prawie 3500 km, pokonaniu tylu gór, właśnie wjeżdżamy do Polski. Nie, proszę Państwa, nie będzie rzewnych opowiadań o tym, jak to się łza na widok Ojczyzny zakręciła w oku. Bo się, niestety (albo stety) nie zakręciła. Ale poczułem się inaczej. Przyjemnie. Jak w domu. Drzewa rosły tak samo jak wszędzie, górki były takie, jak wszędzie, ale jednak wszystko było wszędziej niż wszędzie.
Plan mieliśmy nakreślony już od chwili - skoro jesteśmy tak wcześnie, wyprzedzając plan o kilka dni, to do Warszawy zajedziemy nie spiesząc się, trochę naokoło, tak, by pozaliczać jeszcze trochę gmin, a nie kończyć niepotrzebnie całej wyprawy przed czasem.
Pierwszą miejscowością, do której wjechaliśmy, była Piwniczna-Zdrój. Duży ruch, TIR-y, kiepskie pobocze... średnio przyjemnie. Ta, jesteśmy w domu. Jeszcze przed granicą zapowiedziałem Hipci, że nieważne, czy na podjeździe, czy w połowie zjazdu, na pierwszym napotkanym Orlenie robię postój i biorę kawę. I Orlen nadszedł. Tuż za Piwniczną. Postój. Kawa. Parówki. Proszę mnie tu zostawić, podlewać kawą i dopychać kolejne parówki.
Ruszamy dalej, w kierunku Nowego Sącza. Wszystko polskie, wszystko jak w domu. Właśnie, jak w domu. W domu to nie jest tylko to, że moje rzeczy, moje łóżko i mój bałagan, dom to też sąsiad, który tupie i tupie cały dzień i ten drugi, który hoduje sobie dziecko i wyprowadza je na balkon, żeby piłowało ryja. A w Polsce mamy kierowców.
Przed wyprawą, gdy czytaliśmy o Albanii, pisano, że masakra, żadnych zasad, na drogach Sodomia i Gomoria. Tragedia. Śmierć jeździ mercedesem. Czarnogóra, Macedonia - dzicz na drogach. Masakra. Lepiej nie jechać. I ja jednego nie rozumiem: przejechaliśmy przez 11 krajów. Od rozwiniętych, jak Austria czy Słowenia, przez nieco młodsze, jak Chorwacja do krajów, które dopiero do "Europy" wstępują, jak Albania czy Macedonia. W każdym z tych krajów kierowcy potrafili zwolnić, poczekać, wyprzedzić bezpiecznie. Potrafili pomyśleć przed manewrem, rozejrzeć się, poczekać, aż będzie spokojnie. I mamy Polskę. Kraj pośrodku Europy, rozwinięty, dumnego członka Unii Europejskiej, Chrystusa Narodów... I tak się zastanawiam, czy z tych wszystkich krajów Polacy mają średnio najmniejsze kutasy, największe kompleksy związane z rozmiarem wspomnianego, największy przerost ego, czy po prostu są gromadą bezmyślnych, tępych bezmózgów? Przez 19 dni, prawie trzy tygodnie wyprawy, nie mieliśmy łącznie tylu niebezpiecznych wyprzedzeń, zajechań i wyminięć, jak na pierwszych 10 (dziesięciu!) kilometrach jazdy przez Polskę!
W Nowym Sączu trochę pobłądziliśmy, przy okazji szukając apteki (Sudokrem, o, tak!) i próbując wyjechać z miasta. Udało się to, częściowo nawigując po objazdach, częściowo metodą pchania przez kładkę. Teraz skończyła się "po prostu jazda". Teraz przełączamy się na tryb gminożercy. Nos w GPS-a i szukaj, szukaj. Na pierwszy ogień idą dwie położone tuż przy drodze gminy.
W Jurkowie odbijamy w DW966. Trochę pagórków, duży ruch (szczególnie TIR-y, co przekłada się, niestety, na zmasakrowany asfalt przy jego krawędzi. Za to przyjemne widoki, tu zielona łąka, tu las, wszędzie pagórki. W Gdowie odbijamy na Myślenice, ruch też się wyraźnie zmniejsza. Słońce powoli zachodzi, w Myślenicach, już po zmroku, robimy zakupy w bardzo biednym Carrefourze - biednym, bo nie mieli pączków. Zgodnie orzekamy, że język polski brzmi dziwnie - nie dość, że słyszymy, że to coś słowiańskiego, to nawet rozumiemy wszystko. Trzeba się przestawić.
Wdrapujemy się na górkę w okolicy Sułkowic i przed Biertowicami wchodzimy w mały zagajnik położony pod skalną ścianką, niedaleko chodnika. Rozbijamy namiot i idziemy spać.
Za miastem mamy wspinaczkę na przełęcz, na której widać już słowackie szlaki turystyczne, robimy też przerwę na piwo z widokiem na góry (gór nigdy za wiele). Potem już tylko przyjemny (choć miejscami chłodny, mimo że słonecznie) zjazd w kierunku Polski. I chwilę później, w pięknym, październikowym słońcu, wśród złotych drzew, przekraczamy symboliczną linię między dwoma znakami. Na jednym z nich, tym, zwróconym w naszą stronę, widać Białego Orła w koronie i napis "Rzeczpospolita Polska".
I to jest to. Po prawie 3500 km, pokonaniu tylu gór, właśnie wjeżdżamy do Polski. Nie, proszę Państwa, nie będzie rzewnych opowiadań o tym, jak to się łza na widok Ojczyzny zakręciła w oku. Bo się, niestety (albo stety) nie zakręciła. Ale poczułem się inaczej. Przyjemnie. Jak w domu. Drzewa rosły tak samo jak wszędzie, górki były takie, jak wszędzie, ale jednak wszystko było wszędziej niż wszędzie.
Plan mieliśmy nakreślony już od chwili - skoro jesteśmy tak wcześnie, wyprzedzając plan o kilka dni, to do Warszawy zajedziemy nie spiesząc się, trochę naokoło, tak, by pozaliczać jeszcze trochę gmin, a nie kończyć niepotrzebnie całej wyprawy przed czasem.
Pierwszą miejscowością, do której wjechaliśmy, była Piwniczna-Zdrój. Duży ruch, TIR-y, kiepskie pobocze... średnio przyjemnie. Ta, jesteśmy w domu. Jeszcze przed granicą zapowiedziałem Hipci, że nieważne, czy na podjeździe, czy w połowie zjazdu, na pierwszym napotkanym Orlenie robię postój i biorę kawę. I Orlen nadszedł. Tuż za Piwniczną. Postój. Kawa. Parówki. Proszę mnie tu zostawić, podlewać kawą i dopychać kolejne parówki.
Ruszamy dalej, w kierunku Nowego Sącza. Wszystko polskie, wszystko jak w domu. Właśnie, jak w domu. W domu to nie jest tylko to, że moje rzeczy, moje łóżko i mój bałagan, dom to też sąsiad, który tupie i tupie cały dzień i ten drugi, który hoduje sobie dziecko i wyprowadza je na balkon, żeby piłowało ryja. A w Polsce mamy kierowców.
Przed wyprawą, gdy czytaliśmy o Albanii, pisano, że masakra, żadnych zasad, na drogach Sodomia i Gomoria. Tragedia. Śmierć jeździ mercedesem. Czarnogóra, Macedonia - dzicz na drogach. Masakra. Lepiej nie jechać. I ja jednego nie rozumiem: przejechaliśmy przez 11 krajów. Od rozwiniętych, jak Austria czy Słowenia, przez nieco młodsze, jak Chorwacja do krajów, które dopiero do "Europy" wstępują, jak Albania czy Macedonia. W każdym z tych krajów kierowcy potrafili zwolnić, poczekać, wyprzedzić bezpiecznie. Potrafili pomyśleć przed manewrem, rozejrzeć się, poczekać, aż będzie spokojnie. I mamy Polskę. Kraj pośrodku Europy, rozwinięty, dumnego członka Unii Europejskiej, Chrystusa Narodów... I tak się zastanawiam, czy z tych wszystkich krajów Polacy mają średnio najmniejsze kutasy, największe kompleksy związane z rozmiarem wspomnianego, największy przerost ego, czy po prostu są gromadą bezmyślnych, tępych bezmózgów? Przez 19 dni, prawie trzy tygodnie wyprawy, nie mieliśmy łącznie tylu niebezpiecznych wyprzedzeń, zajechań i wyminięć, jak na pierwszych 10 (dziesięciu!) kilometrach jazdy przez Polskę!
W Nowym Sączu trochę pobłądziliśmy, przy okazji szukając apteki (Sudokrem, o, tak!) i próbując wyjechać z miasta. Udało się to, częściowo nawigując po objazdach, częściowo metodą pchania przez kładkę. Teraz skończyła się "po prostu jazda". Teraz przełączamy się na tryb gminożercy. Nos w GPS-a i szukaj, szukaj. Na pierwszy ogień idą dwie położone tuż przy drodze gminy.
W Jurkowie odbijamy w DW966. Trochę pagórków, duży ruch (szczególnie TIR-y, co przekłada się, niestety, na zmasakrowany asfalt przy jego krawędzi. Za to przyjemne widoki, tu zielona łąka, tu las, wszędzie pagórki. W Gdowie odbijamy na Myślenice, ruch też się wyraźnie zmniejsza. Słońce powoli zachodzi, w Myślenicach, już po zmroku, robimy zakupy w bardzo biednym Carrefourze - biednym, bo nie mieli pączków. Zgodnie orzekamy, że język polski brzmi dziwnie - nie dość, że słyszymy, że to coś słowiańskiego, to nawet rozumiemy wszystko. Trzeba się przestawić.
