Wpisy archiwalne w kategorii
> 400 km
Dystans całkowity: | 15026.93 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 630:06 |
Średnia prędkość: | 23.85 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.85 km/h |
Suma podjazdów: | 7022 m |
Suma kalorii: | 10068 kcal |
Liczba aktywności: | 24 |
Średnio na aktywność: | 626.12 km i 26h 15m |
Więcej statystyk |
Sobota, 4 lipca 2015
Kategoria > 400 km, do czytania
Pierścień Tysiąca. Jezior, promieni słońca, stopni. Wybierz dowolne trzy.
Wstęp
Na zeszłoroczny P1000J nie udało nam się już zapisać, dlatego też w tym roku, natychmiast, gdy tylko Robert ogłosił zapisy, pojawiliśmy się na liście startowej. Raz opłacony maraton siedział sobie w kieszeni i "czekał" na czas startu. W międzyczasie, trzy tygodnie wcześniej, udało nam się pokonać trasę Maratonu Podróżnika, z rewelacyjnym czasem i po bardzo dobrej jeździe. Pierścień miał być docelowym i najważniejszym startem w tym roku, ale po MP myśli poszły innym torem i byłem bliski uznania, że to, co najważniejsze, w tym roku już zrobiłem i na Pierścień jedziemy tylko rekreacyjnie.
O tym, że początkowo plany mieliśmy inne, i że to Pierścień miał być ważniejszy, przypomniała mi Hipcia. W sumie miała rację, ale znaczyło to, że i tutaj będę musiał się przyłożyć, a ja, jak wszyscy wiedzą, uważam, że zamiast na 100% można niektóre rzeczy robić na 70% - nikt nie zauważy różnicy, a zmęczenia mniej. No, ale skoro trzeba, to trzeba.
Oczywiście nigdy nie może być tak idealnie: Hipcia cały tydzień przed startem miała problemy żołądkowe, mnie od środy bolało ścięgno Achillesa, a w czwartek wieczorem zaczęło (szczególnie na rowerze) boleć kolano. W piątek, dzień przed maratonem, zacząłem się niepokoić na poważnie, bo objawy (a szczególnie prędkość ich postępowania) przypominały zapalenie ciała Hoffy, którego dorobiłem się trzy lata wcześniej w Norwegii: w czwartek bolało czasem, w piątek rano bolało częściej, a w południe już przy każdym kroku i każdym obrocie pedałów, do tego przy niektórych ruchach nogą bez obciążenia. W samochodzie musiałem ustawić fotel niewygodnie dla reszty ciała, ale w pozycji, która umożliwiała mi wciskanie sprzęgła tak, by noga nie bolała za każdym razem. Roboczo ustaliliśmy strategię: jak mi się zesra noga, Hipcia dostaje GPS-a i walczy o wynik, a ja się turlam najkrótszą drogą do bazy, a jeśli to będzie możliwe, to staram się ukończyć wyścig).
Do bazy maratonu, położonej na bardzo ładnej działce Roberta w Świękitkach, przyjechaliśmy w piątek późnym popołudniem, akurat po godzinie zakończenia odprawy... która się przesunęła. Zdążyliśmy pogadać, popytać, odebrać pakiet startowy, oznaczyć rowery, usłyszeć, że teraz jest "moda" na plastry rehabilitacyjne, rozbić namiot, wypić piwo i zjeść kiełbaskę z ogniska. W międzyczasie docierają Kurierzy, czyli Monika i Jarek, z którymi jutro będziemy startować w jednej grupie; w bazie jest już sporo ludzi nam znanych (wybaczcie, nie będę wszystkich wymieniał), z tych nieznanych, z zaskoczenia i niejako przypadkiem objawia się nam Sierra, który jest żywo zainteresowany naszym planem ukończenia trasy w mniej niż dobę. W tym momencie, po MP, byłem zdania, że taka misja jest wykonalna.
W międzyczasie wyskoczyliśmy na asfalt przetestować rowery, z radością zauważam, że na szosie kolano i achilles w ogóle nie bolą. Czyli jest nadzieja!
Rozpoczęła się odprawa i dość szybko się zakończyła. Dwie istotne rzeczy - punkt w Sejnach jest tylko z listą, bez żarcia i, istotniejsze: klamoty na przepak na DPK nie wracają do bazy. Co dajesz, musisz zabrać. Trochę nam to komplikuje plany, bo przygotowaliśmy pełen plecak, zawierający m.in. przeciwdeszczowe kurtki, ciepłe rękawiczki i jakieś 50 kg żarcia (skoro miał być przepak, to bierzemy wszystko, nawet to, co na 99% się nie przyda), ale teraz musieliśmy zrewidować plany. Wynik analizy był szybki i konkretny: walimy przepak, do kieszeni wpadają trzy dodatkowe żele i to tyle. Pakujemy: na rowery ląduje komplet sakw - prawie pusta podsiodłówka i trójkąt z narzędziami.
Szlajamy się jeszcze chwilę po terenie, dopijając piwo, szukając rzeki i tuż przed 23:00 zmierzamy w stronę namiotu. Przypięcie numerów startowych, jakaś kolacja (m.in. pół paczki ptasiego mleczka), ustawienie tysiąca budzików i kładziemy się spać. Przed spaniem zorientowałem się, że jestem idiotą i zostawiłem kartę, pieniądze i dowody osobiste w sakwie przy rowerze, ale uznałem, że nikt raczej nie będzie tu chodził rabować (a nawet jeśli, to rąbnie komuś rower, a nie będzie szperał po torebkach).
Przed startem
Budzik dzwoni o 5:45. Budzę się wyspany i nie mam nawet problemu z wyturlaniem się ze śpiwora. Zakładamy gacie 1008 (po teście postanawiamy zaryzykować i dać im szanse, bo wkładka w nich wyglądała na o wiele wygodniejszą niż ta w "wyścigowych" spodenkach) i w połowie umundurowania (bo koszulek 1008 nie zabraliśmy) człapiemy w stronę samochodu. Smarowanie, zaelektroniczenie, pulsometry, liczniki, szmery, bajery, śniadanie... Po namyśle wyrzucamy z bagażu nogawki. W okolicach 7:20 wyruszamy w kierunku startu (startowaliśmy o 8:25, jako szósta grupa).
Gdzieś tam wyje wóz strażacki, za nami kolega w camperze trąbi i pozdrawia mieszkańców. Dwie górki i zjazd praktycznie do samego Lubomina. Na starcie jest gorąco. Tak jak na MP. Zostawiamy rowery w słońcu i kryjemy się w cieniu. Po chwili decydujemy się zabrać rowery do siebie, tu im będzie lepiej.
Startują pierwsze grupy, w końcu nadszedł i czas na nas - ustawia się nas piątka, nie szóstka (nie wiem, co z szóstym kolegą), w ciągu pięciu minut oczekiwania na start nadciąga telewizja... na szczęście skupiają się na Monice i Jarku.
W końcu pada komenda "Start!".
Odcinek 1: Lubomino - Reszel
Jako pierwsza prowadzi Hipcia, potem Jarek. Drugi raz mam okazję za nim jechać i drugi raz stwierdzam, że bardzo dobrze się z nim jeździ. Ma rzadką (obserwacja własna) umiejętność dopasowania tempa do ukształtowania terenu (czyli: z górki szybciej, ale pod górkę wolniej), do tego jedzie bardzo równo. Czyli jest miło.
Bardzo szybko z tyłu gubi się piąty kolega. Równie szybko dochodzimy i mijamy dwóch chłopaków, na dziesiątym kilometrze dostajemy (zapowiedziany) kilometrowy fragment bruku. Hipci wypada lampka, Monika też bardzo szybko coś zgubiła. Jarek wraca, postanawiamy nie czekać, bo przecież za momencik nas dogonią - i faktycznie, po dwóch kilometrach jedziemy w czwórkę.
Szybko dochodzimy dużą grupę jadącą dużo wolniejszym tempem niż my, sporo osób ubranych w stroje Randonneurs Polska. Kawałek dalej spostrzegam, że jedziemy tylko we dwójkę, po dłuższej chwili dochodzą nas Monika z Jarkiem - może zwolnili pogadać z poprzednią grupą...
Niedaleko przed Reszlem doganiamy dwóch kolegów. Wyprzedzeni wsiadają na koło. Chwilę później Monika sygnalizuje awarię, Kurierzy zostają z tyłu, my zostajemy ze wspomnianą dwójką, z której pierwszy, aktualnie prowadzący, jedzie bardzo stabilnie - górki zjeżdżamy 32 km/h bez pedałowania (bo jest z górki, więc za darmo), a podjeżdżamy je... też 32 km/h - bo im szybciej wyjedziemy, tym szybciej się podjazd skończy. Na szczęście (bo już mnie trafiało od hamowania z górki!) kolega wkrótce złazie ze zmiany. Na prowadzeniu pozostaje Hipcia. Hipcia! Kobieta!!! Uwaga, dżentelmeni, dama w opresji! I czem prędzej ostatni kolega zmaterializował się przed nią i zasłonił ją bohatersko przed wiatrem barkami swemi. W końcu jednak z tej zmiany zlazł, akurat zaczął się ostatni podjazd przed Reszlem. Hipcia utrzymała tempo podjazdu i po kilku minutach koledzy zostali 200 m z tyłu. Bywa.
Przed miastem zagaduje do nas Policja, z pytaniem, czy znamy drogę. Tak, mamy GPS-a. Nie było to takie proste: zjazd w boczną uliczkę, kawałek pod prąd, gdzieś za winklem - jest!
Na punkcie, na dzień dobry, kolega z obsługi pyta Hipcię, czy ją powaliło (tak, tymi słowami). Żadne z nas nie wchodzi w dyskusję, nie ma czasu, w końcu czeka obszerna wyżerka: jabłko, wafelek i... drożdżówka. W mojej opinii jeden z gorszych, punktowych zestawów, mam tylko nadzieję, że na pozostałych punktach będzie lepiej, bo jak nie, to żarcie będę musiał kupować na stacjach po drodze. Wrzucam do kieszeni dwa jabłka, wafelka (drugi był już zgnieciony i połamany), oblewam sobie jeszcze głowę odrobiną wody i ruszamy - akurat w momencie, gdy Kurierzy zajechali na punkt.
Czas postoju: 2:08.
Odcinek 2: Reszel - Harsz
Ruszamy sami i jedziemy sami. Temperatura się rozkręca, większość z mojego bidonu z wodą idzie na głowę - nie potrzebuję wypijać 1,75 litra, do kolejnego punktu "tylko" 49 km, czyli nieco ponad godzina. Do tego bardzo wiele dają szpalery drzew, dzięki czemu bardzo dużo jedziemy w cieniu.
Szybko zjadam jabłka, bo bardzo mnie uwierały w plecy. "Wmuszam je w siebie" jest lepszym słowem, bo były - jak dla mnie - paskudne: kwaśne i twarde.
Nie zachwyca mnie Kętrzyn, który jest upstrzony zakazami dla rowerów. Nie miałbym z tym problemu jadąc trekkingiem, bo ta sieć wyglądała na zrobioną z głową, ale teraz nie czas na DDR-ki. Na wylocie mamy długi kawałek z asfaltową dróżką rowerową, gdybym wiedział, że prowadzi aż do skrętu, to bym się skusił, ale, niestety, tu jest Polska, DDR wielokrotnie kończą się w krzakach.
Przy skręcie na Silec wyprzedzamy kolegę, który najwyraźniej przegapił skręt, zostaje bardzo szybko na pierwszych nierównościach. Bardzo sprawnie (średnia powyżej 31km/h) docieramy do Sztynortu. Coś mi nie gra - punkt nazywał się "Sztynort" (przynajmniej tak mam go zapisanego w GPS-ie), ale z mapy wygląda, jakby był w Harszu. Mam nadzieję, że go nie przegapiamy.
PK jest tam, gdzie miał być - przy drodze, ładnie, wyraźnie oznaczony. Na punkcie jest już około czterech kolegów, w tym znany nam z BBT Marcin Nalazek. Jeden z kolegów wciąga już jakieś tabletki. Napełniamy bidony, zabieram banana, po tym widząc jezioro wpadam na genialny pomysł i gnam jak rączy jelonek, kucam, chlapię sobie głowę, zbieram batoniki, które mi po drodze wypadły, chcę się podpisać na liście, ale jestem mokry, więc koleżanka z obsługi prosi Hipcię o podpisanie listy za mnie, bo zamoczę całą.
Ruszamy. Czas postoju: 2:15.
Odcinek 3: Harsz - Gołdap
Nierówności robi się całkiem wiele. Podjazdów również. Mam wrażenie, że już na samym początku jest ich sporo więcej niż było. Co chwila oglądam się wypatrując grupy pościgowej (gdy my odjeżdżaliśmy, to byli już praktycznie gotowi, więc zaraz powinni ruszyć), nikogo jednak z tyłu nie ma. Hipcia za to nie ma zakrętki do bidonu, która musiała gdzieś po drodze spaść... Jedzie i chlapie sobie po łydkach - też fajnie.
Odcinek do Bani Mazurskich miał raczej kiepski asfalt. Gdy wyjechaliśmy na drogę wojewódzką, polepszyło się, za to zaczęliśmy podjeżdżać w kierunku Gołdapi - ok. 130 m w pionie. Zjazd do samego miasta wiele poprawy w średniej nie przyniósł - wjeżdżając do miasta mieliśmy średnią 30 km/h.
Hipcię zaczyna (standardowo) boleć stopa. Do końca wyścigu będzie ją co jakiś czas wypinała z pedała (później już z okrzykiem, którym kilka razy mnie zbudziła).
Na punkcie spotykamy Turystę (od dłuższej chwili zastanawiałem się, gdzie on jest, skoro nie mogę go dogonić). Pojawia się też Robert Janik, bezskutecznie próbując wytłumaczyć coś koledze z obsługi punktu.
Do bidonu (mniejszego) tankuję colę (zły pomysł, zniknęła zaraz, a pragnienia nie zaspokoiła), do większego - wodę, błyskawicznie zjadam dwa kawałki arbuza, bierzemy trochę żarcia. Hipcia chciała do toalety - niestety, 2 zł. No to aż tak bardzo to się nam nie chce (i chyba toaleta nie przyjmuje banknotów ani kart), jedziemy.
Czas postoju: 3:40.
Odcinek 4: Gołdap - Rutka Tartak
Ruszamy tuż przed Turystą. Robi się wyraźnie pagórkowato i gorąco. Co chwilę leję wodę przez dziury w kasku. Mniej lasów, więc jedziemy jak na patelni, czekając na wysmażenie. Cały ten odcinek to odliczanie kilometrów do Rutki Tartaku, gdzie miał być kolejny PK.
Droga prowadzi wzdłuż granicy z Rosją, z drogi wyraźnie widać, którędy przebiega. Przejeżdżamy tuż obok trójstyku, jednocześnie wjeżdżąjąc do województwa podlaskiego. Na dzień dobry dostajemy ładny, nowy asfalt. To rozumiem!
Widokowo fragment ten - najbardziej pagórkowaty - prowadzi. Jest naprawdę ładnie i żałuję, że nie wziąłem aparatu.
Pamiętałem, że gdzieś tutaj będzie wspinaczka na najwyższy punkt wyścigu. Nie dziwi mnie więc i opadająca średnia, słońce również przestaje dziwić, bo robi to, co robiło cały czas. W końcu wydrapaliśmy się na ów punkt i długim zjazdem docieramy do PK w Rutce Tartak. Punkt oznaczony tragicznie (albo, jak kto woli, zupełnie nie oznaczony) - zatrzymaliśmy się tam tylko dlatego, że miałem to zaznaczone w nawigacji, a przed punktem stało kilka rowerów.
Na punkcie jest woda, co ważne, zimna (z pływajacymi kawałkami lodu). Od razu wypijam łącznie około litra, przy czym nie staram się precyzyjnie celować w usta i trochę zimnego spada i na resztę mnie. Spotykamy tam trzech kolegów, którzy zaraz odjeżdżają, czwarty zostaje, umierając sobie pod ścianą, wewnątrz restauracji. Hipcia idzie do toalety, po namyśle postanawiam skorzystać i ja. Wody nie ma - obsługa zaraz donosi. Jedzenie? A w sumie nikt nie mówi, że jest jakaś wałówka, że coś można zabrać... Na stole leży kilka opuszczonych torebek, buszujemy po nich, zabieramy jakieś wafelki, gryzę kilka razy jabłko (chyba zapomniałem o nim i zostawiłem je na stole). W momencie naszego startu na punkt dojeżdża Turysta.
Czas postoju: 6:15
Odcinek 5: Rutka Tartak - Sejny
Dość szybko doganiamy jednego kolegę, który przez kilka podjazdów z rzędu wiezie się nam na kole, odpada dopiero, gdy na prowadzenie wychodzi Hipcia - jak ona to robi, że zawsze ludzie rezygnują?!
Po chwili trochę się wypłaszcza - mamy teraz fragment po patelni, z nielicznymi lasami.
Z wodą muszę uważać - punkt w Sejnach nie ma zaopatrzenia, musi mi starczyć do Augustowa, a mam wrażenie, że z tą wodą jest coś nie tak. Jakaś taka "sucha" - piję, piję - i nic, zero, null, nada. Pić się dalej chce. Podobne uczucie miałem, gdy piłem na punkcie. Tak jakby ktoś dał wodę destylowaną.
W końcu Sejny: zajeżdżamy łukiem pod kościół, gdzie miał być punkt. Punktu nie ma, jest trzech kolegów, którzy już zdążyli objechać teren dookoła. Nic nie ma. Do tego koledzy nie wiedzieli, że tu nie będzie zaopatrzenia i nie mają już wody. Decydujemy się olać ten punkt i jechać dalej, to ma być ultramaraton, ale nie na orientację.
Czas postoju: ok. minuty (spędzonej na rozmowie na temat lokalizacji punktu).
Odcinek 6: Sejny - Augustów
Dość szybko wyjeżdżamy na DK 16 prowadzącą do Augustowa. Fragment raczej nudny, bardziej płaski, ale za to pod wiatr. Czasem trafiamy na trochę cienia, co jednak mimo nadchodzącego wieczoru nadal sporo daje. Jest tuż przed ósmą, a mój termometr dalej wskazuje 30 stopni!
Chwilę przed Augustowem wyprzedza nas trójka z Sejn. Spotykamy się kawałek później - gdy trzeba wjechać na punkt, bo nie wiedzieli, którędy to. Zjeżdżamy do klubu jachtowego. I co? Gdzie? Jakieś oznaczenie? Cokolwiek? Kręcimy się chwilę, na szczęście ktoś z obsługi innej imprezy wskazuje poprawny kierunek.
Punkt zorganizowany jest pod sporą wiatą pełną jakichś dzieci, jest głośno. Na miejscu jest Robert (któremu mówię o punkcie w Sejnach - podobnie robią pozostali koledzy). Na miejscu spotykamy też pierwszą grupę, m.in. Remka i Zdziśka Kalinowskiego. Czyli zostaliśmy wirtualnymi liderami wyścigu! Gdy to się wydarzyło na MP długo nie czekaliśmy na stratę pierwszego miejsca...
Napełniam bidony, zabieramy wałówkę (wreszcie coś konkretnego - banan, żelki, batoniki), wypijam cztery kubki kompotu (dzięki, Weronika!). Hipcia wyciąga ortopedyczną wkładkę z buta i zostaje w "zwykłej". Rzut oka w przyszłość: nie pomogło.
Przed nami zbierają się pozostali (wyglądało to jakby się nagle zorientowali, że nie prowadzą już w wyścigu, bo błyskawicznie zmaterializowali się przy rowerach) i ruszają chwilę wcześniej.
Czas postoju: ok. 7 minut.
Odcinek 7: Augustów - Wydminy
Postanawiamy zostać z tyłu, licząc na to, że chłopaki przed nami rozpędzą się i polecą swoje. Niestety (albo na szczęście) coś im się nie spieszy i dołączamy do grupy. Na początku, przez miasto, jedziemy raczej wolno, za miastem układamy się w szyk sztuka za sztuką i jedziemy. Tempo przyjemne, coś powyżej 32 km/h, teraz jest już mniej pagórkowaty, więc na długich zjazdach gra 39 km/h.
I wszystko idzie dobrze do momentu, w którym na podjeździe, który robiłem ok 30 km/h, wyprzedził mnie Remik, robiąc go sobie, ot tak, 36 km/h. Taka mała manifestacja mocy. Ze zmiany zszedł zresztą za momencik, ale ziarno zostało zasiane. Dwóch pozostałych kolegów (Zbyszek Kalinowski jechał tylko na kole) utrzymało zasadę i dodało 2-4 km/h do przelotowej. I nadal było dobrze, chociaż zaczynałem się obawiać, do czego dążymy. Do kulminacji doszło kilkanaście kilometrów dalej, gdy jeden z kolegów stwierdził, że w środku 2% podjazdu jeszcze sobie przyspieszy, co utwierdziło moje przekonanie o tym, że albo z tej jazdy może się zrobić bardzo gwałtowne pokazywanie kto ile i kiedy może, albo po prostu taka prędkość dla nich to standard - dla nas nie jest.
Dociosaliśmy swoje zmiany i zostawiliśmy ich samych. I znowu zaczęło się przyjemniej jechać. Trochę wolniej, ale przyjemniej.
W międzyczasie zaszło słońce. Już od chwili jechaliśmy na światłach, Hipci coś nie pasowało, że jej latarka kiepsko świeci. W pewnym momencie moje myśli idą takim torem: swoje okulary mam na kasku - Hipcia też miała - nie ma ich na kasku - chyba nie chowała ich do kieszeni - "Misiek, ty jedziesz w okularach?!" - "Aaaa!". No tak. Cisnęła w ciemnych okularach po zmroku. Teraz już wiemy,
Jeszcze przed północą zaczyna mnie strasznie morzyć sen. Przeszukuję kieszenie w poszukiwaniu żela z kofeiną, ale nie mogę go odnaleźć w tonie śmieci po poprzednio zjedzonych rzeczach, postanawiam posprzątać przy okazji. W końcu swojego oddaje mi Hipcia. Zjadłem, nie pomogło. Muli dalej. Wypijam pół jakiegoś Power Shota. Poza samym ohydnym smakiem nic się nie zmienia.
Gdzieś po drodze wyprzedzają nas Robert z Weroniką. Wyprzedzali nas potem jeszcze kilka razy, ale dopiero na mecie dowiedziałem się, że wieźli ze sobą dwóch zawodników w charakterze zwłok na tylnym siedzeniu.
Do Wydmin docieramy po północy. Na punkcie jest jakiś izotonik (w końcu!). Woda, baton, banan, błyskawiczne przepakowanie się w towarzystwie stwierdzeń "cyborgi!", "patrz, oni jadą!". Bardzo uważnie patrzyli też, co bierzemy, "żeby też tak jechać". Miłe.
Czas postoju: ok 2 minut
Odcinek 8: Wydminy - Mrągowo
Nie ma mnie. Pamiętam przejazd przez weekendowo głośne Giżycko, jazdę wzdłuż jez. Niegocin i chyba wjazd do Ryna. Cały odcinek schodzi mi na walce ze snem. Kolejny Power Shot zupełnie nic nie daje. Bicie się po twarzy i szczypanie - też nie. Sprint? Po sprincie, gdy tylko przestaję, od razu zasypiam. Jadę z oczekiwaną prędkością, ale pierwszy raz w życiu jadę wężykiem - po prostu wężykiem od krawędzi do środka pasa. Nie mogę utrzymać prostego kierunku.
Kurwa.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Wiem, że jestem w dupie. Wiem, że przejdzie. Krótkie okresy rozbudzenia się przeplatają się z okresami pływania. Na razie muszę się skupić na utrzymaniu prostego kierunku, gdy auto mnie wyprzedza lub wymija. Głupio by było mu się wpakować pod koła.
W pewnym momencie wężykuję na pobocze.
Kurwa.
Kawałek dalej na podjeździe zatrzymuję się. Kładę głowę na kierownicy. Nawet nie zasypiam, po prostu zamykam oczy. Wsiadam, ruszam (czas postoju: 7 sekund), doganiam Hipcię.
Lepiej. Dużo lepiej. Myśli wracają na właściwe tory.
Hipci za to jechało się super (zakładam, że po prostu ze zdziwienia, że nie bolą jej plecy, miała cały czas szeroko otwarte oczy).
Mrągowo, skręt z głównej. Zjazd. Składam oficjalny protest - proszę nie robić PK na zjeździe! To nieludzkie!
PK ma być gdzieś... hmm... Hipcia mówi "PK 50m", było napisane (ja patrzyłem w GPS-a, nie na znaki). Skręcamy w uliczkę, zagadnięci goście tylko sobie imprezują w okolicy. Wracamy. Kawałek zjeżdżamy, ale widzę, że to 50 m to nie może być w dół. Wracam do znaku... no tak, ślepa Hipcia przegapiła, że za strzałką "PK 50 m" jest druga: "PK <---". Skręcamy, akurat naprzeciw wybiegła nam Weronika.
Wchodzimy do punktu. Kupa żarcia. Postanawiam zrobić szybki porządek w kieszeniach. Śmieci idą do kosza, ładuję do kieszeni nowe żarcie i to, com miał. Dostaję też puszkę z jakimś witaminowo-taurynowym napojem. Wciągam na trzy łyki.
Czas postoju: ok. 6 minut.
Odcinek 9: Mrągowo - jez. Luterskie
Teraz już blisko - tylko 50 km do kolejnego punktu i tylko 100 km do mety. W zasadzie finisz.
Wciągnięty napój działa (w przeciwieństwie do tamtego gówna w shotach), do tego powoli się rozjaśnia, więc senność idzie w diabły. Szybko dojeżdżamy do Świętej Lipki, potem zagapiam się i cudem w odpowiedniej chwili patrzę na GPS-a, zauważając, że mamy zrobić skręt na Mnichowo (dobrze, że nie wypuściliśmy się w zjazd).
Moja lampka wpada w tryb strobo na dołkach (mimo że nie ma takiego wbudowanego) - raz świeci jaśniej, raz ciemniej; Hipci Convoy zeżarł już baterię, ale postanawiamy nie wymieniać, bo z tym, co mamy widać nas z daleka, a to, że nie oświetlamy sobie drogi, można zignorować - z chwili na chwilę robi się coraz jaśniej.
Teraz najgorsza część trasy. Dystans pozostały do mety tak wolno maleje, a myślami już jesteśmy na miejscu.
Łąki pokrywają mgły. Fragmenty przyjemnego chłodu przeplatają się z fragmentami ciepłego powietrza. Dobrze, że nie założyliśmy bluz.
Mijamy Lutry i kawałek dalej dojeżdżamy do PK. Widzę miejsce nad jeziorem, dużo namiotów. Zwalniam... w tym momencie z daleka wybiega kolega z punktu, przyspieszam, mówię: chodź! Hipcia (z jej punktu widzenia) ma wrażenie, że jej podjadę pod koła (mimo że ona była przy krawędzi, a ja na środku jezdni), skręca kierownicę, mokra z porannej wilgoci wyślizguje jej się z rąk, koło staje w poprzek, szlif.
Zawodniczka żyje. I jedyne, czym się przejmuje, to rower. Manetka się skręciła - poprawiam. Kierownica skręcona - można olać. Poprawić trzeba hamulec.
Zajeżdżamy na punkt. Robertowi mówię, że wywaliłem ją celowo, bo to była jedyna szansa, żeby ją osłabić i dogonić. W sumie coś w tym jest, muszę to zapamiętać na przyszłość. Podpisanie listy, udaje mi się jeszcze wciągnąć na trzy gryzy kawałek arbuza. Lecim.
Czas postoju: ok. 2 minut + podnoszenie się z ziemi
Odcinek 10: jez Luterskie - Lubomino
Start. I na samym początku postój, trzeba jeszcze poprawić obcierający hamulec. Hipcię boli bark. Ale da się jechać. Wiedziałem, że gdzieś przed Dobrym Miastem mają być większe pagórki. I faktycznie - jest trochę podjazdów plus jedna bardzo sympatyczna i trzymająca serpentyna. Już zbliżamy się do Dobrego Miasta. Wiemy, że jedziemy na bardzo dobry czas.
Końcówka, czyli sprint przez Dobre Miasto do Lubomina. Faktycznie wyszedł nam z tego sprint (na miarę możliwości, oczywiście). Gdy siedzę na kole, piję dużo, bo żołądek przetrawiony Power Shotami piecze jak cholera.
W końcu właściwy skręt, wjeżdżamy - nie ma napisu "meta" (znowu, na BBT było to samo, mamy pecha!). Czas: 6:03. Niestety, kontrola czasu była dopiero na końcu trawnika. A tam wybiła nam już 6:04 (mogliśmy jeszcze przyspieszyć i przelecieć ten trawniczek).
Siadamy. Ktoś zauważa, że Hipcia ma stłuczone kolano. Idzie je opłukać, ja w międzyczasie wciągam kiełbasę z chlebem. Wizyta w Toi Toi skutkuje nauczeniem się tego, że jak się ma gacie na szelkach, to trzeba zdjąć koszulkę... A to wcale nie było najwygodniejsze rozwiązanie.
Wracam po Hipcię. Robert informuje nas o czasie pozostałych zawodników (do Kalinowskiego 10 minut, Jaśniewicz - 16, do zwycięzców - 23). No to teraz musimy tylko poczekać swoje i upewnić się, że inni zawodnicy nie mieli takiego planu jak my. Dowiadujemy się też, że wykręciliśmy czas lepszy niż zeszłoroczny rekord P1000J. Ha!
W końcu trzeba się zebrać (jak już człowiek usiądzie... dlatego właśnie nie robimy długich przerw) i ruszyć powoli w stronę bazy. Nie mogę znaleźć śladu ze startu honorowego, Robert tłumaczy mi trasę, zapamiętuję.
Powolutku, spokojnie. Teraz nikomu się nie spieszy.
Zakończenie
W bazie wita nas oklaskami KaHa (a myślałem, że wszyscy będą jeszcze spali). Zostawiamy rowery, przykrywamy je kocykiem (żeby słońce za bardzo nie grzało), idziemy gdzieś usiąść. Na zawodników czeka potrawka z ryżem, Hipcia nie chce, ja zaczynam to dziobać, ale stwierdzam, że najpierw przyda mi się kilka minut leżenia. Znajduję kawałek cienia i przymykam oczy. Za moment wpada Oskar z okrzykiem "nie spać, telewizja". U mnie w pracy to nie działa, ale tu zadziałało: powiedziałem "mnie nie ma" i leżałem dalej. Trochę mi przeszkadzali - wywiadu udzielili inni koledzy, Hipcia, a ja dostąpiłem tylko zaszczytu bycia sfilmowanym jako instalacja artystyczna pt. "Pomaratonowy trup". Udało mi się urwać kilka sekund faktycznego snu, gdy wstaję (zaraz, gdy sobie poleźli), wciągam całą resztę żarcia.
Robi się coraz bardziej gorąco. Siedzimy tępo patrząc przed siebie, gawędząc z Remkiem i odbierając gratulacje od Zbyszka Kalinowskiego. W końcu temperatura przybiera na tyle, że postanawiamy iść nad rzekę. Zabieramy ze sobą dwie puszki piwa, powoooooli włazimy do zimnej wody i długi czas tam siedzimy. Gdy wracamy, akurat dotarł Tomek - specjalista od reprodukcji (po raz kolejny pękła mu guma). Znowu miał więcej postojów niż my, więc znowu nie napisze relacji.
Reszta dnia jest ucieczką przed upałem w cieniu (śni mi się, że Kot, Wilk i Turysta - każde z osobna - składają u mnie zamówienia na bardzo specyficzny sposób wszycia suwaka w tropik namiotu). Coś tam się udało kimnąć, idziemy jeszcze raz do rzeki - tym razem siedzę tam po szyję w wodzie aż zacząłem szczękać zębami (a to u mnie nie jest wcale takie łatwe), wychodząc jeszcze moczę koszulkę i chustę na głowę. Tym sposobem udaje mi się przeżyć złożenie namiotu w pełnym słońcu.
Na plac boju dociera świniak i obserwujemy z zapartym tchem, jak czterech chłopa próbuje wepchnąć mu rożen w dupę (czwarty facet, oczywiście, stał w płaszczyźnie prostopadłej do rożna i pchał z przodu - obrazowo mówiąc, gdyby świniak zniknął, mielibyśmy co innego nabitego na rożen).
Trochę się szlajamy, trochę rozmawiamy, wreszcie przed 18:00 pakujemy wszystkie graty do samochodu i zmykamy do Lubomina. Oczekiwanie w upale na dekorację, odebranie medali, zamieszanie ze zdjęciem grupowym (chyba na żadnym ujęciu z grupowych nas nie ma). Wsiadamy do auta. Na Orlenie (zgodnie z ustaleniami) spotykamy się z Kotem, Wilkiem i Tomkiem. Wszyscy, nie wiedzieć czemu, wciągają lody. Na kolejnej stacji benzynowej, gdy zatrzymałem się, by rozprostować mięśnie, spotykamy kolegę, który startował z nami w jednej grupie. A potem już tylko do Warszawy...
Podsumowanie:
I, ostatnie, ale najważniejsze: po dwóch masażach, kupieniu rolki rehabilitacyjnej, rozluźnianiu i zaplastrowaniu, Hipcię ani razu nie zabolały plecy (a zwykle odzywały się najpóźniej po 160 km). Warto było wydać tę kasę. Jeszcze jak naprawimy stopę, to... Dobra, nie naprawiamy stopy, bo wtedy to ja jej już nie dogonię.
Na zeszłoroczny P1000J nie udało nam się już zapisać, dlatego też w tym roku, natychmiast, gdy tylko Robert ogłosił zapisy, pojawiliśmy się na liście startowej. Raz opłacony maraton siedział sobie w kieszeni i "czekał" na czas startu. W międzyczasie, trzy tygodnie wcześniej, udało nam się pokonać trasę Maratonu Podróżnika, z rewelacyjnym czasem i po bardzo dobrej jeździe. Pierścień miał być docelowym i najważniejszym startem w tym roku, ale po MP myśli poszły innym torem i byłem bliski uznania, że to, co najważniejsze, w tym roku już zrobiłem i na Pierścień jedziemy tylko rekreacyjnie.
O tym, że początkowo plany mieliśmy inne, i że to Pierścień miał być ważniejszy, przypomniała mi Hipcia. W sumie miała rację, ale znaczyło to, że i tutaj będę musiał się przyłożyć, a ja, jak wszyscy wiedzą, uważam, że zamiast na 100% można niektóre rzeczy robić na 70% - nikt nie zauważy różnicy, a zmęczenia mniej. No, ale skoro trzeba, to trzeba.
Oczywiście nigdy nie może być tak idealnie: Hipcia cały tydzień przed startem miała problemy żołądkowe, mnie od środy bolało ścięgno Achillesa, a w czwartek wieczorem zaczęło (szczególnie na rowerze) boleć kolano. W piątek, dzień przed maratonem, zacząłem się niepokoić na poważnie, bo objawy (a szczególnie prędkość ich postępowania) przypominały zapalenie ciała Hoffy, którego dorobiłem się trzy lata wcześniej w Norwegii: w czwartek bolało czasem, w piątek rano bolało częściej, a w południe już przy każdym kroku i każdym obrocie pedałów, do tego przy niektórych ruchach nogą bez obciążenia. W samochodzie musiałem ustawić fotel niewygodnie dla reszty ciała, ale w pozycji, która umożliwiała mi wciskanie sprzęgła tak, by noga nie bolała za każdym razem. Roboczo ustaliliśmy strategię: jak mi się zesra noga, Hipcia dostaje GPS-a i walczy o wynik, a ja się turlam najkrótszą drogą do bazy, a jeśli to będzie możliwe, to staram się ukończyć wyścig).
Do bazy maratonu, położonej na bardzo ładnej działce Roberta w Świękitkach, przyjechaliśmy w piątek późnym popołudniem, akurat po godzinie zakończenia odprawy... która się przesunęła. Zdążyliśmy pogadać, popytać, odebrać pakiet startowy, oznaczyć rowery, usłyszeć, że teraz jest "moda" na plastry rehabilitacyjne, rozbić namiot, wypić piwo i zjeść kiełbaskę z ogniska. W międzyczasie docierają Kurierzy, czyli Monika i Jarek, z którymi jutro będziemy startować w jednej grupie; w bazie jest już sporo ludzi nam znanych (wybaczcie, nie będę wszystkich wymieniał), z tych nieznanych, z zaskoczenia i niejako przypadkiem objawia się nam Sierra, który jest żywo zainteresowany naszym planem ukończenia trasy w mniej niż dobę. W tym momencie, po MP, byłem zdania, że taka misja jest wykonalna.
W międzyczasie wyskoczyliśmy na asfalt przetestować rowery, z radością zauważam, że na szosie kolano i achilles w ogóle nie bolą. Czyli jest nadzieja!
Rozpoczęła się odprawa i dość szybko się zakończyła. Dwie istotne rzeczy - punkt w Sejnach jest tylko z listą, bez żarcia i, istotniejsze: klamoty na przepak na DPK nie wracają do bazy. Co dajesz, musisz zabrać. Trochę nam to komplikuje plany, bo przygotowaliśmy pełen plecak, zawierający m.in. przeciwdeszczowe kurtki, ciepłe rękawiczki i jakieś 50 kg żarcia (skoro miał być przepak, to bierzemy wszystko, nawet to, co na 99% się nie przyda), ale teraz musieliśmy zrewidować plany. Wynik analizy był szybki i konkretny: walimy przepak, do kieszeni wpadają trzy dodatkowe żele i to tyle. Pakujemy: na rowery ląduje komplet sakw - prawie pusta podsiodłówka i trójkąt z narzędziami.
Szlajamy się jeszcze chwilę po terenie, dopijając piwo, szukając rzeki i tuż przed 23:00 zmierzamy w stronę namiotu. Przypięcie numerów startowych, jakaś kolacja (m.in. pół paczki ptasiego mleczka), ustawienie tysiąca budzików i kładziemy się spać. Przed spaniem zorientowałem się, że jestem idiotą i zostawiłem kartę, pieniądze i dowody osobiste w sakwie przy rowerze, ale uznałem, że nikt raczej nie będzie tu chodził rabować (a nawet jeśli, to rąbnie komuś rower, a nie będzie szperał po torebkach).
Przed startem
Budzik dzwoni o 5:45. Budzę się wyspany i nie mam nawet problemu z wyturlaniem się ze śpiwora. Zakładamy gacie 1008 (po teście postanawiamy zaryzykować i dać im szanse, bo wkładka w nich wyglądała na o wiele wygodniejszą niż ta w "wyścigowych" spodenkach) i w połowie umundurowania (bo koszulek 1008 nie zabraliśmy) człapiemy w stronę samochodu. Smarowanie, zaelektroniczenie, pulsometry, liczniki, szmery, bajery, śniadanie... Po namyśle wyrzucamy z bagażu nogawki. W okolicach 7:20 wyruszamy w kierunku startu (startowaliśmy o 8:25, jako szósta grupa).
Gdzieś tam wyje wóz strażacki, za nami kolega w camperze trąbi i pozdrawia mieszkańców. Dwie górki i zjazd praktycznie do samego Lubomina. Na starcie jest gorąco. Tak jak na MP. Zostawiamy rowery w słońcu i kryjemy się w cieniu. Po chwili decydujemy się zabrać rowery do siebie, tu im będzie lepiej.
Startują pierwsze grupy, w końcu nadszedł i czas na nas - ustawia się nas piątka, nie szóstka (nie wiem, co z szóstym kolegą), w ciągu pięciu minut oczekiwania na start nadciąga telewizja... na szczęście skupiają się na Monice i Jarku.
W końcu pada komenda "Start!".
Odcinek 1: Lubomino - Reszel
Jako pierwsza prowadzi Hipcia, potem Jarek. Drugi raz mam okazję za nim jechać i drugi raz stwierdzam, że bardzo dobrze się z nim jeździ. Ma rzadką (obserwacja własna) umiejętność dopasowania tempa do ukształtowania terenu (czyli: z górki szybciej, ale pod górkę wolniej), do tego jedzie bardzo równo. Czyli jest miło.
Bardzo szybko z tyłu gubi się piąty kolega. Równie szybko dochodzimy i mijamy dwóch chłopaków, na dziesiątym kilometrze dostajemy (zapowiedziany) kilometrowy fragment bruku. Hipci wypada lampka, Monika też bardzo szybko coś zgubiła. Jarek wraca, postanawiamy nie czekać, bo przecież za momencik nas dogonią - i faktycznie, po dwóch kilometrach jedziemy w czwórkę.
Szybko dochodzimy dużą grupę jadącą dużo wolniejszym tempem niż my, sporo osób ubranych w stroje Randonneurs Polska. Kawałek dalej spostrzegam, że jedziemy tylko we dwójkę, po dłuższej chwili dochodzą nas Monika z Jarkiem - może zwolnili pogadać z poprzednią grupą...
Niedaleko przed Reszlem doganiamy dwóch kolegów. Wyprzedzeni wsiadają na koło. Chwilę później Monika sygnalizuje awarię, Kurierzy zostają z tyłu, my zostajemy ze wspomnianą dwójką, z której pierwszy, aktualnie prowadzący, jedzie bardzo stabilnie - górki zjeżdżamy 32 km/h bez pedałowania (bo jest z górki, więc za darmo), a podjeżdżamy je... też 32 km/h - bo im szybciej wyjedziemy, tym szybciej się podjazd skończy. Na szczęście (bo już mnie trafiało od hamowania z górki!) kolega wkrótce złazie ze zmiany. Na prowadzeniu pozostaje Hipcia. Hipcia! Kobieta!!! Uwaga, dżentelmeni, dama w opresji! I czem prędzej ostatni kolega zmaterializował się przed nią i zasłonił ją bohatersko przed wiatrem barkami swemi. W końcu jednak z tej zmiany zlazł, akurat zaczął się ostatni podjazd przed Reszlem. Hipcia utrzymała tempo podjazdu i po kilku minutach koledzy zostali 200 m z tyłu. Bywa.
Przed miastem zagaduje do nas Policja, z pytaniem, czy znamy drogę. Tak, mamy GPS-a. Nie było to takie proste: zjazd w boczną uliczkę, kawałek pod prąd, gdzieś za winklem - jest!
Na punkcie, na dzień dobry, kolega z obsługi pyta Hipcię, czy ją powaliło (tak, tymi słowami). Żadne z nas nie wchodzi w dyskusję, nie ma czasu, w końcu czeka obszerna wyżerka: jabłko, wafelek i... drożdżówka. W mojej opinii jeden z gorszych, punktowych zestawów, mam tylko nadzieję, że na pozostałych punktach będzie lepiej, bo jak nie, to żarcie będę musiał kupować na stacjach po drodze. Wrzucam do kieszeni dwa jabłka, wafelka (drugi był już zgnieciony i połamany), oblewam sobie jeszcze głowę odrobiną wody i ruszamy - akurat w momencie, gdy Kurierzy zajechali na punkt.
Czas postoju: 2:08.
Odcinek 2: Reszel - Harsz
Ruszamy sami i jedziemy sami. Temperatura się rozkręca, większość z mojego bidonu z wodą idzie na głowę - nie potrzebuję wypijać 1,75 litra, do kolejnego punktu "tylko" 49 km, czyli nieco ponad godzina. Do tego bardzo wiele dają szpalery drzew, dzięki czemu bardzo dużo jedziemy w cieniu.
Szybko zjadam jabłka, bo bardzo mnie uwierały w plecy. "Wmuszam je w siebie" jest lepszym słowem, bo były - jak dla mnie - paskudne: kwaśne i twarde.
Nie zachwyca mnie Kętrzyn, który jest upstrzony zakazami dla rowerów. Nie miałbym z tym problemu jadąc trekkingiem, bo ta sieć wyglądała na zrobioną z głową, ale teraz nie czas na DDR-ki. Na wylocie mamy długi kawałek z asfaltową dróżką rowerową, gdybym wiedział, że prowadzi aż do skrętu, to bym się skusił, ale, niestety, tu jest Polska, DDR wielokrotnie kończą się w krzakach.
Przy skręcie na Silec wyprzedzamy kolegę, który najwyraźniej przegapił skręt, zostaje bardzo szybko na pierwszych nierównościach. Bardzo sprawnie (średnia powyżej 31km/h) docieramy do Sztynortu. Coś mi nie gra - punkt nazywał się "Sztynort" (przynajmniej tak mam go zapisanego w GPS-ie), ale z mapy wygląda, jakby był w Harszu. Mam nadzieję, że go nie przegapiamy.