Wdrapujemy się na górkę w okolicy Sułkowic i przed Biertowicami wchodzimy w mały zagajnik położony pod skalną ścianką, niedaleko chodnika. Rozbijamy namiot i idziemy spać.
- DST 203.43km
- Czas 11:28
- VAVG 17.74km/h
- Podjazdy 1708m
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 7 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 18: Wracając w góry
Pobudka w kukurydzy. Z zadowoleniem, wyszedłszy z namiotu, orientuję się, że nasza miejscówka jest niewidoczna również w dzień. Do tego było sucho, więc wystarczy otrzepać namiot z kurzu. Przy pakowaniu najwięcej uwagi trzeba poświęcić na to, żeby nie uwalić się całkowicie i nie nasypać sobie do butów...
Przez całkiem sympatyczne tereny, pola, pokonując kilka pagórków (mając na uwadze ukształtowanie terenu można by je nazwać "przełęczami"), bardzo naokoło, dojeżdżamy do Budapesztu. Zajęło to prawie 80 km, czyli niemalże połowę dystansu pokonanego tego dnia, ale niezbyt wiele można powiedzieć o tym fragmencie jazdy. Nie było w każdym razie brzydko. Po drodze odliczamy kilometry do Auchan, zjeżdżamy na parking, Hipcia mnie zostawia i czekam... Oszą jest za duże, więc spodziewam się, że to chwilę może potrwać, na szczęście czas umila mi analizowanie węgierskich nazw na parkingu (strefa "kangura", "tygrysa" i inne zwierzątka).
W okolicach Budapesztu zaczyna się kwintesencja węgierskości - pojawia się droga rowerowa prowadząca ewidentnie w krzaki i na jakiś chodnik, olewamy ją, jedziemy jezdnią. Jezdnia, po zakręcie, kilometr dalej przechodzi w... ekspresówkę. I bądź tu mądry. Rzucam ciężkim wyrazem, zjeżdżamy na parking obok McDonald's, analizuję mapę. Faktycznie, kruca bomba, jakaś taka ekspresówkowa ta droga przez most. Decyduję się skrócić męczarnie i pytam pierwszego z brzegu Węgra o poprawną trasę. Ano, jest trasa, trzeba wrócić tam, gdzie byliśmy i pojechać prosto, a potem coś tam, gdzieś tam... i się trafi.
Wracamy. Kawałek po chodniku (gdzie bardzo dobitnie wyrażam się na temat Węgrów i ich podejścia do oznaczenia szlaków i ciągów rowerowych), nad jezdnią, wjeżdżamy w opuszczoną drogę prowadzącą przez nadrzeczne tereny, dopytuję jeszcze jednego napotkanego rowerzysty i już wiem - kierunek na most, a potem maleńką serpentynką wyjedziemy na górę.
Most. Dunaj. Kolejne kilka godzin zajmuje mi zastanawianie się, czy "Nad pięknym, modrym Dunajem" to to, co mi chodzi po głowie, czy już po tylu latach zdążyłem zapomnieć (okazało się, że jednak dobrze pamiętałem).
Przewalamy się na drugą stronę (w międzyczasie formalnie wjechaliśmy do miasta) i czym prędzej uciekamy w drugą stronę, na północ. Wyjazdówka prowadzi wzdłuż Dunaju, zakaz na zakazie, ale nikt (w tym lokalni) nawet się tym nie przejmuje. Uśmiecham się na myśl o kimś, kto na forum pisał, że wystarczy mieć mapę i można poprowadzić trasę tak, by ominąć zakazy. Jasne, ale ja chciałem przez Węgry przejechać, a nie zwiedzać je zygzakami, po wszystkich maleńkich dróżkach.
Daleko na mapie widzę już miejsce, w którym odbijemy od Dunaju. Droga 12 prowadzi dalej wzdłuż, a my uciekamy jadąc ciągle na północ. Zaraz za skrzyżowaniem, widząc jednak nową drogę z zakazem, stwierdzamy, że toto może przejść w ekspresówkę, znajduję więc na maszynce alternatywę. Alternatywa jest wąska, prowadząca między działkami i szutrowa. I stroma. Podjeżdżam całość, Hipcia za to w niewybrednych słowach stwierdza, że ryzykować nie będzie i postanawia pchać. Licznik wskazał mi 17%; mój rekord dotychczasowej stromizny, nie dość że z sakwami, to jeszcze po szutrze.
Wyjeżdżamy z powrotem... na drogę, którą chcieliśmy ominąć. Oczywiście zakaz dotyczył tylko fragmentu z podjazdem. Szlag. Hipcia jest z tego powodu bardzo niezadowolona, bo wolałaby podjeżdżać to wszystko asfaltem. I na pewno nie mieć fotki, na której uwieczniłem jak PCHA rower. Przed nami jeszcze trochę pagórków, ale robi się bezludnie. Pod wieczór jedziemy w zupełnej ciszy, długim zjazdem jadąc prawie równolegle do granicy.
Już na ziemi słowackiej robimy szybki, techniczny postój (muszę zaznaczyć teren nowego kraju), asfalt jest nawet znośny, wraz ze zmrokiem wzmógł się ruch TIR-owy. Robi się płasko, potem zaczynają się pagórki, powolutku szukamy miejsca na nocleg, ale na razie droga prowadzi szerokimi dolinami, gdzie wszystkie płaskie miejsca są zajęte przez pola. Wdrapujemy się prawie na 300 m i tam znajdujemy coś sympatycznego. Szybkie sprawdzenie wskazuje, że można zanocować, trochę krzywo, ale co tam. Gdy już stoję przy rowerach zatrzymują się przy nas Słowacy. Jeden wybiega z samochodu i (pewnie na widok przewróconych rowerów) pyta się, czy potrzebujemy pomocy (bo kto normalny o tej godzinie by jeszcze jechał na rowerze?!). Tłumaczę, że nie, my już jedziemy, że Hipcia tylko siku i już wraca, o, właśnie idzie.
Poczekaliśmy aż sobie pojadą (jechali w przeciwną stronę), wbiliśmy się w krzaki, znaleźliśmy najmniej krzywy fragment zbocza i, korzystając z tego, że księżyc świecił bardzo jasno, rozbiliśmy namiot. Było bardziej krzywo, niż się spodziewałem, ale spać się dało. Na tyle, na ile można spać, mając na sobie wiszącą i wiercącą się Hipcię.
Przez całkiem sympatyczne tereny, pola, pokonując kilka pagórków (mając na uwadze ukształtowanie terenu można by je nazwać "przełęczami"), bardzo naokoło, dojeżdżamy do Budapesztu. Zajęło to prawie 80 km, czyli niemalże połowę dystansu pokonanego tego dnia, ale niezbyt wiele można powiedzieć o tym fragmencie jazdy. Nie było w każdym razie brzydko. Po drodze odliczamy kilometry do Auchan, zjeżdżamy na parking, Hipcia mnie zostawia i czekam... Oszą jest za duże, więc spodziewam się, że to chwilę może potrwać, na szczęście czas umila mi analizowanie węgierskich nazw na parkingu (strefa "kangura", "tygrysa" i inne zwierzątka).
W okolicach Budapesztu zaczyna się kwintesencja węgierskości - pojawia się droga rowerowa prowadząca ewidentnie w krzaki i na jakiś chodnik, olewamy ją, jedziemy jezdnią. Jezdnia, po zakręcie, kilometr dalej przechodzi w... ekspresówkę. I bądź tu mądry. Rzucam ciężkim wyrazem, zjeżdżamy na parking obok McDonald's, analizuję mapę. Faktycznie, kruca bomba, jakaś taka ekspresówkowa ta droga przez most. Decyduję się skrócić męczarnie i pytam pierwszego z brzegu Węgra o poprawną trasę. Ano, jest trasa, trzeba wrócić tam, gdzie byliśmy i pojechać prosto, a potem coś tam, gdzieś tam... i się trafi.
Wracamy. Kawałek po chodniku (gdzie bardzo dobitnie wyrażam się na temat Węgrów i ich podejścia do oznaczenia szlaków i ciągów rowerowych), nad jezdnią, wjeżdżamy w opuszczoną drogę prowadzącą przez nadrzeczne tereny, dopytuję jeszcze jednego napotkanego rowerzysty i już wiem - kierunek na most, a potem maleńką serpentynką wyjedziemy na górę.
Most. Dunaj. Kolejne kilka godzin zajmuje mi zastanawianie się, czy "Nad pięknym, modrym Dunajem" to to, co mi chodzi po głowie, czy już po tylu latach zdążyłem zapomnieć (okazało się, że jednak dobrze pamiętałem).
Przewalamy się na drugą stronę (w międzyczasie formalnie wjechaliśmy do miasta) i czym prędzej uciekamy w drugą stronę, na północ. Wyjazdówka prowadzi wzdłuż Dunaju, zakaz na zakazie, ale nikt (w tym lokalni) nawet się tym nie przejmuje. Uśmiecham się na myśl o kimś, kto na forum pisał, że wystarczy mieć mapę i można poprowadzić trasę tak, by ominąć zakazy. Jasne, ale ja chciałem przez Węgry przejechać, a nie zwiedzać je zygzakami, po wszystkich maleńkich dróżkach.
Daleko na mapie widzę już miejsce, w którym odbijemy od Dunaju. Droga 12 prowadzi dalej wzdłuż, a my uciekamy jadąc ciągle na północ. Zaraz za skrzyżowaniem, widząc jednak nową drogę z zakazem, stwierdzamy, że toto może przejść w ekspresówkę, znajduję więc na maszynce alternatywę. Alternatywa jest wąska, prowadząca między działkami i szutrowa. I stroma. Podjeżdżam całość, Hipcia za to w niewybrednych słowach stwierdza, że ryzykować nie będzie i postanawia pchać. Licznik wskazał mi 17%; mój rekord dotychczasowej stromizny, nie dość że z sakwami, to jeszcze po szutrze.