PK jest tam, gdzie miał być - przy drodze, ładnie, wyraźnie oznaczony. Na punkcie jest już około czterech kolegów, w tym znany nam z BBT Marcin Nalazek. Jeden z kolegów wciąga już jakieś tabletki. Napełniamy bidony, zabieram banana, po tym widząc jezioro wpadam na genialny pomysł i gnam jak rączy jelonek, kucam, chlapię sobie głowę, zbieram batoniki, które mi po drodze wypadły, chcę się podpisać na liście, ale jestem mokry, więc koleżanka z obsługi prosi Hipcię o podpisanie listy za mnie, bo zamoczę całą.
Ruszamy. Czas postoju: 2:15.
Odcinek 3: Harsz - Gołdap
Nierówności robi się całkiem wiele. Podjazdów również. Mam wrażenie, że już na samym początku jest ich sporo więcej niż było. Co chwila oglądam się wypatrując grupy pościgowej (gdy my odjeżdżaliśmy, to byli już praktycznie gotowi, więc zaraz powinni ruszyć), nikogo jednak z tyłu nie ma. Hipcia za to nie ma zakrętki do bidonu, która musiała gdzieś po drodze spaść... Jedzie i chlapie sobie po łydkach - też fajnie.
Odcinek do Bani Mazurskich miał raczej kiepski asfalt. Gdy wyjechaliśmy na drogę wojewódzką, polepszyło się, za to zaczęliśmy podjeżdżać w kierunku Gołdapi - ok. 130 m w pionie. Zjazd do samego miasta wiele poprawy w średniej nie przyniósł - wjeżdżając do miasta mieliśmy średnią 30 km/h.
Hipcię zaczyna (standardowo) boleć stopa. Do końca wyścigu będzie ją co jakiś czas wypinała z pedała (później już z okrzykiem, którym kilka razy mnie zbudziła).
Na punkcie spotykamy Turystę (od dłuższej chwili zastanawiałem się, gdzie on jest, skoro nie mogę go dogonić). Pojawia się też Robert Janik, bezskutecznie próbując wytłumaczyć coś koledze z obsługi punktu.
Do bidonu (mniejszego) tankuję colę (zły pomysł, zniknęła zaraz, a pragnienia nie zaspokoiła), do większego - wodę, błyskawicznie zjadam dwa kawałki arbuza, bierzemy trochę żarcia. Hipcia chciała do toalety - niestety, 2 zł. No to aż tak bardzo to się nam nie chce (i chyba toaleta nie przyjmuje banknotów ani kart), jedziemy.
Czas postoju: 3:40.
Odcinek 4: Gołdap - Rutka Tartak
Ruszamy tuż przed Turystą. Robi się wyraźnie pagórkowato i gorąco. Co chwilę leję wodę przez dziury w kasku. Mniej lasów, więc jedziemy jak na patelni, czekając na wysmażenie. Cały ten odcinek to odliczanie kilometrów do Rutki Tartaku, gdzie miał być kolejny PK.
Droga prowadzi wzdłuż granicy z Rosją, z drogi wyraźnie widać, którędy przebiega. Przejeżdżamy tuż obok trójstyku, jednocześnie wjeżdżąjąc do województwa podlaskiego. Na dzień dobry dostajemy ładny, nowy asfalt. To rozumiem!
Widokowo fragment ten - najbardziej pagórkowaty - prowadzi. Jest naprawdę ładnie i żałuję, że nie wziąłem aparatu.
Pamiętałem, że gdzieś tutaj będzie wspinaczka na najwyższy punkt wyścigu. Nie dziwi mnie więc i opadająca średnia, słońce również przestaje dziwić, bo robi to, co robiło cały czas. W końcu wydrapaliśmy się na ów punkt i długim zjazdem docieramy do PK w Rutce Tartak. Punkt oznaczony tragicznie (albo, jak kto woli, zupełnie nie oznaczony) - zatrzymaliśmy się tam tylko dlatego, że miałem to zaznaczone w nawigacji, a przed punktem stało kilka rowerów.
Na punkcie jest woda, co ważne, zimna (z pływajacymi kawałkami lodu). Od razu wypijam łącznie około litra, przy czym nie staram się precyzyjnie celować w usta i trochę zimnego spada i na resztę mnie. Spotykamy tam trzech kolegów, którzy zaraz odjeżdżają, czwarty zostaje, umierając sobie pod ścianą, wewnątrz restauracji. Hipcia idzie do toalety, po namyśle postanawiam skorzystać i ja. Wody nie ma - obsługa zaraz donosi. Jedzenie? A w sumie nikt nie mówi, że jest jakaś wałówka, że coś można zabrać... Na stole leży kilka opuszczonych torebek, buszujemy po nich, zabieramy jakieś wafelki, gryzę kilka razy jabłko (chyba zapomniałem o nim i zostawiłem je na stole). W momencie naszego startu na punkt dojeżdża Turysta.
Czas postoju: 6:15
Odcinek 5: Rutka Tartak - Sejny
Dość szybko doganiamy jednego kolegę, który przez kilka podjazdów z rzędu wiezie się nam na kole, odpada dopiero, gdy na prowadzenie wychodzi Hipcia - jak ona to robi, że zawsze ludzie rezygnują?!
Po chwili trochę się wypłaszcza - mamy teraz fragment po patelni, z nielicznymi lasami.
Z wodą muszę uważać - punkt w Sejnach nie ma zaopatrzenia, musi mi starczyć do Augustowa, a mam wrażenie, że z tą wodą jest coś nie tak. Jakaś taka "sucha" - piję, piję - i nic, zero, null, nada. Pić się dalej chce. Podobne uczucie miałem, gdy piłem na punkcie. Tak jakby ktoś dał wodę destylowaną.
W końcu Sejny: zajeżdżamy łukiem pod kościół, gdzie miał być punkt. Punktu nie ma, jest trzech kolegów, którzy już zdążyli objechać teren dookoła. Nic nie ma. Do tego koledzy nie wiedzieli, że tu nie będzie zaopatrzenia i nie mają już wody. Decydujemy się olać ten punkt i jechać dalej, to ma być ultramaraton, ale nie na orientację.
Czas postoju: ok. minuty (spędzonej na rozmowie na temat lokalizacji punktu).
Odcinek 6: Sejny - Augustów
Dość szybko wyjeżdżamy na DK 16 prowadzącą do Augustowa. Fragment raczej nudny, bardziej płaski, ale za to pod wiatr. Czasem trafiamy na trochę cienia, co jednak mimo nadchodzącego wieczoru nadal sporo daje. Jest tuż przed ósmą, a mój termometr dalej wskazuje 30 stopni!
Chwilę przed Augustowem wyprzedza nas trójka z Sejn. Spotykamy się kawałek później - gdy trzeba wjechać na punkt, bo nie wiedzieli, którędy to. Zjeżdżamy do klubu jachtowego. I co? Gdzie? Jakieś oznaczenie? Cokolwiek? Kręcimy się chwilę, na szczęście ktoś z obsługi innej imprezy wskazuje poprawny kierunek.
Punkt zorganizowany jest pod sporą wiatą pełną jakichś dzieci, jest głośno. Na miejscu jest Robert (któremu mówię o punkcie w Sejnach - podobnie robią pozostali koledzy). Na miejscu spotykamy też pierwszą grupę, m.in. Remka i Zdziśka Kalinowskiego. Czyli zostaliśmy wirtualnymi liderami wyścigu! Gdy to się wydarzyło na MP długo nie czekaliśmy na stratę pierwszego miejsca...
Napełniam bidony, zabieramy wałówkę (wreszcie coś konkretnego - banan, żelki, batoniki), wypijam cztery kubki kompotu (dzięki, Weronika!). Hipcia wyciąga ortopedyczną wkładkę z buta i zostaje w "zwykłej". Rzut oka w przyszłość: nie pomogło.
Przed nami zbierają się pozostali (wyglądało to jakby się nagle zorientowali, że nie prowadzą już w wyścigu, bo błyskawicznie zmaterializowali się przy rowerach) i ruszają chwilę wcześniej.
Czas postoju: ok. 7 minut.
Odcinek 7: Augustów - Wydminy
Postanawiamy zostać z tyłu, licząc na to, że chłopaki przed nami rozpędzą się i polecą swoje. Niestety (albo na szczęście) coś im się nie spieszy i dołączamy do grupy. Na początku, przez miasto, jedziemy raczej wolno, za miastem układamy się w szyk sztuka za sztuką i jedziemy. Tempo przyjemne, coś powyżej 32 km/h, teraz jest już mniej pagórkowaty, więc na długich zjazdach gra 39 km/h.
I wszystko idzie dobrze do momentu, w którym na podjeździe, który robiłem ok 30 km/h, wyprzedził mnie Remik, robiąc go sobie, ot tak, 36 km/h. Taka mała manifestacja mocy. Ze zmiany zszedł zresztą za momencik, ale ziarno zostało zasiane. Dwóch pozostałych kolegów (Zbyszek Kalinowski jechał tylko na kole) utrzymało zasadę i dodało 2-4 km/h do przelotowej. I nadal było dobrze, chociaż zaczynałem się obawiać, do czego dążymy. Do kulminacji doszło kilkanaście kilometrów dalej, gdy jeden z kolegów stwierdził, że w środku 2% podjazdu jeszcze sobie przyspieszy, co utwierdziło moje przekonanie o tym, że albo z tej jazdy może się zrobić bardzo gwałtowne pokazywanie kto ile i kiedy może, albo po prostu taka prędkość dla nich to standard - dla nas nie jest.
Dociosaliśmy swoje zmiany i zostawiliśmy ich samych. I znowu zaczęło się przyjemniej jechać. Trochę wolniej, ale przyjemniej.
W międzyczasie zaszło słońce. Już od chwili jechaliśmy na światłach, Hipci coś nie pasowało, że jej latarka kiepsko świeci. W pewnym momencie moje myśli idą takim torem: swoje okulary mam na kasku - Hipcia też miała - nie ma ich na kasku - chyba nie chowała ich do kieszeni - "Misiek, ty jedziesz w okularach?!" - "Aaaa!". No tak. Cisnęła w ciemnych okularach po zmroku. Teraz już wiemy,
Jeszcze przed północą zaczyna mnie strasznie morzyć sen. Przeszukuję kieszenie w poszukiwaniu żela z kofeiną, ale nie mogę go odnaleźć w tonie śmieci po poprzednio zjedzonych rzeczach, postanawiam posprzątać przy okazji. W końcu swojego oddaje mi Hipcia. Zjadłem, nie pomogło. Muli dalej. Wypijam pół jakiegoś Power Shota. Poza samym ohydnym smakiem nic się nie zmienia.
Gdzieś po drodze wyprzedzają nas Robert z Weroniką. Wyprzedzali nas potem jeszcze kilka razy, ale dopiero na mecie dowiedziałem się, że wieźli ze sobą dwóch zawodników w charakterze zwłok na tylnym siedzeniu.
Do Wydmin docieramy po północy. Na punkcie jest jakiś izotonik (w końcu!). Woda, baton, banan, błyskawiczne przepakowanie się w towarzystwie stwierdzeń "cyborgi!", "patrz, oni jadą!". Bardzo uważnie patrzyli też, co bierzemy, "żeby też tak jechać". Miłe.
Czas postoju: ok 2 minut
Odcinek 8: Wydminy - Mrągowo
Nie ma mnie. Pamiętam przejazd przez weekendowo głośne Giżycko, jazdę wzdłuż jez. Niegocin i chyba wjazd do Ryna. Cały odcinek schodzi mi na walce ze snem. Kolejny Power Shot zupełnie nic nie daje. Bicie się po twarzy i szczypanie - też nie. Sprint? Po sprincie, gdy tylko przestaję, od razu zasypiam. Jadę z oczekiwaną prędkością, ale pierwszy raz w życiu jadę wężykiem - po prostu wężykiem od krawędzi do środka pasa. Nie mogę utrzymać prostego kierunku.
Kurwa.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Wiem, że jestem w dupie. Wiem, że przejdzie. Krótkie okresy rozbudzenia się przeplatają się z okresami pływania. Na razie muszę się skupić na utrzymaniu prostego kierunku, gdy auto mnie wyprzedza lub wymija. Głupio by było mu się wpakować pod koła.
W pewnym momencie wężykuję na pobocze.
Kurwa.
Kawałek dalej na podjeździe zatrzymuję się. Kładę głowę na kierownicy. Nawet nie zasypiam, po prostu zamykam oczy. Wsiadam, ruszam (czas postoju: 7 sekund), doganiam Hipcię.
Lepiej. Dużo lepiej. Myśli wracają na właściwe tory.
Hipci za to jechało się super (zakładam, że po prostu ze zdziwienia, że nie bolą jej plecy, miała cały czas szeroko otwarte oczy).
Mrągowo, skręt z głównej. Zjazd. Składam oficjalny protest - proszę nie robić PK na zjeździe! To nieludzkie!
PK ma być gdzieś... hmm... Hipcia mówi "PK 50m", było napisane (ja patrzyłem w GPS-a, nie na znaki). Skręcamy w uliczkę, zagadnięci goście tylko sobie imprezują w okolicy. Wracamy. Kawałek zjeżdżamy, ale widzę, że to 50 m to nie może być w dół. Wracam do znaku... no tak, ślepa Hipcia przegapiła, że za strzałką "PK 50 m" jest druga: "PK <---". Skręcamy, akurat naprzeciw wybiegła nam Weronika.
Wchodzimy do punktu. Kupa żarcia. Postanawiam zrobić szybki porządek w kieszeniach. Śmieci idą do kosza, ładuję do kieszeni nowe żarcie i to, com miał. Dostaję też puszkę z jakimś witaminowo-taurynowym napojem. Wciągam na trzy łyki.
Czas postoju: ok. 6 minut.
Odcinek 9: Mrągowo - jez. Luterskie
Teraz już blisko - tylko 50 km do kolejnego punktu i tylko 100 km do mety. W zasadzie finisz.
Wciągnięty napój działa (w przeciwieństwie do tamtego gówna w shotach), do tego powoli się rozjaśnia, więc senność idzie w diabły. Szybko dojeżdżamy do Świętej Lipki, potem zagapiam się i cudem w odpowiedniej chwili patrzę na GPS-a, zauważając, że mamy zrobić skręt na Mnichowo (dobrze, że nie wypuściliśmy się w zjazd).
Moja lampka wpada w tryb strobo na dołkach (mimo że nie ma takiego wbudowanego) - raz świeci jaśniej, raz ciemniej; Hipci Convoy zeżarł już baterię, ale postanawiamy nie wymieniać, bo z tym, co mamy widać nas z daleka, a to, że nie oświetlamy sobie drogi, można zignorować - z chwili na chwilę robi się coraz jaśniej.
Teraz najgorsza część trasy. Dystans pozostały do mety tak wolno maleje, a myślami już jesteśmy na miejscu.
Łąki pokrywają mgły. Fragmenty przyjemnego chłodu przeplatają się z fragmentami ciepłego powietrza. Dobrze, że nie założyliśmy bluz.
Mijamy Lutry i kawałek dalej dojeżdżamy do PK. Widzę miejsce nad jeziorem, dużo namiotów. Zwalniam... w tym momencie z daleka wybiega kolega z punktu, przyspieszam, mówię: chodź! Hipcia (z jej punktu widzenia) ma wrażenie, że jej podjadę pod koła (mimo że ona była przy krawędzi, a ja na środku jezdni), skręca kierownicę, mokra z porannej wilgoci wyślizguje jej się z rąk, koło staje w poprzek, szlif.
Zawodniczka żyje. I jedyne, czym się przejmuje, to rower. Manetka się skręciła - poprawiam. Kierownica skręcona - można olać. Poprawić trzeba hamulec.
Zajeżdżamy na punkt. Robertowi mówię, że wywaliłem ją celowo, bo to była jedyna szansa, żeby ją osłabić i dogonić. W sumie coś w tym jest, muszę to zapamiętać na przyszłość. Podpisanie listy, udaje mi się jeszcze wciągnąć na trzy gryzy kawałek arbuza. Lecim.
Czas postoju: ok. 2 minut + podnoszenie się z ziemi
Odcinek 10: jez Luterskie - Lubomino
Start. I na samym początku postój, trzeba jeszcze poprawić obcierający hamulec. Hipcię boli bark. Ale da się jechać. Wiedziałem, że gdzieś przed Dobrym Miastem mają być większe pagórki. I faktycznie - jest trochę podjazdów plus jedna bardzo sympatyczna i trzymająca serpentyna. Już zbliżamy się do Dobrego Miasta. Wiemy, że jedziemy na bardzo dobry czas.
Końcówka, czyli sprint przez Dobre Miasto do Lubomina. Faktycznie wyszedł nam z tego sprint (na miarę możliwości, oczywiście). Gdy siedzę na kole, piję dużo, bo żołądek przetrawiony Power Shotami piecze jak cholera.
W końcu właściwy skręt, wjeżdżamy - nie ma napisu "meta" (znowu, na BBT było to samo, mamy pecha!). Czas: 6:03. Niestety, kontrola czasu była dopiero na końcu trawnika. A tam wybiła nam już 6:04 (mogliśmy jeszcze przyspieszyć i przelecieć ten trawniczek).
Siadamy. Ktoś zauważa, że Hipcia ma stłuczone kolano. Idzie je opłukać, ja w międzyczasie wciągam kiełbasę z chlebem. Wizyta w Toi Toi skutkuje nauczeniem się tego, że jak się ma gacie na szelkach, to trzeba zdjąć koszulkę... A to wcale nie było najwygodniejsze rozwiązanie.
Wracam po Hipcię. Robert informuje nas o czasie pozostałych zawodników (do Kalinowskiego 10 minut, Jaśniewicz - 16, do zwycięzców - 23). No to teraz musimy tylko poczekać swoje i upewnić się, że inni zawodnicy nie mieli takiego planu jak my. Dowiadujemy się też, że wykręciliśmy czas lepszy niż zeszłoroczny rekord P1000J. Ha!
W końcu trzeba się zebrać (jak już człowiek usiądzie... dlatego właśnie nie robimy długich przerw) i ruszyć powoli w stronę bazy. Nie mogę znaleźć śladu ze startu honorowego, Robert tłumaczy mi trasę, zapamiętuję.
Powolutku, spokojnie. Teraz nikomu się nie spieszy.
Zakończenie
W bazie wita nas oklaskami KaHa (a myślałem, że wszyscy będą jeszcze spali). Zostawiamy rowery, przykrywamy je kocykiem (żeby słońce za bardzo nie grzało), idziemy gdzieś usiąść. Na zawodników czeka potrawka z ryżem, Hipcia nie chce, ja zaczynam to dziobać, ale stwierdzam, że najpierw przyda mi się kilka minut leżenia. Znajduję kawałek cienia i przymykam oczy. Za moment wpada Oskar z okrzykiem "nie spać, telewizja". U mnie w pracy to nie działa, ale tu zadziałało: powiedziałem "mnie nie ma" i leżałem dalej. Trochę mi przeszkadzali - wywiadu udzielili inni koledzy, Hipcia, a ja dostąpiłem tylko zaszczytu bycia sfilmowanym jako instalacja artystyczna pt. "Pomaratonowy trup". Udało mi się urwać kilka sekund faktycznego snu, gdy wstaję (zaraz, gdy sobie poleźli), wciągam całą resztę żarcia.
Robi się coraz bardziej gorąco. Siedzimy tępo patrząc przed siebie, gawędząc z Remkiem i odbierając gratulacje od Zbyszka Kalinowskiego. W końcu temperatura przybiera na tyle, że postanawiamy iść nad rzekę. Zabieramy ze sobą dwie puszki piwa, powoooooli włazimy do zimnej wody i długi czas tam siedzimy. Gdy wracamy, akurat dotarł Tomek - specjalista od reprodukcji (po raz kolejny pękła mu guma). Znowu miał więcej postojów niż my, więc znowu nie napisze relacji.
Reszta dnia jest ucieczką przed upałem w cieniu (śni mi się, że Kot, Wilk i Turysta - każde z osobna - składają u mnie zamówienia na bardzo specyficzny sposób wszycia suwaka w tropik namiotu). Coś tam się udało kimnąć, idziemy jeszcze raz do rzeki - tym razem siedzę tam po szyję w wodzie aż zacząłem szczękać zębami (a to u mnie nie jest wcale takie łatwe), wychodząc jeszcze moczę koszulkę i chustę na głowę. Tym sposobem udaje mi się przeżyć złożenie namiotu w pełnym słońcu.
Na plac boju dociera świniak i obserwujemy z zapartym tchem, jak czterech chłopa próbuje wepchnąć mu rożen w dupę (czwarty facet, oczywiście, stał w płaszczyźnie prostopadłej do rożna i pchał z przodu - obrazowo mówiąc, gdyby świniak zniknął, mielibyśmy co innego nabitego na rożen).
Trochę się szlajamy, trochę rozmawiamy, wreszcie przed 18:00 pakujemy wszystkie graty do samochodu i zmykamy do Lubomina. Oczekiwanie w upale na dekorację, odebranie medali, zamieszanie ze zdjęciem grupowym (chyba na żadnym ujęciu z grupowych nas nie ma). Wsiadamy do auta. Na Orlenie (zgodnie z ustaleniami) spotykamy się z Kotem, Wilkiem i Tomkiem. Wszyscy, nie wiedzieć czemu, wciągają lody. Na kolejnej stacji benzynowej, gdy zatrzymałem się, by rozprostować mięśnie, spotykamy kolegę, który startował z nami w jednej grupie. A potem już tylko do Warszawy...
Podsumowanie:
- Wynik: 21:39, czwarty czas i piąte miejsce; Hipcia była pierwszą z kobiet na mecie. Wyszło rewelacyjnie!
- Warto podkreślić, że to nasz... piąty ultramaraton w życiu, a trzeci raz w życiu przekraczamy 600 km. Dystanse 300+ (pomijając pojedynczy epizod trzy lata temu) robimy od jakichś 15 miesięcy. Wychodzi mi z tego, że jest nieźle.
- Strategia "wolno a do celu" zbiera kolejne żniwo. Na całej trasie mieliśmy 32 minuty i 59 sekund postoju (dane na podstawie licznika z GPS-a). Gdyby nie szukanie dwóch punktów, gleba oraz zatrzymanie się po okulary, które mi wypadły z dłoni, byłoby na pewno poniżej 30 minut.
- Średnia w momencie wjazdu na metę (jazda + start honorowy) - 28,6 km/h.
- Całość (start honorowy - wyścig - powrót na metę) zrobiliśmy nadal poniżej 24 godzin.
- Chyba jednak w tym, że ja źle znoszę upały, jest jakaś bujda. Ja ich po prostu nie znoszę, ale potrafię je znieść (czyli, tłumacząc: nie lubię, ale chyba sobie jakoś radzę). A na pewno idzie mi z tym dobrze.
- Zgodnie z tym, co powiedział Robert na mecie, pobiliśmy zeszłoroczny rekord Pierścienia.
- Gdyby to był BBT, to, biorąc pod uwagę, że początek jest jednak bardziej płaski, jechalibyśmy po naprawdę niezły czas.
- W mojej opinii było cieplej niż na Maratonie Podróżnika (temperatura niższa, ale trzymała dłużej).
- Spodziewałem się dużo gorszych asfaltów, nie było tak źle.
- W trakcie jazdy lighster zaczął przerywać i tańczyć. Kolejna gówniana chińszczyzna.
- Przekroczyliśmy tysiąc zebranych gmin.
I, ostatnie, ale najważniejsze: po dwóch masażach, kupieniu rolki rehabilitacyjnej, rozluźnianiu i zaplastrowaniu, Hipcię ani razu nie zabolały plecy (a zwykle odzywały się najpóźniej po 160 km). Warto było wydać tę kasę. Jeszcze jak naprawimy stopę, to... Dobra, nie naprawiamy stopy, bo wtedy to ja jej już nie dogonię.
- DST 612.17km
- Czas 22:09
- VAVG 27.64km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 13 czerwca 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Dookoła Tatr, czyli Maraton Podróżnika
Druga edycja Maratonu Podróżnika była dowodem na to, że forumowe towarzystwo ponownie chce bawić się w ganianie się na długich dystansach. W pewien sobotni poranek zebrało się około sześćdziesięciu najwytrwalszych zawodników, tradycyjnie podzielonych na dystanse "dla mężczyzn" i "dla cipek". W tym roku maraton miał być trudniejszy, ponieważ gdy tworzyliśmy trasy miał nie być kwalifikacją do BBT, dzięki czemu można było poszaleć z trasą. Klasyfikacją i tak został, ale trasa mimo wszystko nie została zmieniona.
Zgodnie z przewidywaniami w ostatnich tygodniach przed maratonem wykruszyło się trochę osób (i wyczerpały się listy rezerowe), dzięki czemu maraton był jeszcze bardziej kameralny. Wiadomo, że dużo lepiej się przejeżdża maraton palcem po mapie, a im bliżej terminu, tym więcej wątpliwości. Ale gros rezygnacji w ostatnich dniach to bolączka każdego wyścigu.
Od rana... a nie, do tego wrócimy. Najpierw rzut oka w przeszłość.
Zeszłoroczny Maraton był dla nas sporym sukcesem. Pierwszy raz przejechaliśmy 500 km (a w zasadzie, licząc powrót do domu, prawie 700), robiąc to w całkiem przyzwoitym czasie, pierwszy raz zetknęliśmy się z jazdą w grupie... pierwszy raz w ogóle się ścigaliśmy. I pierwszy raz spotkaliśmy tak dużo osób widzianych (czytanych) wczesniej tylko w internecie. Było to taki sympatyczny, naturalny krok w kierunku ultramaratonów, których w zeszłym roku zaliczyliśmy łącznie trzy. Jedna tylko rysa widniała na tym diamencie i kłuła w oczy przez cały, calusieńki rok - jego końcówka. Zmyleni interpretacją stwierdzenia "maraton nie będzie miał formy wyścigu" uznaliśmy, że celem jest przejechanie się i nikt tu nie będzie patrzył na czasy (zwłaszcza, że od początku miał to być raczej towarzyski przejazd). Wskutek tej niewiedzy roztrwoniliśmy przewagę, na samym końcu zupełnie niepotrzebnie marnując czas czekając na parówki na Orlenie. A dopiero przy organizacji tegorocznego maratonu dowiedziałem się, o co chodzi z tą "formą wyścigu".
W tym roku, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, trasa prowadziła dookoła Tatr, dając naprawdę solidną dawkę przewyższeń (profil na mapie wskazywał ok. 7000 m). Co to znaczy prawie siedem tysięcy w górę? Tego miałem się dopiero dowiedzieć. Dodatkowo, dzięki mojej sugestii, baza maratonu została zorganizowana w Brandysówce w Dolinie Będkowskiej, co chyba dało jeszcze jeden plus dla maratonu, bo i widoki były ładne, i zaopatrzenie naprawdę w porządku.
Przygotowań wielkich nie robiliśmy. Trochę ogólnych treningów z naciskiem na (tak, Księgowy!) treningi w strefie drugiej, kilka dni spędzonych na siłowni. Ostatnie wyjazdy przed maratonem miały na celu bardziej dopasowanie roweru do Hipci i wybranie siodełka, na którym będzie jechała, niż faktyczną wartość treningową. Może z wyjątkiem robienia rzadkich przystanków - tu ściemy nie było.
Wyjechawszy w piątek po południu z Warszawy w bazie zameldowaliśmy się tuż przed 20:00. Po drodze oboje usiłowaliśmy nie umrzeć, Hipcia miała zjazd i dość szybko zasnęła, ja jako kierowca na takie atrakcje pozwolić sobie nie mogłem, więc liczyłem, że kiepskie samopoczucie jest spowodowane dusznością w samochodzie. W Będkowskiej rozbiliśmy namiot, rozdysponowaliśmy wśród potrzebujących dobra przywiezione ze Stolicy i poszliśmy zobaczyć znajome twarze; nie uszło naszej uwadze to, że jakiś zespół właśnie się szpeił i najwyraźniej szykował na Sokolicę. W trybie pr0, czyli chuj tam z liną, może być stara, ważne, ze mamy GołProł na kasku.
Drogą kupna nabyliśmy piwo i siedzieliśmy pod Brandysówką. Usiłowałem dojść do porozumienia z Solidem, w który Hipcia wcisnęła ramkę od karty SIM ("bo tak było w tamtym telefonie"). Wyciągając ją prawdopodobnie uszkodziłem styki i tak oto zostaliśmy z jednym działającym aparatem. Zespół dalej siedział w stanowisku, co nas niezmiernie irytowało, bo chcieliśmy sobie wyleźć na Sokolicę, a zajęli akurat jedyną drogę, która nadaje się na przedmaratonowe fikanie po ścianie. W międzyczasie wygrywam od Księgowego dychę za zjedzenie łyżeczki cynamonu. Lubię, jak mi ludzie dają pieniądze. Hipcia z kolei budziła powszechne zainteresowanie swoimi plastrami, których ma z wyścigu na wyścig coraz więcej. Niektórzy w internetach piszą, że z tymi plastrami to mit. Cóż, my mamy dowód, że pomaga. A że lista przebytych i tych niezaleczonych kontuzji i wbudowanych (wrodzonych) problemów robi się coraz dłuższa i odkrywamy coraz to nowe "funkcjonalności", to i plastrów przybywa.
Pomny doświadczen z zeszłego roku poprzestaję na dwóch piwach i przesiadam się na bezalkoholowe. Dość szybko zresztą towarzystwo rozchodzi się spać, co również czynimy i my. Ostateczne przygotowanie rowerów zostawiam na chwile przed startem, na kolację opycham jeszcze prawie pół ptasiego mleczka. Wydawało mi się, że będę się kręcił pół nocy, ale zasnąłem dość szybko, chociaż w nocy kilka razy się budziłem, wskutek czego obudziłem się średnio wyspany.
Gdzie ja to przerwałem? Ach, tak.
Od rana słychać było gadanie, okrzyki i odgłosy innych dziwnych czynności niewątpliwie mających związek z rowerami. Gdy o szóstej wyłoniłem się z namiotu, okazało się, że niektórzy już są gotowi, inni rowery smarują, generalnie całe pole namiotowe się krząta, najpóźniej z dżinsów przebrał się chyba Transatlantyk. Zakrzątnęliśmy się i my, rowery zostały przesmarowane, napompowane, wyposażone w komplet elektroniki. Założone zostały też torby - z minimum (ale nie absolutnym): komplet narzędzi, żarcie i dodatkowe picie na przepak na starcie ostrym, bluza, nogawki, wiatrówka (byliśmy świadomi tego, że raczej przyda się albo bluza, albo wiatrówka, ale uznaliśmy, że na odrobinę szaleństwa można sobie pozwolić). Tydzień wcześniej testowałem na trasie do Rzeszowa jazdę z muzyką, ale musiałbym to wieźć z akumulatorkiem, zajmować miejsce w kieszeni, a do tego chyba nie potrafię jechać szybko mając muzykę na uszach.
Zjedliśmy śniadanie i powoli poturlaliśmy się pod Brandysówkę. Podpisy na liście startowej, odprawa, w którą chciał mnie wrobić Olo, a której w końcu nie było, bo wszystko było na kartkach i zbiórka do startu honorowego. Nasz lider, Wax, dotarł chwilę wcześniej, uśmiechnięty i zrelaksowany.
Minuty dzielące nas od ósmej rano minęły, rozległ się dźwięk ponad dwudziestu zapiętych pedałów (świetnie to brzmi!) i grupa ruszyła. Jeździłem tamtędy kilkanaście razy samochodem i nawet nie wiedziałem, że przez cały, caluteńki czas będzie tam zjazd. Podjazd też na nas trafił, chwilę później - też nie wiedziałem, że ma toto 11-12%. Już na samym starcie zauważam, że przetestowane i doregulowane przerzutki zaczynają coś się nie zrzucać - no, ale może to efekt zostawienia roweru na działanie rosy.
Na starcie też zauważam inną niepokojącą rzecz: puls mi szaleje. I to bardzo dziwnie - na prostej podchodzi pod 150, na podjazdach pod 170. Co do...?! Jestem świeży, wypoczęty, a tu podjazdy, na których nie powinienem wyjść powyżej 140 robię z tętnem 160! Odpoczynek na światłach sprowadza go do dolnej granicy... 135. Na świeżo! Zwykle przy takich okazjach spada raczej do 90. Hipcia ma podobnie. Zwalamy to na temperaturę, która już po starcie podchodzi do trzydziestu (!) stopni.
Do samego Krakowa jedziemy w dół, całkiem bezpiecznie, wyjąwszy jednego kierowcę, który postanowił, że czekał nie będzie i zepchnął na pobocze kolesia, który jechał z naprzeciwka. W mieście po sugestii Tomka ustawiamy się dwójkami, dzięki czemu jest bezpieczniej. Dzięki temu również zupełnie zakorkowaliśmy drogę. W końcu jednak wjechaliśmy na szersze arterie Królewskiego Miasta, a stamtąd na wylotówkę w stronę Wieliczki. Współpraca z kierowcami układała się nadzwyczaj pomyślnie, wszyscy byli mili i nikt nie trąbił.
Tuż przed miejscem startu ostrego lider naszej grupy postanawia już zacząć wyścig i leeeeeeeci. Punktu startu ostrego nie zaznaczył sobie w GPS-ie, dzięki czemu razem z Hipcią (która jechała jako druga) musieli kawałek wrócić. Dobrze, że usłyszeli krzyki...
Temperatura była obiecująca - obiecywała wiele, między innymi to, że zacznie nas palić od czubka głowy, a skończy na blokach. W momencie startu, tuż przed 10:00, było już 34 stopnie. Towarzystwo rozlazło się po krzakach pozbyć się tego, co wieźli ze sobą z Brandysówki. Przeładowaliśmy picie z sakwy, w kieszenie wepchnęliśmy docelowe dawki batonów i żeli, ja jeszcze wrzuciłem butelkę picia (czyli startowałem mając go ze sobą łącznie 2,5 litra) i byliśmy gotowi.
W końcu dojechały pozostałe grupy zubożone o Pająka, który dopiero co złapał gumę. Nasza, trzynastoosobowa grupka ustawiła się na trójkącie wewnątrz skrzyżowania i - start! Poooooszli!
Poszli nie tak znowu mocno. Zaczęło się bardzo spokojnie, ale tak czy inaczej przepchnęliśmy się bliżej przodu grupy. Na pierwszych podjazdach, które zostały przejechane troszeczkę mocniej, wyprzedziło nas kilka osób i tak oto uformowała się przed nami piątka: Gavek, Góral, Tomek, Wax, Wilk. Odeszli nas na jakieś 20 metrów i tam zaczęli się tasować. Wyglądało to bardziej jak przygotowanie do finiszu, bo zamiast jechać w grupie zmieniali miejsca i przesuwali się na boki; próbowałem ich dojść przez dwa podjazdy z rzędu, ale wówczas wyszedł jeszcze jeden minus - jechali, przynajmniej jak dla mnie, dość nierówno. A to odrobinę szybciej, gdy ich doszliśmy, nagle zwalniali, by znowu przyspieszyć.
Puls dostał, nieoględnie mówiąc, pierdolca. Na podjazdach wpadam w okolice 180, w zasadzie nie spada poniżej 150. Ale wcale nie czuję, że podjazdy robię tak wysoko - po prostu to ignoruję, zrobi się chłodniej, to się uspokoi. A przynajmniej na to liczę.
Szybko zdecydowaliśmy, że jedziemy swoje i nie będziemy się starali z nimi ganiać. W międzyczasie rzut oka za siebie informuje mnie, że z tyłu... nikogo nie ma. Cały podjazd i cały zjazd za plecami mam puste; Wilk prognozował, że grupki bardzo szybko się porwą, ale żeby aż tak szybko?
Na jednym podjeździe zatrzymuję się dwa razy na (dosłownie) trzy sekundy i podkręcam śrubę regulującą przerzutki. Nic to nie dało, ze zrzucaniem idzie coraz gorzej.
W Łapanowie (70 km) odbijamy na południe i kawałek później mijamy Gavka, który na poboczu wymieniał dętkę.
W bazie Transatlantyk mówił rano o "Starym Rybiu" - że niepokoją go podjazdy pod kątem możliwych defektów w rowerze. A właśnie taka nazwa majaczyła mi gdzieś na GPS-ie. I podjazdy nadeszły - chyba średnio 8% na trzech kilometrach (tu i w kolejnych takich ocenach oceniam na podstawie profilu na RWGPS lub na podstawie tego, co pokazał mi licznik, więc mogę się pomylić!).
Wyskrobawszy się na górę trafiamy do Limanowej, gdzie mijamy chłopaków, którzy stanęli przy sklepie. Ha! Czyli jesteśmy wirtualnymi liderami wyścigu, teraz trzeba tylko dotrzymać pozycję przez kolejne 440 km. Długo nie poliderowaliśmy - capnęli nas już po czterech kilometrach, na samym wyjeździe z miasta. Akurat skończyła się moja zmiana, więc z przodu została Hipcia. W międzyczasie Tomek podjechał do Wilka i coś mu mówił wskazując chyba na mnie. No co? Trzeba wiedzieć, kiedy można i kiedy trzeba się poopierniczać.
JKW zeszła ze zmiany tuż przed rozpoczęciem właściwego podjazdu, my zwolniliśmy do 17 km/h, a chłopaki - przed pierwszym zakrętem porwani na dwie dwójki - utrzymali sporo powyżej 20 km/h. Przez chwilę ich jeszcze widziałem, a potem zostaliśmy sami. I zaczęliśmy robić to, co umiemy najlepiej - ja sapałem na podjeździe, a Hipcia stękała, że boli ją stopa. A bolała do tego stopnia, że nie była w stanie nawet wypiąć buta, żeby choć na chwilę zwolnić napięcie. Wspominałem, że na liczniku miałem już 40 stopni? Po drodze zmieniam się w cieniowego sępa - jadę jak najbliżej krawędzi jezdni, żeby jak najdłużej siedzieć w cieniu. Jedna z serpentyn jest w ogóle cała zacieniona, temperatura tam spada do uroczych 36 stopni.
W końcu wytachaliśmy się na górę, gdzie, na zjeździe, zauważyłem kolejną niespodziankę - "zniknęły" mi cztery najmocniejsze przełożenia. Przerzutka staje w połowie i nie rusza dalej. Minuta postoju niczego nie wnosi - ruszona ręką linka powoduje przesunięcie przerzutki do poprawnego miejsca (czyli na dół), ale manetką nie jestem w stanie nic zrobić. Dupa, jedziemy - w górę wyjadę, w dół mogę nie pedałować, to, co mam, starczy mi do dokręcania do 45 km/h. Zobaczy się później, na postoju.
Łagodnym zjazdem (na którym staram się wentylować głowę na wszystkie możliwe sposoby) docieramy nad jakąś rzekę, gdzie ruszamy wzdłuż. Jest w miarę płasko, ale za to pod wiatr. Po chwili po okolicznych napisach orientujemy się, że jest to Dunajec. Ta wiedza wcale nam nie ułatwia życia, ale dobrze wiedzieć, gdzie byliśmy.
W Krościenku skręt na rondzie i chwilę później widzimy Orlen, na którym robimy przystanek. Proszę Hipcię, żeby kupiła Powerade i wodę (podkreślając, że wody nawet więcej) i sam biorę się za przerzutkę, tylko po to, by zaraz dowiedzieć się, że wiele nie zdziałam, linka gdzieś tam ciężko chodzi i sprężyna wózka nie jest w stanie jej wyciągnąć. Postanowiłem już nie grzebać, żeby bardziej nie spartolić. W międzyczasie nadeszła Hipcia. Pierwszy raz w życiu tak szybko przelałem picie do bidonów, ze zgrozą zauważając, że wody obok butelek nima! Dałem odpowiedzialne zadanie najlepszemu człowiekowi, a ten wraca bez wody (chciałem się oblać, nie pić). Skandal! Wypiłem dwa Vervowe RedBulle (cholera wie po co, ale zimne były). Gdy już ruszaliśmy, na stację zajeżdża Szafar, który startował z grupy po nas.
Zdecydowałem się olać to, że nie ma się czym oblać i już nie lecieć do łazienki, tylko jechać dalej. BŁĄD.
Już na pierwszym podjeździe widzę, że mamy konflikt interesów. Z jednej strony temperatura, z którą organizm musi walczyć, z drugiej jakiś litr napojów, które na postoju wlałem do żołądka i doprawiłem żelem lub dwoma. Z jednej strony wypada jechać, z drugiej trawić, z trzeciej się chłodzić. Efekt jest łatwy i prosty do przewidzenia - łapie mnie zamuła. Taka konkretna. Do tego stopnia, że na podjeździe pod Hałuszową (12%, przy okazji zauważyłem, że do kompletu zniknęło mi teraz najlżejsze przełożenie!) zastanawiam się, czy powinienem się najpierw wywalić, a potem porzygać, czy może odwrócić kolejność. Nie mogę jednak wybrać, więc wkurzony na swoje niezdecydowanie postanawiam jechać dalej. Hipcia wisi jakieś 50 m przede mną.
Na kawałku zjazdu w kierunku jez. Sromowickiego odżywam trochę i chłodzę się wiatrem. Ale to tylko na chwilę. Mijamy Niedzicę i zaczyna się kolejny podjazd. Mijamy PK1 w Łapszem Niżnem, nie zatrzymując się nawet na chwilę i rozpoczynamy wspinaczkę w kierunku Łapszanki. Tu znowu mnie muli do tego stopnia, że Hipcia odchodzi mnie na jakieś 200 m i na długi czas znika mi z oczu na krętej drodze. Rozważam zejście do potoku (który miejscami płynie tuż przy asfalcie) i schłodzenie się, ale czort wie z jakiego powodu - BŁĄD! - decyduję się człapać dalej, schłodzić na zjeździe, a potem zobaczyć (w końcu z każdą minutą zbliża się chłodniejsza pora dnia).
W Grocholowie obok szkoły skręcamy w prawo. Na podjeździe zrzucam z blatu synchronizując to z mocnym wychyleniem roweru i spada mi łańcuch. Szlag mnie trafia, poprawiam, jadę.
Zjazd. Informuję Hipcię, że w ostatnim polskim sklepie (lub pierwszym słowackim) robimy przerwę. Marudzi. Ale się zgadza. Pamiętałem, że tuż za granicą coś będzie i wcale się nie mylę. Pierwszy sklep, błyskawiczny postój, woda kupiona za 2,5€ w gotówce (kartą niestety od 3€), niosę to w małych, półlitrowych butelkach (bo tylko takie były zimne), do tego jedna półtoralitrowa (bo ta ma być tylko mokra). W akompaniamencie marudzenia ("mieliśmy szybko", "co ty robisz", "to jest wyścig", "w ogóle zawróćmy", "ja jakoś nie potrzebuję") przelewam do bidonów to, co do uzupełnienia, wylewam na łeb tyle, ile mogę, wyrzucam do śmietnika plastiki i ruszamy.
I nastała światłość. Tak o. Po prostu. Pstryk! i jest.
Zaczęło się jechać. Najpierw po prostu. Potem dobrze. A potem świetnie. Woda wylana na łeb spowodowała transformację w ciągu zaledwie kilku minut. Wejściowe podjazdy na Słowacji ciachałem z uśmiechem na ustach, czekając na skręt na Smokowce, bo tam, jak wiedziałem, będzie część odpoczynkowa. Puls już od dłuższej chwili wracał do normy i wreszcie osiągnął poprawny poziom - mimo szybko jechanego podjazdu pozostawałem w okolicach 130, co upewniło mnie w słuszności analizy i zwalenia tego wszystkiego na upał. Po chwili jednak nadszedł zjazd, a na nim minęło nas dwóch chłopaków z wyścigu, złożonych jak scyzoryki. Kto? Kurde, nie wiem. Wydawało mi się, że jeden, ten w białej bluzie miał ogolone nogi. Ale kto to mógł być? Keto? Chyba tylko on, prócz Hipci, zadbał o tak podstawowe sprawy w naszej włochatej grupie.
Skręt na Smokowce. Nareszcie. Teraz odpoczywamy. Dlaczego? Ano dlatego, że aż do Szczyrbskiego Plesa miało być łagodnie - około 3%. Jedziemy sobie więc spokojnie, wróciła mi energia na tyle, że mam siłę głośno wykrzykiwać różne określenia, które kieruję w stronę słońca razem z pokazywaniem mu najdłuższego z palców dłoni.
Dwóch gości, którzy nas wyprzedzili przed chwilą, nagle się rozłączyło. Jeden wziął i zawrócił. Zając?! Ktoś z wyścigu? Drugim ludziem okazał się być... Wax. Zaraz. Tutaj?! Przecież on powinien razem z chłopakami ciąć przed siebie i właśnie opuszczać Słowację. Okazało się, że miał i ma kryzys (później, już w bazie, patrząc na SMS-y zauważam, że info z PK1 mamy wysłane praktycznie w tej samej minucie). Jedzie nam na kole przez kilka kilometrów, po czym się odłącza i wraca do swojego tempa.
Po chwili mijamy Smokowce. Chwilę później mimo pogłębionego podjazdem oddechu zaczynam piłować ryj, co jest ostatecznym dowodem na to, że właśnie osiągnąłem sto procent sprawności.
Kawałek dalej widzę na poboczu rowerzystę. Mija ich nas sporo (co prawda prawie wszyscy w kierunku przeciwnym), ale postura tego wygląda znajomo. Wilk? Ano Wilk. Przystanął na chwilę ze względu na skurcze, ale widząc nas dołączył. Mówię mu o moim problemie z przerzutką, stwierdza, że to może być linka. Ale jak to? Linka? Zupełnie mi to nie pasuje, bo chodziła idealnie i nagle co? Zaraz przestaje mi działać jeszcze jedno lekkie przełożenie, a kawałek dalej - prorok jaki, czy co? - pęka mi... linka. Na całe moje szczęście Wilk może mi takową pożyczyć. Uff.
Na szczęście linka uwięzła tak, że zablokowała mi się pośrodku kasety, więc jestem w stanie (mimo, że po chwili na dołkach spada o jeden ząbek) jechać podjazdy z kadencją 45-60. Osiągamy Szczyrbskie Pleso i stąd mamy tylko zjazd. Aż do punktu Vooya.Macieja.
Skręt na parking elegancko oznaczony kamizelkami i widoczny z daleka (wydawało mi się z daleka, że kogoś na tym zakręcie postawili na stałe), na wjeździe wita nas muzyka z pobliskiego baru (rockandrollowa składanka). Na punkcie są już Tomek i Kot, która chciała ukończyć maraton możliwie szybko, więc wyruszyła na trasę cztery godziny wcześniej. Podpisanie listy i zaczynam przyglądać się manetce. Które to? Gdzie to? Którędy? Urrrrwał jego nać! Na całe szczęście Tomek ma doświadczenie w tych manetkach, bo puszczenie przez nie linki bez planu (metra?) wygląda na niemożliwe do zrealizowania.
Hipcia oczywiście jest sobą i pomaga. Na swój sposób. Przechodzi na mantrę "już?", "miało być szybko", "mieliśmy się w ogóle nie zatrzymywać", "ile jeszcze?", "śpieszymy się". Przeplata te pytania pytaniami o to, co mógłbym chcieć zjeść, co - biorąc pod uwagę, że jednocześnie dyskutuję z Tomkiem i usiłuję pomóc, albo przynajmniej nie przeszkadzać - doprowadza do tego, że gdy jeszcze nie zdążę odpowiedzieć na pytanie "czy chcesz banana", to dostaję już pytanie "czy chcesz bułkę". Przeplatamy linkę i zostaje tylko regulacja. W międzyczasie odjeżdża Kot, później Wilk, a ja obiecuję Tomkowi nagrodę, jeśli zabierze mi Hipcię sprzed nosa. Tomek jednak się zwija, a ja zostaję sam z wyżej wspomnianą celującą bułką (dobrze, że odwiniętą z folii) w mój otwór gębowy. Kończy się to tym, że (zgodnie z wyjściowym planem), rezygnujemy z makaronu (potem dowiaduję się, że zrezygnowaliśmy jako jedyni - dziwne, bo nawet gdybym miał inny plan, to z ciepłego makaronu w takie upał i tak bym zrezygnował), prócz bułki dostaję chyba jednego banana do paszczy (szczerze mówiąc, nie pamiętam, zajęty byłem) i dwa do kieszeni. Z drożdżówki (dla odmiany świadomie) rezygnuję, bo po całym dniu ostatnie, na co mam ochotę, to drożdżówka.
Gdzieś w międzyczasie na punkt dojechał Wax (który zaraz idzie po piwo) a potem wpadają Symfonian i CFCFan. Ja skończyłem regulację, można jechać. Ruszamy więc.
Wracamy do zjazdu. Długi. Długi. Przyjemny. I mam wszystkie przełożenia! Praktycznie do Liptowskiego Mikulasza (na 270 km) mamy czas na to, by pooglądać widoki (i chyba jako jedni z nielicznych zobaczyć Krywań w zachodzącym już powoli słońcu) i cieszyć się tym, jak licznik wskazuje powyżej 40 km/h. Lemondka już wcześniej się przydawała, ale teraz gra ze mną cały czas.
Chyba już na wyjeździe z Mikulasza spotykamy Wilka, który jedzie z nami tylko chwilę i po kilku minutach już go za nami nie ma. W Liptowskim Trnovcu odbijamy w boczną drogę. Słonce zachodzi. Zero ruchu. Wąska, boczna droga. Podjazdy, ale takie słabsze. Gorzej na zjeździe, bo jest tam trochę pasm żwiru, przez które nie mamy odwagi przelecieć na pełnej prędkości.
Dobijamy się do drogi 584 i chwilę później, na początku podjazdu, mijamy Kota. Kilka zamienionych w locie słów i lecimy dalej. Z 600 m na około 1000. Droga idzie powoli, spokojnie, przy okazji (próbując powiesić okulary na kasku upuszczam je, więc i tak stajemy) włączamy tylne światła. Podjazd trzyma. My się też trzymamy, głównie kierownicy. W koncu udaje się wyjechać na górę, dalej mamy zjazd aż do Podbieli. Robi się ciemno. Lampka zaczyna mi świrować - na nierównych fragmentach zmienia tryby i poziom naświetlenia. Zasrana Bocialarka. (Na jednym z postojów, już w Polsce, dokręcę ją mocniej, co być może pomogło, bo poza fragmentami ze Słowacji wielkich problemów nie było) Później w ogóle głupieje i na zjazdach ze dwa razy w ogóle się wyłącza. Korzystam z tego, że Hipcia daje swoim Convoyem równo i i tak widzę wszystko.
Wypadamy na drogę główną (myślałem, że będzie równiutko i lampka przestanie skakać - niestety nie) którą zaraz osiągamy Twardoszyn. Kawałek dalej (to chyba tu było) na zjeździe napotykamy most z kocich łbów. Zaskoczenie do tego stopnia duże, że nawet "kurwa!" wykrzyknąłem w jego połowie.
Gdzieś w tle zaczyna się błyskać. Prognozy mówiły, że około piątej rano w okolicach Zawoi mają przejść burze. Ciekawe, czy nie przyjdą wcześniej.
Za Namiestowem (gdzieś tu mijamy słowacką imprezę w remizie) zaczyna się ostatnia prosta do granicy. Błyska się coraz częściej. Po samej drodze widać, że podjazd nie będzie straszny. Po drodze mijamy puby pełne ludzi, którzy mieli inny niż my pomysł na dzisiejszy wieczór. Bardzo spokojnie (pomijając kilka wahadeł) dojeżdżamy do granicy, którą osiągamy równo o północy, tam (po raz pierwszy dzisiaj) robię sikustop - po 16 godzinach od startu!
Polska. No to wio! Zjazd do Jeleśni. Tam robimy skręt na Pewel Wielką, mijamy jednego kopytnego stwora, który dudni wzdłuż nas po łące, mijamy rodzinkę kotów i w nagrodę za to wszystko dostajemy dwie 13% ścianki. Miejscami podnosi się mgła, zaczyna też kropić, ale to dosłownie przez kilka minut.
Nigdzie za to nie widać ani śladu Tomka, jednak liczę po cichu na to, że pozostał przy swoich nawykach z BBT i nie odmówił sobie przyjemności porządnego jedzenia w którejś z knajp, które mijaliśmy po drodze. Nie wiem, gdzie jest, bo celowo nie brałem telefonu z dostępem do netu, chcąc przejechać trasę opierając się na tym, co zobaczę na trasie, a nie na wiadomościach, które ludzie zostawiają na PK.
Dostajemy zjazd i kolejną (jedną? dwie?) 12% ściankę za Stryszawą. Potem niewielkie serpentyny i już jesteśmy w Zawoi. Byłem tu już kiedyś bez roweru i dzięki temu nie nudzę się, bo chwilę po wjeździe do miejscowości zajmuje mi skorelowanie tego, co widzę przed sobą z tym, co widzę na GPS-ie (tryb: kierunek u góry) i tym, jak wyglądałoby to na mapie (zorientowane względem gór). Na szczęście nie zajmuje to długo. A przy wyjeździe nagle zaczynam zasypiać i robimy szybki postój na tabletkę z kofeiną. Tyle je wieźliśmy, a i tak nie zadziałały.
Teraz na Krowiarki, tak? Jedziemy. Jeszcze w bazie Olo mówił (chyba do Wąskiego) "jak będziesz widział taki masakryczny podjazd, to właśnie tam". I zawiodłem się. Podjazd przyjemny, relaksujący; w porównaniu z tym, co dziś już zrobiliśmy, to jest tu prawie płasko. Noc za to powoli znika, zaczyna świtać. Na podjeździe mam dużo czasu, więc wysyłam ze dwa SMS-y do relacji.
Na przełęczy jesteśmy prawie o wpół do czwartej. Decydujemy się zaszaleć i założyć bluzy do zjazdu. Bierzemy też rezerwy jedzenia (czyli żele i batony) z mojej torby. Włączam Bocialarkę (przestała świrować) na najmocniejszy z zaprogramowanych trybów i walę. Ale tylko do Zubrzycy, stamtąd skręcamy w pola. Oczywiście po to, żeby zaliczyć niewielki podjazd i zjazd w kierunku Makowa Podhalańskiego.
Tam to miała być najgorsza ścianka. Olo napisał, że rzeźnia, nadająca się do kodeksu karnego, Wilk - jako twórca trasy - wiedział, że tam będzie i wcześniej nawet przystanął na posiłek. W SMS-ach w relacji też przewijał się jej motyw. A ja... ja nie wiedziałem, ale jakoś mi to nie przeszkodziło podjechać i raz nawet na niej zasnąć (zjechałem tylko kołem na niski krawężnik).
Dalej powoli walimy w stronę Krakowa. Od tej pory nic się nie zmienia - logiczne i tradycyjne szlaki komunikacyjne prowadzą wzdłuż dolin, tędy, którędy najłatwiej, a my walimy na skos bocznymi drogami, przecinając wszystkie garby, garbki i garbiki, raczej po gorszym asfalcie niż po lepszym, z czego bardzo cieszy się Hipcia, bo pod koniec maratonu plecy nawalają ją już konkretnie, co nie pomaga ani przy zjazdach, ani przy tych "płaskich" kawałkach po porwanym i połatanym asfalcie. Do tego jeszcze pod sam koniec jej również "znika" ostatnie, najlżejsze przełożenie.
Regularnie pojawia mi się cyfra 12 - i na podjazdach, i na zjazdach, które są krótkie, ostre i nawet nie próbujemy się tam rozpędzać.Przypomina mi się, jak narzekałem przed wyjazdem, że gorszy od tej pogody może być tylko halny. Teraz już wiem, że za deszcz też bym się nie ucieszył, bo na części tych ścianek hamulce nie dałyby rady, moje śliskie buty też nie - jedyne, co mógłbym zrobić, to położyć się z rowerem na asfalcie i zsunąć się na dół.
Między Brzeźnicą i Kossową znajdujemy otwarty już sklep, lecę tam po powerade, bo wyczerpałem całe picie, a słonce powoli się rozpędza. Wolę teraz poświęcić czas, niż potem żałować. Hipcia, tak, wiemy. Mruczy i warczy. Oboje już od dłuższej chwili regularnie patrzymy za siebie szukając pościgowych grupek. Stąd już na szczęście niedaleko. Coraz cieplej. Można powiedzieć nawet, że trochę się wypłaszczyło.
W jednym miejscu Hipcia mówi "no i masz". Oglądam się - no, faktycznie, dupa. Oglądam się drugi raz - goni nas czterech. Czterech?! Podobne widoki pamiętam z zeszłorocznego Radlina, ale wtedy podobne grupy dochodziły nas na fragmentach płaskiego. Jakoś mi to... na szczęście mam lepszy wzrok i zauważam, że to MTB-owcy. Czyli nadal jest dobrze.
W końcu wyjeżdżamy na DK 79 i już wiem, gdzie jestem, bo tędy jechaliśmy w zeszłym roku, gdy zaliczaliśmy gminy na Jurze. Po chwili odbijamy na boczne drogi (z tyłu? nikt!). Wylatujemy na prostą na Dubie (z tyłu? nikt!). Już prawie koniec, nie jesteśmy pewni, kto kogo miał rozprowadzić na finiszu, więc kilka razy na wszelki wypadek zmieniamy się na prowadzeniu.
W pewnym momencie, na zacienionym (uff) podjeździe Hipcia mówi "no to jest za nami!". Nie zdążyłem się obejrzeć, mignęła mi tylko sylwetka, która schowała się za zakrętem, ale po chwili, na szczycie podjazdu mijamy dwie dziewczyny z rowerami, ewidentnie na kogoś czekające; może ten ludzik jedzie do nich, od dłuższej chwili mijamy już wycieczkowiczów, może to jedna z takich wycieczek.
Szklary. Gdy patrzę na narysowany ślad coś mi dudni w głowie. Bardzo niepokojąco. Gryzie się to z moim wyobrażeniem końcówki. Przybliżam, patrzę na mapę i... no tak. Nie przyjrzałem się, którędy chłopaki wpuścili trasę od północy. Nie będzie tak, jak myślałem - że machniemy się ze Szklar do Łazów, boczną, asfaltową drogą między domami, tylko przelecimy główną i przekopiemy się do Łazów z Jerzmanowic. I wiedziałem, z czym to się łączy - między Jerzmanowicami a Łazami jest spory pagórek, przy którym wiele razy myślałem "a ciekawe, jak by to się jechało, gdybyśmy wpadli na pomysł jechania na wspin rowerem i wracali tędy z sakwami". Minęliśmy znaną drogę prowadzącą na Witkowe Skały, skręciliśmy w prawo. No to już wiem, jakby to było tamtędy jechać rowerem. Licznik wskazał mi maksymalnie 16% (z tyłu? nikt!). Stąd pozostał do zjechania mały zjazd i wyjazd na drugi garbik, na jego szczycie obejrzałem się i zobaczyłem 700 m pustej przestrzeni. No to teraz już wiedziałem: nikt nas nie powinien dogonić.
Na koniec zjazdy, kawałek szutru (oby nikt tu nie wjechał na pełnej prędkości!) i zjazd aż pod Brandysówkę, ostrożny, bez ścigania się, piesi zaczęli powoli wyłazić; oni są jeszcze przewidywalni, ale zawsze jest problem większy z dziećmi i zwierzakami.
Zjazd do miejsca startu. Zerknięcie na GPS-a - jest 9:02. Plan zrobienia całości w 24 godziny nie powiódł się, ale bynajmniej nie czuję się zawiedziony. Spod dachu wyłaniają się Księgowi i zwycięzca - Tomek - który nie dość, że był przed nami, to jeszcze wsadził nam równą godzinę (wyciągnął, diabeł, wnioski z BBT i nie robił zbyt wielu przerw!). Odbieramy gratulacje, dostajemy medale (swój zdejmuję bardzo szybko, bo tasiemka gryzie mnie w szyję).
I to by było na tyle. Jakoś tak nie wiadomo kiedy mija 10 minut (czas do startu trzeciej grupy) i już wiemy, że zajęliśmy drugie miejsce. Z radością pozbywam się butów. Idziemy do samochodu, pozbywamy się klamotów z rowerów, kupujemy zimne piwo. Siadamy. Ławka jest przyjemnie szeroka. Zamawiamy kurczaka z frytkami (który chodził za nami od granicy). Półtorej godziny po nas przyjeżdża, jako trzeci, Szafar. Dwie z minutami po nas - Symfonian i CFCFan. A chwilę później zaczyna się zjazd, bo m.in. docierają Wilk a potem chyba razem Wax i Wigor. W międzyczasie ktoś jeszcze dociera, ale, szczerze mówiąc, nie wiem kto.
Zastanawiamy się, czy warto zostać do dnia kolejnego i się powspinać, ale Hipci stopa straciła trochę czucia i chyba nie chcemy jej zakuwać w buciora wspinaczkowego, zwłaszcza, że musi odpocząć, bo za trzy tygodnie jest Pierścień. Idziemy więc kimnąć się na dwie godziny, kładziemy się w krzakach, ale po chwili słońce włazi mi na stopy i tyle spania. Po jakiejś godzinie wstajemy, snujemy się trochę (w międzyczasie dotarli Kot, Turysta, Keto), po czym zalegamy w lepszym nieco, zacienionym miejscu. Na dwie rundy udaje mi się przespać jakieś (łącznie) trzy godziny, Hipcia trochę leży ze mną, potem wstaje i pakuje nas. Zbudzony składam namiot, pakuję rowery na dach, jemy jeszcze coś w Brandysówce i wsiadamy w samochód. Droga mija zupełnie bezproblemowo (a spodziewałem się najgorszego). Gdy zajeżdżałem pod blok w Warszawie, ostatnie osoby jeszcze były na trasie...
Czas na dwa słowa podsumowania.
- Wynik wyszedł nam kapitalny! Drugie miejsce przy takim czasie jest jak zwycięstwo, zwłaszcza, że wypracowaliśmy sobie sporą przewagę nad zawodnikami, co do których liczyłem, że przyjadą przed nami.
- Udało się zrealizować wszystko zgodnie z planem, na 25 godzin jazdy mieliśmy tylko półtorej godziny postojów, co, zmniejszone do przerw liczonych tylko od startu ostrego, daje nie więcej niż 1:10 przerw w jeździe! A gdyby od tego odliczyć jeszcze jakiś kwadrans stracony na wymianę linki, to zeszlibyśmy poniżej godziny!
- Udało się nam (samym sobie) udowodnić, że możliwe jest zrobienie tak długiej trasy w zasadzie bez odpoczynku (bez, bo momenty, kiedy faktycznie stałem, nie nadawały się do niczego - na punkcie na Słowacji w większości kucałem i tak zwinięty w pałąk kombinując z rowerem, Orlen - praca nad rowerem i przelewanie wody w kucki - nigdzie nie było ani jednego momentu, żeby sobie usiąść i powiedzieć "uff!").
- Wszystkie podjazdy zostały podjechane, niczego nie pchaliśmy (ani razu nie było takiego pomysłu).
- Trasa - re-we-la-cyj-na! Do tej pory jestem zachwycony i pewnie jeszcze długo będę. Nie puszczała praktycznie w żadnym miejscu, choć zarówno ja, jak i pewnie każdy (być może włącznie z autorem) byłem zaskoczony tym, ile to w praktyce znaczy prawie 7000 m podjazdów (mój licznik wskazał ponad 7100) na 540 km.
- Przy tej dawce podjazdów wyścig został przejechany w znacznej części solo - na podjazdach koło dawało niewiele albo wcale, zjazdy i tak w większości jechaliśmy z daleka od siebie.
- Gmin pewnie trochę zaliczyliśmy. Nie liczyłem jeszcze.
- Po raz kolejny okazuje się, że nasza taktyka ("powoli, a do celu") przynosi bardzo dobre owoce, najważniejsze to jechać swoim tempem i zgodnie z planem. Widać również efekty treningów i przygotowań. Z optymizmem patrzę na przyszłoroczny BBT.
- Rozplanowanie posiłków w formie żeli w kieszeni wypaliło idealnie. Nie musieliśmy ani przystawać, ani niczego dokupować.
I dwa słowa podziękowań:
Pierwsze lecą do Hipci - za to, że po 14,5 roku jeszcze chce ze mną przebywać i - ba! - nawet się dobrze tym bawi. W maratonowym temacie: dziękuję za to, że dzięki niej nauczyłem się dyscypliny postojowej i za to, że mnie zachęciła do treningów przez coś więcej niż "tylko jeżdżenie".
Drugie podziękowania - dla Wilka i Tomka - za pożyczoną linkę i pomoc przy jej zainstalowaniu.
No i trzecie, ostatnie: dla wszystkich osób zaangażowanych w organizację maratonu, za cały poświęcony czas. Cieszę się, że mogłem, jako członek Kapituły, również dołożyć swoją (niewielką jednak) cegiełkę do przygotowań.
Kwestie organizacyjne z punktu widzenia członka Kapituły:
- maraton uważam za bardzo, bardzo udany. Oczywiście lista wniosków wyciągniętych po maratonie jest i wiemy, co można poprawić, ale istotnych niedociągnięć nie widziałem,
- wiadomo, że zawsze będzie rozbicie między trudniej i łatwiej, między "chcę pomocy" i "chcę jechać ekstremalnie i polegać tylko na sobie". W tym roku chyba udało się zachować równowagę mimo że trasa była bardzo wymagająca,
- obowiązkowe SMS-y - byłem ich zdecydowanym przeciwnikiem. Na całość obowiązkowych straciłem ledwie minutę (w tym jeden wysyłając z siodełka), a uważam, że zwiększyło to jednak poziom bezpieczeństwa i stanowiło dodatkową atrakcję. SMS-om w przyszłym roku mówię zdecydowane "być może".
Zdjęć nie mam. Aparatu nie brałem na trasę, galerie maratonowe pojawią się na forum.
Trasa poniżej - jest to oficjalna trasa Maratonu, moja z GPS-a nic się nie różni, więc nie chce mi się jeszcze jej zgrywać.
Coś mi nie pasuje dystans z licznika, muszę sprawdzić, czy na pewno mam wpisany poprawny obwód.
No i to by było na tyle.
Zgodnie z przewidywaniami w ostatnich tygodniach przed maratonem wykruszyło się trochę osób (i wyczerpały się listy rezerowe), dzięki czemu maraton był jeszcze bardziej kameralny. Wiadomo, że dużo lepiej się przejeżdża maraton palcem po mapie, a im bliżej terminu, tym więcej wątpliwości. Ale gros rezygnacji w ostatnich dniach to bolączka każdego wyścigu.
Od rana... a nie, do tego wrócimy. Najpierw rzut oka w przeszłość.
Zeszłoroczny Maraton był dla nas sporym sukcesem. Pierwszy raz przejechaliśmy 500 km (a w zasadzie, licząc powrót do domu, prawie 700), robiąc to w całkiem przyzwoitym czasie, pierwszy raz zetknęliśmy się z jazdą w grupie... pierwszy raz w ogóle się ścigaliśmy. I pierwszy raz spotkaliśmy tak dużo osób widzianych (czytanych) wczesniej tylko w internecie. Było to taki sympatyczny, naturalny krok w kierunku ultramaratonów, których w zeszłym roku zaliczyliśmy łącznie trzy. Jedna tylko rysa widniała na tym diamencie i kłuła w oczy przez cały, calusieńki rok - jego końcówka. Zmyleni interpretacją stwierdzenia "maraton nie będzie miał formy wyścigu" uznaliśmy, że celem jest przejechanie się i nikt tu nie będzie patrzył na czasy (zwłaszcza, że od początku miał to być raczej towarzyski przejazd). Wskutek tej niewiedzy roztrwoniliśmy przewagę, na samym końcu zupełnie niepotrzebnie marnując czas czekając na parówki na Orlenie. A dopiero przy organizacji tegorocznego maratonu dowiedziałem się, o co chodzi z tą "formą wyścigu".
W tym roku, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, trasa prowadziła dookoła Tatr, dając naprawdę solidną dawkę przewyższeń (profil na mapie wskazywał ok. 7000 m). Co to znaczy prawie siedem tysięcy w górę? Tego miałem się dopiero dowiedzieć. Dodatkowo, dzięki mojej sugestii, baza maratonu została zorganizowana w Brandysówce w Dolinie Będkowskiej, co chyba dało jeszcze jeden plus dla maratonu, bo i widoki były ładne, i zaopatrzenie naprawdę w porządku.
Przygotowań wielkich nie robiliśmy. Trochę ogólnych treningów z naciskiem na (tak, Księgowy!) treningi w strefie drugiej, kilka dni spędzonych na siłowni. Ostatnie wyjazdy przed maratonem miały na celu bardziej dopasowanie roweru do Hipci i wybranie siodełka, na którym będzie jechała, niż faktyczną wartość treningową. Może z wyjątkiem robienia rzadkich przystanków - tu ściemy nie było.
Wyjechawszy w piątek po południu z Warszawy w bazie zameldowaliśmy się tuż przed 20:00. Po drodze oboje usiłowaliśmy nie umrzeć, Hipcia miała zjazd i dość szybko zasnęła, ja jako kierowca na takie atrakcje pozwolić sobie nie mogłem, więc liczyłem, że kiepskie samopoczucie jest spowodowane dusznością w samochodzie. W Będkowskiej rozbiliśmy namiot, rozdysponowaliśmy wśród potrzebujących dobra przywiezione ze Stolicy i poszliśmy zobaczyć znajome twarze; nie uszło naszej uwadze to, że jakiś zespół właśnie się szpeił i najwyraźniej szykował na Sokolicę. W trybie pr0, czyli chuj tam z liną, może być stara, ważne, ze mamy GołProł na kasku.
Drogą kupna nabyliśmy piwo i siedzieliśmy pod Brandysówką. Usiłowałem dojść do porozumienia z Solidem, w który Hipcia wcisnęła ramkę od karty SIM ("bo tak było w tamtym telefonie"). Wyciągając ją prawdopodobnie uszkodziłem styki i tak oto zostaliśmy z jednym działającym aparatem. Zespół dalej siedział w stanowisku, co nas niezmiernie irytowało, bo chcieliśmy sobie wyleźć na Sokolicę, a zajęli akurat jedyną drogę, która nadaje się na przedmaratonowe fikanie po ścianie. W międzyczasie wygrywam od Księgowego dychę za zjedzenie łyżeczki cynamonu. Lubię, jak mi ludzie dają pieniądze. Hipcia z kolei budziła powszechne zainteresowanie swoimi plastrami, których ma z wyścigu na wyścig coraz więcej. Niektórzy w internetach piszą, że z tymi plastrami to mit. Cóż, my mamy dowód, że pomaga. A że lista przebytych i tych niezaleczonych kontuzji i wbudowanych (wrodzonych) problemów robi się coraz dłuższa i odkrywamy coraz to nowe "funkcjonalności", to i plastrów przybywa.
Pomny doświadczen z zeszłego roku poprzestaję na dwóch piwach i przesiadam się na bezalkoholowe. Dość szybko zresztą towarzystwo rozchodzi się spać, co również czynimy i my. Ostateczne przygotowanie rowerów zostawiam na chwile przed startem, na kolację opycham jeszcze prawie pół ptasiego mleczka. Wydawało mi się, że będę się kręcił pół nocy, ale zasnąłem dość szybko, chociaż w nocy kilka razy się budziłem, wskutek czego obudziłem się średnio wyspany.
Gdzie ja to przerwałem? Ach, tak.
Od rana słychać było gadanie, okrzyki i odgłosy innych dziwnych czynności niewątpliwie mających związek z rowerami. Gdy o szóstej wyłoniłem się z namiotu, okazało się, że niektórzy już są gotowi, inni rowery smarują, generalnie całe pole namiotowe się krząta, najpóźniej z dżinsów przebrał się chyba Transatlantyk. Zakrzątnęliśmy się i my, rowery zostały przesmarowane, napompowane, wyposażone w komplet elektroniki. Założone zostały też torby - z minimum (ale nie absolutnym): komplet narzędzi, żarcie i dodatkowe picie na przepak na starcie ostrym, bluza, nogawki, wiatrówka (byliśmy świadomi tego, że raczej przyda się albo bluza, albo wiatrówka, ale uznaliśmy, że na odrobinę szaleństwa można sobie pozwolić). Tydzień wcześniej testowałem na trasie do Rzeszowa jazdę z muzyką, ale musiałbym to wieźć z akumulatorkiem, zajmować miejsce w kieszeni, a do tego chyba nie potrafię jechać szybko mając muzykę na uszach.
Zjedliśmy śniadanie i powoli poturlaliśmy się pod Brandysówkę. Podpisy na liście startowej, odprawa, w którą chciał mnie wrobić Olo, a której w końcu nie było, bo wszystko było na kartkach i zbiórka do startu honorowego. Nasz lider, Wax, dotarł chwilę wcześniej, uśmiechnięty i zrelaksowany.
Minuty dzielące nas od ósmej rano minęły, rozległ się dźwięk ponad dwudziestu zapiętych pedałów (świetnie to brzmi!) i grupa ruszyła. Jeździłem tamtędy kilkanaście razy samochodem i nawet nie wiedziałem, że przez cały, caluteńki czas będzie tam zjazd. Podjazd też na nas trafił, chwilę później - też nie wiedziałem, że ma toto 11-12%. Już na samym starcie zauważam, że przetestowane i doregulowane przerzutki zaczynają coś się nie zrzucać - no, ale może to efekt zostawienia roweru na działanie rosy.
Na starcie też zauważam inną niepokojącą rzecz: puls mi szaleje. I to bardzo dziwnie - na prostej podchodzi pod 150, na podjazdach pod 170. Co do...?! Jestem świeży, wypoczęty, a tu podjazdy, na których nie powinienem wyjść powyżej 140 robię z tętnem 160! Odpoczynek na światłach sprowadza go do dolnej granicy... 135. Na świeżo! Zwykle przy takich okazjach spada raczej do 90. Hipcia ma podobnie. Zwalamy to na temperaturę, która już po starcie podchodzi do trzydziestu (!) stopni.
Do samego Krakowa jedziemy w dół, całkiem bezpiecznie, wyjąwszy jednego kierowcę, który postanowił, że czekał nie będzie i zepchnął na pobocze kolesia, który jechał z naprzeciwka. W mieście po sugestii Tomka ustawiamy się dwójkami, dzięki czemu jest bezpieczniej. Dzięki temu również zupełnie zakorkowaliśmy drogę. W końcu jednak wjechaliśmy na szersze arterie Królewskiego Miasta, a stamtąd na wylotówkę w stronę Wieliczki. Współpraca z kierowcami układała się nadzwyczaj pomyślnie, wszyscy byli mili i nikt nie trąbił.
Tuż przed miejscem startu ostrego lider naszej grupy postanawia już zacząć wyścig i leeeeeeeci. Punktu startu ostrego nie zaznaczył sobie w GPS-ie, dzięki czemu razem z Hipcią (która jechała jako druga) musieli kawałek wrócić. Dobrze, że usłyszeli krzyki...
Temperatura była obiecująca - obiecywała wiele, między innymi to, że zacznie nas palić od czubka głowy, a skończy na blokach. W momencie startu, tuż przed 10:00, było już 34 stopnie. Towarzystwo rozlazło się po krzakach pozbyć się tego, co wieźli ze sobą z Brandysówki. Przeładowaliśmy picie z sakwy, w kieszenie wepchnęliśmy docelowe dawki batonów i żeli, ja jeszcze wrzuciłem butelkę picia (czyli startowałem mając go ze sobą łącznie 2,5 litra) i byliśmy gotowi.
W końcu dojechały pozostałe grupy zubożone o Pająka, który dopiero co złapał gumę. Nasza, trzynastoosobowa grupka ustawiła się na trójkącie wewnątrz skrzyżowania i - start! Poooooszli!
Poszli nie tak znowu mocno. Zaczęło się bardzo spokojnie, ale tak czy inaczej przepchnęliśmy się bliżej przodu grupy. Na pierwszych podjazdach, które zostały przejechane troszeczkę mocniej, wyprzedziło nas kilka osób i tak oto uformowała się przed nami piątka: Gavek, Góral, Tomek, Wax, Wilk. Odeszli nas na jakieś 20 metrów i tam zaczęli się tasować. Wyglądało to bardziej jak przygotowanie do finiszu, bo zamiast jechać w grupie zmieniali miejsca i przesuwali się na boki; próbowałem ich dojść przez dwa podjazdy z rzędu, ale wówczas wyszedł jeszcze jeden minus - jechali, przynajmniej jak dla mnie, dość nierówno. A to odrobinę szybciej, gdy ich doszliśmy, nagle zwalniali, by znowu przyspieszyć.
Puls dostał, nieoględnie mówiąc, pierdolca. Na podjazdach wpadam w okolice 180, w zasadzie nie spada poniżej 150. Ale wcale nie czuję, że podjazdy robię tak wysoko - po prostu to ignoruję, zrobi się chłodniej, to się uspokoi. A przynajmniej na to liczę.
Szybko zdecydowaliśmy, że jedziemy swoje i nie będziemy się starali z nimi ganiać. W międzyczasie rzut oka za siebie informuje mnie, że z tyłu... nikogo nie ma. Cały podjazd i cały zjazd za plecami mam puste; Wilk prognozował, że grupki bardzo szybko się porwą, ale żeby aż tak szybko?
Na jednym podjeździe zatrzymuję się dwa razy na (dosłownie) trzy sekundy i podkręcam śrubę regulującą przerzutki. Nic to nie dało, ze zrzucaniem idzie coraz gorzej.
W Łapanowie (70 km) odbijamy na południe i kawałek później mijamy Gavka, który na poboczu wymieniał dętkę.
W bazie Transatlantyk mówił rano o "Starym Rybiu" - że niepokoją go podjazdy pod kątem możliwych defektów w rowerze. A właśnie taka nazwa majaczyła mi gdzieś na GPS-ie. I podjazdy nadeszły - chyba średnio 8% na trzech kilometrach (tu i w kolejnych takich ocenach oceniam na podstawie profilu na RWGPS lub na podstawie tego, co pokazał mi licznik, więc mogę się pomylić!).
Wyskrobawszy się na górę trafiamy do Limanowej, gdzie mijamy chłopaków, którzy stanęli przy sklepie. Ha! Czyli jesteśmy wirtualnymi liderami wyścigu, teraz trzeba tylko dotrzymać pozycję przez kolejne 440 km. Długo nie poliderowaliśmy - capnęli nas już po czterech kilometrach, na samym wyjeździe z miasta. Akurat skończyła się moja zmiana, więc z przodu została Hipcia. W międzyczasie Tomek podjechał do Wilka i coś mu mówił wskazując chyba na mnie. No co? Trzeba wiedzieć, kiedy można i kiedy trzeba się poopierniczać.
JKW zeszła ze zmiany tuż przed rozpoczęciem właściwego podjazdu, my zwolniliśmy do 17 km/h, a chłopaki - przed pierwszym zakrętem porwani na dwie dwójki - utrzymali sporo powyżej 20 km/h. Przez chwilę ich jeszcze widziałem, a potem zostaliśmy sami. I zaczęliśmy robić to, co umiemy najlepiej - ja sapałem na podjeździe, a Hipcia stękała, że boli ją stopa. A bolała do tego stopnia, że nie była w stanie nawet wypiąć buta, żeby choć na chwilę zwolnić napięcie. Wspominałem, że na liczniku miałem już 40 stopni? Po drodze zmieniam się w cieniowego sępa - jadę jak najbliżej krawędzi jezdni, żeby jak najdłużej siedzieć w cieniu. Jedna z serpentyn jest w ogóle cała zacieniona, temperatura tam spada do uroczych 36 stopni.
W końcu wytachaliśmy się na górę, gdzie, na zjeździe, zauważyłem kolejną niespodziankę - "zniknęły" mi cztery najmocniejsze przełożenia. Przerzutka staje w połowie i nie rusza dalej. Minuta postoju niczego nie wnosi - ruszona ręką linka powoduje przesunięcie przerzutki do poprawnego miejsca (czyli na dół), ale manetką nie jestem w stanie nic zrobić. Dupa, jedziemy - w górę wyjadę, w dół mogę nie pedałować, to, co mam, starczy mi do dokręcania do 45 km/h. Zobaczy się później, na postoju.
Łagodnym zjazdem (na którym staram się wentylować głowę na wszystkie możliwe sposoby) docieramy nad jakąś rzekę, gdzie ruszamy wzdłuż. Jest w miarę płasko, ale za to pod wiatr. Po chwili po okolicznych napisach orientujemy się, że jest to Dunajec. Ta wiedza wcale nam nie ułatwia życia, ale dobrze wiedzieć, gdzie byliśmy.
W Krościenku skręt na rondzie i chwilę później widzimy Orlen, na którym robimy przystanek. Proszę Hipcię, żeby kupiła Powerade i wodę (podkreślając, że wody nawet więcej) i sam biorę się za przerzutkę, tylko po to, by zaraz dowiedzieć się, że wiele nie zdziałam, linka gdzieś tam ciężko chodzi i sprężyna wózka nie jest w stanie jej wyciągnąć. Postanowiłem już nie grzebać, żeby bardziej nie spartolić. W międzyczasie nadeszła Hipcia. Pierwszy raz w życiu tak szybko przelałem picie do bidonów, ze zgrozą zauważając, że wody obok butelek nima! Dałem odpowiedzialne zadanie najlepszemu człowiekowi, a ten wraca bez wody (chciałem się oblać, nie pić). Skandal! Wypiłem dwa Vervowe RedBulle (cholera wie po co, ale zimne były). Gdy już ruszaliśmy, na stację zajeżdża Szafar, który startował z grupy po nas.
Zdecydowałem się olać to, że nie ma się czym oblać i już nie lecieć do łazienki, tylko jechać dalej. BŁĄD.
Już na pierwszym podjeździe widzę, że mamy konflikt interesów. Z jednej strony temperatura, z którą organizm musi walczyć, z drugiej jakiś litr napojów, które na postoju wlałem do żołądka i doprawiłem żelem lub dwoma. Z jednej strony wypada jechać, z drugiej trawić, z trzeciej się chłodzić. Efekt jest łatwy i prosty do przewidzenia - łapie mnie zamuła. Taka konkretna. Do tego stopnia, że na podjeździe pod Hałuszową (12%, przy okazji zauważyłem, że do kompletu zniknęło mi teraz najlżejsze przełożenie!) zastanawiam się, czy powinienem się najpierw wywalić, a potem porzygać, czy może odwrócić kolejność. Nie mogę jednak wybrać, więc wkurzony na swoje niezdecydowanie postanawiam jechać dalej. Hipcia wisi jakieś 50 m przede mną.
Na kawałku zjazdu w kierunku jez. Sromowickiego odżywam trochę i chłodzę się wiatrem. Ale to tylko na chwilę. Mijamy Niedzicę i zaczyna się kolejny podjazd. Mijamy PK1 w Łapszem Niżnem, nie zatrzymując się nawet na chwilę i rozpoczynamy wspinaczkę w kierunku Łapszanki. Tu znowu mnie muli do tego stopnia, że Hipcia odchodzi mnie na jakieś 200 m i na długi czas znika mi z oczu na krętej drodze. Rozważam zejście do potoku (który miejscami płynie tuż przy asfalcie) i schłodzenie się, ale czort wie z jakiego powodu - BŁĄD! - decyduję się człapać dalej, schłodzić na zjeździe, a potem zobaczyć (w końcu z każdą minutą zbliża się chłodniejsza pora dnia).
W Grocholowie obok szkoły skręcamy w prawo. Na podjeździe zrzucam z blatu synchronizując to z mocnym wychyleniem roweru i spada mi łańcuch. Szlag mnie trafia, poprawiam, jadę.
Zjazd. Informuję Hipcię, że w ostatnim polskim sklepie (lub pierwszym słowackim) robimy przerwę. Marudzi. Ale się zgadza. Pamiętałem, że tuż za granicą coś będzie i wcale się nie mylę. Pierwszy sklep, błyskawiczny postój, woda kupiona za 2,5€ w gotówce (kartą niestety od 3€), niosę to w małych, półlitrowych butelkach (bo tylko takie były zimne), do tego jedna półtoralitrowa (bo ta ma być tylko mokra). W akompaniamencie marudzenia ("mieliśmy szybko", "co ty robisz", "to jest wyścig", "w ogóle zawróćmy", "ja jakoś nie potrzebuję") przelewam do bidonów to, co do uzupełnienia, wylewam na łeb tyle, ile mogę, wyrzucam do śmietnika plastiki i ruszamy.
I nastała światłość. Tak o. Po prostu. Pstryk! i jest.
Zaczęło się jechać. Najpierw po prostu. Potem dobrze. A potem świetnie. Woda wylana na łeb spowodowała transformację w ciągu zaledwie kilku minut. Wejściowe podjazdy na Słowacji ciachałem z uśmiechem na ustach, czekając na skręt na Smokowce, bo tam, jak wiedziałem, będzie część odpoczynkowa. Puls już od dłuższej chwili wracał do normy i wreszcie osiągnął poprawny poziom - mimo szybko jechanego podjazdu pozostawałem w okolicach 130, co upewniło mnie w słuszności analizy i zwalenia tego wszystkiego na upał. Po chwili jednak nadszedł zjazd, a na nim minęło nas dwóch chłopaków z wyścigu, złożonych jak scyzoryki. Kto? Kurde, nie wiem. Wydawało mi się, że jeden, ten w białej bluzie miał ogolone nogi. Ale kto to mógł być? Keto? Chyba tylko on, prócz Hipci, zadbał o tak podstawowe sprawy w naszej włochatej grupie.
Skręt na Smokowce. Nareszcie. Teraz odpoczywamy. Dlaczego? Ano dlatego, że aż do Szczyrbskiego Plesa miało być łagodnie - około 3%. Jedziemy sobie więc spokojnie, wróciła mi energia na tyle, że mam siłę głośno wykrzykiwać różne określenia, które kieruję w stronę słońca razem z pokazywaniem mu najdłuższego z palców dłoni.
Dwóch gości, którzy nas wyprzedzili przed chwilą, nagle się rozłączyło. Jeden wziął i zawrócił. Zając?! Ktoś z wyścigu? Drugim ludziem okazał się być... Wax. Zaraz. Tutaj?! Przecież on powinien razem z chłopakami ciąć przed siebie i właśnie opuszczać Słowację. Okazało się, że miał i ma kryzys (później, już w bazie, patrząc na SMS-y zauważam, że info z PK1 mamy wysłane praktycznie w tej samej minucie). Jedzie nam na kole przez kilka kilometrów, po czym się odłącza i wraca do swojego tempa.
Po chwili mijamy Smokowce. Chwilę później mimo pogłębionego podjazdem oddechu zaczynam piłować ryj, co jest ostatecznym dowodem na to, że właśnie osiągnąłem sto procent sprawności.
Kawałek dalej widzę na poboczu rowerzystę. Mija ich nas sporo (co prawda prawie wszyscy w kierunku przeciwnym), ale postura tego wygląda znajomo. Wilk? Ano Wilk. Przystanął na chwilę ze względu na skurcze, ale widząc nas dołączył. Mówię mu o moim problemie z przerzutką, stwierdza, że to może być linka. Ale jak to? Linka? Zupełnie mi to nie pasuje, bo chodziła idealnie i nagle co? Zaraz przestaje mi działać jeszcze jedno lekkie przełożenie, a kawałek dalej - prorok jaki, czy co? - pęka mi... linka. Na całe moje szczęście Wilk może mi takową pożyczyć. Uff.
Na szczęście linka uwięzła tak, że zablokowała mi się pośrodku kasety, więc jestem w stanie (mimo, że po chwili na dołkach spada o jeden ząbek) jechać podjazdy z kadencją 45-60. Osiągamy Szczyrbskie Pleso i stąd mamy tylko zjazd. Aż do punktu Vooya.Macieja.
Skręt na parking elegancko oznaczony kamizelkami i widoczny z daleka (wydawało mi się z daleka, że kogoś na tym zakręcie postawili na stałe), na wjeździe wita nas muzyka z pobliskiego baru (rockandrollowa składanka). Na punkcie są już Tomek i Kot, która chciała ukończyć maraton możliwie szybko, więc wyruszyła na trasę cztery godziny wcześniej. Podpisanie listy i zaczynam przyglądać się manetce. Które to? Gdzie to? Którędy? Urrrrwał jego nać! Na całe szczęście Tomek ma doświadczenie w tych manetkach, bo puszczenie przez nie linki bez planu (metra?) wygląda na niemożliwe do zrealizowania.
Hipcia oczywiście jest sobą i pomaga. Na swój sposób. Przechodzi na mantrę "już?", "miało być szybko", "mieliśmy się w ogóle nie zatrzymywać", "ile jeszcze?", "śpieszymy się". Przeplata te pytania pytaniami o to, co mógłbym chcieć zjeść, co - biorąc pod uwagę, że jednocześnie dyskutuję z Tomkiem i usiłuję pomóc, albo przynajmniej nie przeszkadzać - doprowadza do tego, że gdy jeszcze nie zdążę odpowiedzieć na pytanie "czy chcesz banana", to dostaję już pytanie "czy chcesz bułkę". Przeplatamy linkę i zostaje tylko regulacja. W międzyczasie odjeżdża Kot, później Wilk, a ja obiecuję Tomkowi nagrodę, jeśli zabierze mi Hipcię sprzed nosa. Tomek jednak się zwija, a ja zostaję sam z wyżej wspomnianą celującą bułką (dobrze, że odwiniętą z folii) w mój otwór gębowy. Kończy się to tym, że (zgodnie z wyjściowym planem), rezygnujemy z makaronu (potem dowiaduję się, że zrezygnowaliśmy jako jedyni - dziwne, bo nawet gdybym miał inny plan, to z ciepłego makaronu w takie upał i tak bym zrezygnował), prócz bułki dostaję chyba jednego banana do paszczy (szczerze mówiąc, nie pamiętam, zajęty byłem) i dwa do kieszeni. Z drożdżówki (dla odmiany świadomie) rezygnuję, bo po całym dniu ostatnie, na co mam ochotę, to drożdżówka.