Wyjeżdżamy z powrotem... na drogę, którą chcieliśmy ominąć. Oczywiście zakaz dotyczył tylko fragmentu z podjazdem. Szlag. Hipcia jest z tego powodu bardzo niezadowolona, bo wolałaby podjeżdżać to wszystko asfaltem. I na pewno nie mieć fotki, na której uwieczniłem jak PCHA rower. Przed nami jeszcze trochę pagórków, ale robi się bezludnie. Pod wieczór jedziemy w zupełnej ciszy, długim zjazdem jadąc prawie równolegle do granicy.
Już na ziemi słowackiej robimy szybki, techniczny postój (muszę zaznaczyć teren nowego kraju), asfalt jest nawet znośny, wraz ze zmrokiem wzmógł się ruch TIR-owy. Robi się płasko, potem zaczynają się pagórki, powolutku szukamy miejsca na nocleg, ale na razie droga prowadzi szerokimi dolinami, gdzie wszystkie płaskie miejsca są zajęte przez pola. Wdrapujemy się prawie na 300 m i tam znajdujemy coś sympatycznego. Szybkie sprawdzenie wskazuje, że można zanocować, trochę krzywo, ale co tam. Gdy już stoję przy rowerach zatrzymują się przy nas Słowacy. Jeden wybiega z samochodu i (pewnie na widok przewróconych rowerów) pyta się, czy potrzebujemy pomocy (bo kto normalny o tej godzinie by jeszcze jechał na rowerze?!). Tłumaczę, że nie, my już jedziemy, że Hipcia tylko siku i już wraca, o, właśnie idzie.
Poczekaliśmy aż sobie pojadą (jechali w przeciwną stronę), wbiliśmy się w krzaki, znaleźliśmy najmniej krzywy fragment zbocza i, korzystając z tego, że księżyc świecił bardzo jasno, rozbiliśmy namiot. Było bardziej krzywo, niż się spodziewałem, ale spać się dało. Na tyle, na ile można spać, mając na sobie wiszącą i wiercącą się Hipcię.
- DST 200.44km
- Czas 11:45
- VAVG 17.06km/h
- Podjazdy 1695m
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 6 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 17: O, piękny Balatonie!
W nocy coś ryczało. Żartowałem, że to pewnie niedźwiedź, ale patrząc na ostatnie wędrówki niedźwiedzia Iwo, to teraz wcale nie myślę, że to było nierealne. Niemniej jednak był to po prostu jeleń albo inny kopytny stwór. Wstajemy całkiem wcześnie i w promieniach dopiero co wschodzącego słońca ruszamy przed siebie.
Jest jakieś pięć stopni, nad łąkami wiszą jeszcze mgły, dobrze, że mamy przed sobą olbrzymią panoramę i nie trzeba się zatrzymywać, żeby chłonąć to, co mamy przed oczami. Okazuje się, że Węgry nie są tak nudne, jak przypuszczaliśmy, nie są też brzydkie. Oczywiście, przed sobą mamy tylko pola, pola i pola, ale wszystko jest ładne i pofałdowane.
W miejscowości Bak źle patrze na mapę i skręcamy na Zalaegerszeg (weź to wymów...). Przez długi czas nie patrzyłem na GPS-a, gdy zerknąłem po raz kolejny, to już nie było po co wracać. Gwałcąc po drodze jeszcze jeden zakaz rowerowy dojeżdżamy do głównej drogi i skrętu na Balaton. Robi się cieplej, dostajemy kilka pagórków, na jednym z nich, oparci o barierki przy drodze jemy szybkie śniadanie. Zapasy już się prawie wyczerpały, ale sklepów będzie jeszcze przed nami na pewno sporo.
Węgrzy potrafią bardzo ładnie wyprzedzać. Przez nikogo nie niepokojeni, licząc kolejne znaki zakazu i przedzierając się przez kilka pagórków docieramy do Keszthely, gdzie robimy przerwę pod Intersparem. Hipcia idzie po zakupy, a ja siadam z rowerami przy słoncu i słuchając melodyjnego, węgierskiego głosu oznajmiającego zapewne, co mamy w promocji, zasypiam. Budzi mnie Hipcia i kilka siat zakupów zlokalizowanych tuż przed moja twarzą. Mimo objętości zakupionych towarów zapomniała czegoś jeszcze kupić (nie pamiętam już czego). Wracam, wchodzę, utrzymuję kamienną twarz i wychodzę. Podchodzę do roweru, biorę aparat, wracam. Olbrzymi napis "Cipöklinika" rozwalił mnie doszczętnie. A chodziło chyba o szewca.
Po spakowaniu całego dobytku w sakwy (nadal nie wierzę, że to wszystko, co ona przynosi, pochłaniamy w ciągu jednego dnia), delikatnym łuczkiem, wychodzimy na drogę wzdłuż Balatonu, a tam się zaczyna. Wioski o egzotycznych i niewymawialnych nazwach przypominające polskie miejscowości letniskowe sprzed dwudziestu lat, place zabaw jak ze zdjęć z PRL-u... podróż w czasie. Wszystko jakieś takie brudne i brzydkie, niepasujące zupełnie do tego, jak wyobrażałem sobie okolice Balatonu (Europa, prawda?). Do tego, żeby nie było za dobrze, dostajemy wiatr w twarz.
Mijamy też trochę szlaków rowerowych, na które czasem zjeżdżamy, jeśli prowadżą równolegle; większość prowadzi jednak prostopadle do naszego kierunku - prosto do jeziora.
W jednej z miejscowości zjeżdżamy nad samą wodę, Hipcia protestuje, ale ja jednak idę na molo zrobić zdjęcie. Myślałem, że może widoki będą jakieś... jakieś. Jakiekolwiek. Cóż, proszę Państwa, Mazury są o wiele bliżej i są o wiele piękniejsze. W życiu nie wydałbym ani grosza na urlop tu spędzony (dwa tygodnie?!). Na całe szczęście my tu tylko przejazdem.
Powoli, krok po kroku, odliczałem kilometry pozostałe do opuszczenia tego rejonu, bo było, po prostu, nudno. Zmieniamy też plany, decydując się na ominięcie Budapesztu i na pewno nie wpychanie się w niego po zmroku. Pojedziemy trochę naokoło i Budapeszt przelecimy w dzień.
Po ciemku wjeżdżamy do miasta Szekesfehervar, które jest bardo duże i nieco rozkopane, przez co musimy trochę pokluczyć (przy okazji przekraczając dwusetny kilometr tego dnia). Żeby pobić rekord dystansu decydujemy się odpuścić znajdujący się tuż za miastem las i jechać dalej. A dalej na mapie mam pustkę. Widzę pola, widzę drogę, lasu na GPS-ie nie ma. Są jednak drzewka, są jednak pola słoneczników, jest wreszcie pole kukurydzy. Ze dwa razy przystajemy po drodze na bobrowania po krzakach, ale, niestety, nie ma żadnej dobrej opcji. W końcu znajdujemy coś gęstszego; szybki rekonesans wskazuje na to, że będzie można się tam wbić. Przyczajeni za krzakami, robiąc miejsce na namiot, wyrywamy trochę chwastów, niektóre wycinamy nożem (ot, taka opłata za nocleg) i idziemy spać.
Jest jakieś pięć stopni, nad łąkami wiszą jeszcze mgły, dobrze, że mamy przed sobą olbrzymią panoramę i nie trzeba się zatrzymywać, żeby chłonąć to, co mamy przed oczami. Okazuje się, że Węgry nie są tak nudne, jak przypuszczaliśmy, nie są też brzydkie. Oczywiście, przed sobą mamy tylko pola, pola i pola, ale wszystko jest ładne i pofałdowane.
W miejscowości Bak źle patrze na mapę i skręcamy na Zalaegerszeg (weź to wymów...). Przez długi czas nie patrzyłem na GPS-a, gdy zerknąłem po raz kolejny, to już nie było po co wracać. Gwałcąc po drodze jeszcze jeden zakaz rowerowy dojeżdżamy do głównej drogi i skrętu na Balaton. Robi się cieplej, dostajemy kilka pagórków, na jednym z nich, oparci o barierki przy drodze jemy szybkie śniadanie. Zapasy już się prawie wyczerpały, ale sklepów będzie jeszcze przed nami na pewno sporo.
Węgrzy potrafią bardzo ładnie wyprzedzać. Przez nikogo nie niepokojeni, licząc kolejne znaki zakazu i przedzierając się przez kilka pagórków docieramy do Keszthely, gdzie robimy przerwę pod Intersparem. Hipcia idzie po zakupy, a ja siadam z rowerami przy słoncu i słuchając melodyjnego, węgierskiego głosu oznajmiającego zapewne, co mamy w promocji, zasypiam. Budzi mnie Hipcia i kilka siat zakupów zlokalizowanych tuż przed moja twarzą. Mimo objętości zakupionych towarów zapomniała czegoś jeszcze kupić (nie pamiętam już czego). Wracam, wchodzę, utrzymuję kamienną twarz i wychodzę. Podchodzę do roweru, biorę aparat, wracam. Olbrzymi napis "Cipöklinika" rozwalił mnie doszczętnie. A chodziło chyba o szewca.
Po spakowaniu całego dobytku w sakwy (nadal nie wierzę, że to wszystko, co ona przynosi, pochłaniamy w ciągu jednego dnia), delikatnym łuczkiem, wychodzimy na drogę wzdłuż Balatonu, a tam się zaczyna. Wioski o egzotycznych i niewymawialnych nazwach przypominające polskie miejscowości letniskowe sprzed dwudziestu lat, place zabaw jak ze zdjęć z PRL-u... podróż w czasie. Wszystko jakieś takie brudne i brzydkie, niepasujące zupełnie do tego, jak wyobrażałem sobie okolice Balatonu (Europa, prawda?). Do tego, żeby nie było za dobrze, dostajemy wiatr w twarz.