Gdzieś w międzyczasie na punkt dojechał Wax (który zaraz idzie po piwo) a potem wpadają Symfonian i CFCFan. Ja skończyłem regulację, można jechać. Ruszamy więc.
Wracamy do zjazdu. Długi. Długi. Przyjemny. I mam wszystkie przełożenia! Praktycznie do Liptowskiego Mikulasza (na 270 km) mamy czas na to, by pooglądać widoki (i chyba jako jedni z nielicznych zobaczyć Krywań w zachodzącym już powoli słońcu) i cieszyć się tym, jak licznik wskazuje powyżej 40 km/h. Lemondka już wcześniej się przydawała, ale teraz gra ze mną cały czas.
Chyba już na wyjeździe z Mikulasza spotykamy Wilka, który jedzie z nami tylko chwilę i po kilku minutach już go za nami nie ma. W Liptowskim Trnovcu odbijamy w boczną drogę. Słonce zachodzi. Zero ruchu. Wąska, boczna droga. Podjazdy, ale takie słabsze. Gorzej na zjeździe, bo jest tam trochę pasm żwiru, przez które nie mamy odwagi przelecieć na pełnej prędkości.
Dobijamy się do drogi 584 i chwilę później, na początku podjazdu, mijamy Kota. Kilka zamienionych w locie słów i lecimy dalej. Z 600 m na około 1000. Droga idzie powoli, spokojnie, przy okazji (próbując powiesić okulary na kasku upuszczam je, więc i tak stajemy) włączamy tylne światła. Podjazd trzyma. My się też trzymamy, głównie kierownicy. W koncu udaje się wyjechać na górę, dalej mamy zjazd aż do Podbieli. Robi się ciemno. Lampka zaczyna mi świrować - na nierównych fragmentach zmienia tryby i poziom naświetlenia. Zasrana Bocialarka. (Na jednym z postojów, już w Polsce, dokręcę ją mocniej, co być może pomogło, bo poza fragmentami ze Słowacji wielkich problemów nie było) Później w ogóle głupieje i na zjazdach ze dwa razy w ogóle się wyłącza. Korzystam z tego, że Hipcia daje swoim Convoyem równo i i tak widzę wszystko.
Wypadamy na drogę główną (myślałem, że będzie równiutko i lampka przestanie skakać - niestety nie) którą zaraz osiągamy Twardoszyn. Kawałek dalej (to chyba tu było) na zjeździe napotykamy most z kocich łbów. Zaskoczenie do tego stopnia duże, że nawet "kurwa!" wykrzyknąłem w jego połowie.
Gdzieś w tle zaczyna się błyskać. Prognozy mówiły, że około piątej rano w okolicach Zawoi mają przejść burze. Ciekawe, czy nie przyjdą wcześniej.
Za Namiestowem (gdzieś tu mijamy słowacką imprezę w remizie) zaczyna się ostatnia prosta do granicy. Błyska się coraz częściej. Po samej drodze widać, że podjazd nie będzie straszny. Po drodze mijamy puby pełne ludzi, którzy mieli inny niż my pomysł na dzisiejszy wieczór. Bardzo spokojnie (pomijając kilka wahadeł) dojeżdżamy do granicy, którą osiągamy równo o północy, tam (po raz pierwszy dzisiaj) robię sikustop - po 16 godzinach od startu!
Polska. No to wio! Zjazd do Jeleśni. Tam robimy skręt na Pewel Wielką, mijamy jednego kopytnego stwora, który dudni wzdłuż nas po łące, mijamy rodzinkę kotów i w nagrodę za to wszystko dostajemy dwie 13% ścianki. Miejscami podnosi się mgła, zaczyna też kropić, ale to dosłownie przez kilka minut.
Nigdzie za to nie widać ani śladu Tomka, jednak liczę po cichu na to, że pozostał przy swoich nawykach z BBT i nie odmówił sobie przyjemności porządnego jedzenia w którejś z knajp, które mijaliśmy po drodze. Nie wiem, gdzie jest, bo celowo nie brałem telefonu z dostępem do netu, chcąc przejechać trasę opierając się na tym, co zobaczę na trasie, a nie na wiadomościach, które ludzie zostawiają na PK.
Dostajemy zjazd i kolejną (jedną? dwie?) 12% ściankę za Stryszawą. Potem niewielkie serpentyny i już jesteśmy w Zawoi. Byłem tu już kiedyś bez roweru i dzięki temu nie nudzę się, bo chwilę po wjeździe do miejscowości zajmuje mi skorelowanie tego, co widzę przed sobą z tym, co widzę na GPS-ie (tryb: kierunek u góry) i tym, jak wyglądałoby to na mapie (zorientowane względem gór). Na szczęście nie zajmuje to długo. A przy wyjeździe nagle zaczynam zasypiać i robimy szybki postój na tabletkę z kofeiną. Tyle je wieźliśmy, a i tak nie zadziałały.
Teraz na Krowiarki, tak? Jedziemy. Jeszcze w bazie Olo mówił (chyba do Wąskiego) "jak będziesz widział taki masakryczny podjazd, to właśnie tam". I zawiodłem się. Podjazd przyjemny, relaksujący; w porównaniu z tym, co dziś już zrobiliśmy, to jest tu prawie płasko. Noc za to powoli znika, zaczyna świtać. Na podjeździe mam dużo czasu, więc wysyłam ze dwa SMS-y do relacji.
Na przełęczy jesteśmy prawie o wpół do czwartej. Decydujemy się zaszaleć i założyć bluzy do zjazdu. Bierzemy też rezerwy jedzenia (czyli żele i batony) z mojej torby. Włączam Bocialarkę (przestała świrować) na najmocniejszy z zaprogramowanych trybów i walę. Ale tylko do Zubrzycy, stamtąd skręcamy w pola. Oczywiście po to, żeby zaliczyć niewielki podjazd i zjazd w kierunku Makowa Podhalańskiego.
Tam to miała być najgorsza ścianka. Olo napisał, że rzeźnia, nadająca się do kodeksu karnego, Wilk - jako twórca trasy - wiedział, że tam będzie i wcześniej nawet przystanął na posiłek. W SMS-ach w relacji też przewijał się jej motyw. A ja... ja nie wiedziałem, ale jakoś mi to nie przeszkodziło podjechać i raz nawet na niej zasnąć (zjechałem tylko kołem na niski krawężnik).
Dalej powoli walimy w stronę Krakowa. Od tej pory nic się nie zmienia - logiczne i tradycyjne szlaki komunikacyjne prowadzą wzdłuż dolin, tędy, którędy najłatwiej, a my walimy na skos bocznymi drogami, przecinając wszystkie garby, garbki i garbiki, raczej po gorszym asfalcie niż po lepszym, z czego bardzo cieszy się Hipcia, bo pod koniec maratonu plecy nawalają ją już konkretnie, co nie pomaga ani przy zjazdach, ani przy tych "płaskich" kawałkach po porwanym i połatanym asfalcie. Do tego jeszcze pod sam koniec jej również "znika" ostatnie, najlżejsze przełożenie.
Regularnie pojawia mi się cyfra 12 - i na podjazdach, i na zjazdach, które są krótkie, ostre i nawet nie próbujemy się tam rozpędzać.Przypomina mi się, jak narzekałem przed wyjazdem, że gorszy od tej pogody może być tylko halny. Teraz już wiem, że za deszcz też bym się nie ucieszył, bo na części tych ścianek hamulce nie dałyby rady, moje śliskie buty też nie - jedyne, co mógłbym zrobić, to położyć się z rowerem na asfalcie i zsunąć się na dół.
Między Brzeźnicą i Kossową znajdujemy otwarty już sklep, lecę tam po powerade, bo wyczerpałem całe picie, a słonce powoli się rozpędza. Wolę teraz poświęcić czas, niż potem żałować. Hipcia, tak, wiemy. Mruczy i warczy. Oboje już od dłuższej chwili regularnie patrzymy za siebie szukając pościgowych grupek. Stąd już na szczęście niedaleko. Coraz cieplej. Można powiedzieć nawet, że trochę się wypłaszczyło.
W jednym miejscu Hipcia mówi "no i masz". Oglądam się - no, faktycznie, dupa. Oglądam się drugi raz - goni nas czterech. Czterech?! Podobne widoki pamiętam z zeszłorocznego Radlina, ale wtedy podobne grupy dochodziły nas na fragmentach płaskiego. Jakoś mi to... na szczęście mam lepszy wzrok i zauważam, że to MTB-owcy. Czyli nadal jest dobrze.
W końcu wyjeżdżamy na DK 79 i już wiem, gdzie jestem, bo tędy jechaliśmy w zeszłym roku, gdy zaliczaliśmy gminy na Jurze. Po chwili odbijamy na boczne drogi (z tyłu? nikt!). Wylatujemy na prostą na Dubie (z tyłu? nikt!). Już prawie koniec, nie jesteśmy pewni, kto kogo miał rozprowadzić na finiszu, więc kilka razy na wszelki wypadek zmieniamy się na prowadzeniu.
W pewnym momencie, na zacienionym (uff) podjeździe Hipcia mówi "no to jest za nami!". Nie zdążyłem się obejrzeć, mignęła mi tylko sylwetka, która schowała się za zakrętem, ale po chwili, na szczycie podjazdu mijamy dwie dziewczyny z rowerami, ewidentnie na kogoś czekające; może ten ludzik jedzie do nich, od dłuższej chwili mijamy już wycieczkowiczów, może to jedna z takich wycieczek.
Szklary. Gdy patrzę na narysowany ślad coś mi dudni w głowie. Bardzo niepokojąco. Gryzie się to z moim wyobrażeniem końcówki. Przybliżam, patrzę na mapę i... no tak. Nie przyjrzałem się, którędy chłopaki wpuścili trasę od północy. Nie będzie tak, jak myślałem - że machniemy się ze Szklar do Łazów, boczną, asfaltową drogą między domami, tylko przelecimy główną i przekopiemy się do Łazów z Jerzmanowic. I wiedziałem, z czym to się łączy - między Jerzmanowicami a Łazami jest spory pagórek, przy którym wiele razy myślałem "a ciekawe, jak by to się jechało, gdybyśmy wpadli na pomysł jechania na wspin rowerem i wracali tędy z sakwami". Minęliśmy znaną drogę prowadzącą na Witkowe Skały, skręciliśmy w prawo. No to już wiem, jakby to było tamtędy jechać rowerem. Licznik wskazał mi maksymalnie 16% (z tyłu? nikt!). Stąd pozostał do zjechania mały zjazd i wyjazd na drugi garbik, na jego szczycie obejrzałem się i zobaczyłem 700 m pustej przestrzeni. No to teraz już wiedziałem: nikt nas nie powinien dogonić.
Na koniec zjazdy, kawałek szutru (oby nikt tu nie wjechał na pełnej prędkości!) i zjazd aż pod Brandysówkę, ostrożny, bez ścigania się, piesi zaczęli powoli wyłazić; oni są jeszcze przewidywalni, ale zawsze jest problem większy z dziećmi i zwierzakami.
Zjazd do miejsca startu. Zerknięcie na GPS-a - jest 9:02. Plan zrobienia całości w 24 godziny nie powiódł się, ale bynajmniej nie czuję się zawiedziony. Spod dachu wyłaniają się Księgowi i zwycięzca - Tomek - który nie dość, że był przed nami, to jeszcze wsadził nam równą godzinę (wyciągnął, diabeł, wnioski z BBT i nie robił zbyt wielu przerw!). Odbieramy gratulacje, dostajemy medale (swój zdejmuję bardzo szybko, bo tasiemka gryzie mnie w szyję).
I to by było na tyle. Jakoś tak nie wiadomo kiedy mija 10 minut (czas do startu trzeciej grupy) i już wiemy, że zajęliśmy drugie miejsce. Z radością pozbywam się butów. Idziemy do samochodu, pozbywamy się klamotów z rowerów, kupujemy zimne piwo. Siadamy. Ławka jest przyjemnie szeroka. Zamawiamy kurczaka z frytkami (który chodził za nami od granicy). Półtorej godziny po nas przyjeżdża, jako trzeci, Szafar. Dwie z minutami po nas - Symfonian i CFCFan. A chwilę później zaczyna się zjazd, bo m.in. docierają Wilk a potem chyba razem Wax i Wigor. W międzyczasie ktoś jeszcze dociera, ale, szczerze mówiąc, nie wiem kto.
Zastanawiamy się, czy warto zostać do dnia kolejnego i się powspinać, ale Hipci stopa straciła trochę czucia i chyba nie chcemy jej zakuwać w buciora wspinaczkowego, zwłaszcza, że musi odpocząć, bo za trzy tygodnie jest Pierścień. Idziemy więc kimnąć się na dwie godziny, kładziemy się w krzakach, ale po chwili słońce włazi mi na stopy i tyle spania. Po jakiejś godzinie wstajemy, snujemy się trochę (w międzyczasie dotarli Kot, Turysta, Keto), po czym zalegamy w lepszym nieco, zacienionym miejscu. Na dwie rundy udaje mi się przespać jakieś (łącznie) trzy godziny, Hipcia trochę leży ze mną, potem wstaje i pakuje nas. Zbudzony składam namiot, pakuję rowery na dach, jemy jeszcze coś w Brandysówce i wsiadamy w samochód. Droga mija zupełnie bezproblemowo (a spodziewałem się najgorszego). Gdy zajeżdżałem pod blok w Warszawie, ostatnie osoby jeszcze były na trasie...
Czas na dwa słowa podsumowania.
- Wynik wyszedł nam kapitalny! Drugie miejsce przy takim czasie jest jak zwycięstwo, zwłaszcza, że wypracowaliśmy sobie sporą przewagę nad zawodnikami, co do których liczyłem, że przyjadą przed nami.
- Udało się zrealizować wszystko zgodnie z planem, na 25 godzin jazdy mieliśmy tylko półtorej godziny postojów, co, zmniejszone do przerw liczonych tylko od startu ostrego, daje nie więcej niż 1:10 przerw w jeździe! A gdyby od tego odliczyć jeszcze jakiś kwadrans stracony na wymianę linki, to zeszlibyśmy poniżej godziny!
- Udało się nam (samym sobie) udowodnić, że możliwe jest zrobienie tak długiej trasy w zasadzie bez odpoczynku (bez, bo momenty, kiedy faktycznie stałem, nie nadawały się do niczego - na punkcie na Słowacji w większości kucałem i tak zwinięty w pałąk kombinując z rowerem, Orlen - praca nad rowerem i przelewanie wody w kucki - nigdzie nie było ani jednego momentu, żeby sobie usiąść i powiedzieć "uff!").
- Wszystkie podjazdy zostały podjechane, niczego nie pchaliśmy (ani razu nie było takiego pomysłu).
- Trasa - re-we-la-cyj-na! Do tej pory jestem zachwycony i pewnie jeszcze długo będę. Nie puszczała praktycznie w żadnym miejscu, choć zarówno ja, jak i pewnie każdy (być może włącznie z autorem) byłem zaskoczony tym, ile to w praktyce znaczy prawie 7000 m podjazdów (mój licznik wskazał ponad 7100) na 540 km.
- Przy tej dawce podjazdów wyścig został przejechany w znacznej części solo - na podjazdach koło dawało niewiele albo wcale, zjazdy i tak w większości jechaliśmy z daleka od siebie.
- Gmin pewnie trochę zaliczyliśmy. Nie liczyłem jeszcze.
- Po raz kolejny okazuje się, że nasza taktyka ("powoli, a do celu") przynosi bardzo dobre owoce, najważniejsze to jechać swoim tempem i zgodnie z planem. Widać również efekty treningów i przygotowań. Z optymizmem patrzę na przyszłoroczny BBT.
- Rozplanowanie posiłków w formie żeli w kieszeni wypaliło idealnie. Nie musieliśmy ani przystawać, ani niczego dokupować.
I dwa słowa podziękowań:
Pierwsze lecą do Hipci - za to, że po 14,5 roku jeszcze chce ze mną przebywać i - ba! - nawet się dobrze tym bawi. W maratonowym temacie: dziękuję za to, że dzięki niej nauczyłem się dyscypliny postojowej i za to, że mnie zachęciła do treningów przez coś więcej niż "tylko jeżdżenie".
Drugie podziękowania - dla Wilka i Tomka - za pożyczoną linkę i pomoc przy jej zainstalowaniu.
No i trzecie, ostatnie: dla wszystkich osób zaangażowanych w organizację maratonu, za cały poświęcony czas. Cieszę się, że mogłem, jako członek Kapituły, również dołożyć swoją (niewielką jednak) cegiełkę do przygotowań.
Kwestie organizacyjne z punktu widzenia członka Kapituły:
- maraton uważam za bardzo, bardzo udany. Oczywiście lista wniosków wyciągniętych po maratonie jest i wiemy, co można poprawić, ale istotnych niedociągnięć nie widziałem,
- wiadomo, że zawsze będzie rozbicie między trudniej i łatwiej, między "chcę pomocy" i "chcę jechać ekstremalnie i polegać tylko na sobie". W tym roku chyba udało się zachować równowagę mimo że trasa była bardzo wymagająca,
- obowiązkowe SMS-y - byłem ich zdecydowanym przeciwnikiem. Na całość obowiązkowych straciłem ledwie minutę (w tym jeden wysyłając z siodełka), a uważam, że zwiększyło to jednak poziom bezpieczeństwa i stanowiło dodatkową atrakcję. SMS-om w przyszłym roku mówię zdecydowane "być może".
Zdjęć nie mam. Aparatu nie brałem na trasę, galerie maratonowe pojawią się na forum.
Trasa poniżej - jest to oficjalna trasa Maratonu, moja z GPS-a nic się nie różni, więc nie chce mi się jeszcze jej zgrywać.
Coś mi nie pasuje dystans z licznika, muszę sprawdzić, czy na pewno mam wpisany poprawny obwód.
No i to by było na tyle.
- DST 530.31km
- Czas 23:35
- VAVG 22.49km/h
- VMAX 65.58km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 23 sierpnia 2014
Kategoria > 400 km, do czytania
Z dzidą przez Polskę - czyli Bałtyk-Bieszczady Tour 2014
Wstęp
BBT chodził za nami od wieków. Kilka lat temu, gdy jeszcze naszym rekordem było podajże 104 km (i to przejechane jeden jedyny raz) przyniosłem do domu informację o takim wyścigu. Hipcia od razu stwierdziła, że to musi być fajne, a na stwierdzenie, że to może być nieco trudniejsze niż przejechanie 100 km wzruszała ramionami. Czas płynął, na BBT 2012 spóźniliśmy się ze zdobyciem kwalifikacji (uważam, że słusznie się stało), w końcu nadszedł 2013. Październik. Jego środek. O.
Nadal utrzymuję, że złodziejowi jestem winien piwo albo dobrą flaszkę, bo gdyby nie ta akcja, to pewnie nie kupilibyśmy szos. A tak, dzięki całemu zajściu z kupowaniem rowerów udało się je nabyć.
Pierwsza przejażdżka na szosach była dopiero w połowie lutego, a pierwszego marca pobiliśmy rekord średniej na dystansie > 100 km. 25.67 na 100 km. Ledwie pół roku temu, a sam się uśmiecham do siebie czytając o tym "rekordzie".
Potem poszło z górki: 70 km ze średnią > 30, trzysetka, 150 km ze średnią > 30, pierwsza czterysetka, potem już Maraton Podróżnika (życiówka równa prawie 700 km), Maraton w Radlinie (na który zapisaliśmy się pod wpływem impulsu bo na MP było tak fajnie)... no i o. Nie za wiele tych przygotowań; najwięcej z tego zyskaliśmy na MP i Radlinie, gdzie nauczyliśmy się jako-tako jeździć w grupie. Podsumowując: nikłe doświadczenie i ledwo pół roku przygotowań (i to nieregularnych, bo zdarzały się i trzy weekendy z rzędu poświęcone wspinaczce).
Przed startem udało mi się tylko (ze dwa miesiące wcześniej) odstawić kofeinę. Piwa, mimo wszelkich planów, jednak nie odstawiliśmy ani nie ograniczyliśmy.
Nie wiem czy to wrodzone lekkoduchostwo, czy też chroniczny brak pokory (do dziś do mnie nie dociera znaczenie tego słowa), ale trochę oboje się dziwiliśmy czytając, jak niektórzy się stresują startem i traktują go wyjątkowo. Jakoś dla nas była to wycieczka: dłuższa, ale wycieczka. Dojedziemy to dojedziemy, jak nie - to znaczy że byliśmy za słabi, trzeba doładować i wrócić za dwa lata. Jedyne co było stresujące to to, by wyrobić się z wszystkim, by formalności zostały spełnione i tak dalej. Byle do startu, bo dalej wiemy co robić (chyba to samo powiedział przed startem Olo). Jedyne obawy dotyczące jazdy związane były ze zdrowiem Hipci, ma spore problemy z kolanami i dodatkowo (wrodzone) z biodrem i odcinkiem lędźwiowym kręgosłupa, do tego po MP i Radlinie doszło poważne przeciążenie stopy - palący ból uniemożliwiający pedałowanie (kilka razy o tym wspominałem); przeciążenie do tego stopnia, że lekarz prosił aby nie jechała i zastrzegał, że jest bardzo duże ryzyko złamania kości. Jak się okazało na wyścigu ze stopą stał się cud – prawie nie bolała (pewnie za sprawą wkładek, które na tydzień przed BBT zrobił nam podolog-cudotwórca).
I nadszedł sierpień. Jego koniec.
Plany były sprecyzowane, chociaż na wszelki wypadek nikomu się nie chwaliliśmy:
- dojechać poniżej 54 h,
- przejechać trasę z maksymalnie jednym noclegiem.
Na liście "naprawdę kapitalnie by było" zakładaliśmy zejście do 50 h, a jako ekstremum, jeśli będzie szło naprawdę wyjątkowo - zejście do 48 h.
Część pierwsza: Przeddzidzie
Etap 1: Świnoujście - Płoty
Z samego rana spacerem ruszyliśmy na prom, bo zaplątane o mnie worki z przepakiem raczej nie pozwalały na swobodną jazdę. Zresztą do przystani był tylko kilometr. Na miejscu spotkaliśmy już Górala i Keto. Po chwili pojawił się też CRL. Raczej chłodno, całkiem mocny wiatr wiejący od wody. Trochę czekania na przeprawę, potem trochę biegania po okolicy (a to odstawić bagaż, a to znaleźć busa) i stajemy czekając na montowanie trackerów. Na miejscu są już (albo zaraz się pojawiają) Tytan, 4gotten, Eranis, Djtronik, Olo, Wąski, Yoshko (jako obsługa techniczna), Kot i Memorek W momencie naszego przybycia startował Marek.
Yoshko profesjonalnie trytytkami montuje trackery do ram, stajemy w kolejce, a po chwili nasza szóstka podpisuje już listy startowe i mierzy się z fantastycznymi pytaniami zadawanymi przez prowadzącego. Mi dostało się "Co będzie cię najbardziej bolało na starcie". Odpowiedź miałem przygotowaną: "Serce". Dzięki temu Hipcia dość długo chichotała w kierownicę. Po chwili pojawia się dzwonek, a po kolejnym szalonym pytaniu zawyła syrena promu "Bielik" i ruszyliśmy. Tytan, 4gotten, Tomek, my i jeden kolega. Czyli niemalże czysta forumowa ekipa.
Od razu po starcie muszę rzucić ciężkim słowem, bo Hipcia wypruła tak, jakby lotna premia była tuż za pierwszym zakrętem, a meta za kolejnym. Prędkość się stabilizuje, jedziemy stabilnie 33-37 km/h, na początek trasy na ogon przyczepia się kolega (spoza wyścigu) wiozący się do Płotów. Zmiany robimy bardzo długie, po 5-6 km. Wiatr jest boczny, ale nieszczególnie przeszkadza. Bardzo szybko mijamy pierwszych ludzi, dziwne, bo myśleliśmy, że dość długo to potrwa, a tymczasem ludzie pojawiają się niemalże za pierwszym zakrętem. Na jakimś podjeździe mijamy Offensive'a. Przy którejś zmianie Tytan pyta mnie czy nie jedziemy za szybko... wziąłem to za żart (bo prędkość wchodziła bez wysiłku), dopiero gdy ów odpiął się od nas i dołączył do pierwszego większego peletonu, zacząłem się zastanawiać. Wszyscy piszą, że najgorsze na maratonach to pruć i się wypruć. Tymczasem jedziemy raczej szybko (ciągle 32-36 km/h), nikt do nas nie dołącza... no, ale póki dobrze idzie, to czemu przerywać?
Gdzieś przy objazdach ekspresówek robi się z nas prawie dziesięcioosobowa grupa. Jedziemy tak tylko przez chwilę, bo Hipcia wychodzac na zmianę podbija momentalnie o 2 km/h w góre i tak rwie całą grupę. I tak zostajemy w czwórkę: Tomek, 4gotten i my. Na moje spojrzenie jedynie skwitowała, że lepiej przejechać 700 km ze średnią 30 niż 1000 ze średnią 19. Co chwilę mijamy kolejnych i to "żółtych", a więc doświadczonych. Czy na pewno robimy dobrze? Póki co idzie - więc róbmy. Ewentualnie potem będziemy żałować. Na razie żałowałem tylko tego, że przy wyciąganiu banana wyrzuciłem energetyczną galaretkę. Lubię je.
PK1 Płoty:
Wjeżdżamy na punkt (Hipcia już prawie rwała do przodu; nie chciała się zatrzymywać, ale reszta z naszego małego peletonu jednak miała taki zamiar… ja w sumie nie wiedziałem czy musimy czy nie, chętnie zabrałbym tylko banana i ruszył) i spotykamy tam Turystę i Górala. Średnia z jazdy ponad 34 km/h. Zabieramy banany do paszczy, do kieszeni; biorę drożdżówkę i... czekamy na Tomka, który bawił się telefonem. W końcu ruszyliśmy.
Etap 2: Płoty - Drawsko Pomorskie
Zaczyna się od większego podjazdu. Tam dochodzimy Górala, któremu udało się przejechać przez zapchane skrzyżowanie przy punkcie.Tempo troszeczkę spada. Ale tylko troszeczkę. Co chwile słyszę pulsometr Daniela (4gottena), który informuje mnie, że pod tę górę jedziemy trochę szybko. Trzymamy się w kupie, Góral na podjazdach trochę zostaje, ale dogania na prostych. Turysta (jak się potem dowiedziałem) przejechał z nami tylko kilkaset metrów.
Daniel chce już się z nami żegnać, ewidentnie tempo mu nie odpowiada, zmiany daje bardzo krótkie, daje się przekupić obietnicą zwolnienia (czyli trzeba zatrzymać Tomka, który ciśnie najmocniej). Na chwilę się to udaje. Hipcia z kolei wychodząc na zmianę zachowuje się jak krokodyl spuszczony ze smyczy – od razu przyspiesza, ale udaje mi się ją spacyfikować i przywołać do porządku. Przyspieszać wolno, ale niekoniecznie momentalnie podbijać prędkość o kilka km/h. Jedziemy równo, chociaż zmiany wychodzą różnie, Tomek i ja robimy ze dwa razy po 8 km, ale zwykle są krótsze.
W międzyczasie stawiamy kiedy wyprzedzi nas pierwszy solista. Ja stawiam na dwusetny kilometr.
W końcu doganiamy jakiś peleton (spotykamy tu pierwszą kobietę) i postanawiamy się do niego dołączyć. Tempo trochę spada. Koledzy z peletonu pierwotnie nie wiedzą, że jesteśmy z wyścigu, potem dopiero zauważają nasze różowe (czyli "nowi") numery startowe i zaczynają się żarty o pierwiosnkach, którzy cisną, ale zaraz się podpalą i tyle będzie z wyścigu. Wiatr jest boczny, więc niektórzy przechodzą szybką lekcję jazdy wachlarzem; dostajemy też info o tym, że zmiany robimy co ok. 1 km, ale Panie są OCZYWIŚCIE zwolnione z tego obowiązku. Tomek zdążył tylko powiedzieć, że "nasza" pani to się obrazi za to. Po chwili, jak na życzenie, na prowadzenie wyszła Hipcia i do spółki z jednym starszym kolegą rozerwali peleton.
Kolega wrócił do grupy, a my pojechaliśmy dalej, swoim tempem. Oczywiście w naszej dżenderowej grupie, w której nie ma dżentelmenów, a kobity mają prawo i obowiązek zasuwać na zmianach tak jak wszyscy. W międzyczasie powiedziałem Hipci o tym, że była OCZYWIŚCIE zwolniona z obowiązku dawania zmian - fukała mi za plecami dobry kwadrans i do końca wyścigu z tego żartowała.
PK2 Drawsko Pomorskie:
Na punkcie spotykamy Krzyśka (CRL), który po chwili wyrusza (na oko ma kwadrans przewagi nad nami). Wciągamy drożdżówkę, uzupełniamy bidony, na punkcie nie ma WC, więc trzeba się przebiec po okolicy. Znowu grzebie się Tomek, który najpierw dopija kawę, a potem idzie siku... ale w końcu ruszamy. Rower napotykam oblany kawą.
Etap 3: Drawsko Pomorskie - Piła
Na początek dostajemy trochę podjazdów i mocny wiatr boczny. Ale jest słońce. I krowa, która ordynarnie, przy samej jezdni unosi ogon i prezentuje ile warte są dla niej takie wyścigi. Kawałek dalej mijamy większy sikający peleton. Czekamy chwilę, zaczynają ruszać, ruszamy z nimi... okazało się, że z nami zabrał się tylko jeden, który po chwili wrócił do nich. Zamiast mądrze poczekać na nich, pojechaliśmy dalej, mając ich za sobą 500-1000 metrów. Tomek na podjazdach mocno rwie, dla mnie to tempo jest za duże, więc nawet się nie szarpię i proszę Hipcię, by też nie grzała do góry.
Gdzieś na tym odcinku w międzyczasie pożegnał się z nami Daniel.
Na 170 km wyprzedza nas pierwszy solista – przeliczyłem nasze możliwości o ok. 30 km.
Grupa doszła nas w Wałczu, gdy Tomek wpadł w panikę na widok zakazu dla rowerów, zatrzymał nas i poleciał do DDR. Zatrzymaliśmy się, bo myśleliśmy, że faktycznie było coś o nim powiedziane na odprawie. Zatrzymał się przy nas sędzia, dojechał nas peleton... i ruszyliśmy poprawnie - czyli pod zakaz. W mieście przegapiliśmy jeden ze skrętów, ale skorzystaliśmy z tego, że przez miasta "wolno" i pojechaliśmy inaczej - ale nie nadkładając nic. Dopiero w tej grupie spotykam pierwszego kolegę ubranego tak jak ja, czyli zupełnie na krótko. Reszta ma co najmniej długie spodnie, niektórzy kurtki i chusty pod kaskami.
Po drodze mieliśmy również sesję filmową, szczególne ucieszyło to Tomka, który za wszelką cenę chciał być w świetle jupiterów i bardzo pchał się przed kadr, a nawet wyprzedzał samochód techniczny z kamerą.
Gdy wychodzimy na prowadzenie grupa się rwie, więc postanawiamy wieźć się na kole (zresztą Hipci nie pozwalali wyjśc na zmianę - gdy była jej kolej jakiś "dżentelmen" wyskakiwał z tyłu i jechał pierwszy). Nawet chwilę odpoczywamy, potem jednak na podjeździe Tomek staje dopompować koło, bo chyba złapał gumę, mi spada łańcuch (na wewnętrzną stronę kasety), dochodzimy jednak grupę na zjeździe i to bardzo spokojnie - przy ledwo 40 km/h (a było ostro w dół, chyba im się nie spieszyło). Wpadamy do Piły razem (ale bez Tomka) po długaśnym zjeździe, ze dwa razy jadąc na już takim bardzo bahama yellow. Albo nawet wczesnym zielonym. Tu też Hipci na jednym ze skrzyżowań udaje się wyjść na prowadzenie i oczywiście z przekory zostawić cała grupę w tyle. PK w Pile średnio oznaczony, ale jakiś człowiek macha do nas przy rondzie.
PK3 Piła:
Znowu mijamy się z Krzyśkiem (tym razem już się zbierał). Na punkcie są jabłko, banan, drożdżówka i Transatlantyk, który się ewidentnie nie spieszy, tylko sobie z kimś dyskutuje. Tomek dobija kółko i postanawia na nim dotrzeć do Bydgoszczy by tam zrobić wymianę. Zauważamy też Dankę, z czego wnioskujemy, że jeśli Hipcia wyruszy pierwsza, to zostanie wirtualną liderką wyścigu.
Etap 4: Piła - Bydgoszcz
... i tak się stało. Hipcia rusza pierwsza. Teraz wystarczy dowieźć tę przewagę przez niecałe 800 km. Jedziemy naszą standardową czwórką, czyli my, Tomek i Góral. Peleton z którym dojechaliśmy do Piły stwierdził, że dłużej zabaluje na punkcie, poza tym nie chcieliśmy z nimi jechać, raz, że jechali wolno, dwa, strasznie nierówno – bardziej przypominali wycieczkę rowerową niż wyścigowy peleton.
Droga do Bydgoszczy taka nijaka. Nijaka taka. Nic ciekawego. Tomek narzuca mocne tempo (uczciwie - ile po płaskim tyle na podjeździe), kilka razy musze prosić by zwolnił, bo ciśnięcie pod górę 35 zamiast 32 wielkiego zysku nie da, a może zaszkodzić. Na sporym podjeździe 40 km przed Bydgoszczą wyprzedzamy Transatlantyka (z Piły wyruszył chwilę przed nami), który dopinguje Hipcię mówiąc, że ma szansę na wykręcenie rekordowego kobiecego czasu. Na skrzydłach tego dopingu (i krzyku innych kibiców - nawet był transparent!) dojechaliśmy na DPK do Bydgoszczy.
PK4 (DPK) Bydgoszcz:
Na miejscu jest już sędzia, który nas bardzo szybko odsyła do jedzenia. Rzucamy kaski i siadamy do rosołu, potem wciągając też drugie danie (Hipci trochę nie pasował kotlet, nie lubi schaboszczaków). Z przepaków bierzemy cieplejsze rzeczy na noc - Hipcia i tak jedzie na długo, ale zakłada coś jeszcze, ja decyduję się na cienką, długą bluzę. Znowu mijamy się z Krzyśkiem - jest przed nami jakiś kwadrans, po raz pierwszy pojawia się też Adam Wojciechowski. Gdy my jesteśmy gotowi Tomek jeszcze łata dętkę, więc umawiamy się na Toruń. Tam ma nas dojść.
Część druga: Śróddzidzie
Etap 5: Bydgoszcz - Toruń
Do Torunia mamy tylko 64 km. Blisko. Jedziemy w trójkę - Góral i my. Tempo nieco niższe - jedziemy równiej, już bez rwania, w okolicach 30-32 km/h. Na początek dłuuuga obwodnica (?) Bydgoszczy. Powoli zapada zmrok, potem robi się ciemno, po drodze powoli wyprzedzają nas pojedynczy soliści, droga prowadzi ładnym asfaltem krajówki albo drogi technicznej przy tejże. Nie wiadomo kiedy jesteśmy już na ostatnim zjeździe. Tutaj nagle zaczynam się zastanawiać czy na pewno zgrałem najnowszy ślad z lokalizacją "nowego" punktu w Toruniu?
PK5 Toruń:
Na szczęście lokalizacja jest poprawna. Dostajemy batoniki, przywitani zostajemy po toruńsku - piernikami, tankujemy do bidonu colę (świetny pomysł, powinna być na każdym punkcie!). Pod wpływem szantażu ze strony kolegów decyduję się założyć nogawki. Soliści mówią, że poprzednie grupy się rozwaliły, nie jedzie żaden stabilny peleton, więc nie ma nawet na co czekać. Od tego punktu aż do mety będziemy się już tylko widzieć z solistami. Poza tym na punktach zaczęło się robić luźniej, góra dwóch-trzech rowerzystów na nich było lub właśnie dojedżało.
Etap 6: Toruń - Włocławek
Skoro nie ma co czekać, to ruszamy. Znowu bliziutko - tylko 56 km. Droga prowadzi nas elegancko wzdłuż A1, ciemno, od czasu do czasu z tyłu połyskuje światełko solisty, który po chwili nas wyprzedza. I znowu.
Na dłużącym się wjeździe do Włocławka dojeżdża Adam Wojciechowski, zamieniamy kilka słów podczas wyprzedzania i spotykamy się na PK.
PK6 Włocławek:
Ledwie zdążyłem zejść z roweru a już ktoś podbiegł i pytał co chcę do bidonów. Na moją odpowiedź, że sam sobie naleję zostałem zbyty ponowieniem pytania. Ja mam iść i jeść. Poszedłem. Na miejscu bardzo dobra zupa, ciasta, kawa, krówki (!) do kieszeni na drogę... wszystko czego potrzeba. Hipcia idzie się przez chwilę porozciągać i za moment już się zbieramy. Prognoza ma być dobra - 0,1 mm opadów, czyli ma być zupełnie sucho.
Etap 7: Włocławek - Gąbin
Z Włocławka wylatujemy po bruku (Hipcia rzuca wyrazami pod nosem), potem przez dziurawy asfalt. Potem krajówka na Płock się trochę porządkuje, ale za to zaczyna kropić. A po chwili już pada. Więc prognoza - jak każda prognoza - sprawdziła się idealnie. Na razie jednak jest ciepło, nie ma co się ubierać, więc jedziemy dalej. Na fragmentach gorszego asfaltu (szczególnie po skręcie z krajówki) przyświecam Góralowi bocialarką gdy ten prowadzi - jego światło jest dość słabe, a głupio by było zgubić kolegę na dziurze której ten nie zauważy. Deszcz coraz mocniej leje, robimy szybką przerwę na założenie kurtek przeciwdeszczowych. Jazda jedno za drugim staje się średnio możliwa ze względu na fontanny spod kół.
Do tego Hipcia zaczyna cierpieć. Plecy odzywają się coraz bardziej, po chwili już słyszę tylko stękanie z bólu przy zwiększaniu tempa. W końcu po usilnych prośbach zgadza się zatrzymać na chwilę (dwie minuty odpoczynku dają jakieś 10 km spokoju), Góral proponuje jej jazdę na kole przynajmniej do punktu; taka jazda i tak jest niemożliwa przez deszcz. Oczywiście gdy tylko przystanęła mięśnie puściły i po chwili słyszałem już za plecami znajomy rechot i okrzyki ulgi. I wyszła na prowadzenie.
PK7 Gąbin:
Na PK wita nas kolega strażak i jego syn, który ma wielką radochę z tej zabawy, proponuje kawę po trzy razy i ogólnie wszędzie go pełno. Bardzo miło. Zabieramy banany, Hipcia rozciąga plecy na glebie, bierze jakieś prochy od Górala i ruszamy w trasę.
Etap 8: Gąbin - Żyrardów
Deszcz nie przestaje. Po chwili i Góral staje by założyć kurtkę. Też mu nie pasuje chyba taka rwana jazda (nie idzie jechać na kole, szyk jest bardzo luźny), mówi, że przewiezie się z nami do Iłży (bo nie zna drogi) i potem jedzie sam. Jedziemy drogą znaną z naszej czterysetki przez Sanniki, mijamy przystanek na którym tamtej chłodnej nocy robiliśmy sobie przerwę. Powoli jaśnieje. Do Sochaczewa wjeźdżamy już na jasno, ale dalej w deszczu. Wleczemy się - ale nie tylko my - kawałek przed miastem wyprzedzamy Daniela Śmieję. Z Sochaczewa wylatujemy na "50", gdzie po chwili zatrzymuje nas sędzia z uwagą, że nie mamy włączonych świateł z tyłu. Światła były - jakoś źle spojrzał.
Przed rondem przy skręcie na Żyrardów zakaz, mała konsternacja, pierwszy zatrzymuje się ostro solista, co o mało nie spowodowało dużej kolizji. Jest to jednak tylko zakaz, nie ma innej drogi, ślad wskazuje ten fragment, więc walimy te 200 m dalej. W końcu dochlapujemy się do Żyrardowa.
PK8 Żyrardów:
Na punkcie cola, ciepły makaron i trochę ciastek. Bierzemy co nieco do kieszeni i nie zwlekając jedziemy dalej. W ten deszcz.
Etap 9: Żyrardów - Białobrzegi
Zaczyna się paskudny fragment "50". Deszcz, jakoś nas ten ranek straszliwie przymula, trzymamy się we dwójkę, Góral jest z przodu lub z tyłu. Przymula nie tylko nas - solowcy też nie pędzą. Po drodze próbuję zagadać do jednego z nich, ale jest ewidentnie wściekły i tylko coś mruczy, zupełnie inaczej reaguje Śmieja, który się szczerzy serdecznie. A co ma robić?! Płakać?
Przelatujemy przez Grójec, płyniemy w kierunku Białobrzegów, Góral jedzie daleko z przodu i czeka na nas przy skrętach, proponuję mu kilka razy, żeby porwał się za solowcem, tempo utrzyma, a do punktu trafi. Woli jednak człapać z nami. Gdzieś tutaj pada mi licznik - nie pokazuje prędkości, tylko kadencję. Na szczęście mam przed nosem GPS-a, więc wiem, jak szybko jedziemy. Gdzieś tutaj też mija równa doba naszej jazdy. W związku z tym, że z licznikami jest różnie (Hipci też przerywa), możemy przyjąć, że zrobiliśmy między 595 a 600 km w pierwszą dobę.
Mijamy jednego solowca z kontuzją, który odpoczywa przy drodze i po chwili jesteśmy w Białobrzegach. Przy wjeździe na chodnik Hipcia o mało nie wywija pięknego orła. Dobry znak.
PK9 Białobrzegi:
Na wstępie wykręcam rękawiczki i wchodzę do maleńkiego korytarzyka. Mokro jakby ktoś wiadro wody wylał, jest kawa, ale tylko bez mleka, jakieś ciastka. Nawet nie ma czego zabrać do kieszeni. Rozmawiamy z kolegami - jeden poszukuje zgubionego kolegi, który mial iść na rekord... a znajduje się śpiący na krześle. Dwóch z kolei zastanawia się czy nie zrezygnować.
Etap 10: Białobrzegi - Iłża
Szybko się zwijamy i płyniemy dalej. Deszcz od dawna już nie pada tylko leje, nie ma co narzekać - nie jest zimno, nikt nie zamarza... Musiało tak być - w końcu to nasz pierwszy BBT, nie mogło być NORMALNIE.
Zaraz za Białobrzegami mija nas solista, zagaduje, uśmiecha się, wyprzedza i 50 metrów dalej wpada w krawężnik zasnąwszy na rowerze. Nic się nie stało, jedziemy dalej. W końcu wyjeżdżamy na pobocze przy drodze na Radom, jedziemy we dwójkę obok siebie, bo wygłupy typu jazda na kole nie mają żadnego sensu. Góral już nie ciśnie - jedzie za nami do Radomia.
Nie lubię tego miasta. To nie miasto, to stan umysłu. Po nawierzchni widać, że to Radom, po skrzyżowaniach to widać. Wszędzie widać, że to Radom. Na szczęście obyło się bez problemów - wylecieliśmy na Rzeszów, gdzie Góral pożegnał się i poleciał szybciej. My zrobiliśmy przystanek w Skaryszewie na zjedzenie batona, jedziemy sobie - deszcz trochę przestaje padać, kałuże się zmieniają, więc można jechać sporo szybciej. Trocę nerwów dodaje zjazd w Iłży, gdzie dwa samochody czekają na podporządkowanych żeby mi zrobić "Waxmunda", ale na szczęście doczekały do końca. Tuż przed PK doganiamy Górala.
PK10 (DPK) Iłża:
Wchodzimy do środka, a tam... Wax. Który powinien być jakieś 100 km dalej i już szykować się na finisz. Okazuje się, że taktyka napierniczania od początku przyniosła ponownie efekty - zrąbał sobie kolano. Po chwili dosiada się jeszcze jeden człowiek przedstawiajacy się jako Iwo z forum. Chwilkę rozmawiamy przy obiedzie i idziemy się szykować do podróży. Wybieramy suche rzeczy na góry... a worki na przepak są mokre. Suche koszulki szlag trafił. Coś udaje się skompletować, wychodzi nawet słońce z którego korzystam wymieniając baterie w lampkach.
Iwo podpowiada, że może poczekamy na Waxa, który poszedł się na chwile zdrzemnąć, ale gdy widzę kto też szykuje się do jazdy z nim, to rezygnuję, bo to nie nasza liga. Jedziemy swoje.
Część trzecia: Zadzidzie
Etap 11: Iłża - Nowa Dęba
Przed nami najdłuższy (104 km) odcinek. Na punkcie nie było (albo ja nie znalazłem) żarcia na wynos, więc jedziemy z tym, co mieliśmy w kieszeniach. Na początku od razu przemywa nas nagła ulewa (a wszystko już zaczęło schnąć). Nawet na moment zaczynamy zastanawiać się czy by czasem nie przystanąć pod dachem, bo naprawdę leje, ale było to bardzo przelotne i zaraz się uspokoiło.
Nareszcie, od samego początku wyścigu, jedziemy we dwójkę. Najlepszy możliwy układ, najlepszy możliwy zespół, trzymamy sobie idealne tempo, zmiany wychodzą wtedy, kiedy powinny - miodzio. Od razu przelotowa wzrasta w okolice 30 km/h. O trasie nie powiem wiele - zwykle jeżdżę nią do Rzeszowa, więc nic "nowego" tam nie widziałem. "Ściana płaczu" w Ostrowcu przeszła spokojnie (na tyle spokojnie że Hipcia nie pamiętała, że tam był podjazd), dalej czekanie i czekanie na zmianę województwa, a potem czekanie na Nową Dębę.
W końcu i ona się pojawiła, przypominając nam jak to kiedyś (robiąc naszą pierwszą trzysetkę) jechaliśmy tędy - ale DDR. Teraz nie ma czasu na wygłupy i zabawy z kostkami. Za moment już zajeżdżamy do punktu.
PK11 Nowa Dęba:
Na miejscu dostajemy picie, kupę ciastek (w tym kilka na wynos do kieszeni). Dodatkowo kolega z punktu smaruje mi łańcuch (miałem to zrobić w Iłży, ale uznałem, że i tak wszystko się zmyje). O dziwo stwierdzam, że Krzyśka jeszcze nie było, pewnie położył się spać w Iłży. Ruszamy.
Etap 12: Nowa Dęba - Rzeszów
Trasa znana i zjeżdżona do bólu (chociaż nie rowerem). Zapadła noc, co jakiś czas siąpił deszcz, zaczął się potężny ruch. Miał nas dogonić jeden kolega byśmy go przeprowadzili przez Rzeszów, ale jakoś nie dogonił. Za to tuż przed Rzeszowem zaczynają przechodzić krótkie ulewy, do tego na przystanku Hipcia wpada w dziurę przy kostkach. Nic się nie stało, ale po chwili mnie woła. Snejk. Błyskawiczne łatanie, dobicie dętki tak, by tylko przejechać i walimy dalej. Zaraz zaczyna się Rzeszów, przelatujemy dwukrotnie na "bahama yellow". Znane tereny, tyle razy człowiek po nocach pokonywał po nocy całe 5 km z domu Hipci do siebie (serio 5 km? Wtedy to było dużo dalej. Na pewno), a teraz po prostu przelatuje nie wiedzieć kiedy.
Pod domem z przystanku wyskakuje moja Mama, która wyśledziła gdzie jesteśmy i zaskoczyła mnie. Ostre hamowanie mało nie skończyło się glebą. Szybkie pożegnanie i jedziemy dalej. Słysząc krzyk z tyłu "jedźcie ostrożnie!" potwierdzamy, że na pewno będziemy - przejeżdżając na czerwonym świetle. Kawałek drogi i zaraz już podjazd na Podkarpackiej (kiedyś też był dłuższy i bardziej strony) i potem już zjazd w Zwięczycy (teraz to też już Rzeszów - ech, czasy...).
PK12 Rzeszów:
PK jest w zajeździe Taurus. Wpadam dość szybko i szukam pompki. Nikt nie ma dużej, pożyczam jakąś większą, ale jakoś nie chce działać, wracam do swojej i dobijam koło. Pochłaniam na szybko bardzo dobre pączki, kawę i wylatujemy, bo Hipcia już prawie jajko znosi (jest jej zimno jak tylko staje i szybko chce się rozruszać). Dowiadujemy się, że za nami nikt nie jedzie. A przynajmniej wystarczająco blisko.
Etap 13: Rzeszów - Brzozów
Ten fragment miał 40 km, więc nie wiadomo kiedy go pokonaliśmy. Na wstępie dostajemy strasznie mocny ruch, szczególnie TIR-ów, a nawierzchnia wcale nie zachęcała do jazdy poboczem. Potem asfalt jest dobry i ruch ustaje więc można spokojnie pruć do przodu. Na szczęście nie pada, a i nawierzchnia jest sucha, do tego nad nami jak w nagrodę pojawiło się pięknie rozgwieżdżone niebo. I co z tego, jak trzeba patrzeć pod koła?
Na pierwszym podjeździe zdjąłem kurtkę by ją założyć po pierwszych dwóch zjazdach. Na razie zrobiło się górzyście, ale wysokość rosła bardzo powoli. To kiedy będą te podjazdy?! Na tym odcinku chyba nikt nas nie wyprzedził.
PK13 Brzozów:
Wita nas Koło Gospodyń Wiejskich, a w zasadzie migająca z daleka lampka. Wchodzimy, jem żurek, a Hipcia jak zwykle najada się ciastkami, bierzemy po Grześku do kieszeni (bo to tylko 50 km, więc blisko), ciepła kawa i wychodzimy zaraz za solowcem, który już jechał na autopilocie.
Etap 14: Brzozów - Ustrzyki Dolne
Zaczyna się od mocnego podjazdu do centrum, podjazdy się wyostrzają. Na razie jest ok, problem w tym, że widoczny na nawigacji PK Ustrzyki wcale jakoś się nie przybliża. Na razie jednak jedziemy, wolno bo wolno, ale jednak. Na podjeździe ze cztery razy spada mi łańcuch na wewnętrzną stronę kasety, ewidentnie coś się "samo" rozregulowało. Kilka razy musimy więc stawać. Hipcia jedzie pierwsza, ja ze względu na łańcuch staję i potem ją gonię. Powoli zaczyna mi się chcieć spać, więc celowo wypuszczam ją pierwszą i gonię po górkach. Takie sobie gonienie hipopotamka.
Sanok wita nas jebutnym zjazdem, przeprawa przez miasto lewym pasem po dziurawej drodze, a potem lądujemy na jakimś osiedlu (zamiast jechać prosto główną... ślad prowadził tak jak jechaliśmy). Zaczynają się serpentyny. Senność jest coraz większa. Znużenie też - PK Ustrzyki dalej jest tak daleko. Kurna, tak się wleczemy, że 50 km wychodzi nam aż tyle?
Temperatura leci w dół, w Sanoku było 5 stopni, pojawiają się mgły. Kilka razy stajemy na łyk kawy (nawet Hipcia raz postanawia się skusić); w końcu jednak postanawiamy się ubrać. Rozwalamy się na jezdni, rozpakowujemy wszystko. Jest jakoś trzecia w nocy, więc wcale nie zdziwiliśmy się, że ktoś się zatrzymał i pytał czy nam pomóc. W końcu jednak ruszamy, spać się przestało chcieć przynajmniej na chwilę a i cieplej się zrobiło, Hipcia zadowolona jest zwłaszcza z buffa na twarzy.
Niestety trudno zgonić sen z powiek na dłużej. Oczy same się zamykają i powoli zaczyna się śnić na jawie. Wprawdzie nie mam omamów czy zwidów ale pojawiają się moje znajome „kreskówki” (obraz przed oczami wygląda jakby ktoś założył na niego filtr przerabiający go na widok „rysunkowy”, z grubymi konturami, coraz gorzej jest utrzymać się na rowerze. Co jakiś czas staję na nogach by odpędzić dziada. Hipcia od czasu do czasu pokrzykuje do mnie aby nie zjeżdżał na bok (mimo że ani razu nie zjechałem przez sen – zdarzyło się to tylko kilka razy, celowo – ze dwa razy na jaja, żeby ją przestraszyć, a pozostałe żeby dać sobie chwilę ulgi od podjazdu), próbuje też zagadywać aby mnie rozbudzić. Tempo spada, do tego robi mi się cholernie niedobrze. A żołądek przecież mam pusty... PK Ustrzyki dalej się nie przybliża. Na zjazdach się rozbudzam (nie mam okularów bo były zapaćkane, więc łzy ciekną po policzkach). Dochodzę do stanu w którym jeszcze nie byłem, na wszelki wypadek nie piję kawy. A bo to wiem, czy ten łyk czegoś nie zrobi?
W końcu wśród mgieł pojawia się tablica "Ustrzyki Dolne". Ten odcinek był najgorszy, nigdy droga tak mi się nie dłużyła. No, może raz, jak jechaliśmy na pole namiotowe przez las po Mazurach. Ale tam było 10 km przez las, a nie tyle przez góry.
Do PK jeszcze kawałek, ale już przynajmniej jesteśmy. Na zjeździe do PK pół sekundy usnąłem i od razu tylne kółko się uślizgnęło na kocich łbach - to mnie rozbudziło. A może wcale mi się nie przysnęło? Już nie jestem pewien.
PK14 Ustrzyki Dolne:
Na punkcie wita nas Colesiu, który ze względu na zatrucie wycofał się z wyścigu. Na miejscu śpi dwóch zawodników. Poruszam się w trybie zombie - zadaję dużo głupich pytań, mówię od rzeczy (to akurat moja specjalizacja i to nawet gdy mi się nie chce spać), coś zjadam (kanapki!), siadam w końcu przed komputerem by sprawdzić gdzie kto jest na trasie. Jak tylko mogłem starałem się przedłużyć czas wyjścia, żeby nie usnąć (Hipcia jak zwykle chce już jechać). W końcu ruszamy, Wojtek podaje nam z głowy profil trasy.
Etap 15: Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne
Już jest jasno, więc nie chce się tak spać. Na dzień dobry zjazd, potem wjeżdżamy w małe wioski, po drodze mijając stadko saren. Droga optycznie prowadzi w dół, a jednak jest podjazdem. Na jednym z większych staję i wciągam Grześka, tam wyprzedza nas solista. No i rzeźbimy. Jestem cholernie rozdrażniony (potwierdza się zasada, że z dowolnej wycieczki najtrudniejsze jest pierwszych 100 i ostatnie 50 km), chciałbym móc przynajmniej wbić powyżej 30 km/h. Niestety, raz, że podjazdy, a dwa, że wiatr w twarz.
Pojawiają się dwa długie zjazdy, wyciągam na nich coś ok. 60 km/h (a Wojtek mówił, że tam i 90 się jedzie) - nie mogłem dokręcać, bo najcięższa koronka z tyłu mi się nie wbijała. W końcu po drugim zjeździe to już "prawie tu". Mijamy "kultową" tablicę "Ustrzyki Górne 14" i podkręcamy tempo, żeby zejść poniżej 46.30. Lecimy pod 30 km/h.
W pewnym momencie rzucam Hipci zza pleców tekst: "Góral Nizinny tuż za nami!". Nawet się nie oglądnęła, tylko przyspieszyła od ręki o 3 km/h. Miałem litość, powiedziałem, że żartuję.
Pojawia się flaga "Meta 5 km" (na moje oko było to 7 km). Potem 2 km. A potem... potem ustawiamy się obok siebie, żeby wjechać na metę razem... po chwili już zsiadamy z rowerów. Nie ma braw, nie ma nikogo, pusto. Jeden tylko pracownik mówi nam, że biuro jest tam na dole.
PK15 (Meta) Ustrzyki Górne:
Schodzimy, odbijamy się, jemy bigos. Pijemy herbatę. Wychodzimy na słońce i zastanawiamy się nad ciężkim losem, bo pokój mamy dopiero od 15:00, a jest prawie 8:00... do tego napotkany człowiek powiedział, że wszystko zajęte i na pewno do 15:00 będziemy musieli czekać. W międzyczasie rozwalamy wszystko co mogliśmy do suszenia, jemy jakieś śniadanie, pijemy piwo. Pokój okazuje się być wolnym i po chwili już tam wchodzimy. Szybka kąpiel, odebranie dopingujących nas SMS-ów (dopiero tutaj przeczytałem) i spanie.
Zakończenie:
Pobudka za 2,5 h, żeby się nie rozespać i spędzić normalnie noc. Schodzimy na dół, jest tam już Wax, sprawdzam kto jest gdzie, SMS-uję z Olkiem, podając info o trasie, pijemy jeszcze jedno piwo i idziemy przejść się po okolicy. Jest piękna pogoda, to jakaś nowość. Początkowo zdrewniałe nogi się rozchodziły, więc wyłazimy na Połoninę. Chcieliśmy wyjść powyżej poziomu lasu, ale okazało się, że tam jeszcze z 1.5 h marszu, przez co na dole bylibyśmy około 21-22. A coś zjeść trzeba (nie zabraliśmy ze sobą nic do jedzenia ani do picia). Schodzimy, idziemy do sklepu. Nie zabraliśmy ze sobą niczego cywilnego do ubrania. Bagaż minimalny, wszystko rowerowe. Ale owcę sobie kupiliśmy! Pluszową! Nazwaliśmy ją Bee-bee-TOUR-Owiec.
W karczmie ma być spotkanie forumowe, około 20:00 wszyscy już siedzą, piją, gadają... zjadamy jakiś obiad i około 23:00 spadamy na bardzo zasłużony odpoczynek.
Podsumowanie:
Trasę dorzucę wieczorem. Pewnie pojawią się też uzupełnienia i korekty (gdy coś mi się przypomni).
Dystans też zostanie poprawiony gdy uda się nam to jakoś jednoznacznie ustalić.
BBT chodził za nami od wieków. Kilka lat temu, gdy jeszcze naszym rekordem było podajże 104 km (i to przejechane jeden jedyny raz) przyniosłem do domu informację o takim wyścigu. Hipcia od razu stwierdziła, że to musi być fajne, a na stwierdzenie, że to może być nieco trudniejsze niż przejechanie 100 km wzruszała ramionami. Czas płynął, na BBT 2012 spóźniliśmy się ze zdobyciem kwalifikacji (uważam, że słusznie się stało), w końcu nadszedł 2013. Październik. Jego środek. O.
Nadal utrzymuję, że złodziejowi jestem winien piwo albo dobrą flaszkę, bo gdyby nie ta akcja, to pewnie nie kupilibyśmy szos. A tak, dzięki całemu zajściu z kupowaniem rowerów udało się je nabyć.
Pierwsza przejażdżka na szosach była dopiero w połowie lutego, a pierwszego marca pobiliśmy rekord średniej na dystansie > 100 km. 25.67 na 100 km. Ledwie pół roku temu, a sam się uśmiecham do siebie czytając o tym "rekordzie".
Potem poszło z górki: 70 km ze średnią > 30, trzysetka, 150 km ze średnią > 30, pierwsza czterysetka, potem już Maraton Podróżnika (życiówka równa prawie 700 km), Maraton w Radlinie (na który zapisaliśmy się pod wpływem impulsu bo na MP było tak fajnie)... no i o. Nie za wiele tych przygotowań; najwięcej z tego zyskaliśmy na MP i Radlinie, gdzie nauczyliśmy się jako-tako jeździć w grupie. Podsumowując: nikłe doświadczenie i ledwo pół roku przygotowań (i to nieregularnych, bo zdarzały się i trzy weekendy z rzędu poświęcone wspinaczce).
Przed startem udało mi się tylko (ze dwa miesiące wcześniej) odstawić kofeinę. Piwa, mimo wszelkich planów, jednak nie odstawiliśmy ani nie ograniczyliśmy.
Nie wiem czy to wrodzone lekkoduchostwo, czy też chroniczny brak pokory (do dziś do mnie nie dociera znaczenie tego słowa), ale trochę oboje się dziwiliśmy czytając, jak niektórzy się stresują startem i traktują go wyjątkowo. Jakoś dla nas była to wycieczka: dłuższa, ale wycieczka. Dojedziemy to dojedziemy, jak nie - to znaczy że byliśmy za słabi, trzeba doładować i wrócić za dwa lata. Jedyne co było stresujące to to, by wyrobić się z wszystkim, by formalności zostały spełnione i tak dalej. Byle do startu, bo dalej wiemy co robić (chyba to samo powiedział przed startem Olo). Jedyne obawy dotyczące jazdy związane były ze zdrowiem Hipci, ma spore problemy z kolanami i dodatkowo (wrodzone) z biodrem i odcinkiem lędźwiowym kręgosłupa, do tego po MP i Radlinie doszło poważne przeciążenie stopy - palący ból uniemożliwiający pedałowanie (kilka razy o tym wspominałem); przeciążenie do tego stopnia, że lekarz prosił aby nie jechała i zastrzegał, że jest bardzo duże ryzyko złamania kości. Jak się okazało na wyścigu ze stopą stał się cud – prawie nie bolała (pewnie za sprawą wkładek, które na tydzień przed BBT zrobił nam podolog-cudotwórca).
I nadszedł sierpień. Jego koniec.
Plany były sprecyzowane, chociaż na wszelki wypadek nikomu się nie chwaliliśmy:
- dojechać poniżej 54 h,
- przejechać trasę z maksymalnie jednym noclegiem.
Na liście "naprawdę kapitalnie by było" zakładaliśmy zejście do 50 h, a jako ekstremum, jeśli będzie szło naprawdę wyjątkowo - zejście do 48 h.
Część pierwsza: Przeddzidzie
Etap 1: Świnoujście - Płoty
Z samego rana spacerem ruszyliśmy na prom, bo zaplątane o mnie worki z przepakiem raczej nie pozwalały na swobodną jazdę. Zresztą do przystani był tylko kilometr. Na miejscu spotkaliśmy już Górala i Keto. Po chwili pojawił się też CRL. Raczej chłodno, całkiem mocny wiatr wiejący od wody. Trochę czekania na przeprawę, potem trochę biegania po okolicy (a to odstawić bagaż, a to znaleźć busa) i stajemy czekając na montowanie trackerów. Na miejscu są już (albo zaraz się pojawiają) Tytan, 4gotten, Eranis, Djtronik, Olo, Wąski, Yoshko (jako obsługa techniczna), Kot i Memorek W momencie naszego przybycia startował Marek.
Yoshko profesjonalnie trytytkami montuje trackery do ram, stajemy w kolejce, a po chwili nasza szóstka podpisuje już listy startowe i mierzy się z fantastycznymi pytaniami zadawanymi przez prowadzącego. Mi dostało się "Co będzie cię najbardziej bolało na starcie". Odpowiedź miałem przygotowaną: "Serce". Dzięki temu Hipcia dość długo chichotała w kierownicę. Po chwili pojawia się dzwonek, a po kolejnym szalonym pytaniu zawyła syrena promu "Bielik" i ruszyliśmy. Tytan, 4gotten, Tomek, my i jeden kolega. Czyli niemalże czysta forumowa ekipa.
Od razu po starcie muszę rzucić ciężkim słowem, bo Hipcia wypruła tak, jakby lotna premia była tuż za pierwszym zakrętem, a meta za kolejnym. Prędkość się stabilizuje, jedziemy stabilnie 33-37 km/h, na początek trasy na ogon przyczepia się kolega (spoza wyścigu) wiozący się do Płotów. Zmiany robimy bardzo długie, po 5-6 km. Wiatr jest boczny, ale nieszczególnie przeszkadza. Bardzo szybko mijamy pierwszych ludzi, dziwne, bo myśleliśmy, że dość długo to potrwa, a tymczasem ludzie pojawiają się niemalże za pierwszym zakrętem. Na jakimś podjeździe mijamy Offensive'a. Przy którejś zmianie Tytan pyta mnie czy nie jedziemy za szybko... wziąłem to za żart (bo prędkość wchodziła bez wysiłku), dopiero gdy ów odpiął się od nas i dołączył do pierwszego większego peletonu, zacząłem się zastanawiać. Wszyscy piszą, że najgorsze na maratonach to pruć i się wypruć. Tymczasem jedziemy raczej szybko (ciągle 32-36 km/h), nikt do nas nie dołącza... no, ale póki dobrze idzie, to czemu przerywać?
Gdzieś przy objazdach ekspresówek robi się z nas prawie dziesięcioosobowa grupa. Jedziemy tak tylko przez chwilę, bo Hipcia wychodzac na zmianę podbija momentalnie o 2 km/h w góre i tak rwie całą grupę. I tak zostajemy w czwórkę: Tomek, 4gotten i my. Na moje spojrzenie jedynie skwitowała, że lepiej przejechać 700 km ze średnią 30 niż 1000 ze średnią 19. Co chwilę mijamy kolejnych i to "żółtych", a więc doświadczonych. Czy na pewno robimy dobrze? Póki co idzie - więc róbmy. Ewentualnie potem będziemy żałować. Na razie żałowałem tylko tego, że przy wyciąganiu banana wyrzuciłem energetyczną galaretkę. Lubię je.
PK1 Płoty:
Wjeżdżamy na punkt (Hipcia już prawie rwała do przodu; nie chciała się zatrzymywać, ale reszta z naszego małego peletonu jednak miała taki zamiar… ja w sumie nie wiedziałem czy musimy czy nie, chętnie zabrałbym tylko banana i ruszył) i spotykamy tam Turystę i Górala. Średnia z jazdy ponad 34 km/h. Zabieramy banany do paszczy, do kieszeni; biorę drożdżówkę i... czekamy na Tomka, który bawił się telefonem. W końcu ruszyliśmy.
Etap 2: Płoty - Drawsko Pomorskie
Zaczyna się od większego podjazdu. Tam dochodzimy Górala, któremu udało się przejechać przez zapchane skrzyżowanie przy punkcie.Tempo troszeczkę spada. Ale tylko troszeczkę. Co chwile słyszę pulsometr Daniela (4gottena), który informuje mnie, że pod tę górę jedziemy trochę szybko. Trzymamy się w kupie, Góral na podjazdach trochę zostaje, ale dogania na prostych. Turysta (jak się potem dowiedziałem) przejechał z nami tylko kilkaset metrów.
Daniel chce już się z nami żegnać, ewidentnie tempo mu nie odpowiada, zmiany daje bardzo krótkie, daje się przekupić obietnicą zwolnienia (czyli trzeba zatrzymać Tomka, który ciśnie najmocniej). Na chwilę się to udaje. Hipcia z kolei wychodząc na zmianę zachowuje się jak krokodyl spuszczony ze smyczy – od razu przyspiesza, ale udaje mi się ją spacyfikować i przywołać do porządku. Przyspieszać wolno, ale niekoniecznie momentalnie podbijać prędkość o kilka km/h. Jedziemy równo, chociaż zmiany wychodzą różnie, Tomek i ja robimy ze dwa razy po 8 km, ale zwykle są krótsze.
W międzyczasie stawiamy kiedy wyprzedzi nas pierwszy solista. Ja stawiam na dwusetny kilometr.
W końcu doganiamy jakiś peleton (spotykamy tu pierwszą kobietę) i postanawiamy się do niego dołączyć. Tempo trochę spada. Koledzy z peletonu pierwotnie nie wiedzą, że jesteśmy z wyścigu, potem dopiero zauważają nasze różowe (czyli "nowi") numery startowe i zaczynają się żarty o pierwiosnkach, którzy cisną, ale zaraz się podpalą i tyle będzie z wyścigu. Wiatr jest boczny, więc niektórzy przechodzą szybką lekcję jazdy wachlarzem; dostajemy też info o tym, że zmiany robimy co ok. 1 km, ale Panie są OCZYWIŚCIE zwolnione z tego obowiązku. Tomek zdążył tylko powiedzieć, że "nasza" pani to się obrazi za to. Po chwili, jak na życzenie, na prowadzenie wyszła Hipcia i do spółki z jednym starszym kolegą rozerwali peleton.
Kolega wrócił do grupy, a my pojechaliśmy dalej, swoim tempem. Oczywiście w naszej dżenderowej grupie, w której nie ma dżentelmenów, a kobity mają prawo i obowiązek zasuwać na zmianach tak jak wszyscy. W międzyczasie powiedziałem Hipci o tym, że była OCZYWIŚCIE zwolniona z obowiązku dawania zmian - fukała mi za plecami dobry kwadrans i do końca wyścigu z tego żartowała.
PK2 Drawsko Pomorskie:
Na punkcie spotykamy Krzyśka (CRL), który po chwili wyrusza (na oko ma kwadrans przewagi nad nami). Wciągamy drożdżówkę, uzupełniamy bidony, na punkcie nie ma WC, więc trzeba się przebiec po okolicy. Znowu grzebie się Tomek, który najpierw dopija kawę, a potem idzie siku... ale w końcu ruszamy. Rower napotykam oblany kawą.
Etap 3: Drawsko Pomorskie - Piła
Na początek dostajemy trochę podjazdów i mocny wiatr boczny. Ale jest słońce. I krowa, która ordynarnie, przy samej jezdni unosi ogon i prezentuje ile warte są dla niej takie wyścigi. Kawałek dalej mijamy większy sikający peleton. Czekamy chwilę, zaczynają ruszać, ruszamy z nimi... okazało się, że z nami zabrał się tylko jeden, który po chwili wrócił do nich. Zamiast mądrze poczekać na nich, pojechaliśmy dalej, mając ich za sobą 500-1000 metrów. Tomek na podjazdach mocno rwie, dla mnie to tempo jest za duże, więc nawet się nie szarpię i proszę Hipcię, by też nie grzała do góry.
Gdzieś na tym odcinku w międzyczasie pożegnał się z nami Daniel.
Na 170 km wyprzedza nas pierwszy solista – przeliczyłem nasze możliwości o ok. 30 km.
Grupa doszła nas w Wałczu, gdy Tomek wpadł w panikę na widok zakazu dla rowerów, zatrzymał nas i poleciał do DDR. Zatrzymaliśmy się, bo myśleliśmy, że faktycznie było coś o nim powiedziane na odprawie. Zatrzymał się przy nas sędzia, dojechał nas peleton... i ruszyliśmy poprawnie - czyli pod zakaz. W mieście przegapiliśmy jeden ze skrętów, ale skorzystaliśmy z tego, że przez miasta "wolno" i pojechaliśmy inaczej - ale nie nadkładając nic. Dopiero w tej grupie spotykam pierwszego kolegę ubranego tak jak ja, czyli zupełnie na krótko. Reszta ma co najmniej długie spodnie, niektórzy kurtki i chusty pod kaskami.
Po drodze mieliśmy również sesję filmową, szczególne ucieszyło to Tomka, który za wszelką cenę chciał być w świetle jupiterów i bardzo pchał się przed kadr, a nawet wyprzedzał samochód techniczny z kamerą.
Gdy wychodzimy na prowadzenie grupa się rwie, więc postanawiamy wieźć się na kole (zresztą Hipci nie pozwalali wyjśc na zmianę - gdy była jej kolej jakiś "dżentelmen" wyskakiwał z tyłu i jechał pierwszy). Nawet chwilę odpoczywamy, potem jednak na podjeździe Tomek staje dopompować koło, bo chyba złapał gumę, mi spada łańcuch (na wewnętrzną stronę kasety), dochodzimy jednak grupę na zjeździe i to bardzo spokojnie - przy ledwo 40 km/h (a było ostro w dół, chyba im się nie spieszyło). Wpadamy do Piły razem (ale bez Tomka) po długaśnym zjeździe, ze dwa razy jadąc na już takim bardzo bahama yellow. Albo nawet wczesnym zielonym. Tu też Hipci na jednym ze skrzyżowań udaje się wyjść na prowadzenie i oczywiście z przekory zostawić cała grupę w tyle. PK w Pile średnio oznaczony, ale jakiś człowiek macha do nas przy rondzie.
PK3 Piła:
Znowu mijamy się z Krzyśkiem (tym razem już się zbierał). Na punkcie są jabłko, banan, drożdżówka i Transatlantyk, który się ewidentnie nie spieszy, tylko sobie z kimś dyskutuje. Tomek dobija kółko i postanawia na nim dotrzeć do Bydgoszczy by tam zrobić wymianę. Zauważamy też Dankę, z czego wnioskujemy, że jeśli Hipcia wyruszy pierwsza, to zostanie wirtualną liderką wyścigu.
Etap 4: Piła - Bydgoszcz
... i tak się stało. Hipcia rusza pierwsza. Teraz wystarczy dowieźć tę przewagę przez niecałe 800 km. Jedziemy naszą standardową czwórką, czyli my, Tomek i Góral. Peleton z którym dojechaliśmy do Piły stwierdził, że dłużej zabaluje na punkcie, poza tym nie chcieliśmy z nimi jechać, raz, że jechali wolno, dwa, strasznie nierówno – bardziej przypominali wycieczkę rowerową niż wyścigowy peleton.
Droga do Bydgoszczy taka nijaka. Nijaka taka. Nic ciekawego. Tomek narzuca mocne tempo (uczciwie - ile po płaskim tyle na podjeździe), kilka razy musze prosić by zwolnił, bo ciśnięcie pod górę 35 zamiast 32 wielkiego zysku nie da, a może zaszkodzić. Na sporym podjeździe 40 km przed Bydgoszczą wyprzedzamy Transatlantyka (z Piły wyruszył chwilę przed nami), który dopinguje Hipcię mówiąc, że ma szansę na wykręcenie rekordowego kobiecego czasu. Na skrzydłach tego dopingu (i krzyku innych kibiców - nawet był transparent!) dojechaliśmy na DPK do Bydgoszczy.
PK4 (DPK) Bydgoszcz:
Na miejscu jest już sędzia, który nas bardzo szybko odsyła do jedzenia. Rzucamy kaski i siadamy do rosołu, potem wciągając też drugie danie (Hipci trochę nie pasował kotlet, nie lubi schaboszczaków). Z przepaków bierzemy cieplejsze rzeczy na noc - Hipcia i tak jedzie na długo, ale zakłada coś jeszcze, ja decyduję się na cienką, długą bluzę. Znowu mijamy się z Krzyśkiem - jest przed nami jakiś kwadrans, po raz pierwszy pojawia się też Adam Wojciechowski. Gdy my jesteśmy gotowi Tomek jeszcze łata dętkę, więc umawiamy się na Toruń. Tam ma nas dojść.
Część druga: Śróddzidzie
Etap 5: Bydgoszcz - Toruń
Do Torunia mamy tylko 64 km. Blisko. Jedziemy w trójkę - Góral i my. Tempo nieco niższe - jedziemy równiej, już bez rwania, w okolicach 30-32 km/h. Na początek dłuuuga obwodnica (?) Bydgoszczy. Powoli zapada zmrok, potem robi się ciemno, po drodze powoli wyprzedzają nas pojedynczy soliści, droga prowadzi ładnym asfaltem krajówki albo drogi technicznej przy tejże. Nie wiadomo kiedy jesteśmy już na ostatnim zjeździe. Tutaj nagle zaczynam się zastanawiać czy na pewno zgrałem najnowszy ślad z lokalizacją "nowego" punktu w Toruniu?
PK5 Toruń:
Na szczęście lokalizacja jest poprawna. Dostajemy batoniki, przywitani zostajemy po toruńsku - piernikami, tankujemy do bidonu colę (świetny pomysł, powinna być na każdym punkcie!). Pod wpływem szantażu ze strony kolegów decyduję się założyć nogawki. Soliści mówią, że poprzednie grupy się rozwaliły, nie jedzie żaden stabilny peleton, więc nie ma nawet na co czekać. Od tego punktu aż do mety będziemy się już tylko widzieć z solistami. Poza tym na punktach zaczęło się robić luźniej, góra dwóch-trzech rowerzystów na nich było lub właśnie dojedżało.
Etap 6: Toruń - Włocławek
Skoro nie ma co czekać, to ruszamy. Znowu bliziutko - tylko 56 km. Droga prowadzi nas elegancko wzdłuż A1, ciemno, od czasu do czasu z tyłu połyskuje światełko solisty, który po chwili nas wyprzedza. I znowu.
Na dłużącym się wjeździe do Włocławka dojeżdża Adam Wojciechowski, zamieniamy kilka słów podczas wyprzedzania i spotykamy się na PK.
PK6 Włocławek:
Ledwie zdążyłem zejść z roweru a już ktoś podbiegł i pytał co chcę do bidonów. Na moją odpowiedź, że sam sobie naleję zostałem zbyty ponowieniem pytania. Ja mam iść i jeść. Poszedłem. Na miejscu bardzo dobra zupa, ciasta, kawa, krówki (!) do kieszeni na drogę... wszystko czego potrzeba. Hipcia idzie się przez chwilę porozciągać i za moment już się zbieramy. Prognoza ma być dobra - 0,1 mm opadów, czyli ma być zupełnie sucho.
Etap 7: Włocławek - Gąbin
Z Włocławka wylatujemy po bruku (Hipcia rzuca wyrazami pod nosem), potem przez dziurawy asfalt. Potem krajówka na Płock się trochę porządkuje, ale za to zaczyna kropić. A po chwili już pada. Więc prognoza - jak każda prognoza - sprawdziła się idealnie. Na razie jednak jest ciepło, nie ma co się ubierać, więc jedziemy dalej. Na fragmentach gorszego asfaltu (szczególnie po skręcie z krajówki) przyświecam Góralowi bocialarką gdy ten prowadzi - jego światło jest dość słabe, a głupio by było zgubić kolegę na dziurze której ten nie zauważy. Deszcz coraz mocniej leje, robimy szybką przerwę na założenie kurtek przeciwdeszczowych. Jazda jedno za drugim staje się średnio możliwa ze względu na fontanny spod kół.
Do tego Hipcia zaczyna cierpieć. Plecy odzywają się coraz bardziej, po chwili już słyszę tylko stękanie z bólu przy zwiększaniu tempa. W końcu po usilnych prośbach zgadza się zatrzymać na chwilę (dwie minuty odpoczynku dają jakieś 10 km spokoju), Góral proponuje jej jazdę na kole przynajmniej do punktu; taka jazda i tak jest niemożliwa przez deszcz. Oczywiście gdy tylko przystanęła mięśnie puściły i po chwili słyszałem już za plecami znajomy rechot i okrzyki ulgi. I wyszła na prowadzenie.
PK7 Gąbin:
Na PK wita nas kolega strażak i jego syn, który ma wielką radochę z tej zabawy, proponuje kawę po trzy razy i ogólnie wszędzie go pełno. Bardzo miło. Zabieramy banany, Hipcia rozciąga plecy na glebie, bierze jakieś prochy od Górala i ruszamy w trasę.
Etap 8: Gąbin - Żyrardów
Deszcz nie przestaje. Po chwili i Góral staje by założyć kurtkę. Też mu nie pasuje chyba taka rwana jazda (nie idzie jechać na kole, szyk jest bardzo luźny), mówi, że przewiezie się z nami do Iłży (bo nie zna drogi) i potem jedzie sam. Jedziemy drogą znaną z naszej czterysetki przez Sanniki, mijamy przystanek na którym tamtej chłodnej nocy robiliśmy sobie przerwę. Powoli jaśnieje. Do Sochaczewa wjeźdżamy już na jasno, ale dalej w deszczu. Wleczemy się - ale nie tylko my - kawałek przed miastem wyprzedzamy Daniela Śmieję. Z Sochaczewa wylatujemy na "50", gdzie po chwili zatrzymuje nas sędzia z uwagą, że nie mamy włączonych świateł z tyłu. Światła były - jakoś źle spojrzał.
Przed rondem przy skręcie na Żyrardów zakaz, mała konsternacja, pierwszy zatrzymuje się ostro solista, co o mało nie spowodowało dużej kolizji. Jest to jednak tylko zakaz, nie ma innej drogi, ślad wskazuje ten fragment, więc walimy te 200 m dalej. W końcu dochlapujemy się do Żyrardowa.
PK8 Żyrardów:
Na punkcie cola, ciepły makaron i trochę ciastek. Bierzemy co nieco do kieszeni i nie zwlekając jedziemy dalej. W ten deszcz.
Etap 9: Żyrardów - Białobrzegi
Zaczyna się paskudny fragment "50". Deszcz, jakoś nas ten ranek straszliwie przymula, trzymamy się we dwójkę, Góral jest z przodu lub z tyłu. Przymula nie tylko nas - solowcy też nie pędzą. Po drodze próbuję zagadać do jednego z nich, ale jest ewidentnie wściekły i tylko coś mruczy, zupełnie inaczej reaguje Śmieja, który się szczerzy serdecznie. A co ma robić?! Płakać?
Przelatujemy przez Grójec, płyniemy w kierunku Białobrzegów, Góral jedzie daleko z przodu i czeka na nas przy skrętach, proponuję mu kilka razy, żeby porwał się za solowcem, tempo utrzyma, a do punktu trafi. Woli jednak człapać z nami. Gdzieś tutaj pada mi licznik - nie pokazuje prędkości, tylko kadencję. Na szczęście mam przed nosem GPS-a, więc wiem, jak szybko jedziemy. Gdzieś tutaj też mija równa doba naszej jazdy. W związku z tym, że z licznikami jest różnie (Hipci też przerywa), możemy przyjąć, że zrobiliśmy między 595 a 600 km w pierwszą dobę.
Mijamy jednego solowca z kontuzją, który odpoczywa przy drodze i po chwili jesteśmy w Białobrzegach. Przy wjeździe na chodnik Hipcia o mało nie wywija pięknego orła. Dobry znak.
PK9 Białobrzegi:
Na wstępie wykręcam rękawiczki i wchodzę do maleńkiego korytarzyka. Mokro jakby ktoś wiadro wody wylał, jest kawa, ale tylko bez mleka, jakieś ciastka. Nawet nie ma czego zabrać do kieszeni. Rozmawiamy z kolegami - jeden poszukuje zgubionego kolegi, który mial iść na rekord... a znajduje się śpiący na krześle. Dwóch z kolei zastanawia się czy nie zrezygnować.
Etap 10: Białobrzegi - Iłża
Szybko się zwijamy i płyniemy dalej. Deszcz od dawna już nie pada tylko leje, nie ma co narzekać - nie jest zimno, nikt nie zamarza... Musiało tak być - w końcu to nasz pierwszy BBT, nie mogło być NORMALNIE.
Zaraz za Białobrzegami mija nas solista, zagaduje, uśmiecha się, wyprzedza i 50 metrów dalej wpada w krawężnik zasnąwszy na rowerze. Nic się nie stało, jedziemy dalej. W końcu wyjeżdżamy na pobocze przy drodze na Radom, jedziemy we dwójkę obok siebie, bo wygłupy typu jazda na kole nie mają żadnego sensu. Góral już nie ciśnie - jedzie za nami do Radomia.
Nie lubię tego miasta. To nie miasto, to stan umysłu. Po nawierzchni widać, że to Radom, po skrzyżowaniach to widać. Wszędzie widać, że to Radom. Na szczęście obyło się bez problemów - wylecieliśmy na Rzeszów, gdzie Góral pożegnał się i poleciał szybciej. My zrobiliśmy przystanek w Skaryszewie na zjedzenie batona, jedziemy sobie - deszcz trochę przestaje padać, kałuże się zmieniają, więc można jechać sporo szybciej. Trocę nerwów dodaje zjazd w Iłży, gdzie dwa samochody czekają na podporządkowanych żeby mi zrobić "Waxmunda", ale na szczęście doczekały do końca. Tuż przed PK doganiamy Górala.
PK10 (DPK) Iłża:
Wchodzimy do środka, a tam... Wax. Który powinien być jakieś 100 km dalej i już szykować się na finisz. Okazuje się, że taktyka napierniczania od początku przyniosła ponownie efekty - zrąbał sobie kolano. Po chwili dosiada się jeszcze jeden człowiek przedstawiajacy się jako Iwo z forum. Chwilkę rozmawiamy przy obiedzie i idziemy się szykować do podróży. Wybieramy suche rzeczy na góry... a worki na przepak są mokre. Suche koszulki szlag trafił. Coś udaje się skompletować, wychodzi nawet słońce z którego korzystam wymieniając baterie w lampkach.
Iwo podpowiada, że może poczekamy na Waxa, który poszedł się na chwile zdrzemnąć, ale gdy widzę kto też szykuje się do jazdy z nim, to rezygnuję, bo to nie nasza liga. Jedziemy swoje.
Część trzecia: Zadzidzie
Etap 11: Iłża - Nowa Dęba
Przed nami najdłuższy (104 km) odcinek. Na punkcie nie było (albo ja nie znalazłem) żarcia na wynos, więc jedziemy z tym, co mieliśmy w kieszeniach. Na początku od razu przemywa nas nagła ulewa (a wszystko już zaczęło schnąć). Nawet na moment zaczynamy zastanawiać się czy by czasem nie przystanąć pod dachem, bo naprawdę leje, ale było to bardzo przelotne i zaraz się uspokoiło.
Nareszcie, od samego początku wyścigu, jedziemy we dwójkę. Najlepszy możliwy układ, najlepszy możliwy zespół, trzymamy sobie idealne tempo, zmiany wychodzą wtedy, kiedy powinny - miodzio. Od razu przelotowa wzrasta w okolice 30 km/h. O trasie nie powiem wiele - zwykle jeżdżę nią do Rzeszowa, więc nic "nowego" tam nie widziałem. "Ściana płaczu" w Ostrowcu przeszła spokojnie (na tyle spokojnie że Hipcia nie pamiętała, że tam był podjazd), dalej czekanie i czekanie na zmianę województwa, a potem czekanie na Nową Dębę.
W końcu i ona się pojawiła, przypominając nam jak to kiedyś (robiąc naszą pierwszą trzysetkę) jechaliśmy tędy - ale DDR. Teraz nie ma czasu na wygłupy i zabawy z kostkami. Za moment już zajeżdżamy do punktu.
PK11 Nowa Dęba:
Na miejscu dostajemy picie, kupę ciastek (w tym kilka na wynos do kieszeni). Dodatkowo kolega z punktu smaruje mi łańcuch (miałem to zrobić w Iłży, ale uznałem, że i tak wszystko się zmyje). O dziwo stwierdzam, że Krzyśka jeszcze nie było, pewnie położył się spać w Iłży. Ruszamy.
Etap 12: Nowa Dęba - Rzeszów
Trasa znana i zjeżdżona do bólu (chociaż nie rowerem). Zapadła noc, co jakiś czas siąpił deszcz, zaczął się potężny ruch. Miał nas dogonić jeden kolega byśmy go przeprowadzili przez Rzeszów, ale jakoś nie dogonił. Za to tuż przed Rzeszowem zaczynają przechodzić krótkie ulewy, do tego na przystanku Hipcia wpada w dziurę przy kostkach. Nic się nie stało, ale po chwili mnie woła. Snejk. Błyskawiczne łatanie, dobicie dętki tak, by tylko przejechać i walimy dalej. Zaraz zaczyna się Rzeszów, przelatujemy dwukrotnie na "bahama yellow". Znane tereny, tyle razy człowiek po nocach pokonywał po nocy całe 5 km z domu Hipci do siebie (serio 5 km? Wtedy to było dużo dalej. Na pewno), a teraz po prostu przelatuje nie wiedzieć kiedy.
Pod domem z przystanku wyskakuje moja Mama, która wyśledziła gdzie jesteśmy i zaskoczyła mnie. Ostre hamowanie mało nie skończyło się glebą. Szybkie pożegnanie i jedziemy dalej. Słysząc krzyk z tyłu "jedźcie ostrożnie!" potwierdzamy, że na pewno będziemy - przejeżdżając na czerwonym świetle. Kawałek drogi i zaraz już podjazd na Podkarpackiej (kiedyś też był dłuższy i bardziej strony) i potem już zjazd w Zwięczycy (teraz to też już Rzeszów - ech, czasy...).
PK12 Rzeszów:
PK jest w zajeździe Taurus. Wpadam dość szybko i szukam pompki. Nikt nie ma dużej, pożyczam jakąś większą, ale jakoś nie chce działać, wracam do swojej i dobijam koło. Pochłaniam na szybko bardzo dobre pączki, kawę i wylatujemy, bo Hipcia już prawie jajko znosi (jest jej zimno jak tylko staje i szybko chce się rozruszać). Dowiadujemy się, że za nami nikt nie jedzie. A przynajmniej wystarczająco blisko.
Etap 13: Rzeszów - Brzozów
Ten fragment miał 40 km, więc nie wiadomo kiedy go pokonaliśmy. Na wstępie dostajemy strasznie mocny ruch, szczególnie TIR-ów, a nawierzchnia wcale nie zachęcała do jazdy poboczem. Potem asfalt jest dobry i ruch ustaje więc można spokojnie pruć do przodu. Na szczęście nie pada, a i nawierzchnia jest sucha, do tego nad nami jak w nagrodę pojawiło się pięknie rozgwieżdżone niebo. I co z tego, jak trzeba patrzeć pod koła?
Na pierwszym podjeździe zdjąłem kurtkę by ją założyć po pierwszych dwóch zjazdach. Na razie zrobiło się górzyście, ale wysokość rosła bardzo powoli. To kiedy będą te podjazdy?! Na tym odcinku chyba nikt nas nie wyprzedził.