Mijamy też trochę szlaków rowerowych, na które czasem zjeżdżamy, jeśli prowadżą równolegle; większość prowadzi jednak prostopadle do naszego kierunku - prosto do jeziora.
W jednej z miejscowości zjeżdżamy nad samą wodę, Hipcia protestuje, ale ja jednak idę na molo zrobić zdjęcie. Myślałem, że może widoki będą jakieś... jakieś. Jakiekolwiek. Cóż, proszę Państwa, Mazury są o wiele bliżej i są o wiele piękniejsze. W życiu nie wydałbym ani grosza na urlop tu spędzony (dwa tygodnie?!). Na całe szczęście my tu tylko przejazdem.
Powoli, krok po kroku, odliczałem kilometry pozostałe do opuszczenia tego rejonu, bo było, po prostu, nudno. Zmieniamy też plany, decydując się na ominięcie Budapesztu i na pewno nie wpychanie się w niego po zmroku. Pojedziemy trochę naokoło i Budapeszt przelecimy w dzień.
Po ciemku wjeżdżamy do miasta Szekesfehervar, które jest bardo duże i nieco rozkopane, przez co musimy trochę pokluczyć (przy okazji przekraczając dwusetny kilometr tego dnia). Żeby pobić rekord dystansu decydujemy się odpuścić znajdujący się tuż za miastem las i jechać dalej. A dalej na mapie mam pustkę. Widzę pola, widzę drogę, lasu na GPS-ie nie ma. Są jednak drzewka, są jednak pola słoneczników, jest wreszcie pole kukurydzy. Ze dwa razy przystajemy po drodze na bobrowania po krzakach, ale, niestety, nie ma żadnej dobrej opcji. W końcu znajdujemy coś gęstszego; szybki rekonesans wskazuje na to, że będzie można się tam wbić. Przyczajeni za krzakami, robiąc miejsce na namiot, wyrywamy trochę chwastów, niektóre wycinamy nożem (ot, taka opłata za nocleg) i idziemy spać.
- DST 210.76km
- Czas 11:56
- VAVG 17.66km/h
- Podjazdy 1230m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 5 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 16: W języku obcym
Mokro, mgliździe, chłodno. Namiot też mokry. Pakowanie - sama radość. Radością też rozszerzył się pysk na widok uśmiechającego się do nas jedenastoprocentowego zjazdu. Praktycznie bez pedałowania dojeżdżamy do Sentjur, tam odbijamy na Ptuj. 11-12 stopni, ale powoli wychodzi słońce.
10 km dalej zatrzymujemy się przy Sparze na zakupy, akurat zgrywamy się ze startem jakiegoś wyścigu szosowego, od chwili wyprzedzały nas już samochody obładowane szosami, na parkingu przed sklepem kręci się całe mnóstwo kolarzy, jeździ toto, testuje rowery i robi dużo szumu - znana zasada: im większe brzucho, tym więcej hałasu. Zostawiam Hipcię samą, robię zakupy, jemy jeszcze pączki i kapitalne drożdżówki waniliowe (nawet się ze sprzedawczynią dogadałem, które czekoladowe, które waniliowe, które z cynamonem i jabłkiem).
Niestety, nie ma czasu na opierniczanie się, ruszamy. Szosowcy rozgrzewają się na równoległej drodze, my jedziemy główną. Powoli się wypłaszcza. Na łąkach polują drapieżne ptaszyska. Przelatujemy przez Ptuj (po drodze doganiając sakwiarza, na szczęście pojechał na Maribor), a za miastem kończą się piękne słoweńskie wioseczki, a zaczyna się coś, co do złudzenia przypomina Polskę - wioski już bez ładu i składu, każdy dom inny, trochę tandety, trochę zaniedbania.
Odbijamy na północ, prosto w stronę Austrii, bo skoro mamy dużo zapasu (stan na poranek: jesteśmy względem planu do przodu 3 całe dni i 115 km), to możemy zahaczyć symbolicznie o jeszcze jeden kraj. Nie ma jednak łatwo - po płaskim fragmencie do samej granicy trzeba się trochę wspiąć. W końcu granica. I ja przepraszam z góry za moje może chore skojarzenia, ale gdy przejechałem granicę i zobaczyłem pierwsze, duże znaki z napisami po niemiecku, to przed oczami stanęły mi zdjęcia z podręcznika do historii i odruchowo się wzdrygnąłem.
Jedźmy, nikt nie strzela. Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na rozczytywaniu obcych, ale słowiańskich nazw, jazda przez Austrię jest jak wjechanie do innego, dziwnego świata.
Mamy do pokonania tylko kilkanaście kilometrów, chyba damy radę, chociaż każdy, każdusieńki napis, obojętne, czy to szewc, myjnia czy park rodzinny, przykuwa uwagę i nakazuje się przeczytać w całości. Jadąc szeroką DDR-ką mijamy hodowlę danieli, mijamy również kilku szosowców. Jest płasko, dookoła jak nie wsie, to pola kukurydzy.
Austria zaliczona, można wyjeżdżać. Na granicy mijamy stare i nieczynne budynki graniczne i wracamy z powrotem do Słowenii. Po drodze pojawia się kilka znaków "uwaga, łabędzie" (takich jeszcze nie widziałem) i wjeżdżamy w tereny zamieszkałe przez mniejszość węgierską - pojawiają się dwujęzyczne nazwy miejscowości.
O zmroku już dojeżdżamy do drogi ekspresowej prowadzącej w kierunku granicy. Nie jesteśmy pewni, czy powinniśmy nią przejechać w kierunku granicy, mandat może być w euro, a tego wcale nie chcemy. Zresztą w ogóle nie chcemy mieć niepotrzebnych problemów. Przejeżdżamy przez wiadukt, za nim na skrzyżowaniu zatrzymuję jakiś samochód, w którym siedzi Węgier, który po ludzku ani be, ani me, ale jego dziewczyna trochę po angielsku mówi, więc dowiadujemy się, że tak, tu przez miejscowość trzeba się przewalcować i zaraz wyjedziemy na drogę. No dobrze, trzeba uwierzyć na słowo - trochę mi wygląda to na to, że wepchniemy się z powrotem na ekspresówkę, ale spróbować trzeba, alternatyw nie ma.
Przejeżdżamy przez Dolgą Ves i skręcamy w kierunku ekspresówki. Wyjeżdżamy idealnie - na rondzie, przed którym ekspresówka się kończy. Stąd tylko rzut beretem do granicy. I jest! Węgry!
Asfalty kiepskie. Ruch niewielki. Zakazy dla rowerów (o tych to wiedzieliśmy, że trzeba je po prostu ignorować). DDR zrobione "po warszawsku", czyli od czapy. Jest już ciemno, od dłuższej chwili szukam w GPS-ie terenów na nocleg, udaje się nam idealnie trafić w miejsce, w którym i przekroczymy 200 km, i zanocujemy; można było jeszcze jechać, ale potem terenów może już nie być.
Znajdujemy płaski, równy las, wbijamy się weń głęboko (las liściasty, bez większych krzaków, więc wolimy się schować) i rozbijamy.
10 km dalej zatrzymujemy się przy Sparze na zakupy, akurat zgrywamy się ze startem jakiegoś wyścigu szosowego, od chwili wyprzedzały nas już samochody obładowane szosami, na parkingu przed sklepem kręci się całe mnóstwo kolarzy, jeździ toto, testuje rowery i robi dużo szumu - znana zasada: im większe brzucho, tym więcej hałasu. Zostawiam Hipcię samą, robię zakupy, jemy jeszcze pączki i kapitalne drożdżówki waniliowe (nawet się ze sprzedawczynią dogadałem, które czekoladowe, które waniliowe, które z cynamonem i jabłkiem).
Niestety, nie ma czasu na opierniczanie się, ruszamy. Szosowcy rozgrzewają się na równoległej drodze, my jedziemy główną. Powoli się wypłaszcza. Na łąkach polują drapieżne ptaszyska. Przelatujemy przez Ptuj (po drodze doganiając sakwiarza, na szczęście pojechał na Maribor), a za miastem kończą się piękne słoweńskie wioseczki, a zaczyna się coś, co do złudzenia przypomina Polskę - wioski już bez ładu i składu, każdy dom inny, trochę tandety, trochę zaniedbania.
Odbijamy na północ, prosto w stronę Austrii, bo skoro mamy dużo zapasu (stan na poranek: jesteśmy względem planu do przodu 3 całe dni i 115 km), to możemy zahaczyć symbolicznie o jeszcze jeden kraj. Nie ma jednak łatwo - po płaskim fragmencie do samej granicy trzeba się trochę wspiąć. W końcu granica. I ja przepraszam z góry za moje może chore skojarzenia, ale gdy przejechałem granicę i zobaczyłem pierwsze, duże znaki z napisami po niemiecku, to przed oczami stanęły mi zdjęcia z podręcznika do historii i odruchowo się wzdrygnąłem.
Jedźmy, nikt nie strzela. Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na rozczytywaniu obcych, ale słowiańskich nazw, jazda przez Austrię jest jak wjechanie do innego, dziwnego świata.
Mamy do pokonania tylko kilkanaście kilometrów, chyba damy radę, chociaż każdy, każdusieńki napis, obojętne, czy to szewc, myjnia czy park rodzinny, przykuwa uwagę i nakazuje się przeczytać w całości. Jadąc szeroką DDR-ką mijamy hodowlę danieli, mijamy również kilku szosowców. Jest płasko, dookoła jak nie wsie, to pola kukurydzy.