PK13 Brzozów:
Wita nas Koło Gospodyń Wiejskich, a w zasadzie migająca z daleka lampka. Wchodzimy, jem żurek, a Hipcia jak zwykle najada się ciastkami, bierzemy po Grześku do kieszeni (bo to tylko 50 km, więc blisko), ciepła kawa i wychodzimy zaraz za solowcem, który już jechał na autopilocie.
Etap 14: Brzozów - Ustrzyki Dolne
Zaczyna się od mocnego podjazdu do centrum, podjazdy się wyostrzają. Na razie jest ok, problem w tym, że widoczny na nawigacji PK Ustrzyki wcale jakoś się nie przybliża. Na razie jednak jedziemy, wolno bo wolno, ale jednak. Na podjeździe ze cztery razy spada mi łańcuch na wewnętrzną stronę kasety, ewidentnie coś się "samo" rozregulowało. Kilka razy musimy więc stawać. Hipcia jedzie pierwsza, ja ze względu na łańcuch staję i potem ją gonię. Powoli zaczyna mi się chcieć spać, więc celowo wypuszczam ją pierwszą i gonię po górkach. Takie sobie gonienie hipopotamka.
Sanok wita nas jebutnym zjazdem, przeprawa przez miasto lewym pasem po dziurawej drodze, a potem lądujemy na jakimś osiedlu (zamiast jechać prosto główną... ślad prowadził tak jak jechaliśmy). Zaczynają się serpentyny. Senność jest coraz większa. Znużenie też - PK Ustrzyki dalej jest tak daleko. Kurna, tak się wleczemy, że 50 km wychodzi nam aż tyle?
Temperatura leci w dół, w Sanoku było 5 stopni, pojawiają się mgły. Kilka razy stajemy na łyk kawy (nawet Hipcia raz postanawia się skusić); w końcu jednak postanawiamy się ubrać. Rozwalamy się na jezdni, rozpakowujemy wszystko. Jest jakoś trzecia w nocy, więc wcale nie zdziwiliśmy się, że ktoś się zatrzymał i pytał czy nam pomóc. W końcu jednak ruszamy, spać się przestało chcieć przynajmniej na chwilę a i cieplej się zrobiło, Hipcia zadowolona jest zwłaszcza z buffa na twarzy.
Niestety trudno zgonić sen z powiek na dłużej. Oczy same się zamykają i powoli zaczyna się śnić na jawie. Wprawdzie nie mam omamów czy zwidów ale pojawiają się moje znajome „kreskówki” (obraz przed oczami wygląda jakby ktoś założył na niego filtr przerabiający go na widok „rysunkowy”, z grubymi konturami, coraz gorzej jest utrzymać się na rowerze. Co jakiś czas staję na nogach by odpędzić dziada. Hipcia od czasu do czasu pokrzykuje do mnie aby nie zjeżdżał na bok (mimo że ani razu nie zjechałem przez sen – zdarzyło się to tylko kilka razy, celowo – ze dwa razy na jaja, żeby ją przestraszyć, a pozostałe żeby dać sobie chwilę ulgi od podjazdu), próbuje też zagadywać aby mnie rozbudzić. Tempo spada, do tego robi mi się cholernie niedobrze. A żołądek przecież mam pusty... PK Ustrzyki dalej się nie przybliża. Na zjazdach się rozbudzam (nie mam okularów bo były zapaćkane, więc łzy ciekną po policzkach). Dochodzę do stanu w którym jeszcze nie byłem, na wszelki wypadek nie piję kawy. A bo to wiem, czy ten łyk czegoś nie zrobi?
W końcu wśród mgieł pojawia się tablica "Ustrzyki Dolne". Ten odcinek był najgorszy, nigdy droga tak mi się nie dłużyła. No, może raz, jak jechaliśmy na pole namiotowe przez las po Mazurach. Ale tam było 10 km przez las, a nie tyle przez góry.
Do PK jeszcze kawałek, ale już przynajmniej jesteśmy. Na zjeździe do PK pół sekundy usnąłem i od razu tylne kółko się uślizgnęło na kocich łbach - to mnie rozbudziło. A może wcale mi się nie przysnęło? Już nie jestem pewien.
PK14 Ustrzyki Dolne:
Na punkcie wita nas Colesiu, który ze względu na zatrucie wycofał się z wyścigu. Na miejscu śpi dwóch zawodników. Poruszam się w trybie zombie - zadaję dużo głupich pytań, mówię od rzeczy (to akurat moja specjalizacja i to nawet gdy mi się nie chce spać), coś zjadam (kanapki!), siadam w końcu przed komputerem by sprawdzić gdzie kto jest na trasie. Jak tylko mogłem starałem się przedłużyć czas wyjścia, żeby nie usnąć (Hipcia jak zwykle chce już jechać). W końcu ruszamy, Wojtek podaje nam z głowy profil trasy.
Etap 15: Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne
Już jest jasno, więc nie chce się tak spać. Na dzień dobry zjazd, potem wjeżdżamy w małe wioski, po drodze mijając stadko saren. Droga optycznie prowadzi w dół, a jednak jest podjazdem. Na jednym z większych staję i wciągam Grześka, tam wyprzedza nas solista. No i rzeźbimy. Jestem cholernie rozdrażniony (potwierdza się zasada, że z dowolnej wycieczki najtrudniejsze jest pierwszych 100 i ostatnie 50 km), chciałbym móc przynajmniej wbić powyżej 30 km/h. Niestety, raz, że podjazdy, a dwa, że wiatr w twarz.
Pojawiają się dwa długie zjazdy, wyciągam na nich coś ok. 60 km/h (a Wojtek mówił, że tam i 90 się jedzie) - nie mogłem dokręcać, bo najcięższa koronka z tyłu mi się nie wbijała. W końcu po drugim zjeździe to już "prawie tu". Mijamy "kultową" tablicę "Ustrzyki Górne 14" i podkręcamy tempo, żeby zejść poniżej 46.30. Lecimy pod 30 km/h.
W pewnym momencie rzucam Hipci zza pleców tekst: "Góral Nizinny tuż za nami!". Nawet się nie oglądnęła, tylko przyspieszyła od ręki o 3 km/h. Miałem litość, powiedziałem, że żartuję.
Pojawia się flaga "Meta 5 km" (na moje oko było to 7 km). Potem 2 km. A potem... potem ustawiamy się obok siebie, żeby wjechać na metę razem... po chwili już zsiadamy z rowerów. Nie ma braw, nie ma nikogo, pusto. Jeden tylko pracownik mówi nam, że biuro jest tam na dole.
PK15 (Meta) Ustrzyki Górne:
Schodzimy, odbijamy się, jemy bigos. Pijemy herbatę. Wychodzimy na słońce i zastanawiamy się nad ciężkim losem, bo pokój mamy dopiero od 15:00, a jest prawie 8:00... do tego napotkany człowiek powiedział, że wszystko zajęte i na pewno do 15:00 będziemy musieli czekać. W międzyczasie rozwalamy wszystko co mogliśmy do suszenia, jemy jakieś śniadanie, pijemy piwo. Pokój okazuje się być wolnym i po chwili już tam wchodzimy. Szybka kąpiel, odebranie dopingujących nas SMS-ów (dopiero tutaj przeczytałem) i spanie.
Zakończenie:
Pobudka za 2,5 h, żeby się nie rozespać i spędzić normalnie noc. Schodzimy na dół, jest tam już Wax, sprawdzam kto jest gdzie, SMS-uję z Olkiem, podając info o trasie, pijemy jeszcze jedno piwo i idziemy przejść się po okolicy. Jest piękna pogoda, to jakaś nowość. Początkowo zdrewniałe nogi się rozchodziły, więc wyłazimy na Połoninę. Chcieliśmy wyjść powyżej poziomu lasu, ale okazało się, że tam jeszcze z 1.5 h marszu, przez co na dole bylibyśmy około 21-22. A coś zjeść trzeba (nie zabraliśmy ze sobą nic do jedzenia ani do picia). Schodzimy, idziemy do sklepu. Nie zabraliśmy ze sobą niczego cywilnego do ubrania. Bagaż minimalny, wszystko rowerowe. Ale owcę sobie kupiliśmy! Pluszową! Nazwaliśmy ją Bee-bee-TOUR-Owiec.
W karczmie ma być spotkanie forumowe, około 20:00 wszyscy już siedzą, piją, gadają... zjadamy jakiś obiad i około 23:00 spadamy na bardzo zasłużony odpoczynek.
Podsumowanie:
- Całość zakończona z czasem 46 h 24 min. Grubo powyżej jakichkolwiek oczekiwań i jakichkolwiek planu. Oczywiście teraz - bogatsi w doświadczenia - uznajemy, że można było jeszcze trochę z tego czasu urwać. Jak to powiedział Adam Wojciechowski: będzie z czego schodzić na kolejnym wyścigu.
- Hipcia pobiła damski rekord o ponad osiem godzin (!).
- Zajęliśmy ex aequo 13 miejsce w kategorii i 23 w generalce.
- Organizacyjnie - rewelacja! Punkty świetnie wyposażone, kupa żarcia, kupa pozytywnych, pomocnych ludzi. Aż nie chciało sie wracać na trasę.
- Wielkie podziękowania dla Tomka i Górala Nizinnego za towarzystwo na trasie przez 300 i prawie 700 km.
- Równie wielkie podziękowania dla wszystkich, których relacje czytaliśmy w ramach przygotowywania się do wyścigu.
- I takie same dla wszystkich, którzy poświęcili czas, by obsługiwać nas na punktach kontrolnych.
- Potwierdza się, że "dzida od startu do mety" jest doskonałą strategią.
- Potwierdza się również, że najwięcej zyskuje się na postojach i spaniu.
- ... i pewnie coś tu jeszcze dopiszę.
Trasę dorzucę wieczorem. Pewnie pojawią się też uzupełnienia i korekty (gdy coś mi się przypomni).
Dystans też zostanie poprawiony gdy uda się nam to jakoś jednoznacznie ustalić.
- DST 1012.70km
- Czas 39:24
- VAVG 25.70km/h
- VMAX 63.00km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 29 czerwca 2014
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Radlin. Górki, Hipki i pętelki.
Udział w tym maratonie nawet nie był rozważany. Zapisaliśmy się dopiero po MP, gdy uznaliśmy, że to jednak fajna jest zabawa. Jakimś cudem udało się znaleźć dodatkowe miejsce i mimo zamieszania z "losowaniem" wylądować w tej samej grupie startowej.
Na miejsce dojechaliśmy dzień wcześniej, nocując w Wodzisławiu, pod namiotem, w polecanym ośrodku "Gosław". W praktyce oznaczało to szukanie kogokolwiek po pustym ośrodku (pierwsza w nocy), rozbicie się na "miejscu kempinowym" (przypominającym fragment pola golfowego) i kilka godzin względnego snu. Namiot nasz wzbudzał zainteresowanie ludzi, konie sie go bały ("Mela, no chodź, chodź, to tylko namiot. No chodź! Nie ugryzie cię. No choooodź."), do tego od szóstej zaczęła się lampa i nie szło już wytrzymać. Ale jako-tako przekimaliśmy do dziewiątej. Gdy tylko wstaliśmy obsługa zaczęła testować nagłośnienie na wieczorną imprezę, miło że poczekali aż wstaniemy.
Potem złożenie rowerow do kupy, pakowanie, smarowanie, niedobra (bo słodka) kawa w kawiarni na miejscu i wyjazd do Radlina.
Na miejscu jesteśmy jako jedni z pierwszych, znajdujemy Dom Kultury - zamknięty. W międzyczasie nadjeżdża Wilk i razem przechodzimy w kierunku MOSiR-u, przy którym już ustawiona jest baza. Odbieramy numery startowe, w międzyczasie nadjeżdżają Eranis z Djtronikiem, postanawiamy więc iść na pizzę. Pizzeria jest niedaleko, jest i gdzie usiąść (w cieniu!) i co wypić (piwo!), więc wcale się nam nie spieszy. Ale w końcu wracać trzeba, bo o 16:00 ma być odprawa.
Na miejscu... na miejscu więcej ludzi. Księgowy pewnie napisałby, że "dookoła same sławy, twarze i nazwiska znane z fotorelacji, w takim towarzystwie można niemalże oddychać Mocą i nabierać jej przed startem w tym wymagającym maratonie". Ale ja muszę napisać po swojemu. Zatem: po całym placu kręci się stado meneli. Poubierani w byle co snują się z kąta w kąt, zbierają się w grupki, piją dziwne rzeczy i pokątnie szamają coś z małych zawiniętych pakunków. Jeden z nich, ubrany w hawajskie portki, siedzi i dłubie przy swoim rowerze, pewnie jakiś hak do zbierania puszek, albo coś... gdy podchodzę bliżej chwali mi się przyklejoną do ramy naklejką z hipopotamem. Hipopotamem! Bezczelność!
Montujemy numery startowe i siedzimy. Hipcię już nosi, natychmiast powinienem wszystko zamontować, założyć, przyczepić, najlepiej w ogóle wsiąść już na rower i stać na starcie czekając na sygnał. Na szczęście robimy wszystko po mojemu: spokojnie, w wolnej chwili, bez pośpiechu. Czasu jest dużo, a lejący się z nieba żar nie zachęca do spacerów. Siedzimy więc, w okolicy pojawiają się: offensive_tomato, colesiu, Kurier, Szczepan, Góral Nizinny (nigdy tylu osób nie linkowałem we wpisie, masakra!), do tego nieznani mi (ale podpisani na plecach, na koszulkach z BS) Gustav i janekbike. Próbuję podpuścić Waxa na 600 km, ale uparcie twierdzi, że będzie jechał 450. Hipcia w międzyczasie wtapia się w tłum i jak żul kima na ławce.
W końcu czas na odprawę. Na niej dowiadujemy się, że na trasie będą strzałki, za kościołem ma być w prawo, a przy dużej tablicy reklamowej na skrzyżowaniu w lewo. A, i za robotami też w lewo i prosto do centrum. W zasadzie wielu przydatnych informacji nie podano - po pomrukach z sali mam wrażenie, że nie tylko ja tak to odebrałem.
W końcu zbieramy się przed MOSiR-em, zakładam GPS, przygotowuję już go do startu, gdy nagle... na mapie pojawiają się tylko punkty kontrolne. Nie ma trasy! Kombinuję, przestawiam - nie ma. Działało w domu, teraz nie działa. Coś tam przewracam, coś tam wciskam, włączam jakiś tryb nawigacji-cholera-wie-czego, coś jest. W wersji bardzo kiepskiej - ale jest. Jeszcze jakieś przemówienia, oklaski, gość honorowy w postaci jakiegoś posła-darmozjada z jakieś partii (nawet nie wiem z jakiej)...
Ruszamy na rundę honorową, czyli na przejechanie 1,2 km dookoła Radlina. Potem już trwa oczekiwanie na start; mi w międzyczasie udaje się poprawnie wyświetlić ślad; naprawdę nie wiem, co wcześniej z nim się stało.
Pierwsze kółko
Grupa pierwsza poszła jak burza, druga też, w grupie trzeciej brakło mi Wilka - zapewne ruszył realizować swój plan i podpiąć się do "jedynek".
Teraz my. Z nami startują Eranis, Djtronik, jeszcze jedna dziewczyna w koszulce Grey Wolf i trochę facetów. Ruszamy. Coś tam kropi. Pierwszy odcinek wolniutko za motocyklem. Potem wszystko się prostuje. Hipcia przebija sie na początek i po chwili jadą z koleżanką z przodu, 10 m przed grupą. Przyspieszają, dochodzi do nich jeszcze jeden kolega, wychodzę za nim, tempo odrobinę się podnosi. Potem do pokonania trzy ronda w Wodzisławiu (ślisko było, koło mi kilka razy podjechało) i prosta w kierunku Jastrzębia. Tu Hipcia podkręca tempo, po chwili jesteśmy w piątkę. Nasza dwójka i "trójka" chłopaków. Mijamy Jastrzębie, górki wchodzą jak nóż w masło, widać, że jedziemy na świeżo, za Jastrzębiem na jednym podjeździe Hipcia zarzuca sobie za mocne tempo i trochę odstaje. Chłopaki nam odchodzą. Postanawiamy nie jechać za nimi, tylko odrobinę uspokoić jazdę i jechać mocno, ale nasze "mocno". Oni chyba dochodzą do tego samego wniosku, bo kolejne 15 km jedziemy w zasięgu wzroku, mając ich 200-500 m przed sobą.
Jazda robi się przyjemna. Średnia grubo powyżej 31 km/h, a zaraz przecież ma być ten "płaski" odcinek Wiślanki, będzie można jeszcze podgonić. Na drugim lub trzecim wiadukcie zauważam za nami spory pociąg. Po chwili już nas połykają, wskakujemy na koniec i jedziemy. Po drodze łapiemy jeszcze pojedyncze osoby z poprzednich grup, tuż przed Ustroniem wyprzedzamy spory peleton i zajeżdżamy na punkt.
Na miejscu odbijam się, od razu w rękę wpychana mi jest bułka - nie chcę jej, bo jakoś jedzenie bułki mi nie podchodzi. Dojeżdża Góral Nizinny. Napełniam litrowy bidon z ledwie siąpiącego pojemnika z "miksturą", zabieram do kieszeni resztę "pakietu", czyli wafelka, drożdżówkę wkładam w paszcżę i ruszamy, w związku z tym, że reszta się jeszcze grzebie. Niech się grzebią, dogonią nas. Razem z nami wyjeżdża jeszcze jeden chłopak. Jedziemy w trójkę w kierunku Cieszyna. Z początku prowadzimy we dwójkę, kolega dwukrotnie miga się od prowadzenia, gdy go wypuszczamy okazuje się, że jest akurat podjazd. Przymulił nas na nim do 10 km/h, zanim go wyprzedziliśmy doszła nas "nasza" grupa. I jedziemy dalej.
Zaczyna się Cieszyn. Jeden naprawdę mocny podjazd, który wychodzi bardzo sprawnie - nie odstajemy od reszty grupy. Dalej jest kilka zjazdów na których z kolei zostajemy odrobinę z tyłu (Hipcia zostaje, ja zwalniam, żeby na nią poczekać, ona zwalnia bo ja zwalniam...) i jako że zostałem na szpicy muszę spawać do grupy i dociągać naszą piątkę maruderów. Udaje się to, na punkt w Zebrzydowicach zajeżdżamy znowu całą grupą (niewiele brakło a byłaby przed nami koncertowa gleba na śliskim asfalcie). Na miejscu - wesele. Jesteśmy atrakcją dla jeszcze trzeźwych weselników.
Łyk kawy, która okazuje się za gorąca, więc ją zostawiam, "pakiet" tym razem w postaci banana z batonem i ruszamy razem z resztą. Banana dojadam na podjeździe.
Zaczyna się robić kałużasto - dopiero co przeszła ulewa. Hipcia nie czuje się pewnie na zjazdach. Zjeżdżamy więc wolniej (razem z częścią grupy, nie wszyscy czują się jak widać świetnie na mokrym), podganiamy na podjazdach.
W Jastrzębiu następuje krytyczny moment wyprawy: do zrobienia jest lewoskręt, po zjeździe. Pierwsza część przejeżdża, ja z zapasem skręcam przed samochodem. Hipcia NIE UMIE skręcać w lewo i zamiast pocisnąć od razu, "na Waxmunda", ryzykując ewentualnie położenie się na mokrym i wszusowanie bokiem pod jadący samochód, decyduje się JAK DZIEWCZYNKA zahamować mijając skrzyżowanie. Samochód widząc wariatów na rowerach na wszelki wypadek hamuje, wykorzystują to chłopaki z tyłu, gonią resztę - zostajemy we dwójkę. Dochodzi wściekła na całe zdarzenie Hipcia, która jeszcze musiała czekać aż pojadą sobie wszystkie samochody - dalej jedziemy sami. Od tego fragmentu mamy sprzeczne zdania, bo ja uważam, że i tak na kolejnych podjazdach by nas urwali, a ona - że spokojnie byśmy się utrzymali. Od tego miejsca, wyjąwszy pojedyncze epizody (i poprzednie z grupą) jedziemy sami.
Jest mokro. Zjazdy Hipcia robi wolno, nie czuje sie na nich pewnie. Powoli zapada zmrok, włączamy lampki, w świetle przejeżdżających samochodów widać jak asfalt schnie. Dwa razy dochodzi nas ktoś, odpoczywa na kole kilka kilometrów (i omija zmiany), po czym wyprzedza i ucieka.
Do punktu "D" dojazd z zaskakującymi progami zwalniającymi. Z jednego próbuję zeskoczyć... no tak, zapomniałem, że mam tę kostkę taką trochę nie bardzo... Na punkcie wita nas okrzyk "O, wreszcie jakaś dziewczyna!". Odbijamy się, pijemy coś i jedziemy dalej, Hipcię chyba kusi obiecany browar na mecie.
Pozostał nocny fragment do Radlina. Jest mokro, ale nie ma wielkich kałuż. O mało co przegapilibyśmy zjazd, dobrze, ze Hipcia zauważyła strzałki na asfalcie (sporo osób tu się nabrało)... na deser dostajemy długi podjazd (z 9% fragmentem; ten podjazd to jedyny fragment paskudnego asfaltu na trasie - na szczęście pod górę) i potem niekończące się 8 km do Radlina.
Na punkcie wita nas... Kurier, który odpuścił dalszą jazdę przed kolejnym maratonem. Odmawiamy miłej pani zupy (a bardzo chciała ją wcisnąć), wciągamy jakieś batony, Hipcia zakłada spodnie i bluzę, ja w związku z tym, że ciągle jadę jeszcze spocony (jest 17 stopni!), biorę bluzę do kieszeni, na wszelki wypadek. W międzyczasie dojeżdża Góral, przebiera się w długie spodnie. Nie czekamy - ruszamy.
Czas: 23:30, średnia - prawie 28 km/h. Teoretycznie jeszcze mieścimy się w czasie na 600. Ale już wiadomo, że lepiej nie będzie.
Drugie kółko
Startujemy po (już) znanych terenach. To paskudna cecha takich pętli - człowiek czeka na kolejne momenty ("kiedy bedzie Jastrzębie", "kiedy będą stawy" itd.) zamiast jechać swoje. Początek idzie dobrze. Na Wiślance dostajemy w twarz olbrzymim wiatrem. Jazda 25 km/h idzie ciężko, bujamy się od 22 do 27 km/h. Po drodze mijamy sporo ustrzelonych jeży (ich liczba zwiększyła sie w stosunku do pierwszego okrążenia). Po niekończącym się odcinku w końcu Ustroń. Tym razem decyduję się zjeść bułkę. Zły pomysł. Sucha jak diabli. Drożdżówkę też zjadam - bez zmian, Sahara. Ruszamy.
Okazuje sie, że wichura szaleje. Nie po nas, na szczęście. Na drodze sporo połamanych gałęzi. Gdy zjeżdża Hipcia wysuwam się z boku i świecę jej dodatkowo Bocialarką. W Zebrzydowicach jesteśmy za chwileczkę. Proszę o powiadomienie poprzedniego punktu o gałęziach na drodze (większość jest na dole zjazdów). Wesele w pełni. Ruszamy.
Zaczyna świtać. Lampki przestają być potrzebne. Robi się chłodniej - aż do 15 stopni. Czyli bluza jest zupełnie zbędna. Długi kawałek do Tworkowa pokonujemy mijając sporo nawalonych weselników spacerujących po wioskach. Na miejscu piję kawę i lecimy na Radlin, po drodze zatrzymani przez rogatki. Ale pociąg nie nadjeżdżał, kierowca autobusu powiedział, że coś mu nie gra, bo stoi już dwadzieścia minut. Przeszliśmy pod - pociąg akurat był kilkaset metrów dalej.
Podjazd idzie tym razem dużo przyjemniej. W Radilnie tym razem decyduję się na zupę, tankujemy co trzeba, zostawiam bluzę i ruszamy. Jest jakoś 6:30.
Trzecie kółko
Początek idzie już "standardowo". Do Wiślanki dojeżdżamy sami, tam dochodzi nas peleton kilku chłopaków, po drodze wzbogacony o "Trójkę", która robiła przerwę żywieniową na stacji benzynowej. Wiatr nie przestał, jedziemy dość wolno. Hipcia mi potem marudziła, że co wyszła na prowadzenie to jakiś dżentelmen wysuwał sie przed nią i troskliwie zasłaniał.
W Ustroniu siadamy, obsługa pyta Hipci o to, gdzie w tak drobnym ciele chowa tyle energii. Chłopaki podpytują ich o to, ile przewagi ma nad kolejną dziewczyną. Wychodzi na to, że niecała godzina.
Ruszamy znowu sami. Wiatr tym razem daje w ryja. Równo i konsekwentnie. Podjazdy są kiepskie, na zjazdach trzeba dokręcać. Do tego włącza się lampa. W Cieszynie zaczynam lać wodę w dziury w kasku. Przed Zebrzydowicami połyka nas "Trójka". Po chwili spotykamy ich na szczycie wzniesienia - jednemu wybuchła opona. Wbijamy na punkt, tam spotykamy kolejnego pechowca, który tym razem nie mial klucza do odkręcenia przedłużki z zawora w dętce. Marudzi, że cisnął dobrze, ale potem przestawił się na jazdę rekreacyjną, bo jak cisnął, to wszyscy jechali, a jak schodził, to nagle peleton jedzie 23 km/h...
Ruszamy. Zostało nam marne 60 km. W słońcu. Teraz mam wodę w obu bidonach. Przydaje się. Już ustaliłem, która dziura w kasku jest najlepsza. Po drodze spotykamy jadące z przeciwka "sto pięćdziesiątki". Mają sesję fotograficzną. Dalej raz się zatrzymujemy - Hipcię jak zawsze bolą plecy, w końcu musi się zatrzymać... Najgorsze, że to kwestia wrodzona, tego nie pomalujesz. Nie skorygujesz, nie naprawisz. Tak będzie i kropka.
W końcu wyprzedza nas "Trójka" z poprawioną oponą. Odłącza się od nich Janusz (imię poznałem dopiero później) i dołącza do nas. Jedziemy spokojnie, cały czas pod wiatr, w Tworkowie robimy przystanek prawie tylko na odbicie, pozostaje ostatnia prosta na Radlin. Ostatnie kilka kilometrów biorę na siebie, niech mam chociaż tę przyjemność dociągnięcia naszej grupki na metę. Lądowanie, odbicie się, fajrant. 13:00 albo coś koło tego.
Pół godziny po nas przyjeżdża Góral Nizinny - niezadowolony z wyniku, na moje brawa zareagował tylko fuknięciem.
Zakończenie
Mieliśmy przygotowaną jeszcze stukilometrówą gminną pętlę po okolicy na wypadek takiej właśnie sytuacji - dojazd o 13:00, siedem godzin przed zakończeniem. Ze względu na upał decyduję się z tego zrezygnować - mam jeszcze do pokonania 400 km samochodem. Na miejscu kąpiemy się, na ławce śpi Wax, który faktycznie pojechał na te 450. Po chwili on wstaje, my przejmujemy miejscówkę i idziemy spać na jakieś dwie godziny. Od meneli odróżniają nas karimaty. Ludzie się nami nie przejmują, wyjąwszy dwie dziewczynki, które rozmawiały szeptem. Ale takim teatralnym.
Wstajemy zbudzeni głośnymi rozmowami. W międzyczasie docierają kolejni, tuż przed limitem dojeżdża Wilk, który zmieścił się na 600 mimo dwóch pechowych awarii.
Decydujemy się poczekać na zakończenie. Zaczyna padać deszcz, potem robi się niezłe pucowanie, idę Hipci i Waxowi po piwo (tak, żeby zmoknąć)... W końcu zaczyna się "ceremonia". Rozdanie pucharków, pamiątek, trochę braw i jeden filmik. Trzeba było od razu jechac i nie czekać - przez to wyruszyliśmy o 21:00, zamiast o 15:00. A powrót był długi, oj długi. I całe szczęście, że nie dokręcaliśmy tej "setki". Wtedy już mógłbym nie wrócić w całości.
Podsumowanie
Założony plan udało się zrealizować. Było mocno, na tyle na ile pozwalał wiatr. Postoje zminimalizowane (ale można jeszcze mniej - zrezygnuję z sikania). Średnia - biorąc pod uwagę profil trasy - słuszna. Czy to jest dobry wynik? Nie wiem - tu niech mi powie ktoś, kto się zna... ja z moim trzecim wyjazdem powyżej czterech stów doświadczenia nie mam by to oceniać; na pewno wyszło dużo lepiej niż na MP.
Sam maraton... nie wiem, czy pojadę za rok. Organizacja była średnia (brakło podkreślenia, które skręty można przegapić nocą), na odprawie podano sporo nieprzyswajalnych informacji, punkty żywieniowe średnie łamane przez kiepskie, zamiast wciągać suchą bułkę z drożdżówką naprawdę wolałbym zjeść jabłko. Poza tym jest tu zasadniczy minus - pętla. Wolę jedną, a dużą.
Hipcia była pierwsza wśród jadących na "450" dziewczyn. Wśród tych na "300" też. O.
Mimo wszystko zabawa była świetna, kolejne doświadczenia zdobyte.
Na miejsce dojechaliśmy dzień wcześniej, nocując w Wodzisławiu, pod namiotem, w polecanym ośrodku "Gosław". W praktyce oznaczało to szukanie kogokolwiek po pustym ośrodku (pierwsza w nocy), rozbicie się na "miejscu kempinowym" (przypominającym fragment pola golfowego) i kilka godzin względnego snu. Namiot nasz wzbudzał zainteresowanie ludzi, konie sie go bały ("Mela, no chodź, chodź, to tylko namiot. No chodź! Nie ugryzie cię. No choooodź."), do tego od szóstej zaczęła się lampa i nie szło już wytrzymać. Ale jako-tako przekimaliśmy do dziewiątej. Gdy tylko wstaliśmy obsługa zaczęła testować nagłośnienie na wieczorną imprezę, miło że poczekali aż wstaniemy.
Potem złożenie rowerow do kupy, pakowanie, smarowanie, niedobra (bo słodka) kawa w kawiarni na miejscu i wyjazd do Radlina.
Na miejscu jesteśmy jako jedni z pierwszych, znajdujemy Dom Kultury - zamknięty. W międzyczasie nadjeżdża Wilk i razem przechodzimy w kierunku MOSiR-u, przy którym już ustawiona jest baza. Odbieramy numery startowe, w międzyczasie nadjeżdżają Eranis z Djtronikiem, postanawiamy więc iść na pizzę. Pizzeria jest niedaleko, jest i gdzie usiąść (w cieniu!) i co wypić (piwo!), więc wcale się nam nie spieszy. Ale w końcu wracać trzeba, bo o 16:00 ma być odprawa.
Na miejscu... na miejscu więcej ludzi. Księgowy pewnie napisałby, że "dookoła same sławy, twarze i nazwiska znane z fotorelacji, w takim towarzystwie można niemalże oddychać Mocą i nabierać jej przed startem w tym wymagającym maratonie". Ale ja muszę napisać po swojemu. Zatem: po całym placu kręci się stado meneli. Poubierani w byle co snują się z kąta w kąt, zbierają się w grupki, piją dziwne rzeczy i pokątnie szamają coś z małych zawiniętych pakunków. Jeden z nich, ubrany w hawajskie portki, siedzi i dłubie przy swoim rowerze, pewnie jakiś hak do zbierania puszek, albo coś... gdy podchodzę bliżej chwali mi się przyklejoną do ramy naklejką z hipopotamem. Hipopotamem! Bezczelność!
Montujemy numery startowe i siedzimy. Hipcię już nosi, natychmiast powinienem wszystko zamontować, założyć, przyczepić, najlepiej w ogóle wsiąść już na rower i stać na starcie czekając na sygnał. Na szczęście robimy wszystko po mojemu: spokojnie, w wolnej chwili, bez pośpiechu. Czasu jest dużo, a lejący się z nieba żar nie zachęca do spacerów. Siedzimy więc, w okolicy pojawiają się: offensive_tomato, colesiu, Kurier, Szczepan, Góral Nizinny (nigdy tylu osób nie linkowałem we wpisie, masakra!), do tego nieznani mi (ale podpisani na plecach, na koszulkach z BS) Gustav i janekbike. Próbuję podpuścić Waxa na 600 km, ale uparcie twierdzi, że będzie jechał 450. Hipcia w międzyczasie wtapia się w tłum i jak żul kima na ławce.
W końcu czas na odprawę. Na niej dowiadujemy się, że na trasie będą strzałki, za kościołem ma być w prawo, a przy dużej tablicy reklamowej na skrzyżowaniu w lewo. A, i za robotami też w lewo i prosto do centrum. W zasadzie wielu przydatnych informacji nie podano - po pomrukach z sali mam wrażenie, że nie tylko ja tak to odebrałem.
W końcu zbieramy się przed MOSiR-em, zakładam GPS, przygotowuję już go do startu, gdy nagle... na mapie pojawiają się tylko punkty kontrolne. Nie ma trasy! Kombinuję, przestawiam - nie ma. Działało w domu, teraz nie działa. Coś tam przewracam, coś tam wciskam, włączam jakiś tryb nawigacji-cholera-wie-czego, coś jest. W wersji bardzo kiepskiej - ale jest. Jeszcze jakieś przemówienia, oklaski, gość honorowy w postaci jakiegoś posła-darmozjada z jakieś partii (nawet nie wiem z jakiej)...
Ruszamy na rundę honorową, czyli na przejechanie 1,2 km dookoła Radlina. Potem już trwa oczekiwanie na start; mi w międzyczasie udaje się poprawnie wyświetlić ślad; naprawdę nie wiem, co wcześniej z nim się stało.
Pierwsze kółko
Grupa pierwsza poszła jak burza, druga też, w grupie trzeciej brakło mi Wilka - zapewne ruszył realizować swój plan i podpiąć się do "jedynek".
Teraz my. Z nami startują Eranis, Djtronik, jeszcze jedna dziewczyna w koszulce Grey Wolf i trochę facetów. Ruszamy. Coś tam kropi. Pierwszy odcinek wolniutko za motocyklem. Potem wszystko się prostuje. Hipcia przebija sie na początek i po chwili jadą z koleżanką z przodu, 10 m przed grupą. Przyspieszają, dochodzi do nich jeszcze jeden kolega, wychodzę za nim, tempo odrobinę się podnosi. Potem do pokonania trzy ronda w Wodzisławiu (ślisko było, koło mi kilka razy podjechało) i prosta w kierunku Jastrzębia. Tu Hipcia podkręca tempo, po chwili jesteśmy w piątkę. Nasza dwójka i "trójka" chłopaków. Mijamy Jastrzębie, górki wchodzą jak nóż w masło, widać, że jedziemy na świeżo, za Jastrzębiem na jednym podjeździe Hipcia zarzuca sobie za mocne tempo i trochę odstaje. Chłopaki nam odchodzą. Postanawiamy nie jechać za nimi, tylko odrobinę uspokoić jazdę i jechać mocno, ale nasze "mocno". Oni chyba dochodzą do tego samego wniosku, bo kolejne 15 km jedziemy w zasięgu wzroku, mając ich 200-500 m przed sobą.
Jazda robi się przyjemna. Średnia grubo powyżej 31 km/h, a zaraz przecież ma być ten "płaski" odcinek Wiślanki, będzie można jeszcze podgonić. Na drugim lub trzecim wiadukcie zauważam za nami spory pociąg. Po chwili już nas połykają, wskakujemy na koniec i jedziemy. Po drodze łapiemy jeszcze pojedyncze osoby z poprzednich grup, tuż przed Ustroniem wyprzedzamy spory peleton i zajeżdżamy na punkt.
Na miejscu odbijam się, od razu w rękę wpychana mi jest bułka - nie chcę jej, bo jakoś jedzenie bułki mi nie podchodzi. Dojeżdża Góral Nizinny. Napełniam litrowy bidon z ledwie siąpiącego pojemnika z "miksturą", zabieram do kieszeni resztę "pakietu", czyli wafelka, drożdżówkę wkładam w paszcżę i ruszamy, w związku z tym, że reszta się jeszcze grzebie. Niech się grzebią, dogonią nas. Razem z nami wyjeżdża jeszcze jeden chłopak. Jedziemy w trójkę w kierunku Cieszyna. Z początku prowadzimy we dwójkę, kolega dwukrotnie miga się od prowadzenia, gdy go wypuszczamy okazuje się, że jest akurat podjazd. Przymulił nas na nim do 10 km/h, zanim go wyprzedziliśmy doszła nas "nasza" grupa. I jedziemy dalej.
Zaczyna się Cieszyn. Jeden naprawdę mocny podjazd, który wychodzi bardzo sprawnie - nie odstajemy od reszty grupy. Dalej jest kilka zjazdów na których z kolei zostajemy odrobinę z tyłu (Hipcia zostaje, ja zwalniam, żeby na nią poczekać, ona zwalnia bo ja zwalniam...) i jako że zostałem na szpicy muszę spawać do grupy i dociągać naszą piątkę maruderów. Udaje się to, na punkt w Zebrzydowicach zajeżdżamy znowu całą grupą (niewiele brakło a byłaby przed nami koncertowa gleba na śliskim asfalcie). Na miejscu - wesele. Jesteśmy atrakcją dla jeszcze trzeźwych weselników.
Łyk kawy, która okazuje się za gorąca, więc ją zostawiam, "pakiet" tym razem w postaci banana z batonem i ruszamy razem z resztą. Banana dojadam na podjeździe.
Zaczyna się robić kałużasto - dopiero co przeszła ulewa. Hipcia nie czuje się pewnie na zjazdach. Zjeżdżamy więc wolniej (razem z częścią grupy, nie wszyscy czują się jak widać świetnie na mokrym), podganiamy na podjazdach.
W Jastrzębiu następuje krytyczny moment wyprawy: do zrobienia jest lewoskręt, po zjeździe. Pierwsza część przejeżdża, ja z zapasem skręcam przed samochodem. Hipcia NIE UMIE skręcać w lewo i zamiast pocisnąć od razu, "na Waxmunda", ryzykując ewentualnie położenie się na mokrym i wszusowanie bokiem pod jadący samochód, decyduje się JAK DZIEWCZYNKA zahamować mijając skrzyżowanie. Samochód widząc wariatów na rowerach na wszelki wypadek hamuje, wykorzystują to chłopaki z tyłu, gonią resztę - zostajemy we dwójkę. Dochodzi wściekła na całe zdarzenie Hipcia, która jeszcze musiała czekać aż pojadą sobie wszystkie samochody - dalej jedziemy sami. Od tego fragmentu mamy sprzeczne zdania, bo ja uważam, że i tak na kolejnych podjazdach by nas urwali, a ona - że spokojnie byśmy się utrzymali. Od tego miejsca, wyjąwszy pojedyncze epizody (i poprzednie z grupą) jedziemy sami.
Jest mokro. Zjazdy Hipcia robi wolno, nie czuje sie na nich pewnie. Powoli zapada zmrok, włączamy lampki, w świetle przejeżdżających samochodów widać jak asfalt schnie. Dwa razy dochodzi nas ktoś, odpoczywa na kole kilka kilometrów (i omija zmiany), po czym wyprzedza i ucieka.
Do punktu "D" dojazd z zaskakującymi progami zwalniającymi. Z jednego próbuję zeskoczyć... no tak, zapomniałem, że mam tę kostkę taką trochę nie bardzo... Na punkcie wita nas okrzyk "O, wreszcie jakaś dziewczyna!". Odbijamy się, pijemy coś i jedziemy dalej, Hipcię chyba kusi obiecany browar na mecie.
Pozostał nocny fragment do Radlina. Jest mokro, ale nie ma wielkich kałuż. O mało co przegapilibyśmy zjazd, dobrze, ze Hipcia zauważyła strzałki na asfalcie (sporo osób tu się nabrało)... na deser dostajemy długi podjazd (z 9% fragmentem; ten podjazd to jedyny fragment paskudnego asfaltu na trasie - na szczęście pod górę) i potem niekończące się 8 km do Radlina.
Na punkcie wita nas... Kurier, który odpuścił dalszą jazdę przed kolejnym maratonem. Odmawiamy miłej pani zupy (a bardzo chciała ją wcisnąć), wciągamy jakieś batony, Hipcia zakłada spodnie i bluzę, ja w związku z tym, że ciągle jadę jeszcze spocony (jest 17 stopni!), biorę bluzę do kieszeni, na wszelki wypadek. W międzyczasie dojeżdża Góral, przebiera się w długie spodnie. Nie czekamy - ruszamy.
Czas: 23:30, średnia - prawie 28 km/h. Teoretycznie jeszcze mieścimy się w czasie na 600. Ale już wiadomo, że lepiej nie będzie.
Drugie kółko
Startujemy po (już) znanych terenach. To paskudna cecha takich pętli - człowiek czeka na kolejne momenty ("kiedy bedzie Jastrzębie", "kiedy będą stawy" itd.) zamiast jechać swoje. Początek idzie dobrze. Na Wiślance dostajemy w twarz olbrzymim wiatrem. Jazda 25 km/h idzie ciężko, bujamy się od 22 do 27 km/h. Po drodze mijamy sporo ustrzelonych jeży (ich liczba zwiększyła sie w stosunku do pierwszego okrążenia). Po niekończącym się odcinku w końcu Ustroń. Tym razem decyduję się zjeść bułkę. Zły pomysł. Sucha jak diabli. Drożdżówkę też zjadam - bez zmian, Sahara. Ruszamy.
Okazuje sie, że wichura szaleje. Nie po nas, na szczęście. Na drodze sporo połamanych gałęzi. Gdy zjeżdża Hipcia wysuwam się z boku i świecę jej dodatkowo Bocialarką. W Zebrzydowicach jesteśmy za chwileczkę. Proszę o powiadomienie poprzedniego punktu o gałęziach na drodze (większość jest na dole zjazdów). Wesele w pełni. Ruszamy.
Zaczyna świtać. Lampki przestają być potrzebne. Robi się chłodniej - aż do 15 stopni. Czyli bluza jest zupełnie zbędna. Długi kawałek do Tworkowa pokonujemy mijając sporo nawalonych weselników spacerujących po wioskach. Na miejscu piję kawę i lecimy na Radlin, po drodze zatrzymani przez rogatki. Ale pociąg nie nadjeżdżał, kierowca autobusu powiedział, że coś mu nie gra, bo stoi już dwadzieścia minut. Przeszliśmy pod - pociąg akurat był kilkaset metrów dalej.
Podjazd idzie tym razem dużo przyjemniej. W Radilnie tym razem decyduję się na zupę, tankujemy co trzeba, zostawiam bluzę i ruszamy. Jest jakoś 6:30.
Trzecie kółko
Początek idzie już "standardowo". Do Wiślanki dojeżdżamy sami, tam dochodzi nas peleton kilku chłopaków, po drodze wzbogacony o "Trójkę", która robiła przerwę żywieniową na stacji benzynowej. Wiatr nie przestał, jedziemy dość wolno. Hipcia mi potem marudziła, że co wyszła na prowadzenie to jakiś dżentelmen wysuwał sie przed nią i troskliwie zasłaniał.
W Ustroniu siadamy, obsługa pyta Hipci o to, gdzie w tak drobnym ciele chowa tyle energii. Chłopaki podpytują ich o to, ile przewagi ma nad kolejną dziewczyną. Wychodzi na to, że niecała godzina.
Ruszamy znowu sami. Wiatr tym razem daje w ryja. Równo i konsekwentnie. Podjazdy są kiepskie, na zjazdach trzeba dokręcać. Do tego włącza się lampa. W Cieszynie zaczynam lać wodę w dziury w kasku. Przed Zebrzydowicami połyka nas "Trójka". Po chwili spotykamy ich na szczycie wzniesienia - jednemu wybuchła opona. Wbijamy na punkt, tam spotykamy kolejnego pechowca, który tym razem nie mial klucza do odkręcenia przedłużki z zawora w dętce. Marudzi, że cisnął dobrze, ale potem przestawił się na jazdę rekreacyjną, bo jak cisnął, to wszyscy jechali, a jak schodził, to nagle peleton jedzie 23 km/h...
Ruszamy. Zostało nam marne 60 km. W słońcu. Teraz mam wodę w obu bidonach. Przydaje się. Już ustaliłem, która dziura w kasku jest najlepsza. Po drodze spotykamy jadące z przeciwka "sto pięćdziesiątki". Mają sesję fotograficzną. Dalej raz się zatrzymujemy - Hipcię jak zawsze bolą plecy, w końcu musi się zatrzymać... Najgorsze, że to kwestia wrodzona, tego nie pomalujesz. Nie skorygujesz, nie naprawisz. Tak będzie i kropka.
W końcu wyprzedza nas "Trójka" z poprawioną oponą. Odłącza się od nich Janusz (imię poznałem dopiero później) i dołącza do nas. Jedziemy spokojnie, cały czas pod wiatr, w Tworkowie robimy przystanek prawie tylko na odbicie, pozostaje ostatnia prosta na Radlin. Ostatnie kilka kilometrów biorę na siebie, niech mam chociaż tę przyjemność dociągnięcia naszej grupki na metę. Lądowanie, odbicie się, fajrant. 13:00 albo coś koło tego.
Pół godziny po nas przyjeżdża Góral Nizinny - niezadowolony z wyniku, na moje brawa zareagował tylko fuknięciem.
Zakończenie
Mieliśmy przygotowaną jeszcze stukilometrówą gminną pętlę po okolicy na wypadek takiej właśnie sytuacji - dojazd o 13:00, siedem godzin przed zakończeniem. Ze względu na upał decyduję się z tego zrezygnować - mam jeszcze do pokonania 400 km samochodem. Na miejscu kąpiemy się, na ławce śpi Wax, który faktycznie pojechał na te 450. Po chwili on wstaje, my przejmujemy miejscówkę i idziemy spać na jakieś dwie godziny. Od meneli odróżniają nas karimaty. Ludzie się nami nie przejmują, wyjąwszy dwie dziewczynki, które rozmawiały szeptem. Ale takim teatralnym.
Wstajemy zbudzeni głośnymi rozmowami. W międzyczasie docierają kolejni, tuż przed limitem dojeżdża Wilk, który zmieścił się na 600 mimo dwóch pechowych awarii.
Decydujemy się poczekać na zakończenie. Zaczyna padać deszcz, potem robi się niezłe pucowanie, idę Hipci i Waxowi po piwo (tak, żeby zmoknąć)... W końcu zaczyna się "ceremonia". Rozdanie pucharków, pamiątek, trochę braw i jeden filmik. Trzeba było od razu jechac i nie czekać - przez to wyruszyliśmy o 21:00, zamiast o 15:00. A powrót był długi, oj długi. I całe szczęście, że nie dokręcaliśmy tej "setki". Wtedy już mógłbym nie wrócić w całości.
Podsumowanie
Założony plan udało się zrealizować. Było mocno, na tyle na ile pozwalał wiatr. Postoje zminimalizowane (ale można jeszcze mniej - zrezygnuję z sikania). Średnia - biorąc pod uwagę profil trasy - słuszna. Czy to jest dobry wynik? Nie wiem - tu niech mi powie ktoś, kto się zna... ja z moim trzecim wyjazdem powyżej czterech stów doświadczenia nie mam by to oceniać; na pewno wyszło dużo lepiej niż na MP.
Sam maraton... nie wiem, czy pojadę za rok. Organizacja była średnia (brakło podkreślenia, które skręty można przegapić nocą), na odprawie podano sporo nieprzyswajalnych informacji, punkty żywieniowe średnie łamane przez kiepskie, zamiast wciągać suchą bułkę z drożdżówką naprawdę wolałbym zjeść jabłko. Poza tym jest tu zasadniczy minus - pętla. Wolę jedną, a dużą.
Hipcia była pierwsza wśród jadących na "450" dziewczyn. Wśród tych na "300" też. O.
Mimo wszystko zabawa była świetna, kolejne doświadczenia zdobyte.
- DST 461.51km
- Czas 17:39
- VAVG 26.15km/h
- VMAX 63.98km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 8 czerwca 2014
Kategoria > 400 km, do czytania
Maraton Podróżnika z plusem
Zdjęć na razie nie będzie. I tak ładniejsza będzie oficjalna galeria maratonowa (gdy już powstanie).
Wstęp
Pobudka równo o szóstej, chociaż o piątej już budzi mnie ktoś, kto wstał wcześniej i właśnie smaruje swój rower. Śpiwory cieplutkie, spałoby się jeszcze, ale robota to robota, nie ma co czekać. Na dzień dobry budzi mnie żołądek - wczorajsza kiełbasa buszuje i nie daje spokoju, wskutek czego śniadanie jem trochę z musu.
Gdy już się ogarnęliśmy, okazało się, że jest dopiero siódma, więc wracamy do namiotu i jeszcze chwilę leżymy. Gdy Marek krzyczy, że za chwilę ruszamy, powoli wyłazimy z namiotu i bierzemy się za rowery. Następuje grupowy przejazd pod kościół, szybki podział na grupy - naszą ulubioną metodą losowania (czyli stań tam, gdzie najbliżej) lądujemy w grupie Waxa.
Żadnych słów wprowadzenia - ruszamy.
Odcinek pierwszy: Nuda, spokój, słońce, widoki.
Startujemy. Mamy chwilę odstępu od grupy Wilka, więc startujemy coś około 28 km/h - czyli szybciej niż zakładane tempo. Efekt jest taki, że po kilku kilometrach orientujemy się, że zamiast piętnastu osób jedzie nas coś około ósemki.
Pierwszą grupę prowadzi Wilk. Jadą spokojnie. Bardzo spokojnie, albo nawet jeszcze bardziej spokojnie. Jazda tak, by utrzymać stumetrowy odstęp wymaga sporo roboty (momentami trzeba zwalniać do 20 km/h, żeby odjechali), więc grupy zaraz się sklejają ze sobą albo jadą od siebie 20-50 m. Próbuję coś tam mówić o tych odstępach, ale jakoś nikt mnie nie słucha, więc skupiam się po prostu na rozglądaniu się dookoła. I słuchaniu żartów o tym, jaką Wax ma grubą dupę.
Jazda w grupie okazuje się być trochę inna niż jazda we dwójkę. I nieco bardziej inna od tego, co sobie wyobrażałem. Myślałem, że będzie to chociaż w miarę skoordynowany szyk, a nie bezładna grupa jadąca trójkami, czwórkami, zajmująca miejscami większość jezdni i to tak, że kilka samochodów musiało przykosić pobocze, by maratończyka nie wysłać na wieczny odpoczynek. Rozumiem, że walimy środkiem, jak nic nie jedzie, ale żeby na okrzyk "Auto!" zjechać do środka jezdni, ale nadal walić lewym pasem? No - ale to tylko zderzenie moich wyobrażeń z realiami. Tak widocznie musi być, kropka.
Napisałem "nuda". W sumie nudy nie było. Jechało się spokojnie (póki byliśmy z tyłu), rozglądając się po bokach, albo jechało sie niespokojnie (prowadząc), powtarzając Hipci co moment "zwolnij", "hamuj", "równaj do 23, niech odjadą". Jakoś nie mogła, uparta bestia, trzymać tego tempa. Nudził się za to Kurier, który ganiał tam i z powrotem, odwiedzając wszystkie grupy i, co prawdopodobne, kręcąc również kółka po okolicznych wioskach. Gdy jakaś pani minęła nas trąbiąc i stukając się w głowę, wypruł za nią tak, że zacząłem się zastanawiać, czy jedzie jej urwać lusterko, czy złapać koło. Albo dać jej koło.
Gdzieś po drodze mijamy Yoshka, który czekał na grupę trzysetkową i raz łapią nas paparazzi. To ostatnie zdarzenie mnie bardzo zdziwiło, bo nie od razu skojarzyłem, że to Magfa i Michał (widząc ich tylko dwa razy dzień wcześniej) - myślałem, że ktoś był w pobliżu i wykorzystuje sytuację.
W pewnym momencie przyjeżdża do nas Wilk (którego grupa jakoś rozpuściła się jak te owce na łące), zamienia dwa słowa z Waxem i idzie zbierać swoje owieczki. Co im powiedział - nie wiem, ale za chwilę grupki były pozbierane już w jeden peleton i karnie jechały w kupie.
Gdzieś przy drodze staję na przerwę techniczną. Gdy dogoniłem grupę okazało się, że kilometr dalej byla grupowa przerwa techniczna. Ale przynajmniej mogłem ich wszystkich pogonić. Po technicznej jakoś wszyscy zebrali się szybko i trzeba było wyprzedzać markowych i wracać do naszej grupy.
Pierwszy przystanek był na ryneczku w Łukowie. Uzupełnienie picia, jabłko i brak pomyślunku, bo można było się machnąć po lody albo po kebaba. Niestety, gdy się zorientowaliśmy, zostało tylko pięć minut.
Odcinek drugi: Wpaść w złe towarzystwo.
Startujemy zgodnie z zegarkiem, po dwudziestu minutach. Najpierw grupa Wilka, potem my, w nieco okrojonym składzie (nie wiemy, gdzie przepadła reszta) i grupa Marka, która nie czekając na światłach aż odjedziemy dokleja się do nas. Z Łukowa wylatujemy drogą wojewódzką, która ma słupki kilometrowe, dzięki czemu mogę, wypchnąwszy się na czoło, pilnować, żeby te sto metrów było odmierzone jak od linijki, zwłaszcza, że ruch jest znacznie większy i samochody mają problem z wyprzedzeniem. Czasem jadę sam, czasem z Hipcią, Hipcia się denerwuje, że jej co chwilę mówię, żeby się nie rozpędzała, ja sie męczę, a Hipcia jeszcze bardziej bo czasem nawet z górek musimy hamować, ale szyk jest, kawaleria leci karnie, z tyłu lecą dowcipy, słońce świeci, chociaż powoli zaczyna się robić paskudnie gorąco.
Trzymanie zawrotnego tempa 23 km/h szału nie robi, powoli padają żarty o graniu w szachy lub statki, ale dochodzi do skutku pomysł gry w kalambury. Kilka kilometrow zajmuje mi wymyślenie czegoś z kategorii film, co można by było pokazać z roweru i (opcjonalnie) nie wywalając się przy tym. Chociaż, gdybym się wywalił, pewnie by zgadli, że to "Stalingrad". Hasło "Alladyn" sprawiło trochę trudności, dopiero po chwili dołączył się Wax, który w kilkanaście sekund ustalił, co było rozwiązaniem.
W pewnym momencie Wilk zjechał na bok. Nagle zrobiło się poruszenie. Wszyscy przyspieszyli. Nie wiedziałem, co się stało, ale skoro lecimy - to lecimy. Zasuwamy do przodu - łapiąc na chwilę i mijając kolejne grupki i urywając te, które nie dotrzymywały koła. Po chwili orientujemy się, że jedziemy już na samym przodzie, w grupie, którą prowadzi Kurier, a w której są jeszcze m.in. Gabriel, Aard, Robert! i Księgowy. Po chwili kilka osób nie utrzymuje koła, a w międzyczasie dogania nas Wax. I w tym momencie zapaliła mi się czerwona kontrolka.
Podsumujmy: zasuwamy w grupie z mocnymi chłopakami, lecąc pod 40 km/h. Nie dokręciliśmy jeszcze do stu kilometrów, zostało jeszcze cztery stówy, pierwszy raz w życiu jedziemy na taki dystans... czy to dobry pomysł? Odpowiedzialny - nie. Dobry - tak. W końcu jak się coś zesra to jakoś się w te 27 godzin dociągniemy do mety. A jak nie - to trudno, zabawa to zabawa.
Zasuwamy zatem sobie już w szóstkę, elegancko w zwartym szyku (już nie rozwaleni na całą szerokość jezdni), pracując równo na zmianach. Dobrze, że pamiętałem o zjeździe na drogę techniczną, bo Wax w tym momencie prowadzący grupę patrzył przed siebie, a nie na nawigację. Za Firlejem skręt, trochę problemów robi ciężarówka, która skręcała przed nami, droga zrobiła się dziurawa, więc odrobinę zwolniliśmy, tylko Gabriel skoczył za ciężarowką. Hipcia wypruła za nim, co ktoś z grupy (nie bój się Wax, nie powiem, że to Ty) skwitował: "Ależ ta kicia ciśnie". Na odcinkach lepszego asfaltu dochodzimy Hipcię i Gabriela. Po chwili na poboczu zatrzymuje nas Michał, który przesunął punkt techniczny na mały parking przy nieczynnej stacji, ze względu na płatny parking przy pałacyku.
Siadamy i czekamy na resztę. Powoli robi się gorąco, picie się bardzo przydaje. Zjeżdżają się pozostali ludzie, okazało się, że były i efekty rozerwania się szyku - jedna gleba spowodowana jednoczesnym hamowaniem i piciem. Również okazało się, że wcześniejsze żarty z nieodpowiedzialnego Waxa (który porzucił swoją grupę) były nie na miejscu, bo raz, że większość jego grupy jednak dojechała, dwa, że w dobrym czasie, a trzy, że to nie nas zatrzymała policja za blokowanie ruchu (a podobno to nas wskazali jako jadących wzorowo).
Na tym postoju już spontanicznie organizują się grupy szybsze (szlag wziął pierwotny podział na trzy grupy), Aard krzyczy o grupach "30" i "38". Sam nawołuje do "30". No to ruszamy - "38" to chyba za szybko jak na nasze potrzeby. Bądźmy odpowiedzialni.
Odcinek trzeci: Dzida!
Bardzo szybko okazało się, że grupa "30", która wyruszyła jako pierwsza, faktycznie jest grupą "38". No dobra, co możemy zrobić? Przez pierwsze kilometry jedzie z nami Księgowy, potem jednak nie wytrzymuje tempa i w grupie zostaje jedna nawigacja - moja. To miłe, bo teraz wszyscy muszą mnie lubić i mi dawać koło - albo czekać na innych, którzy pojadą wolniej. A i pompka, i pomoc się znajdzie, jeśli złapię gumę... Tym fantastycznym odkryciem oczywiście podzieliłem się z grupą w okolicy Lublina. Niemniej jednak z koła nie potrzebujemy korzystać - przewieźć się przez cały maraton na kole to takie trochę średnie osiągnięcie.
Gdzieś wcześniej, na wertepach, Hipcia gubi bidon. Tym razem to już drugie takie zdarzenie - pęka i urywa się ustnik. Na szczęście ona i tak nic nie pije, a bidony wozi chyba dla dociążenia roweru... Żeby było weselej, ten bidon (dopełniony jeszcze, szkoda było wylewać) zapewnił Hipci kąpiel w klejącym izotoniku. W międzyczasie z kolei Aard podrzuca Hipci fantastyczny tekst podrywu "Hej, masz coś zielonego w kasecie".
Lublin mijamy szybko i bezproblemowo. Raz tylko jakiś kretyn chciał wyjechać bezpośrednio pod naszą grupę, brakło coś około 15 metrów. Za miastem mamy do dyspozycji szerokie pobocze i dobry asfalt. Kilka osób z Markiem zostaje z tyłu, upewniam się, czy wiedzą, którędy jechać, po czym wracam do grupy. Tam gdzieś też, zasuwając 36 km/h pod górę schodzę ze zmiany, zostawiając Hipcię na prowadzeniu. Krzyczy "ej! Ja to mam utrzymać?", po czym... przyspiesza grupę do 38 km/h.
W tych samych okolicach odkrywam najlepsze miejsce w peletonie. Jego koniec. Tutaj mogę, nie martwiąc się o to, że przeszkadzam komuś, kto jest za mną, i spokojnie się napić, i odstawić się na trzy metry, popatrzeć na bok, zrobić zdjęcie i dogonic grupę... i tak się bujam przez chwilę, odchodząc i robiąc fotki peletonu, łapiąc koło i tak dalej. To moje bujanie zauważa jednak i Kurier, który podjeżdża i z troską pyta czynawigacja z nami pojedzie wszystko w porządku. Proponuje też zwolnienie bo "mu też już znudziło się to zapierdalanie". Kurczę, w troskę to bym uwierzył, ale w tekst o tym, że jemu się znudziło... No proszę!
Gdzieś za skrętem na Bychawę postanawiamy przystanąc na chwilę - Hipcia chce rozciągnąć plecy. Chłopakom mówimy, że dalej już tylko prosto, my po pięciu minutach zasuwamy za nimi. Przed zjazdem stajemy na Orlenie - wciągamy parówkę, uzupełniamy (zimne!) picie i zjeżdżamy na dół. Tu też orientuję się, dlaczego od chwili dziwnie się czuję. A w zasadzie orientuję się po tym, jak wciągam coś około 1,5 litra picia, a pęcherz nadal jest pusty. Od razu lepiej.
W Bychawie postój jest na niewielkim parku. Przegapilibyśmy go, gdyby nie okrzyki z tłumu. Hipcia próbuje rozciągnąć swoje plecy na ławce - jest z tym coraz gorzej, boli coraz bardziej. Jemy coś, siedzimy chwilę, po czym ustalamy, że ten odcinek pojedziemy spokojniej, nie ma się co szarpać. Dogadujemy się z Markiem (Transatlantykiem) i ruszamy.
Odcinek czwarty: Etap górski
Z Bychawy ruszamy całkiem sprawnie, grupką wraz z Transatlantykiem, 4gottenem, Księgowym, Memorkiem, Ricardo i kilkoma innymi osobami. Tempo trzymamy spokojne, tuż powyżej 30 km/h, akurat tak, żeby się zrelaksować po poprzednim fragmencie trasy. Marek uparcie prowadzi, gdy nawet udaje się wyjść na chwilę na prowadzenie, po chwili znowu wraca i jedzie pierwszy. W zasadzie kolejka do prowadzenia jest całkiem spora.
Istotnym okazuje się skręt w prawo, z głównej prowadzącej na Szczebrzeszyn. Tu zaczyna się ten najbardziej pagórkowaty odcinek (a myślałem, że do Szczebrzeszyna tylko kilkanaście kilometrów...). Podjazdy to coś, w czym nie mam wprawy i coś, co mnie bardzo ciekawiło - bo jeżdżenie na szosie, a jeżdżenie na trekkingu to dwie różne rzeczy. Na szczęście wszyscy jechali pod górę równo, nie odstałem od nich, najszybciej cisnął chyba 4gotten, który wyprzedzał z olbrzymią łatwością. Nie wiem, czy to kwestia przełożenia, czy mocy.
Przed podjazdami Marek ma kryzys energetyczny, nie musimy zatrzymywać się w sklepie - miałem na całe szczęście batonik zbożowy. Marsa nie odważyłbym się mu dać, bo po tym gorącu przypominał zupę.
Gdzieś na szczycie znajdujemy Kuriera, który miał problemy z przerzutką i czekał na kogoś, kto zna trasę. Na swoje szczęście, bo dwa kluczowe skręty łatwo można było przegapić - tu też zatrzymywaliśmy się i czekaliśmy na zagubioną na podjeździe grupę, by nikt się nie zgubił. Potem zaczyna się seria zjazdów, nawierzchnia średnia, ale na szczęście nie przeszkadzająca. Po zjeździe na asfalcie łączymy się w kupę i podjeżdżamy w grupie ten najdłuższy 6% podjazd (chociaż najbardziej stromy - 9% - był odrobinę wcześniej). Potem mamy znowu piękne zjazdy aż do samego Szczebrzeszyna, tutaj grupa ostatecznie się rozrywa, w mieście zatrzymuje nas światło i jedziemy dwieście metrów za Memorkiem i resztą.
Nagle chłopaki zniknęli. Droga prowadzi w lewo, zgadza się. Skręcamy... dziwne. Widocznosć na kilometr do przodu, a ich nie ma? Zawracamy i okazuje się, że słusznie - przegapilibyśmy przystanek.
W restauracji zamawiamy sobie gyros. Trochę kiepski pomysł, bo długo się czekało. Wciągam również jakoś litr Coli, a Hipcia dwa Tigery. W międzyczasie dosiadają się Eranis i Wąski, a ja zaczynam na poważnie szukać Księgowego, który został na zjazdach i powinien już tu być, zwłaszcza że w międzyczasie przyjechali ludzie, którzy startowali po nim. 4gotten już dzwonił do RDK po numer do Księgowego, w międzyczasie Michał powiedział, że Księgowy zaraz dojedzie. I dojechał.
W technicznym samochodzie za to dotarł Kurier, który nie zauważył na podjeździe, że problemy z przerzutką spowodowało pęknięte ogniwko, wskutek czego zerwał go na podjeździe i nieprzyjemnie uderzył się w śrubę. Po chwili siedzenia postanowił skuć łańcuch i jednak ukończyć wyścig.
Odcinek piąty: Wielka ucieczka
Po obiedzie mamy ruszać. Hipcia nie potrafi się określić - a to nie chce jechać z grupą, ale jednak chce poczekać na Marka. Nie możemy się dogadać, w końcu jednak Marek się zbiera i ruszamy - do pobliskiego Nielisza do sklepu na zakupy przed nocą. Tam na miejscu stwierdzamy, że wszystko, czego potrzebujemy, mamy w samochodzie i bez przystanku ruszamy dalej - we dwójkę. Na głównej mijamy Aarda z grupą, którzy zatrzymali się na inny postój, machamy do nich, że mamy wszystko i jedziemy sobie.
Zaczyna się ta jazda, którą dobrze znamy, więc spokojniejsza. Wygodnie mijamy kolejne pagóreczki, zastawnawiając się, kiedy nas dogoni grupa z tyłu. Obstawiałem, że uda nam się odstrzelić na jakieś 50 km, bo tempo trzymaliśmy uczciwe. Powoli zapadał zmrok, zrobiło się ciemno, ale wyjrzał księżyc. Za Żółkiewką był paskudny zjazd, po dziurach, które były ledwo widoczne przy mojej kiepskiej lampce przedniej, która nadaje się, owszem, do turystyki, ale jest zupełnie bezużyteczna do szosy - korzystałem więc również z tego, co Hipcia mi świeciła z tyłu.
Wrócił znośny asfalt, ale nadal nie było po co wrzucać na blat. Zrobiłem to dopiero na którymś zjeździe, akurat słusznie, bo przełożenie przydało się, gdy z boku wyskoczył jakiś pies i zaczął nas gonić. Pod górę jednak to jemu, a nie nam się skończyło. Z psami mieliśmy łącznie dwie przygody, zakończone naszym zwycięstwem. Była też przygoda z wodą na drodze, a jako że w okolicy pachniało gnojówką, to bardzo się ucieszyłem, że to jednak woda, a nie przelewający się przez drogę nawóz z pola. Mając na liczniku 235 zadzwoniłem do Michała na krótkiej technicznej przerwie zapytać, gdzie mamy kolejny przystanek. Zakładałem, że zostaniemy wcześniej złapani, a tu się okazało, że (wyjąwszy pierwszego Turystę) zasuwamy na samym początku.
Grupa dojechała nas w Piaskach, przy zjeździe na krajówkę. Nie pomyliłem się - od minięcia ich w Nieliszu minęło 50 km. Chwilę jeszcze prowadzę, po czym udaję się na zasłużony odpoczynek. Tniemy równo - również po zjeździe na Łęczną, gdzie psuje się nawierzchnia. Tam, gdy chłopaki wcale nie zwalniają, chcę ich zostawić - bo wyobraziłem sobie, co się stanie z nadgarstkami Hipci, gdy dziury pozostaną, a tempo się nie zmieni (zwłaszcza, że dwa razy na dziurach była bliska puszczenia kierownicy). Zjechałem, ale Hipcia popatrzyła na mnie jak na idiotę... więc wróciłem na swoje miejsce w peletonie.
Na dziurawej drodze szyk niestety się rozwalił i niektórzy jechali lewą stroną jezdni zupełnie uniemożliwając wyprzedzenie. Jeden samochód wlókł się za nami prawie kilometr zanim ktoś mu zjechał na bok tak, by mógł pojechać. Dziwi cierpliwość kierowców – wyjąwszy jedną osobę nikt na nas nie trąbił.
Do Łęcznej dotarliśmy w sumie nie wiadomo kiedy. Na wstępie pobłądziliśmy trochę, bo Michał powiedział, że most jest zamknięty. Trochę trzeba było się pokręcić - pojechaliśmy w kierunku wskazanym przez lokalesa (Aard pamiętał, że postój ma być na Orlenie). Stacja okazała się Lotosem, więc Michał na stacji poszedł zapytać się o Orlen. Wrócił informując: "ale zapierdalacie". Po sprawdzeniu notatek okazało się, że stajemy nie na Orlenie, a w parku dinozaurów. Ustaliliśmy kierunek i ruszyliśmy... prawie. Przez to, że czekaliśmy na rondzie na spóźnialskich, którzy postanowili sobie pić kawę, grupa nam się rozerwała. Znaleźliśmy drogę, znaleźliśmy Michała, minęliśmy park dinozaurów (ktoś "chyba" zauważył jednego), zatrzymaliśmy się kilkaset metrów dalej na poboczu i rozpoczęliśmy postój, po czym zwinęliśmy się i wróciliśmy do tych dinozaurów.
Zniknęła mi za to Hipcia, która pojechała w grupie z Kurierem i Danielem. No i mamy problem - jak się rozłączą, to mamy jedną Hipcię w obcym mieście, bez telefonu. Jak kto ktoś podsumował, muszę w końcu Hipci kupić telefon. Może to i prawda.
Ucieczka zagubionej (nas było więcej, więc to oni się zgubili) grupy w skrócie: przecisnęli się na wahadle, samochód Michała został z tyłu. Zostali sami. Skurwowali dinozaury, wrócili pod światła, znaleźli tabliczkę informującą o parku dinozaurów. Skręcili we właściwą drogę, zobaczyli stojące w ciemności dinozaury... ale same, bez auta. Zawrócili, ale w tym momencie usłyszeli głosy reszty grupy.
Postój w dobrym miejscu, ale pechowo umiejscowiony – w ciemności zupełnie niewidoczny.
W międzyczasie dociera grupa z Wilkiem i Kotami, za chwilę dociera Wax z informacją, że Marek złapał gumę. Trzecią.
Ja z kolei postanowiłem założyć bluzę. Dałem się również namówić i założylem nogawki. I już ruszając wiedziałem, że to był błąd. Hicpia też się ubrała, dla niej to był dobry pomysł, zwłaszcza, że samochód techniczny mógł nam dać wsparcie dopiero na ostatnim postoju... albo i nie.
Odcinek szósty: Kto ciągnie peleton? Murzyn z ADHD.
Nie zdążyłem jeszcze przełknąć banana, a Hipcia już cisnęła, że trzeba ruszać, bo wilcza grupa się zbiera. Nie załapaliśmy się z nimi i kolejną grupą, ruszyliśmy dalej w czwórkę - my, Aard i Daniel. Po chwili zorientowaliśmy się, że Daniel zniknął - miał problem z licznikiem i gonił nas chyba 15 kilometrów. Po chwili i my doszliśmy resztę i jechaliśmy już w kilkanaście osób. Powoli robiło się widno.
Z prowadzeniem było różnie - najwięcej energii miał w sobie Gabriel, który albo wychodził do przodu i cisnął (czasem 10 metrów przed grupą), albo się na chwilę chował. Nie udało się nam ustalić czego nałykał się przed maratonem, ale może i dobrze, że nie było kontroli antydopingowej.
Do kolejnego przystanku mieliśmy tylko 40 km, więc zaraz zjechaliśmy w Parczewie - z Wilkiem, który pojawił się przed nami nie wiadomo skąd. Po drodze zgubliśmy gdzieś Kota, Krzyśka i Keto.
Orlen był faktycznie malutki, na szczęście była tam i kawa, i sklep, można było zrobić zakupy. Zgodnie z ustaleniami (i bardzo słusznie) samochód techniczny czekał na poprzednim przystanku na wszystkich, którzy jadą wolniej.
W międzyczasie atrakcją zostali podpici koledzy, którzy zbili jedną flaszkę i wracając z drugą żałowali, że "to akurat pełna się stłukła".
Siedzę sobie na krawężniku, w jednej ręce mam niedopitą kawę, w drugiej niedopitego Tigera, gdy nagle Wilk wstaje, mówi "Ruszamy!" i wsiada na rower. Wszyscy ruszają do rowerów, oddaję Endriunhowi (mam nadzieję, że nie pomyliłem osoby), który... zaraz się oblał, bo gdy przeciskał się obok niego podpity facet mający pretensje o to, że zablokowaliśmy wszystko, pomylił ręce i wylał sobie kubek na głowę. Tigera opchnąłem Waxowi i ruszamy w trójkę - my i Daniel.
Po chwili dogoniliśmy Aarda, Gabriela i chyba Keto i w szóstkę jechaliśmy do Międzyrzecza - przesunęliśmy sobie postój na tamtejszy Orlen, żeby było pośrodku.
Jest ranek, Hipcia nieco zmarzła na postoju. Co jest jedynym lekarstwem na chłod? DZIDA. Wypruła do przodu, Gabriel ruszył za nią i tak o ustaliliśmy tempo grupy.
O tym, że nogawki były zbędne wiedziałem już od dawna. Teraz temperatura zaczęła rosnąć i coraz bardziej czułem, że to kiepski pomysł.
Na drodze do Międzyrzecza w sumie nic ciekawego nie było, z wyjątkiem ładnej porannej mgły i powoli wschodzącego słońca. Jechaliśmy równo, Hipci dokuczały coraz bardziej plecy, po drodze dogoniliśmy Wilka z ekipą. Przez chwilę jechaliśmy razem, potem zostaliśmy z Wilkiem, Kotem i Krzyśkiem, bo reszta grupy nam się urwała. Wilk wyrwał do nich, my razem z Keto ruszyliśmy za nimi w trójkę, a Kot i Krzysiek zostali trochę z tyłu, Dogoniliśmy resztę, na wjeździe do Międzyrzecza zniknęły nam dwie lub trzy osoby - chyba Gabriel, Wilk i Keto.
Na stację zjechaliśmy razem z Aardem, Kurierem, Danielem i jeszcze dwoma osobami.
Na stacji uznaliśmy, że mamy ochotę na parówki. Parówek nie było, ale mogły się podgrzać. Postanowiliśmy poczekać i tak zmarnowaliśmy co najmniej 30 minut na te cholerne bułki – jest duża szansa, że gdyby nie łakomstwo bylibyśmy pierwsi w bazie. W międzyczasie wypruł gdzieś Kurier, pojawił się też Ricardo a druga grupa musiała pojechać dalej nie zatrzymując się na stacji.
Odcinek siódmy: W kierunku bazy po najbardziej szosowym fragmencie
Ten odcinek jechaliśmy równo, w szóstkę. Do Łosic jechało się dobrym asfaltem. Tu też po drodze na tyle, na ile mogłem, opuściłem nogawki, na stacji nie mogłem ich ani nigdzie schować, ani komuś oddać. Gdzieś na którymś podjeździe zaczął mnie łapać Zamułek, więc najpierw wyprułem przed grupę i próbowalem go przegonić bardzo szybką jazdą, a gdy to nie skutkowało - poprowadziłem grupę przez kilka kilometrów.
Za Łosicami zjechaliśmy na wioski. Przywitał nas znak, którego na pewno nikt nie chciał zobaczyć, czyli "Ubytki". Asfalt zepsuł się, do tego co jakiś czas były fragmenty piaskowo-żwirowe. Tu tempo naszej dwójki spadło - Hipcię bardzo bolaly plecy, trzymanie tempa było problematyczne, do tego nie trzymała koła, a jechała dwa-trzy metry za grupą, żeby w razie czego nie hamować i nie drażnić już i tak obitych nadgarstków i dłoni. Chłopaki pojechali pierwsi, my jechaliśmy spokojnie, cały czas mając ich w zasięgu wzroku - 20-50 metrów z tyłu. Pod koniec poprawił się asfalt i jechaliśmy już równo, oczekiwanym tempem.
Chciałem jeszcze zajechać pod sam kościół w Skrzeszewie i zrobić sobie tam fotkę, ale zostałem przegłosowany - zjechaliśmy do bazy. Przed bramką komitet powitalny w postaci Kota i Wilka przywitał nas oklaskami, powitała nas również pierwsza grupa i ta część trzysetek, którzy już nie spali.
Maraton zakończony z czasem 23 godziny i 13 minut. 7:13, średnia: 27,59.
Rozgościliśmy się, zjedliśmy coś i... i zdaliśmy sobie sprawę z tego, że genialny plan ma luki. Plan zakładał, że albo jedziemy jeszcze stukilometrową pętlę, albo pakujemy się i jedziemy do Warszawy - najkrócej, albo naokoło. Hipcia nie chciała pętli, tylko pojechać do domu jakoś szerzej... i tu pojawiła się luka - torby były w samochodzie technicznym...
Posiedzielismy więc czekając na wszystkich - po nas zrobiła się ponad półtorejgodzinna luka, bo grupa Waxa dojechała dopiero za minutę ósma (mieszcząc się w czasie 24 h), a Marek (który po drodze złapał czwartą gumę) - minutę po (co i tak mieści się w limicie, bo wyruszyli 8:02 spod kościoła).
Odcinek ósmy: Do domu, naokoło, po dziurach i w upale
Przerwy wyszło łącznie około trzech godzin. W tym czasie zjedliśmy, spakowaliśmy się i pogadaliśmy. Nawet Hipcia, nasz dyżurny socjopata, udzielała się towarzysko. W międzyczasie przyjechał Elizium i też można było zamienić dwa słowa - w kupie do tych pierwszych dwóch, które zamieniliśmy pierwszego dnia.
Tranquilo zgodził się zabrać część naszego bagażu do Warszawy, ruszyliśmy więc tylko z najpotrzebniejszymi rzeczami w jednej torbie, bez namiotu i reszty klamotów.
Na starcie odbijamy na północ. Nawierzchnia... przypomina lepsze fragmenty z MP. Czyli jest trochę dupa. Patrząc przez SV nie byłem w stanie ustalić, że będzie aż tak nierówno - kilka próbek, które zapodałem, wykazało, że będzie znośnie. Było nierówno. Dziurawo i nierówno. Do tego wiatr, którego wczoraj nie było, a dziś dawał idealnie z zachodu, idealnie w twarz. Do kompletu wyszło słońce - jeszcze mocniejsze niż dnia poprzedniego.
Na początku przepychamy się do drogi 60. Tam dostajemy 6 km lepszego asfaltu, w Sterdyni robimy przerwę przy sklepie. Siedzimy w cieniu, jemy lody, pijemy... i wciągamy pół kilo truskawek. I mam takie wrażenie, że tych przystanków będzie sporo...
Droga na Kosów Lacki jest, a jakże, dziurawa. W mieście robimy chwilę przystanku na rozciąganie pleców i zgonienie Zamułka, który usiadł mi na karku i bił ogonem po oczach. Schłodzenie głowy wodą z bidonu i jedziemy dalej. Wiatr wieje w twarz a temperatura... chyba dobrze, że zapomniałem o tym, że w liczniku mam termometr. Dalej mamy 30 km do Węgrowa, znowu po nierównym, jedziemy więc wolno, Hipcia co najmniej kilka razy zapowiada mi morderstwo za te dziury. W jakiejś wiosce robimy znowu zakupy - tigery i dużo wody, której nadmiarem się oblewamy. Przed Węgrowem znowu kolejna seria dziur i przystanek na wylotówce, na stacji - tym razem lody. A temperatura się nadal rozkręca, wiatr nie przestaje - ale przynajmniej jest dobry asfalt. Co z tego, że jest asfalt, jak znowu mnie przymuliło i wlokłem się 23-24 km/h? Jak na zbawienie czekamy na kawałek do Sulejówka, który będzie przez las, w cieniu, bo na razie mamy patelnię.
Na szczęście zamuła przeszła - w Stanisławowie długi postój w cieniu - picie, jedzenie, parówka z Orlenu. Sprawdziłem też temperaturę - już 18:00, a jest prawie trzydzieści. Kolejny odcinek robi się paskudny - sporo aut wjeżdża do Warszawy przez Sulejówek, im bliżej tym tłoczniej, znowu mnie przymula, polewanie głowy podczas jazdy przestaje pomagać, ale uparcie spędzam Zamułka z karku i zajeżdżam w Sulejówku na stację (na raty, bo przy tym ruchu zrobić rowerem lewoskręt to proszenie się o kłopoty).
Na stacji znowu woda, znowu mokra czapka, bocznymi drogami przejeżdżamy do Warszawy. Na szczęście słońce powoli zaczyna zachodzić, robi się chłodniej - i już w okolicy Wisły czuję, że siły wróciły i moglibyśmy jeszcze się gdzieś pojechać. Hipcia jednak sprzeciwia się takiemu dokręcaniu, bo to troche kicha dokręcać kilometry prawie spod domu. Skoro nie - to nie, zostawmy sobie jakieś wyzwania na kolejne wyjazdy. Do domu dojeżdżamy około 20:30.
Podsumowanie:
Wstęp
Pobudka równo o szóstej, chociaż o piątej już budzi mnie ktoś, kto wstał wcześniej i właśnie smaruje swój rower. Śpiwory cieplutkie, spałoby się jeszcze, ale robota to robota, nie ma co czekać. Na dzień dobry budzi mnie żołądek - wczorajsza kiełbasa buszuje i nie daje spokoju, wskutek czego śniadanie jem trochę z musu.
Gdy już się ogarnęliśmy, okazało się, że jest dopiero siódma, więc wracamy do namiotu i jeszcze chwilę leżymy. Gdy Marek krzyczy, że za chwilę ruszamy, powoli wyłazimy z namiotu i bierzemy się za rowery. Następuje grupowy przejazd pod kościół, szybki podział na grupy - naszą ulubioną metodą losowania (czyli stań tam, gdzie najbliżej) lądujemy w grupie Waxa.
Żadnych słów wprowadzenia - ruszamy.
Odcinek pierwszy: Nuda, spokój, słońce, widoki.
Startujemy. Mamy chwilę odstępu od grupy Wilka, więc startujemy coś około 28 km/h - czyli szybciej niż zakładane tempo. Efekt jest taki, że po kilku kilometrach orientujemy się, że zamiast piętnastu osób jedzie nas coś około ósemki.
Pierwszą grupę prowadzi Wilk. Jadą spokojnie. Bardzo spokojnie, albo nawet jeszcze bardziej spokojnie. Jazda tak, by utrzymać stumetrowy odstęp wymaga sporo roboty (momentami trzeba zwalniać do 20 km/h, żeby odjechali), więc grupy zaraz się sklejają ze sobą albo jadą od siebie 20-50 m. Próbuję coś tam mówić o tych odstępach, ale jakoś nikt mnie nie słucha, więc skupiam się po prostu na rozglądaniu się dookoła. I słuchaniu żartów o tym, jaką Wax ma grubą dupę.
Jazda w grupie okazuje się być trochę inna niż jazda we dwójkę. I nieco bardziej inna od tego, co sobie wyobrażałem. Myślałem, że będzie to chociaż w miarę skoordynowany szyk, a nie bezładna grupa jadąca trójkami, czwórkami, zajmująca miejscami większość jezdni i to tak, że kilka samochodów musiało przykosić pobocze, by maratończyka nie wysłać na wieczny odpoczynek. Rozumiem, że walimy środkiem, jak nic nie jedzie, ale żeby na okrzyk "Auto!" zjechać do środka jezdni, ale nadal walić lewym pasem? No - ale to tylko zderzenie moich wyobrażeń z realiami. Tak widocznie musi być, kropka.
Napisałem "nuda". W sumie nudy nie było. Jechało się spokojnie (póki byliśmy z tyłu), rozglądając się po bokach, albo jechało sie niespokojnie (prowadząc), powtarzając Hipci co moment "zwolnij", "hamuj", "równaj do 23, niech odjadą". Jakoś nie mogła, uparta bestia, trzymać tego tempa. Nudził się za to Kurier, który ganiał tam i z powrotem, odwiedzając wszystkie grupy i, co prawdopodobne, kręcąc również kółka po okolicznych wioskach. Gdy jakaś pani minęła nas trąbiąc i stukając się w głowę, wypruł za nią tak, że zacząłem się zastanawiać, czy jedzie jej urwać lusterko, czy złapać koło. Albo dać jej koło.
Gdzieś po drodze mijamy Yoshka, który czekał na grupę trzysetkową i raz łapią nas paparazzi. To ostatnie zdarzenie mnie bardzo zdziwiło, bo nie od razu skojarzyłem, że to Magfa i Michał (widząc ich tylko dwa razy dzień wcześniej) - myślałem, że ktoś był w pobliżu i wykorzystuje sytuację.
W pewnym momencie przyjeżdża do nas Wilk (którego grupa jakoś rozpuściła się jak te owce na łące), zamienia dwa słowa z Waxem i idzie zbierać swoje owieczki. Co im powiedział - nie wiem, ale za chwilę grupki były pozbierane już w jeden peleton i karnie jechały w kupie.
Gdzieś przy drodze staję na przerwę techniczną. Gdy dogoniłem grupę okazało się, że kilometr dalej byla grupowa przerwa techniczna. Ale przynajmniej mogłem ich wszystkich pogonić. Po technicznej jakoś wszyscy zebrali się szybko i trzeba było wyprzedzać markowych i wracać do naszej grupy.
Pierwszy przystanek był na ryneczku w Łukowie. Uzupełnienie picia, jabłko i brak pomyślunku, bo można było się machnąć po lody albo po kebaba. Niestety, gdy się zorientowaliśmy, zostało tylko pięć minut.
Odcinek drugi: Wpaść w złe towarzystwo.
Startujemy zgodnie z zegarkiem, po dwudziestu minutach. Najpierw grupa Wilka, potem my, w nieco okrojonym składzie (nie wiemy, gdzie przepadła reszta) i grupa Marka, która nie czekając na światłach aż odjedziemy dokleja się do nas. Z Łukowa wylatujemy drogą wojewódzką, która ma słupki kilometrowe, dzięki czemu mogę, wypchnąwszy się na czoło, pilnować, żeby te sto metrów było odmierzone jak od linijki, zwłaszcza, że ruch jest znacznie większy i samochody mają problem z wyprzedzeniem. Czasem jadę sam, czasem z Hipcią, Hipcia się denerwuje, że jej co chwilę mówię, żeby się nie rozpędzała, ja sie męczę, a Hipcia jeszcze bardziej bo czasem nawet z górek musimy hamować, ale szyk jest, kawaleria leci karnie, z tyłu lecą dowcipy, słońce świeci, chociaż powoli zaczyna się robić paskudnie gorąco.
Trzymanie zawrotnego tempa 23 km/h szału nie robi, powoli padają żarty o graniu w szachy lub statki, ale dochodzi do skutku pomysł gry w kalambury. Kilka kilometrow zajmuje mi wymyślenie czegoś z kategorii film, co można by było pokazać z roweru i (opcjonalnie) nie wywalając się przy tym. Chociaż, gdybym się wywalił, pewnie by zgadli, że to "Stalingrad". Hasło "Alladyn" sprawiło trochę trudności, dopiero po chwili dołączył się Wax, który w kilkanaście sekund ustalił, co było rozwiązaniem.
W pewnym momencie Wilk zjechał na bok. Nagle zrobiło się poruszenie. Wszyscy przyspieszyli. Nie wiedziałem, co się stało, ale skoro lecimy - to lecimy. Zasuwamy do przodu - łapiąc na chwilę i mijając kolejne grupki i urywając te, które nie dotrzymywały koła. Po chwili orientujemy się, że jedziemy już na samym przodzie, w grupie, którą prowadzi Kurier, a w której są jeszcze m.in. Gabriel, Aard, Robert! i Księgowy. Po chwili kilka osób nie utrzymuje koła, a w międzyczasie dogania nas Wax. I w tym momencie zapaliła mi się czerwona kontrolka.
Podsumujmy: zasuwamy w grupie z mocnymi chłopakami, lecąc pod 40 km/h. Nie dokręciliśmy jeszcze do stu kilometrów, zostało jeszcze cztery stówy, pierwszy raz w życiu jedziemy na taki dystans... czy to dobry pomysł? Odpowiedzialny - nie. Dobry - tak. W końcu jak się coś zesra to jakoś się w te 27 godzin dociągniemy do mety. A jak nie - to trudno, zabawa to zabawa.
Zasuwamy zatem sobie już w szóstkę, elegancko w zwartym szyku (już nie rozwaleni na całą szerokość jezdni), pracując równo na zmianach. Dobrze, że pamiętałem o zjeździe na drogę techniczną, bo Wax w tym momencie prowadzący grupę patrzył przed siebie, a nie na nawigację. Za Firlejem skręt, trochę problemów robi ciężarówka, która skręcała przed nami, droga zrobiła się dziurawa, więc odrobinę zwolniliśmy, tylko Gabriel skoczył za ciężarowką. Hipcia wypruła za nim, co ktoś z grupy (nie bój się Wax, nie powiem, że to Ty) skwitował: "Ależ ta kicia ciśnie". Na odcinkach lepszego asfaltu dochodzimy Hipcię i Gabriela. Po chwili na poboczu zatrzymuje nas Michał, który przesunął punkt techniczny na mały parking przy nieczynnej stacji, ze względu na płatny parking przy pałacyku.
Siadamy i czekamy na resztę. Powoli robi się gorąco, picie się bardzo przydaje. Zjeżdżają się pozostali ludzie, okazało się, że były i efekty rozerwania się szyku - jedna gleba spowodowana jednoczesnym hamowaniem i piciem. Również okazało się, że wcześniejsze żarty z nieodpowiedzialnego Waxa (który porzucił swoją grupę) były nie na miejscu, bo raz, że większość jego grupy jednak dojechała, dwa, że w dobrym czasie, a trzy, że to nie nas zatrzymała policja za blokowanie ruchu (a podobno to nas wskazali jako jadących wzorowo).