Austria zaliczona, można wyjeżdżać. Na granicy mijamy stare i nieczynne budynki graniczne i wracamy z powrotem do Słowenii. Po drodze pojawia się kilka znaków "uwaga, łabędzie" (takich jeszcze nie widziałem) i wjeżdżamy w tereny zamieszkałe przez mniejszość węgierską - pojawiają się dwujęzyczne nazwy miejscowości.
O zmroku już dojeżdżamy do drogi ekspresowej prowadzącej w kierunku granicy. Nie jesteśmy pewni, czy powinniśmy nią przejechać w kierunku granicy, mandat może być w euro, a tego wcale nie chcemy. Zresztą w ogóle nie chcemy mieć niepotrzebnych problemów. Przejeżdżamy przez wiadukt, za nim na skrzyżowaniu zatrzymuję jakiś samochód, w którym siedzi Węgier, który po ludzku ani be, ani me, ale jego dziewczyna trochę po angielsku mówi, więc dowiadujemy się, że tak, tu przez miejscowość trzeba się przewalcować i zaraz wyjedziemy na drogę. No dobrze, trzeba uwierzyć na słowo - trochę mi wygląda to na to, że wepchniemy się z powrotem na ekspresówkę, ale spróbować trzeba, alternatyw nie ma.
Przejeżdżamy przez Dolgą Ves i skręcamy w kierunku ekspresówki. Wyjeżdżamy idealnie - na rondzie, przed którym ekspresówka się kończy. Stąd tylko rzut beretem do granicy. I jest! Węgry!
Asfalty kiepskie. Ruch niewielki. Zakazy dla rowerów (o tych to wiedzieliśmy, że trzeba je po prostu ignorować). DDR zrobione "po warszawsku", czyli od czapy. Jest już ciemno, od dłuższej chwili szukam w GPS-ie terenów na nocleg, udaje się nam idealnie trafić w miejsce, w którym i przekroczymy 200 km, i zanocujemy; można było jeszcze jechać, ale potem terenów może już nie być.
Znajdujemy płaski, równy las, wbijamy się weń głęboko (las liściasty, bez większych krzaków, więc wolimy się schować) i rozbijamy.
- DST 200.45km
- Czas 10:28
- VAVG 19.15km/h
- Podjazdy 1001m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 2 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 13: Ślady wojny
Rano było ciepło. I sucho. I poleżeliśmy sobie jeszcze chwilę, zbierając się bardzo spokojnie. Gdy w końcu wyszliśmy na zewnątrz było również ciepło. Okolica, w której się rozbiliśmy okazała się być płaskowyżem, pustym i bezludnym. Niecałe 13 stopni, bezwietrznie, niebo zachmurzone. Ruszamy.
Krajobraz przypominał nieco okolice płaskowyżu za Altą, w Norwegii. Niekończące się, bezludne pagórki, pokryte roślinnością, powtykane bardzo rzadko pojedyncze drzewa i krzaki.
Z jednego z nielicznych zabudowań wyleciały trzy wcale niemałe burki i zaczęły nas gonić. Z niezłym skutkiem. Ponieważ zwolnienie tempa, a nawet zatrzymanie się nie odniosło skutku (jeden nawet capnął mi sakwę), stwierdziłem, że wobec tego bawić będziemy się inaczej. Gdy zamierzałem właśnie użyć argumentu siły, czyli kamienia wielkości połowy pięści, odpuściły i odeszły sobie.
Słońce powoli rozjaśniało całe niebo, krajobraz wydawał się stworzony do jakichś westernów i, proszę, jak na życzenie, niedaleko pojawił się kowboj pasący bydło.
Po sporym zjeździe i jednej ciężarówce, która zepchnęła nas na pobocze odbiliśmy z Šuicy na przełęcz 1200, w kierunku Livna. Dość szybko dojechaliśmy do miasta, postanowiliśmy przejechać przez centrum, bo tam w końcu musi być jakiś sklep. Faktycznie, był. Zatrzymaliśmy się, Hipcia skoczyła doń, tylko po to, by wrócić i powiedzieć, że to trochę Rossmann, a nie supermarket. Sklep (Konzuum) znaleźliśmy na obwodnicy, z której wcześniej zrezygnowaliśmy, musieliśmy spory kawałek zjechać z drogi. Hipcia zabrała kasę i skoczyła wydać ostatnie marki, ja zostałem przyglądać się mapie, w kropiącym deszczu.
Z zakupów Jej Wysokość wróciła z pączkami. Tak nam posmakowały, że za moment skoczyłem po jeszcze kilka. Niestety, w końcu trzeba było ruszyć dalej...
Deszcz zniknął, chociaż jeszcze przez chwilę nas postraszył. Jechaliśmy brzegiem szerokiej doliny, oddzielonej przez dwa wysokie łańcuchy górskie. Zaraz pojawił się - dawno się nie widzieliśmy - mocny wiatr w twarz. Droga skręciła w stronę drugiego zbocza. Teraz jechaliśmy po płaskim, między klimatycznymi bagnami po obu stronach szosy. Na drugą stronę wyjechaliśmy tuż obok gór, mając niemalże w zasięgu ręki granicę z Chorwacją.
Zaczęły pojawiać się pojedyncze wioski; najbardziej zaludnione były tu... cmentarze. Większość domów była pozbawiona dachów, okien, popruta seriami z karabinów; niektóre już zamieszkałe domy miały wyraźny ślad ostrzału lub wręcz zalepione dziury po pociskach sporego kalibru. Przy niektórych oknach widać było wyraźnie, że kiedyś jeden człowiek w nich stał, a drugi ktoś usiłował mu zrobić krzywdę.
Pojawił się też drut kolczasty i czerwony znak z sympatyczną, uśmiechniętą mordką: Pazi Mine! Wzdłuż zaminowanego wąwozu przejechaliśmy kilka ładnych kilometrów. Na asfalcie, dla odmiany, od dłuższej chwili mijaliśmy sporo rozjechanych żmij. Wszędzie śmierć.
Dolina zamknięta była od północy niewielkim podjazdem, skończyły się cmentarze i miejscowości, zaczęły się pagórki... Trwało to jednak niedługo, bo wkrótce dojechaliśmy do Bosnianskiego Grahova. Miała to być stolica tutejszego "powiatu", wjeżdżając doń mieliśmy jednak wrażenie, że jest to miasto, w którym niedługo nikt już nie będzie mieszkał - tak samo smutne i tak samo wojennie puste, jak wszystkie mijane dzisiaj. Do samego centrum (jeśli istniało) nie wjeżdżaliśmy, przecięliśmy tylko odrobinę miasto i skręciliśmy na zachód, w kierunku granicy, uprzednio wydając ostatnie z ostatnich Bośniackich Marek na małą colę na stacji benzynowej.
Do granicy musieliśmy się sporo powspinać. Na jednym z podjazdów kolejne ślady wojny - wieńce z napisem "weterani" i dwie pamiątki po dwudziestopięciolatkach, którzy właśnie tutaj zakończyli swoje walki.
Spodziewałem się, że wspinaczki będzie więcej, bo widziałem na horyzoncie GPS-a serpentyny. ale... zaskoczył nas zjazd, po tych własnie serpentynach... Za darmo zjechaliśmy do samej Unii, czyli do granicy z Chorwacją. Specjalnie zrobiliśmy sobie fotkę przy znaczku UE, jako pamiątkę po ostatniej kontroli paszportowej. Przez granicę przelecieliśmy, a droga dalej prowadziła w dół. I w dół. I z wiatrem w plecy.
Zjechaliśmy do Knina. Trochę klucząc po bocznych dróżkach i objazdach znaleźliśmy wyjazd z tej niezbyt ładnej (mimo że przedstawiającej się jako "królewski gród") miejscowości. Za Kninem czekała nas powrotna wspinaczka na spore zbocze i... wiatr. Wiatr w ryło, mocny, droga niby prosta, ale jedzie się niezbyt przyjemnie. Mimo 19 stopni, wraz ze zmrokiem dość szybko zrobiło się chłodno, do tego nie wiadomo gdzie i kiedy uda się zanocować, bo jedziemy przez skalne tereny, upstrzone spadami, zboczami, albo po prostu głazowiskami. W pewnym momencie mija nas kilkanaście wojskowych transportówek, czyżby zaczęła się wojna?
Droga coraz bardziej irytuje: gdy zaczyna się jakiś zjazd, to dostajemy jeszcze mocniejszy wiatr, na podjazdach odpuszcza tylko trochę; przekroczenie 200 km widać już na horyzoncie, więc, mając na uwadze to, że tereny robią się powoli coraz bardziej przyjazne, uznaliśmy, że wstydem byłoby nie dokręcić. Akurat jak na życzenie trafiamy na niewielki lasek mając na liczniku lekko ponad 200; z olbrzymią ulgą ładujemy się między drzewa; nic tu nie wieje, więc jest bardzo ciepło i do tego bardzo miękko. Czas spać.
Krajobraz przypominał nieco okolice płaskowyżu za Altą, w Norwegii. Niekończące się, bezludne pagórki, pokryte roślinnością, powtykane bardzo rzadko pojedyncze drzewa i krzaki.
Z jednego z nielicznych zabudowań wyleciały trzy wcale niemałe burki i zaczęły nas gonić. Z niezłym skutkiem. Ponieważ zwolnienie tempa, a nawet zatrzymanie się nie odniosło skutku (jeden nawet capnął mi sakwę), stwierdziłem, że wobec tego bawić będziemy się inaczej. Gdy zamierzałem właśnie użyć argumentu siły, czyli kamienia wielkości połowy pięści, odpuściły i odeszły sobie.
Słońce powoli rozjaśniało całe niebo, krajobraz wydawał się stworzony do jakichś westernów i, proszę, jak na życzenie, niedaleko pojawił się kowboj pasący bydło.
Po sporym zjeździe i jednej ciężarówce, która zepchnęła nas na pobocze odbiliśmy z Šuicy na przełęcz 1200, w kierunku Livna. Dość szybko dojechaliśmy do miasta, postanowiliśmy przejechać przez centrum, bo tam w końcu musi być jakiś sklep. Faktycznie, był. Zatrzymaliśmy się, Hipcia skoczyła doń, tylko po to, by wrócić i powiedzieć, że to trochę Rossmann, a nie supermarket. Sklep (Konzuum) znaleźliśmy na obwodnicy, z której wcześniej zrezygnowaliśmy, musieliśmy spory kawałek zjechać z drogi. Hipcia zabrała kasę i skoczyła wydać ostatnie marki, ja zostałem przyglądać się mapie, w kropiącym deszczu.
Z zakupów Jej Wysokość wróciła z pączkami. Tak nam posmakowały, że za moment skoczyłem po jeszcze kilka. Niestety, w końcu trzeba było ruszyć dalej...
Deszcz zniknął, chociaż jeszcze przez chwilę nas postraszył. Jechaliśmy brzegiem szerokiej doliny, oddzielonej przez dwa wysokie łańcuchy górskie. Zaraz pojawił się - dawno się nie widzieliśmy - mocny wiatr w twarz. Droga skręciła w stronę drugiego zbocza. Teraz jechaliśmy po płaskim, między klimatycznymi bagnami po obu stronach szosy. Na drugą stronę wyjechaliśmy tuż obok gór, mając niemalże w zasięgu ręki granicę z Chorwacją.
Zaczęły pojawiać się pojedyncze wioski; najbardziej zaludnione były tu... cmentarze. Większość domów była pozbawiona dachów, okien, popruta seriami z karabinów; niektóre już zamieszkałe domy miały wyraźny ślad ostrzału lub wręcz zalepione dziury po pociskach sporego kalibru. Przy niektórych oknach widać było wyraźnie, że kiedyś jeden człowiek w nich stał, a drugi ktoś usiłował mu zrobić krzywdę.
Pojawił się też drut kolczasty i czerwony znak z sympatyczną, uśmiechniętą mordką: Pazi Mine! Wzdłuż zaminowanego wąwozu przejechaliśmy kilka ładnych kilometrów. Na asfalcie, dla odmiany, od dłuższej chwili mijaliśmy sporo rozjechanych żmij. Wszędzie śmierć.
Dolina zamknięta była od północy niewielkim podjazdem, skończyły się cmentarze i miejscowości, zaczęły się pagórki... Trwało to jednak niedługo, bo wkrótce dojechaliśmy do Bosnianskiego Grahova. Miała to być stolica tutejszego "powiatu", wjeżdżając doń mieliśmy jednak wrażenie, że jest to miasto, w którym niedługo nikt już nie będzie mieszkał - tak samo smutne i tak samo wojennie puste, jak wszystkie mijane dzisiaj. Do samego centrum (jeśli istniało) nie wjeżdżaliśmy, przecięliśmy tylko odrobinę miasto i skręciliśmy na zachód, w kierunku granicy, uprzednio wydając ostatnie z ostatnich Bośniackich Marek na małą colę na stacji benzynowej.
Do granicy musieliśmy się sporo powspinać. Na jednym z podjazdów kolejne ślady wojny - wieńce z napisem "weterani" i dwie pamiątki po dwudziestopięciolatkach, którzy właśnie tutaj zakończyli swoje walki.
Spodziewałem się, że wspinaczki będzie więcej, bo widziałem na horyzoncie GPS-a serpentyny. ale... zaskoczył nas zjazd, po tych własnie serpentynach... Za darmo zjechaliśmy do samej Unii, czyli do granicy z Chorwacją. Specjalnie zrobiliśmy sobie fotkę przy znaczku UE, jako pamiątkę po ostatniej kontroli paszportowej. Przez granicę przelecieliśmy, a droga dalej prowadziła w dół. I w dół. I z wiatrem w plecy.
Zjechaliśmy do Knina. Trochę klucząc po bocznych dróżkach i objazdach znaleźliśmy wyjazd z tej niezbyt ładnej (mimo że przedstawiającej się jako "królewski gród") miejscowości. Za Kninem czekała nas powrotna wspinaczka na spore zbocze i... wiatr. Wiatr w ryło, mocny, droga niby prosta, ale jedzie się niezbyt przyjemnie. Mimo 19 stopni, wraz ze zmrokiem dość szybko zrobiło się chłodno, do tego nie wiadomo gdzie i kiedy uda się zanocować, bo jedziemy przez skalne tereny, upstrzone spadami, zboczami, albo po prostu głazowiskami. W pewnym momencie mija nas kilkanaście wojskowych transportówek, czyżby zaczęła się wojna?
Droga coraz bardziej irytuje: gdy zaczyna się jakiś zjazd, to dostajemy jeszcze mocniejszy wiatr, na podjazdach odpuszcza tylko trochę; przekroczenie 200 km widać już na horyzoncie, więc, mając na uwadze to, że tereny robią się powoli coraz bardziej przyjazne, uznaliśmy, że wstydem byłoby nie dokręcić. Akurat jak na życzenie trafiamy na niewielki lasek mając na liczniku lekko ponad 200; z olbrzymią ulgą ładujemy się między drzewa; nic tu nie wieje, więc jest bardzo ciepło i do tego bardzo miękko. Czas spać.
- DST 200.40km
- Czas 11:31
- VAVG 17.40km/h
- Podjazdy 1847m
- Sprzęt Zenon
Piątek, 15 sierpnia 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Spokojnie po Mazowszu
...chociaż start z Kujawsko-Pomorskiego. Trasa puszczona bocznymi drogami, w większości z dala od krajówek.
Spokojna przejażdżka na sprawdzenie czy stopa Hipci już się znośnie spisuje. Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Na BBT karty rozdają rozmaite części hipciowego ciała i pogoda. W tej kolejności.
Niemniej jednak dziewięć gmin wpadło. I dziura się załatała.
Spokojna przejażdżka na sprawdzenie czy stopa Hipci już się znośnie spisuje. Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Na BBT karty rozdają rozmaite części hipciowego ciała i pogoda. W tej kolejności.
Niemniej jednak dziewięć gmin wpadło. I dziura się załatała.
- DST 208.88km
- Czas 07:32
- VAVG 27.73km/h
- VMAX 51.69km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 13 lipca 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Łatanie dziur
Krótki, niedzielny wypad w celu załatania dziury w trójkącie Łowicz-Konin-Łódź. Ruszamy na spokojnie, późniejszym pociągiem, nie kupując biletów rowerowych (już były wykupione). Pakujemy nasze szosy jako numer cztery i pięć do kupy sześciu rowerów w przedziale rowerowym i ruszamy. Do Koła jedziemy nieco ponad półtorej godzin, mimo że na początku podróży podszedłem do konduktora chcąc kupić bilet, ów uparł się sprzedać mi go dopiero podczas kontroli. Podczas kontroli za to dostaliśmy prośbę, żeby... zamknąć drzwi, jak będziemy wysiadali. Zatem rowery przejechały za darmo.
W Kole chłodno. Chłodniej niż w Warszawie. Nic nie zapowiadało katastrofy. Ruszamy zgodnie z planem (i ze śladem), tym razem nie krajówkami, ale bocznymi, wiejskimi dróżkami. Mimo że całość była wyznaczana bez żadnego podglądania przez Street View, to z asfaltem trafiliśmy świetnie, ledwie kilka kawałków było naprawdę paskudnych. Wiatr miał być w plecy... w związku z tym, że jednak trasa była gminnie zoptymalizowana, bywało z tym różnie.
Najechaliśmy Witonię ("Witonia wita w PIEKLE"). Temperatura powoli rosła, ale dopiero pierwszy przystanek uświadomił nam, że jest ciepło. Nadal chłodniej niż tydzień temu, ale ukrop nie ustaje. Przed Piątkiem (podobno geometryczny środek Polski) wyjechaliśmy na drogę wojewódzką, o nawet niezłym standardzie. Nią dociągnęliśmy do Łowicza, gdzie zrobiliśmy pauzę na stacji. Zjedliśmy parówkę... potem drugą... trochę zimnego picia... ruszać się nikomu nie chciało. Ale, niestety, trzeba.
Za Łowiczem odbicie na słynne już Muzeum w Sromowie, zaliczenie jeszcze jednem gminy i dalsza wycieczka w stronę domu. Miało być już bez przystanków, ale JKW chciała napić się czegoś gazowanego po tych parówkach. Gdy się tego napiła, okazało się, że ten pomysł był w gruncie rzeczy zły. Potem już długa prosta z Sochaczewa (wiatr nagle przestał wiać. Całą drogę wiał z zachodu, teraz, gdy jedziemy na wschód, wziął się i uspokoił). Warsiawa śpieszyła się do domu, więc ilość buractwa drogowego zauważalnie wzrosła (podwójna ciągła i zakręt to tylko sugestia, prawda?), nadal jednak była poniżej średniej.
Zaliczonych dziewięć gmin.
Kilka fotek.
W Kole chłodno. Chłodniej niż w Warszawie. Nic nie zapowiadało katastrofy. Ruszamy zgodnie z planem (i ze śladem), tym razem nie krajówkami, ale bocznymi, wiejskimi dróżkami. Mimo że całość była wyznaczana bez żadnego podglądania przez Street View, to z asfaltem trafiliśmy świetnie, ledwie kilka kawałków było naprawdę paskudnych. Wiatr miał być w plecy... w związku z tym, że jednak trasa była gminnie zoptymalizowana, bywało z tym różnie.
Najechaliśmy Witonię ("Witonia wita w PIEKLE"). Temperatura powoli rosła, ale dopiero pierwszy przystanek uświadomił nam, że jest ciepło. Nadal chłodniej niż tydzień temu, ale ukrop nie ustaje. Przed Piątkiem (podobno geometryczny środek Polski) wyjechaliśmy na drogę wojewódzką, o nawet niezłym standardzie. Nią dociągnęliśmy do Łowicza, gdzie zrobiliśmy pauzę na stacji. Zjedliśmy parówkę... potem drugą... trochę zimnego picia... ruszać się nikomu nie chciało. Ale, niestety, trzeba.
Za Łowiczem odbicie na słynne już Muzeum w Sromowie, zaliczenie jeszcze jednem gminy i dalsza wycieczka w stronę domu. Miało być już bez przystanków, ale JKW chciała napić się czegoś gazowanego po tych parówkach. Gdy się tego napiła, okazało się, że ten pomysł był w gruncie rzeczy zły. Potem już długa prosta z Sochaczewa (wiatr nagle przestał wiać. Całą drogę wiał z zachodu, teraz, gdy jedziemy na wschód, wziął się i uspokoił). Warsiawa śpieszyła się do domu, więc ilość buractwa drogowego zauważalnie wzrosła (podwójna ciągła i zakręt to tylko sugestia, prawda?), nadal jednak była poniżej średniej.
Zaliczonych dziewięć gmin.
Kilka fotek.
- DST 211.98km
- Czas 07:13
- VAVG 29.37km/h
- VMAX 45.64km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 6 lipca 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Nad morze! (2)
Noc minęła spokojnie. H. coś narzekała na chłód, mi było w sam raz. Zbieramy się szybko i minutę po siódmej już wypychamy rowery z lasu. Ruszamy w stronę Tucholi. Na dzień dobry mocny wiatr w twarz. W Tucholi przerwa śniadaniowa, zaliczenie dodatkowej gminy i pędzimy. Mijamy Człuchów (przerwa na Orlenie) i mkniemy dalej. Tak naprawdę to nie "mkniemy". Droga idzie jak krew z nosa, gdy osiągamy 100 km, zaczyna mnie szlag trafiać na myśl o tym, że do celu jeszcze drugie 100. Pod górę ciężko, z góry trzeba dokręcać - paskudnie. Do tego słońce, które wczoraj jeszcze czasem chowało się za chmurami, dziś wali prosto w nas. A jedziemy prawie dokładnie na północ, cienia nie ma!
Drogi też paskudne. Najlepiej byłoby jechać środkiem, ale nie decydujemy się aż tak zrobić na złość setkom ludzi jadącym nad morze...
W Białym Borze jesteśmy świadkami stłuczki (jakiś kierowca - o zgrozo! - zatrzymał się na czerwonym, a drugi myślał, że tamten pojedzie... Przed Bobolicami przerwa na Orlenie, potem zaczynają się zjazdy aż do Koszalina. W końcu jazda zaczyna być przyjemniejsza (asfalt też się poprawia!), zaczyna się pojawiać jakaś radość z tego wszystkiego.
W Koszalinie na początku wsiadamy na elegancki, niemal norweski DDR, robimy przerwę na Orlenie (kolejne lody – Hipcia konsekwentnie trzyma się tego pożywienia, nic przy tej pogodzie nie wchodzi) i decydujemy się jednak pociągnąć krótszą trasą, by mieć więcej czasu dla siebie w Kołobrzegu. Miasto opuszczamy szybko i wsiadamy najpierw na ładną, wyasfaltowaną dróżkę, a potem, gdy ta się psuje - z powrotem na asfalt.
Hipcia w międzyczasie coś tam sobie liczy, dodaje, odejmuje... i wychodzi jej, że jednak trzeba było jechać tą dłuższą trasą. I marudzi. Oj, jak marudzi.
Paskudne słońce, wiatr (znowu) w twarz, idzie niezbyt przyjemnie. Ale idzie. W końcu - powitalna tablica. Za chwilę jesteśmy na dworcu, gdzie mój licznik wskazuje równe 200 km.
Jest po 16:00. Decydujemy się wziąć późniejszy pociąg, by mieć dla siebie więcej czasu. Idę kupić bilety, za chwilę Hipcia mówi "O, sakwiarz". Patrzę i widzę, że kojarzę skądś tę twarz... do tego ktoś się chwalił, że będzie w Kołobrzegu. Podbiegam, pytam - zgadza się, to Podjazdy.
Teraz już mamy czas dla siebie. Podwozimy się kawałeczek i potem już walimy piechotą przez bulwar. Jak zawsze: grają peruwiańskie orkiestry fletowe, kupa badziewia, gofry, lody, piwo i oczywiście kupa luda. Jak myśmy mogli tu przyjeżdżać?!
Kąpiel w morzu (pierwszy raz w życiu kąpałem się z pampersem, ciekawe doświadczenie), spacer po okolicach, odwiedzenie kilku naszych ulubionych miejsc (połączone z moczeniem wszystkich siedzeń naszymi mokrymi spodenkami)... i o 20:40 wracamy do domu.
W pociągu zaczyna się dobrze, w Gdyni dosiada się jeden, a potem drugi rowerzysta. Droga przebiega więc średnio komfortowo, zwłaszcza że wcale nie zaczęło być chłodno.
W Warszawie jesteśmy na siódmą z minutami, dojazd do domu, idę do kąpieli, a Hipcia, która ma możliwość wyprysznicowania się w pracy, po prostu się pakuje i znika, zostawiając mnie samego. W wannie! A jakbym się utopił?!
I na tym, proszę Szanownej Wycieczki, koniec.
Fotki z wyjazdu.
Drogi też paskudne. Najlepiej byłoby jechać środkiem, ale nie decydujemy się aż tak zrobić na złość setkom ludzi jadącym nad morze...
W Białym Borze jesteśmy świadkami stłuczki (jakiś kierowca - o zgrozo! - zatrzymał się na czerwonym, a drugi myślał, że tamten pojedzie... Przed Bobolicami przerwa na Orlenie, potem zaczynają się zjazdy aż do Koszalina. W końcu jazda zaczyna być przyjemniejsza (asfalt też się poprawia!), zaczyna się pojawiać jakaś radość z tego wszystkiego.
W Koszalinie na początku wsiadamy na elegancki, niemal norweski DDR, robimy przerwę na Orlenie (kolejne lody – Hipcia konsekwentnie trzyma się tego pożywienia, nic przy tej pogodzie nie wchodzi) i decydujemy się jednak pociągnąć krótszą trasą, by mieć więcej czasu dla siebie w Kołobrzegu. Miasto opuszczamy szybko i wsiadamy najpierw na ładną, wyasfaltowaną dróżkę, a potem, gdy ta się psuje - z powrotem na asfalt.
Hipcia w międzyczasie coś tam sobie liczy, dodaje, odejmuje... i wychodzi jej, że jednak trzeba było jechać tą dłuższą trasą. I marudzi. Oj, jak marudzi.
Paskudne słońce, wiatr (znowu) w twarz, idzie niezbyt przyjemnie. Ale idzie. W końcu - powitalna tablica. Za chwilę jesteśmy na dworcu, gdzie mój licznik wskazuje równe 200 km.
Jest po 16:00. Decydujemy się wziąć późniejszy pociąg, by mieć dla siebie więcej czasu. Idę kupić bilety, za chwilę Hipcia mówi "O, sakwiarz". Patrzę i widzę, że kojarzę skądś tę twarz... do tego ktoś się chwalił, że będzie w Kołobrzegu. Podbiegam, pytam - zgadza się, to Podjazdy.
Teraz już mamy czas dla siebie. Podwozimy się kawałeczek i potem już walimy piechotą przez bulwar. Jak zawsze: grają peruwiańskie orkiestry fletowe, kupa badziewia, gofry, lody, piwo i oczywiście kupa luda. Jak myśmy mogli tu przyjeżdżać?!
Kąpiel w morzu (pierwszy raz w życiu kąpałem się z pampersem, ciekawe doświadczenie), spacer po okolicach, odwiedzenie kilku naszych ulubionych miejsc (połączone z moczeniem wszystkich siedzeń naszymi mokrymi spodenkami)... i o 20:40 wracamy do domu.
W pociągu zaczyna się dobrze, w Gdyni dosiada się jeden, a potem drugi rowerzysta. Droga przebiega więc średnio komfortowo, zwłaszcza że wcale nie zaczęło być chłodno.
W Warszawie jesteśmy na siódmą z minutami, dojazd do domu, idę do kąpieli, a Hipcia, która ma możliwość wyprysznicowania się w pracy, po prostu się pakuje i znika, zostawiając mnie samego. W wannie! A jakbym się utopił?!
I na tym, proszę Szanownej Wycieczki, koniec.
Fotki z wyjazdu.
- DST 201.63km
- Czas 07:48
- VAVG 25.85km/h
- VMAX 49.76km/h
- Podjazdy 1021m
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 5 stycznia 2014
Kategoria sakwy, > 200 km, do czytania
Trzecia ("zimowa") Hip-rawka. Dzień 2
Nad ranem, zgodnie z prognozą zaczyna padać deszcz. Kapie sobie i kapie i wcale nie chce przestać. Mimo że doskonale wiem, że nie przestanie aż do dziesiątej, to łudząc się, że jednak może da sobie spokój, zakopuję się głębiej w śpiwór i udaję, że mnie nadal nie ma. W końcu jednak trzeba spojrzeć bestii w ślepia, wyleźć, zwinąć wszystko i wypchnąć rowery. Deszcz, oczywiście, pada, ale komu by to przeszkadzało? Ślisko nie jest, temperatura coś koło trzech stopni. Kilka pierwszych obrotów pedałami i już zaczynam się rozpinać, kilka kilometrów później jadę już rozpięty.
Poranek © Hipek99
Dojeżdżamy do dużego skrzyżowania i odbijamy w prawo po to, by zaliczyć gminę Rybno. Potem zawracamy i walimy prosto na Nowe Miasto Lubawskie, po drodze mijając ileś tam skrętów w stronę Lubawy - kolejna znajoma z poprzedniego wyjazdu. Deszcz już zdążył się znudzić, za to wiatr stwierdził, że tęskniliśmy i wiejąc z boku uparcie utrudnia jazdę. Droga powiatowa numer 538 też nie zachwyca jakością asfaltu, z nadzieją patrzymy na krajówkę na Grudziądz, ale zanim do tego doszło, zauważyliśmy z boku skręt z nazwą gminy... i tak oto, zupełnie przypadkiem zaliczyliśmy gminę Świecie nad Osą.
Gdzieś w Polsce. Gdzieś po drodze © Hipek99
W Łasinie wskakujemy na DK 16 do Grudziądza. Wiatr nadal denerwuje, ale jedzie się nieźle, słońce zaczęło wychodzić, a droga meandruje pomiędzy wysokimi, leśnymi zboczami. Dojechanie do samego miasta trochę nam zajęło, a my nie mieliśmy tam jeszcze przekroczonych 100 km!
W kierunku Grudziądza © Hipek99
Wjazd do Grudziądza nieciekawy, trzeba było się bujać jakąś boczną drogą osiedlową, bo na głównej walnęli zakaz. Dobrze, że było toto w miarę równe. Przy głownym skrzyżowaniu minęliśmy fantastyczny znak przeznaczony dla kierowców ciężarowek (rozmieszczenie strategicznych punktów, stacji i postojów), po czym odbiliśmy w prawo, na Malbork.
Wszystko jasne? © Hipek99
I... i wreszcie zaczęło się jechać. Wiatr po zmianie kierunku dawał w plecy, a akurat tak się złożyło, że stacji (na której mieliśmy zrobić planowany postój) nie było, więc nie marnując czasu zasuwaliśmy przed siebie. Zmrok powoli zapadał, już po ciemku wpadamy do Kwidzynia (Hipcia chciała go bardzo odwiedzić podczas poprzedniego wyjazdu), na dzień dobry dostajemy długi zjazd... i Orlena. Mimo że jechało się pięknie, to skurczone już zapasy i przyschnięty nieco do kręgosłupa żołądek skutecznie obniżał radość z jazdy. Po konkretnym posiłku ruszyliśmy dalej... i świat był już różowy i piękny. Przecięliśmy Kwidzyn i zasuwaliśmy przed siebie aż do Sztumu, gdzie pięć minut przed zamknięciem zrobiliśmy zakupy w Lidlu. Potem znowu seria pięknych kilometrów po dobrym asfalcie i już wita nas Malbork. Zgodnie z tradycją niczego nie zwiedzaliśmy, na wylotówce tylko zjechaliśmy jeszcze raz na Orlen (zostałem zapytany o to, gdzie jeździłem na nartach...), a dalej już DK22 i... i, proszę Państwa, Wisła. A za Wisłą asfalt na krajówce zmienia się w... kocie łby. Aż do skrętu na Tczew przez kilka kilometrów walimy po kocich łbach! Drogą krajową! Dopiero po skręcie na Tczew robi się normalnie.
Może nie widać, ale to Tczew © Hipek99
Robi się coraz później, ale jedzie się bardzo dobrze. Mijamy Tczew i wpadamy do gminy Pszczółki. Tam krótki postój i zerknęcie na mapę. Zielone ciapki oznaczające lasy pojawiają się coraz rzadziej; w tę stronę już raczej nie zanocujemy w namiocie. Hyc, nawrotka, i w Miłobądzu zbijamy w bok, żeby dotrzeć w okolice Sobowidza. Kilku ziomali w golfie kieruje nas we właściwą stronę, uprzedzając, że droga "nie jest raczej dobra". "Raczej niedobra droga" okazuje się być utwardzonym traktem pełnym olbrzymich dołów, czasem z kocimi łbami... Tłuczemy się konsekwentnie lewą stroną, bo tam tylko dało się rozsądnie jechać. Po dłuższej chwili wjeżdżamy na asfalt, a zaraz potem w leśny teren. Mapa wskazuje, że z kolejnymi lasami może być problem, więc wbijamy się w miarę równe miejsce i wskakujemy do namiotu.
Pod koniec jazdy Hipcia zorientowała się, że nieco boli ją noga. Początkowo wydawało jej się, że to napinają się spodnie przeciwdeszczowe, ale po sprawdzeniu w namiocie okazało się, że to solidny krwiak na kolanie.
Teraz żałuję, że nie jechaliśmy dalej, poprawienie rekordu z sakwami o 10 km to żadne osiągnięcie, a gdybyśmy znali teren i wiedzieli, że coś dobrego się znajdzie, można by było się pokusić i o 250. Moc była, czas... czas jest zawsze.
Poranek © Hipek99
Dojeżdżamy do dużego skrzyżowania i odbijamy w prawo po to, by zaliczyć gminę Rybno. Potem zawracamy i walimy prosto na Nowe Miasto Lubawskie, po drodze mijając ileś tam skrętów w stronę Lubawy - kolejna znajoma z poprzedniego wyjazdu. Deszcz już zdążył się znudzić, za to wiatr stwierdził, że tęskniliśmy i wiejąc z boku uparcie utrudnia jazdę. Droga powiatowa numer 538 też nie zachwyca jakością asfaltu, z nadzieją patrzymy na krajówkę na Grudziądz, ale zanim do tego doszło, zauważyliśmy z boku skręt z nazwą gminy... i tak oto, zupełnie przypadkiem zaliczyliśmy gminę Świecie nad Osą.
Gdzieś w Polsce. Gdzieś po drodze © Hipek99
W Łasinie wskakujemy na DK 16 do Grudziądza. Wiatr nadal denerwuje, ale jedzie się nieźle, słońce zaczęło wychodzić, a droga meandruje pomiędzy wysokimi, leśnymi zboczami. Dojechanie do samego miasta trochę nam zajęło, a my nie mieliśmy tam jeszcze przekroczonych 100 km!
W kierunku Grudziądza © Hipek99
Wjazd do Grudziądza nieciekawy, trzeba było się bujać jakąś boczną drogą osiedlową, bo na głównej walnęli zakaz. Dobrze, że było toto w miarę równe. Przy głownym skrzyżowaniu minęliśmy fantastyczny znak przeznaczony dla kierowców ciężarowek (rozmieszczenie strategicznych punktów, stacji i postojów), po czym odbiliśmy w prawo, na Malbork.
Wszystko jasne? © Hipek99
I... i wreszcie zaczęło się jechać. Wiatr po zmianie kierunku dawał w plecy, a akurat tak się złożyło, że stacji (na której mieliśmy zrobić planowany postój) nie było, więc nie marnując czasu zasuwaliśmy przed siebie. Zmrok powoli zapadał, już po ciemku wpadamy do Kwidzynia (Hipcia chciała go bardzo odwiedzić podczas poprzedniego wyjazdu), na dzień dobry dostajemy długi zjazd... i Orlena. Mimo że jechało się pięknie, to skurczone już zapasy i przyschnięty nieco do kręgosłupa żołądek skutecznie obniżał radość z jazdy. Po konkretnym posiłku ruszyliśmy dalej... i świat był już różowy i piękny. Przecięliśmy Kwidzyn i zasuwaliśmy przed siebie aż do Sztumu, gdzie pięć minut przed zamknięciem zrobiliśmy zakupy w Lidlu. Potem znowu seria pięknych kilometrów po dobrym asfalcie i już wita nas Malbork. Zgodnie z tradycją niczego nie zwiedzaliśmy, na wylotówce tylko zjechaliśmy jeszcze raz na Orlen (zostałem zapytany o to, gdzie jeździłem na nartach...), a dalej już DK22 i... i, proszę Państwa, Wisła. A za Wisłą asfalt na krajówce zmienia się w... kocie łby. Aż do skrętu na Tczew przez kilka kilometrów walimy po kocich łbach! Drogą krajową! Dopiero po skręcie na Tczew robi się normalnie.
Może nie widać, ale to Tczew © Hipek99
Robi się coraz później, ale jedzie się bardzo dobrze. Mijamy Tczew i wpadamy do gminy Pszczółki. Tam krótki postój i zerknęcie na mapę. Zielone ciapki oznaczające lasy pojawiają się coraz rzadziej; w tę stronę już raczej nie zanocujemy w namiocie. Hyc, nawrotka, i w Miłobądzu zbijamy w bok, żeby dotrzeć w okolice Sobowidza. Kilku ziomali w golfie kieruje nas we właściwą stronę, uprzedzając, że droga "nie jest raczej dobra". "Raczej niedobra droga" okazuje się być utwardzonym traktem pełnym olbrzymich dołów, czasem z kocimi łbami... Tłuczemy się konsekwentnie lewą stroną, bo tam tylko dało się rozsądnie jechać. Po dłuższej chwili wjeżdżamy na asfalt, a zaraz potem w leśny teren. Mapa wskazuje, że z kolejnymi lasami może być problem, więc wbijamy się w miarę równe miejsce i wskakujemy do namiotu.
Pod koniec jazdy Hipcia zorientowała się, że nieco boli ją noga. Początkowo wydawało jej się, że to napinają się spodnie przeciwdeszczowe, ale po sprawdzeniu w namiocie okazało się, że to solidny krwiak na kolanie.
Teraz żałuję, że nie jechaliśmy dalej, poprawienie rekordu z sakwami o 10 km to żadne osiągnięcie, a gdybyśmy znali teren i wiedzieli, że coś dobrego się znajdzie, można by było się pokusić i o 250. Moc była, czas... czas jest zawsze.
- DST 209.18km
- Czas 11:06
- VAVG 18.85km/h
- Sprzęt Zenon