Na tym postoju już spontanicznie organizują się grupy szybsze (szlag wziął pierwotny podział na trzy grupy), Aard krzyczy o grupach "30" i "38". Sam nawołuje do "30". No to ruszamy - "38" to chyba za szybko jak na nasze potrzeby. Bądźmy odpowiedzialni.
Odcinek trzeci: Dzida!
Bardzo szybko okazało się, że grupa "30", która wyruszyła jako pierwsza, faktycznie jest grupą "38". No dobra, co możemy zrobić? Przez pierwsze kilometry jedzie z nami Księgowy, potem jednak nie wytrzymuje tempa i w grupie zostaje jedna nawigacja - moja. To miłe, bo teraz wszyscy muszą mnie lubić i mi dawać koło - albo czekać na innych, którzy pojadą wolniej. A i pompka, i pomoc się znajdzie, jeśli złapię gumę... Tym fantastycznym odkryciem oczywiście podzieliłem się z grupą w okolicy Lublina. Niemniej jednak z koła nie potrzebujemy korzystać - przewieźć się przez cały maraton na kole to takie trochę średnie osiągnięcie.
Gdzieś wcześniej, na wertepach, Hipcia gubi bidon. Tym razem to już drugie takie zdarzenie - pęka i urywa się ustnik. Na szczęście ona i tak nic nie pije, a bidony wozi chyba dla dociążenia roweru... Żeby było weselej, ten bidon (dopełniony jeszcze, szkoda było wylewać) zapewnił Hipci kąpiel w klejącym izotoniku. W międzyczasie z kolei Aard podrzuca Hipci fantastyczny tekst podrywu "Hej, masz coś zielonego w kasecie".
Lublin mijamy szybko i bezproblemowo. Raz tylko jakiś kretyn chciał wyjechać bezpośrednio pod naszą grupę, brakło coś około 15 metrów. Za miastem mamy do dyspozycji szerokie pobocze i dobry asfalt. Kilka osób z Markiem zostaje z tyłu, upewniam się, czy wiedzą, którędy jechać, po czym wracam do grupy. Tam gdzieś też, zasuwając 36 km/h pod górę schodzę ze zmiany, zostawiając Hipcię na prowadzeniu. Krzyczy "ej! Ja to mam utrzymać?", po czym... przyspiesza grupę do 38 km/h.
W tych samych okolicach odkrywam najlepsze miejsce w peletonie. Jego koniec. Tutaj mogę, nie martwiąc się o to, że przeszkadzam komuś, kto jest za mną, i spokojnie się napić, i odstawić się na trzy metry, popatrzeć na bok, zrobić zdjęcie i dogonic grupę... i tak się bujam przez chwilę, odchodząc i robiąc fotki peletonu, łapiąc koło i tak dalej. To moje bujanie zauważa jednak i Kurier, który podjeżdża i z troską pyta czy
Gdzieś za skrętem na Bychawę postanawiamy przystanąc na chwilę - Hipcia chce rozciągnąć plecy. Chłopakom mówimy, że dalej już tylko prosto, my po pięciu minutach zasuwamy za nimi. Przed zjazdem stajemy na Orlenie - wciągamy parówkę, uzupełniamy (zimne!) picie i zjeżdżamy na dół. Tu też orientuję się, dlaczego od chwili dziwnie się czuję. A w zasadzie orientuję się po tym, jak wciągam coś około 1,5 litra picia, a pęcherz nadal jest pusty. Od razu lepiej.
W Bychawie postój jest na niewielkim parku. Przegapilibyśmy go, gdyby nie okrzyki z tłumu. Hipcia próbuje rozciągnąć swoje plecy na ławce - jest z tym coraz gorzej, boli coraz bardziej. Jemy coś, siedzimy chwilę, po czym ustalamy, że ten odcinek pojedziemy spokojniej, nie ma się co szarpać. Dogadujemy się z Markiem (Transatlantykiem) i ruszamy.
Odcinek czwarty: Etap górski
Z Bychawy ruszamy całkiem sprawnie, grupką wraz z Transatlantykiem, 4gottenem, Księgowym, Memorkiem, Ricardo i kilkoma innymi osobami. Tempo trzymamy spokojne, tuż powyżej 30 km/h, akurat tak, żeby się zrelaksować po poprzednim fragmencie trasy. Marek uparcie prowadzi, gdy nawet udaje się wyjść na chwilę na prowadzenie, po chwili znowu wraca i jedzie pierwszy. W zasadzie kolejka do prowadzenia jest całkiem spora.
Istotnym okazuje się skręt w prawo, z głównej prowadzącej na Szczebrzeszyn. Tu zaczyna się ten najbardziej pagórkowaty odcinek (a myślałem, że do Szczebrzeszyna tylko kilkanaście kilometrów...). Podjazdy to coś, w czym nie mam wprawy i coś, co mnie bardzo ciekawiło - bo jeżdżenie na szosie, a jeżdżenie na trekkingu to dwie różne rzeczy. Na szczęście wszyscy jechali pod górę równo, nie odstałem od nich, najszybciej cisnął chyba 4gotten, który wyprzedzał z olbrzymią łatwością. Nie wiem, czy to kwestia przełożenia, czy mocy.
Przed podjazdami Marek ma kryzys energetyczny, nie musimy zatrzymywać się w sklepie - miałem na całe szczęście batonik zbożowy. Marsa nie odważyłbym się mu dać, bo po tym gorącu przypominał zupę.
Gdzieś na szczycie znajdujemy Kuriera, który miał problemy z przerzutką i czekał na kogoś, kto zna trasę. Na swoje szczęście, bo dwa kluczowe skręty łatwo można było przegapić - tu też zatrzymywaliśmy się i czekaliśmy na zagubioną na podjeździe grupę, by nikt się nie zgubił. Potem zaczyna się seria zjazdów, nawierzchnia średnia, ale na szczęście nie przeszkadzająca. Po zjeździe na asfalcie łączymy się w kupę i podjeżdżamy w grupie ten najdłuższy 6% podjazd (chociaż najbardziej stromy - 9% - był odrobinę wcześniej). Potem mamy znowu piękne zjazdy aż do samego Szczebrzeszyna, tutaj grupa ostatecznie się rozrywa, w mieście zatrzymuje nas światło i jedziemy dwieście metrów za Memorkiem i resztą.
Nagle chłopaki zniknęli. Droga prowadzi w lewo, zgadza się. Skręcamy... dziwne. Widocznosć na kilometr do przodu, a ich nie ma? Zawracamy i okazuje się, że słusznie - przegapilibyśmy przystanek.
W restauracji zamawiamy sobie gyros. Trochę kiepski pomysł, bo długo się czekało. Wciągam również jakoś litr Coli, a Hipcia dwa Tigery. W międzyczasie dosiadają się Eranis i Wąski, a ja zaczynam na poważnie szukać Księgowego, który został na zjazdach i powinien już tu być, zwłaszcza że w międzyczasie przyjechali ludzie, którzy startowali po nim. 4gotten już dzwonił do RDK po numer do Księgowego, w międzyczasie Michał powiedział, że Księgowy zaraz dojedzie. I dojechał.
W technicznym samochodzie za to dotarł Kurier, który nie zauważył na podjeździe, że problemy z przerzutką spowodowało pęknięte ogniwko, wskutek czego zerwał go na podjeździe i nieprzyjemnie uderzył się w śrubę. Po chwili siedzenia postanowił skuć łańcuch i jednak ukończyć wyścig.
Odcinek piąty: Wielka ucieczka
Po obiedzie mamy ruszać. Hipcia nie potrafi się określić - a to nie chce jechać z grupą, ale jednak chce poczekać na Marka. Nie możemy się dogadać, w końcu jednak Marek się zbiera i ruszamy - do pobliskiego Nielisza do sklepu na zakupy przed nocą. Tam na miejscu stwierdzamy, że wszystko, czego potrzebujemy, mamy w samochodzie i bez przystanku ruszamy dalej - we dwójkę. Na głównej mijamy Aarda z grupą, którzy zatrzymali się na inny postój, machamy do nich, że mamy wszystko i jedziemy sobie.
Zaczyna się ta jazda, którą dobrze znamy, więc spokojniejsza. Wygodnie mijamy kolejne pagóreczki, zastawnawiając się, kiedy nas dogoni grupa z tyłu. Obstawiałem, że uda nam się odstrzelić na jakieś 50 km, bo tempo trzymaliśmy uczciwe. Powoli zapadał zmrok, zrobiło się ciemno, ale wyjrzał księżyc. Za Żółkiewką był paskudny zjazd, po dziurach, które były ledwo widoczne przy mojej kiepskiej lampce przedniej, która nadaje się, owszem, do turystyki, ale jest zupełnie bezużyteczna do szosy - korzystałem więc również z tego, co Hipcia mi świeciła z tyłu.
Wrócił znośny asfalt, ale nadal nie było po co wrzucać na blat. Zrobiłem to dopiero na którymś zjeździe, akurat słusznie, bo przełożenie przydało się, gdy z boku wyskoczył jakiś pies i zaczął nas gonić. Pod górę jednak to jemu, a nie nam się skończyło. Z psami mieliśmy łącznie dwie przygody, zakończone naszym zwycięstwem. Była też przygoda z wodą na drodze, a jako że w okolicy pachniało gnojówką, to bardzo się ucieszyłem, że to jednak woda, a nie przelewający się przez drogę nawóz z pola. Mając na liczniku 235 zadzwoniłem do Michała na krótkiej technicznej przerwie zapytać, gdzie mamy kolejny przystanek. Zakładałem, że zostaniemy wcześniej złapani, a tu się okazało, że (wyjąwszy pierwszego Turystę) zasuwamy na samym początku.
Grupa dojechała nas w Piaskach, przy zjeździe na krajówkę. Nie pomyliłem się - od minięcia ich w Nieliszu minęło 50 km. Chwilę jeszcze prowadzę, po czym udaję się na zasłużony odpoczynek. Tniemy równo - również po zjeździe na Łęczną, gdzie psuje się nawierzchnia. Tam, gdy chłopaki wcale nie zwalniają, chcę ich zostawić - bo wyobraziłem sobie, co się stanie z nadgarstkami Hipci, gdy dziury pozostaną, a tempo się nie zmieni (zwłaszcza, że dwa razy na dziurach była bliska puszczenia kierownicy). Zjechałem, ale Hipcia popatrzyła na mnie jak na idiotę... więc wróciłem na swoje miejsce w peletonie.
Na dziurawej drodze szyk niestety się rozwalił i niektórzy jechali lewą stroną jezdni zupełnie uniemożliwając wyprzedzenie. Jeden samochód wlókł się za nami prawie kilometr zanim ktoś mu zjechał na bok tak, by mógł pojechać. Dziwi cierpliwość kierowców – wyjąwszy jedną osobę nikt na nas nie trąbił.
Do Łęcznej dotarliśmy w sumie nie wiadomo kiedy. Na wstępie pobłądziliśmy trochę, bo Michał powiedział, że most jest zamknięty. Trochę trzeba było się pokręcić - pojechaliśmy w kierunku wskazanym przez lokalesa (Aard pamiętał, że postój ma być na Orlenie). Stacja okazała się Lotosem, więc Michał na stacji poszedł zapytać się o Orlen. Wrócił informując: "ale zapierdalacie". Po sprawdzeniu notatek okazało się, że stajemy nie na Orlenie, a w parku dinozaurów. Ustaliliśmy kierunek i ruszyliśmy... prawie. Przez to, że czekaliśmy na rondzie na spóźnialskich, którzy postanowili sobie pić kawę, grupa nam się rozerwała. Znaleźliśmy drogę, znaleźliśmy Michała, minęliśmy park dinozaurów (ktoś "chyba" zauważył jednego), zatrzymaliśmy się kilkaset metrów dalej na poboczu i rozpoczęliśmy postój, po czym zwinęliśmy się i wróciliśmy do tych dinozaurów.
Zniknęła mi za to Hipcia, która pojechała w grupie z Kurierem i Danielem. No i mamy problem - jak się rozłączą, to mamy jedną Hipcię w obcym mieście, bez telefonu. Jak kto ktoś podsumował, muszę w końcu Hipci kupić telefon. Może to i prawda.
Ucieczka zagubionej (nas było więcej, więc to oni się zgubili) grupy w skrócie: przecisnęli się na wahadle, samochód Michała został z tyłu. Zostali sami. Skurwowali dinozaury, wrócili pod światła, znaleźli tabliczkę informującą o parku dinozaurów. Skręcili we właściwą drogę, zobaczyli stojące w ciemności dinozaury... ale same, bez auta. Zawrócili, ale w tym momencie usłyszeli głosy reszty grupy.
Postój w dobrym miejscu, ale pechowo umiejscowiony – w ciemności zupełnie niewidoczny.
W międzyczasie dociera grupa z Wilkiem i Kotami, za chwilę dociera Wax z informacją, że Marek złapał gumę. Trzecią.
Ja z kolei postanowiłem założyć bluzę. Dałem się również namówić i założylem nogawki. I już ruszając wiedziałem, że to był błąd. Hicpia też się ubrała, dla niej to był dobry pomysł, zwłaszcza, że samochód techniczny mógł nam dać wsparcie dopiero na ostatnim postoju... albo i nie.
Odcinek szósty: Kto ciągnie peleton? Murzyn z ADHD.
Nie zdążyłem jeszcze przełknąć banana, a Hipcia już cisnęła, że trzeba ruszać, bo wilcza grupa się zbiera. Nie załapaliśmy się z nimi i kolejną grupą, ruszyliśmy dalej w czwórkę - my, Aard i Daniel. Po chwili zorientowaliśmy się, że Daniel zniknął - miał problem z licznikiem i gonił nas chyba 15 kilometrów. Po chwili i my doszliśmy resztę i jechaliśmy już w kilkanaście osób. Powoli robiło się widno.
Z prowadzeniem było różnie - najwięcej energii miał w sobie Gabriel, który albo wychodził do przodu i cisnął (czasem 10 metrów przed grupą), albo się na chwilę chował. Nie udało się nam ustalić czego nałykał się przed maratonem, ale może i dobrze, że nie było kontroli antydopingowej.
Do kolejnego przystanku mieliśmy tylko 40 km, więc zaraz zjechaliśmy w Parczewie - z Wilkiem, który pojawił się przed nami nie wiadomo skąd. Po drodze zgubliśmy gdzieś Kota, Krzyśka i Keto.
Orlen był faktycznie malutki, na szczęście była tam i kawa, i sklep, można było zrobić zakupy. Zgodnie z ustaleniami (i bardzo słusznie) samochód techniczny czekał na poprzednim przystanku na wszystkich, którzy jadą wolniej.
W międzyczasie atrakcją zostali podpici koledzy, którzy zbili jedną flaszkę i wracając z drugą żałowali, że "to akurat pełna się stłukła".
Siedzę sobie na krawężniku, w jednej ręce mam niedopitą kawę, w drugiej niedopitego Tigera, gdy nagle Wilk wstaje, mówi "Ruszamy!" i wsiada na rower. Wszyscy ruszają do rowerów, oddaję Endriunhowi (mam nadzieję, że nie pomyliłem osoby), który... zaraz się oblał, bo gdy przeciskał się obok niego podpity facet mający pretensje o to, że zablokowaliśmy wszystko, pomylił ręce i wylał sobie kubek na głowę. Tigera opchnąłem Waxowi i ruszamy w trójkę - my i Daniel.
Po chwili dogoniliśmy Aarda, Gabriela i chyba Keto i w szóstkę jechaliśmy do Międzyrzecza - przesunęliśmy sobie postój na tamtejszy Orlen, żeby było pośrodku.
Jest ranek, Hipcia nieco zmarzła na postoju. Co jest jedynym lekarstwem na chłod? DZIDA. Wypruła do przodu, Gabriel ruszył za nią i tak o ustaliliśmy tempo grupy.
O tym, że nogawki były zbędne wiedziałem już od dawna. Teraz temperatura zaczęła rosnąć i coraz bardziej czułem, że to kiepski pomysł.
Na drodze do Międzyrzecza w sumie nic ciekawego nie było, z wyjątkiem ładnej porannej mgły i powoli wschodzącego słońca. Jechaliśmy równo, Hipci dokuczały coraz bardziej plecy, po drodze dogoniliśmy Wilka z ekipą. Przez chwilę jechaliśmy razem, potem zostaliśmy z Wilkiem, Kotem i Krzyśkiem, bo reszta grupy nam się urwała. Wilk wyrwał do nich, my razem z Keto ruszyliśmy za nimi w trójkę, a Kot i Krzysiek zostali trochę z tyłu, Dogoniliśmy resztę, na wjeździe do Międzyrzecza zniknęły nam dwie lub trzy osoby - chyba Gabriel, Wilk i Keto.
Na stację zjechaliśmy razem z Aardem, Kurierem, Danielem i jeszcze dwoma osobami.
Na stacji uznaliśmy, że mamy ochotę na parówki. Parówek nie było, ale mogły się podgrzać. Postanowiliśmy poczekać i tak zmarnowaliśmy co najmniej 30 minut na te cholerne bułki – jest duża szansa, że gdyby nie łakomstwo bylibyśmy pierwsi w bazie. W międzyczasie wypruł gdzieś Kurier, pojawił się też Ricardo a druga grupa musiała pojechać dalej nie zatrzymując się na stacji.
Odcinek siódmy: W kierunku bazy po najbardziej szosowym fragmencie
Ten odcinek jechaliśmy równo, w szóstkę. Do Łosic jechało się dobrym asfaltem. Tu też po drodze na tyle, na ile mogłem, opuściłem nogawki, na stacji nie mogłem ich ani nigdzie schować, ani komuś oddać. Gdzieś na którymś podjeździe zaczął mnie łapać Zamułek, więc najpierw wyprułem przed grupę i próbowalem go przegonić bardzo szybką jazdą, a gdy to nie skutkowało - poprowadziłem grupę przez kilka kilometrów.
Za Łosicami zjechaliśmy na wioski. Przywitał nas znak, którego na pewno nikt nie chciał zobaczyć, czyli "Ubytki". Asfalt zepsuł się, do tego co jakiś czas były fragmenty piaskowo-żwirowe. Tu tempo naszej dwójki spadło - Hipcię bardzo bolaly plecy, trzymanie tempa było problematyczne, do tego nie trzymała koła, a jechała dwa-trzy metry za grupą, żeby w razie czego nie hamować i nie drażnić już i tak obitych nadgarstków i dłoni. Chłopaki pojechali pierwsi, my jechaliśmy spokojnie, cały czas mając ich w zasięgu wzroku - 20-50 metrów z tyłu. Pod koniec poprawił się asfalt i jechaliśmy już równo, oczekiwanym tempem.
Chciałem jeszcze zajechać pod sam kościół w Skrzeszewie i zrobić sobie tam fotkę, ale zostałem przegłosowany - zjechaliśmy do bazy. Przed bramką komitet powitalny w postaci Kota i Wilka przywitał nas oklaskami, powitała nas również pierwsza grupa i ta część trzysetek, którzy już nie spali.
Maraton zakończony z czasem 23 godziny i 13 minut. 7:13, średnia: 27,59.
Rozgościliśmy się, zjedliśmy coś i... i zdaliśmy sobie sprawę z tego, że genialny plan ma luki. Plan zakładał, że albo jedziemy jeszcze stukilometrową pętlę, albo pakujemy się i jedziemy do Warszawy - najkrócej, albo naokoło. Hipcia nie chciała pętli, tylko pojechać do domu jakoś szerzej... i tu pojawiła się luka - torby były w samochodzie technicznym...
Posiedzielismy więc czekając na wszystkich - po nas zrobiła się ponad półtorejgodzinna luka, bo grupa Waxa dojechała dopiero za minutę ósma (mieszcząc się w czasie 24 h), a Marek (który po drodze złapał czwartą gumę) - minutę po (co i tak mieści się w limicie, bo wyruszyli 8:02 spod kościoła).
Odcinek ósmy: Do domu, naokoło, po dziurach i w upale
Przerwy wyszło łącznie około trzech godzin. W tym czasie zjedliśmy, spakowaliśmy się i pogadaliśmy. Nawet Hipcia, nasz dyżurny socjopata, udzielała się towarzysko. W międzyczasie przyjechał Elizium i też można było zamienić dwa słowa - w kupie do tych pierwszych dwóch, które zamieniliśmy pierwszego dnia.
Tranquilo zgodził się zabrać część naszego bagażu do Warszawy, ruszyliśmy więc tylko z najpotrzebniejszymi rzeczami w jednej torbie, bez namiotu i reszty klamotów.
Na starcie odbijamy na północ. Nawierzchnia... przypomina lepsze fragmenty z MP. Czyli jest trochę dupa. Patrząc przez SV nie byłem w stanie ustalić, że będzie aż tak nierówno - kilka próbek, które zapodałem, wykazało, że będzie znośnie. Było nierówno. Dziurawo i nierówno. Do tego wiatr, którego wczoraj nie było, a dziś dawał idealnie z zachodu, idealnie w twarz. Do kompletu wyszło słońce - jeszcze mocniejsze niż dnia poprzedniego.
Na początku przepychamy się do drogi 60. Tam dostajemy 6 km lepszego asfaltu, w Sterdyni robimy przerwę przy sklepie. Siedzimy w cieniu, jemy lody, pijemy... i wciągamy pół kilo truskawek. I mam takie wrażenie, że tych przystanków będzie sporo...
Droga na Kosów Lacki jest, a jakże, dziurawa. W mieście robimy chwilę przystanku na rozciąganie pleców i zgonienie Zamułka, który usiadł mi na karku i bił ogonem po oczach. Schłodzenie głowy wodą z bidonu i jedziemy dalej. Wiatr wieje w twarz a temperatura... chyba dobrze, że zapomniałem o tym, że w liczniku mam termometr. Dalej mamy 30 km do Węgrowa, znowu po nierównym, jedziemy więc wolno, Hipcia co najmniej kilka razy zapowiada mi morderstwo za te dziury. W jakiejś wiosce robimy znowu zakupy - tigery i dużo wody, której nadmiarem się oblewamy. Przed Węgrowem znowu kolejna seria dziur i przystanek na wylotówce, na stacji - tym razem lody. A temperatura się nadal rozkręca, wiatr nie przestaje - ale przynajmniej jest dobry asfalt. Co z tego, że jest asfalt, jak znowu mnie przymuliło i wlokłem się 23-24 km/h? Jak na zbawienie czekamy na kawałek do Sulejówka, który będzie przez las, w cieniu, bo na razie mamy patelnię.
Na szczęście zamuła przeszła - w Stanisławowie długi postój w cieniu - picie, jedzenie, parówka z Orlenu. Sprawdziłem też temperaturę - już 18:00, a jest prawie trzydzieści. Kolejny odcinek robi się paskudny - sporo aut wjeżdża do Warszawy przez Sulejówek, im bliżej tym tłoczniej, znowu mnie przymula, polewanie głowy podczas jazdy przestaje pomagać, ale uparcie spędzam Zamułka z karku i zajeżdżam w Sulejówku na stację (na raty, bo przy tym ruchu zrobić rowerem lewoskręt to proszenie się o kłopoty).
Na stacji znowu woda, znowu mokra czapka, bocznymi drogami przejeżdżamy do Warszawy. Na szczęście słońce powoli zaczyna zachodzić, robi się chłodniej - i już w okolicy Wisły czuję, że siły wróciły i moglibyśmy jeszcze się gdzieś pojechać. Hipcia jednak sprzeciwia się takiemu dokręcaniu, bo to troche kicha dokręcać kilometry prawie spod domu. Skoro nie - to nie, zostawmy sobie jakieś wyzwania na kolejne wyjazdy. Do domu dojeżdżamy około 20:30.
Podsumowanie:
- Poznaliśmy od groma nowych ludzi. Zdecydowanie sporo ksywek już od tej pory będzie mówiła do mnie "swoim" głosem.
- Gmin zaliczyliśmy coś około pięćdziesięciu, co daje nam przekroczenie 20% całego Kraju.
- Bohaterką wyjazdu zostaje Hipcia, która jechała z zapaleniem stawu biodrowego i przeciążonym kolanem, co z kolei spowodowało rozwój Syndromu PKP (Plecy, kurwa, plecy).
- Pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję jechać w grupie, w tym w szybko jadącym peletonie. Wrażenia zdecydowanie pozytywne. Jakoś mi się też wydaje, że sprawdziliśmy się jako część grupy, nie tylko jako balast wiozący się na kole.
- Słowo "dzida" już nigdy nie będzie takie samo.
- DST 687.28km
- Czas 26:13
- VAVG 26.22km/h
- VMAX 53.85km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 18 maja 2014
Kategoria do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem, > 400 km
Ze śląskiego zygzakiem w łódzkie
W tym tygodniu postanowiliśmy dokończyć to, czego nie zamknęliśmy tydzień wcześniej przez kiepskie prognozy pogody i fakt, że w łóżku było cieplej niż na zewnątrz. Tym razem dzień wcześniej już ustaliliśmy sami ze sobą, że jak będzie deszcz, to będzie (bo takie decyzje nad ranem kiepsko wychodzą).
Wstaliśmy o piątej, pojechaliśmy na Zachodni i po chwili siedzieliśmy w pociągu "Karlik" jadącym do Katowic. Droga do Częstochowy minęła szybko, głównie dlatego, że usnęliśmy. O dziewiątej z minutami wysiedliśmy na dworcu, już ubrani na krótko, bo pogoda sugerowała, że będzie ciepło. Po czym zostaliśmy "odpowiednio" przywitani w przejściu podziemnym...
Tak nas wita dworzec w Częstochowie © Hipek99
Na starcie od razu małe problemy z nawigacją, RideWithGPS puścił trasę chodnikami i ze dwa razy prosto przez ścianę, więc musieliśmy trochę pokręcić się, zanim znaleźliśy wylotówkę. Potem już wszystko stało się jasne. 91 była pusta, miejscami trochę mokra, z asfaltem nieco odchodzącym od określenia "dobry", ale nie było na co narzekać.
Tuż za Częstochową. Jeszcze mokro © Hipek99
Przede mną wisiała moja nowa zabawka - zaktualizowany kokpit z GPS-em. Mimo że uważam, że GPS zabiera jednak sporo zabawy z nawigacji, to jeszcze bardziej nie lubię utrudniania sobie życia na siłę i dla zasady. W tym wypadku GPS sprawdził się świetnie - i jako źródło podpowiedzi, i jako ratunek w miejscach, gdzie trzeba było się zorienować, gdzie tak naprawdę jesteśmy.
Mój zaktualizowany kokpit © Hipek99
W śląskim zaliczyliśmy tylko trzy gminy i po chwili już wjechaliśmy do województwa łódzkiego.
Wjeżdżamy do województwa łódzkiego. Na długo © Hipek99
A za nami zostaje napoczęte śląskie © Hipek99
Jedziemy po szutrach zaliczyć jakąś gminę © Hipek99
Zrobiło się ciepło, momentami nawet za ciepło. W sumie nie wiadomo kiedy pojawił się czas na pierwszy odpoczynek. Zjeżdżałem na stację mając na liczniku równe 75 kilometrów. Na Orlenie udało się zjeść parówki, jak się później okazało jedyny ciepły posiłek tej wycieczki (nie licząc kawy o północy).
Pierwszy przystanek © Hipek99
Przed Piotrkowem Trybunalskim odbiliśmy gdzieś w bok by zaliczyć kolejną gminę. Potem pozostało przetoczyć się przez miasto, na szczęście nikt nie wpadł na to by przy naszej drodze stawiać jakieś DDR-y, więc przelecieliśmy przezeń szybko i zgodnie z wszystkimi przepisami.
Wycieczka po kolejną gminę. Tym razem po asfalcie © Hipek99
Za Piotrkowem wylądowaliśmy przy ekspresówce. Kawałek toczyliśmy się drogą techniczną, prawie zupełnie bez ruchu, po czym skręciliśmy na Łódź.
Jedziemy wzdłuż S8 © Hipek99
Jak się okazało, trasa została puszczona (puściła ją Hipcia, ale ona się do tego nie przyznaje, bo machnęła kreskę tak sobie, bez zastanawiania się - a nikt tego później nie sprawdził - więc będę pisal bezosobowo) przez drogi lokalne. Dzięki temu mieliśmy okazję przejechać się zarówno kilkoma fajnymi asfaltami, wytrzęść się na kilku zdecydowanie kiepskich i wylądować w szczerym polu, po czym szukać objazdu asfaltem.
Tablica miejscowości © Hipek99
Niemniej jednak trasa wyszła ciekawa, głównie właśnie dlatego, że była puszczona przez miejsca, w które zwykle człowiek by nie zabłądził. Ruch na wioskach znikomy, piękne widoki, i w większości przyjemny lub znośny asfalt dawały dużo satysfakcji z jazdy. Atrakcję stanowiły tory, które przecinaliśmy tej wycieczki kilkanaście razy.
Tory. Gdzieś po drodze © Hipek99
Hipcia czeka aż skończę robić zdjęcia © Hipek99
Kolejny przejazd kolejowy © Hipek99
Im bliżej Łodzi, tym paskudniej. W okolicach Andrespola ktoś posadził DDPiR (oczywiście z kostki Bauma), nie uznaliśmy za stosowne zniżyć się do tego poziomu, a, co ciekawe, nikt nie uznał za stosowne na nas trąbić. W tych samych okolicach okazało się, że nasza droga znowu kończy się... polną drogą, więc nadłożyliśmy kilka kilometrów jadąc do Koluszek zdecydowanie naokoło.
Koluszki. Hipcia ubiera się cieplej © Hipek99
W Koluszkach mieliśmy drugi postój. Parówek nie było. Były energetyki, picie i batony. Było też słońce, w którym sobie siedzieliśmy, i była też Hipcia, która postanowiła już (mimo że było jeszcze popołudnie, założyć na siebie bluzę.
Droga poprowadziła nas w kierunku Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie mieliśmy zawrócić i pojechać znowu w stronę Skierniewic. Miejscami na GPS-ie widziałem po swojej lewej stronie, w odległości zaledwie kilku kilometrów, ślad drogi, którą mieliśmy wracać.
Powiat Tomaszowski okazał się być powiatem przyjaznym rowerom w każdym tego słowa znaczeniu. Idiotycznie postawione DDPiR-y przeznaczone były może dla wioskowych dziadków jadących na piwo do sklepu lub dla rodzin z dziećmi, ale dla każdego szanującego się rowerzysty stanowiły bubel. Tutaj również nikt nas nie strąbił za tak jawne pogwałcenie etykiety.
Tomaszów tylko zahaczyliśmy i wylecieliśmy z niego na północ, znowu wzdłuż S8. Było ładnie i zupełnie spokojnie (żadnego samochodu), więc zrobiłem po drodze jeszcze kilka fotek.
I znowu S8. Tylko kawałek dalej © Hipek99
Hasanoga! © Hipek99
Jakieś lasy. Ładnie tam © Hipek99
W kierunku Skierniewic wyprowadziły nas znowu lokalne drogi. Tym razem asfalt był bez zarzutów, albo prawie bez zarzutów, po chwili wyjechaliśmy - niestety - na ruchliwą krajówkę Rawa-Łódź. Gdzieś tu po drodze stuknęło dwieście kilometrów, a mi na kilka minut dał się we znaki sympatyczny zwierzak - Zamułek. Na szczęście po chwili poszedł sobie czaić się w cieniu na późniejsze okazje.
I kolejny przystanek. Zawsze na gazie! © Hipek99
Kolejny przystanek zrobiliśmy już na drodze wojewódzkiej, zakładając, że kolejna stacja tak szybko się nie trafi. W asortymencie w sklepie były energetyki, dwa soki, od groma napojów słodzonych i - do wyboru, do koloru - wódka. Z tej ostatniej zrezygnowaliśmy.
Oczywiście, zgodnie z wszystkimi prawidłami, gdy tylko ruszyliśmy dalej za zakrętem pojawił się Orlen...
I znowu po szutrach. I znowu po gminę © Hipek99
W międzyczasie jeszcze wysokoczyliśmy zaliczyć gminę Lipce Reymontowskie, która położona jest pośrodku niczego i z każdej rozsądnej trasy trzeba nadłożyć kilometrów by ją zaliczyć. Potem Hipcia podjęła decyzję, że jedziemy wariantem dłuższym - na 400 km (krótszy zakładał coś ok. 320 km, przez Żyrardów).
Plan zakładał jazdę ze Skierniewic do Łowicza, ale w związku z tym, że tamta krajówka miała jakieś zakazy dla rowerów i sporo ciężarówek (przynajmniej wtedy, gdy jechaliśmy tam ostatni raz), uznaliśmy, że do Łowicza dojedziemy jakoś bokiem. Wyszukałem objazd i skręciliśmy...
Skręcił człowiek z głównej, a tu takie rzeczy © Hipek99
Gmina Maków ma u mnie plus za powyższe rozwiązanie. Co warte zauważenia, pas rowerowy nie przechodził w DDPiR, gdy pojawiał się chodnik - rowery musiały jechać jezdnią.
Za Makowem odbywała się nawigacja na maksa - nie przerywając jazdy kombinowałem, jak tu wyjechać do wojewódzkiej, która wyjeżdżała na krajówkę wpadającą do Łowicza. Że nie wrąbałem się w jakąś dziurę - moje szczęście. W końcu wykombinowałem, poprowadziłem nas, dojechaliśmy do drogi i... hmmm... tam chyba nam nie wolno jechać...
Autostrada © Hipek99
To co wziąłem za krajówkę było A-dwójką. Na szczęście droga, którą jechaliśmy wiozła nas do Łowicza. W międzyczasie chmura, z którą się goniliśmy od kilku godzin w końcu nas złapała i przelała. Konkretnie, ale krótko - w Łowiczu już nie padało. Przewieźliśmy się przez całe miasto i wylecieliśmy na Sanniki. 25 km ładnego asfaltu, prosto przed siebie, z całkiem niezłą (jak na noc) prędkością. Na miejscu odbiliśmy na Sochaczew i tuż przed pięćdziesiątką zrobiliśmy ostatni postój na stacji (kawa!). W samą porę, bo Zamułek znowu się do mnie przysiadł. Oczywiście, tuż za zakrętem był Orlen.
Do skrętu na Kazuń mieliśmy jakieś 10 km. Ruch ciężarówek wzmożony, ale większych głupot nie stwierdzono. My współpracowaliśmy, oni współpracowali - idealnie! Niemniej jednak gdy zjechaliśmy w bok zrobiło się cudownie cicho i spokojnie.
Gdzieś w drodze do Kazunia © Hipek99
Oczywiście cisza i spokój nie mogły się przełozyć na pełen komfort: wyjąwszy pojedyncze miejsca dobrej nawierzchni cała droga była slalomem między dziurami, które pojawialy się znienacka. Miejscami udawało się jechać 25 km/h, w większości miejsc jednak 23 km/h to była maksymalna prędkość przy której (przy moim dobrym wzroku) była szansa na zauważenie i ominięcie dziury. Hipcia widzi gorzej, więc potrzebowała jechać nieco ponad 20 km/h...
Ile kurew poleciało w powietrze, ile razy zastanawiałem się, czy już złapałem snejka - nie zliczę.
Powoli zaczęło się robić szaro, a my w końcu przeboleliśmy te prawie trzydzieści kilometrów i stanęliśmy na krótki postój przy krzyżówce: albo Łomianki, albo Leszno. Wybraliśmy ten pierwszy kierunek i pojechaliśmy znaną trasą na Czosnów. W międzyczasie zrobiło się już zupełnie jasno.
Poranek w Łomnej. Czy gdzieś tam © Hipek99
Czterysta przekroczyliśmy gdzieś w Dziekanowie. Pozostało tylko piętnaście. I to, ze względu na bliskość mety było najgorsze piętnaście z całego wyjazdu. Zamułek po raz trzeci usiadł mi na ramie i męczył tak, że z ulgą przyjąłem to, że Hipcia chciała się porozciągać. A ja przy okazji rozbudzania się popełniłem jeszcze jedną fotkę.
Ulica Estrady © Hipek99
Gdy wchodziliśmy do domu była akurat piąta rano i dzwonił budzik. Ten sam, który budził nas na pociąg dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Chciałem iść do pracy od razu, bez spania, ale posłuchałem Hipci i położyłem się na dwie godziny. Tak krótki odpoczynek wystarczył, żeby... a nie, to już temat na kolejny wpis.
Cyfry:
Dystans: 417,42 (nowy rekord).
Czas jazdy: 16:39 (jeszcze ważniejszy rekord, bo dystans sam w sobie zależy od zbyt wielu warunków)
Czas odpoczynku: prawie trzy godziny - efekt tego, że pod koniec Hipcia potrzebowała potężnego rozciągania pleców - nadal nie kupiliśmy krótszego mostka...
Liczba gmin: 36
Czas działania GPS-a: 16 godzin bez trybu oszczędzania. Zdechł mi na Estrady.
Tak nas wita dworzec w Częstochowie © Hipek99
Na starcie od razu małe problemy z nawigacją, RideWithGPS puścił trasę chodnikami i ze dwa razy prosto przez ścianę, więc musieliśmy trochę pokręcić się, zanim znaleźliśy wylotówkę. Potem już wszystko stało się jasne. 91 była pusta, miejscami trochę mokra, z asfaltem nieco odchodzącym od określenia "dobry", ale nie było na co narzekać.
Tuż za Częstochową. Jeszcze mokro © Hipek99
Przede mną wisiała moja nowa zabawka - zaktualizowany kokpit z GPS-em. Mimo że uważam, że GPS zabiera jednak sporo zabawy z nawigacji, to jeszcze bardziej nie lubię utrudniania sobie życia na siłę i dla zasady. W tym wypadku GPS sprawdził się świetnie - i jako źródło podpowiedzi, i jako ratunek w miejscach, gdzie trzeba było się zorienować, gdzie tak naprawdę jesteśmy.
Mój zaktualizowany kokpit © Hipek99
W śląskim zaliczyliśmy tylko trzy gminy i po chwili już wjechaliśmy do województwa łódzkiego.
Wjeżdżamy do województwa łódzkiego. Na długo © Hipek99
A za nami zostaje napoczęte śląskie © Hipek99
Jedziemy po szutrach zaliczyć jakąś gminę © Hipek99
Zrobiło się ciepło, momentami nawet za ciepło. W sumie nie wiadomo kiedy pojawił się czas na pierwszy odpoczynek. Zjeżdżałem na stację mając na liczniku równe 75 kilometrów. Na Orlenie udało się zjeść parówki, jak się później okazało jedyny ciepły posiłek tej wycieczki (nie licząc kawy o północy).
Pierwszy przystanek © Hipek99
Przed Piotrkowem Trybunalskim odbiliśmy gdzieś w bok by zaliczyć kolejną gminę. Potem pozostało przetoczyć się przez miasto, na szczęście nikt nie wpadł na to by przy naszej drodze stawiać jakieś DDR-y, więc przelecieliśmy przezeń szybko i zgodnie z wszystkimi przepisami.
Wycieczka po kolejną gminę. Tym razem po asfalcie © Hipek99
Za Piotrkowem wylądowaliśmy przy ekspresówce. Kawałek toczyliśmy się drogą techniczną, prawie zupełnie bez ruchu, po czym skręciliśmy na Łódź.
Jedziemy wzdłuż S8 © Hipek99
Jak się okazało, trasa została puszczona (puściła ją Hipcia, ale ona się do tego nie przyznaje, bo machnęła kreskę tak sobie, bez zastanawiania się - a nikt tego później nie sprawdził - więc będę pisal bezosobowo) przez drogi lokalne. Dzięki temu mieliśmy okazję przejechać się zarówno kilkoma fajnymi asfaltami, wytrzęść się na kilku zdecydowanie kiepskich i wylądować w szczerym polu, po czym szukać objazdu asfaltem.
Tablica miejscowości © Hipek99
Niemniej jednak trasa wyszła ciekawa, głównie właśnie dlatego, że była puszczona przez miejsca, w które zwykle człowiek by nie zabłądził. Ruch na wioskach znikomy, piękne widoki, i w większości przyjemny lub znośny asfalt dawały dużo satysfakcji z jazdy. Atrakcję stanowiły tory, które przecinaliśmy tej wycieczki kilkanaście razy.
Tory. Gdzieś po drodze © Hipek99
Hipcia czeka aż skończę robić zdjęcia © Hipek99
Kolejny przejazd kolejowy © Hipek99
Im bliżej Łodzi, tym paskudniej. W okolicach Andrespola ktoś posadził DDPiR (oczywiście z kostki Bauma), nie uznaliśmy za stosowne zniżyć się do tego poziomu, a, co ciekawe, nikt nie uznał za stosowne na nas trąbić. W tych samych okolicach okazało się, że nasza droga znowu kończy się... polną drogą, więc nadłożyliśmy kilka kilometrów jadąc do Koluszek zdecydowanie naokoło.
Koluszki. Hipcia ubiera się cieplej © Hipek99
W Koluszkach mieliśmy drugi postój. Parówek nie było. Były energetyki, picie i batony. Było też słońce, w którym sobie siedzieliśmy, i była też Hipcia, która postanowiła już (mimo że było jeszcze popołudnie, założyć na siebie bluzę.
Droga poprowadziła nas w kierunku Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie mieliśmy zawrócić i pojechać znowu w stronę Skierniewic. Miejscami na GPS-ie widziałem po swojej lewej stronie, w odległości zaledwie kilku kilometrów, ślad drogi, którą mieliśmy wracać.
Powiat Tomaszowski okazał się być powiatem przyjaznym rowerom w każdym tego słowa znaczeniu. Idiotycznie postawione DDPiR-y przeznaczone były może dla wioskowych dziadków jadących na piwo do sklepu lub dla rodzin z dziećmi, ale dla każdego szanującego się rowerzysty stanowiły bubel. Tutaj również nikt nas nie strąbił za tak jawne pogwałcenie etykiety.
Tomaszów tylko zahaczyliśmy i wylecieliśmy z niego na północ, znowu wzdłuż S8. Było ładnie i zupełnie spokojnie (żadnego samochodu), więc zrobiłem po drodze jeszcze kilka fotek.
I znowu S8. Tylko kawałek dalej © Hipek99
Hasanoga! © Hipek99
Jakieś lasy. Ładnie tam © Hipek99
W kierunku Skierniewic wyprowadziły nas znowu lokalne drogi. Tym razem asfalt był bez zarzutów, albo prawie bez zarzutów, po chwili wyjechaliśmy - niestety - na ruchliwą krajówkę Rawa-Łódź. Gdzieś tu po drodze stuknęło dwieście kilometrów, a mi na kilka minut dał się we znaki sympatyczny zwierzak - Zamułek. Na szczęście po chwili poszedł sobie czaić się w cieniu na późniejsze okazje.
I kolejny przystanek. Zawsze na gazie! © Hipek99
Kolejny przystanek zrobiliśmy już na drodze wojewódzkiej, zakładając, że kolejna stacja tak szybko się nie trafi. W asortymencie w sklepie były energetyki, dwa soki, od groma napojów słodzonych i - do wyboru, do koloru - wódka. Z tej ostatniej zrezygnowaliśmy.
Oczywiście, zgodnie z wszystkimi prawidłami, gdy tylko ruszyliśmy dalej za zakrętem pojawił się Orlen...
I znowu po szutrach. I znowu po gminę © Hipek99
W międzyczasie jeszcze wysokoczyliśmy zaliczyć gminę Lipce Reymontowskie, która położona jest pośrodku niczego i z każdej rozsądnej trasy trzeba nadłożyć kilometrów by ją zaliczyć. Potem Hipcia podjęła decyzję, że jedziemy wariantem dłuższym - na 400 km (krótszy zakładał coś ok. 320 km, przez Żyrardów).
Plan zakładał jazdę ze Skierniewic do Łowicza, ale w związku z tym, że tamta krajówka miała jakieś zakazy dla rowerów i sporo ciężarówek (przynajmniej wtedy, gdy jechaliśmy tam ostatni raz), uznaliśmy, że do Łowicza dojedziemy jakoś bokiem. Wyszukałem objazd i skręciliśmy...
Skręcił człowiek z głównej, a tu takie rzeczy © Hipek99
Gmina Maków ma u mnie plus za powyższe rozwiązanie. Co warte zauważenia, pas rowerowy nie przechodził w DDPiR, gdy pojawiał się chodnik - rowery musiały jechać jezdnią.
Za Makowem odbywała się nawigacja na maksa - nie przerywając jazdy kombinowałem, jak tu wyjechać do wojewódzkiej, która wyjeżdżała na krajówkę wpadającą do Łowicza. Że nie wrąbałem się w jakąś dziurę - moje szczęście. W końcu wykombinowałem, poprowadziłem nas, dojechaliśmy do drogi i... hmmm... tam chyba nam nie wolno jechać...
Autostrada © Hipek99
To co wziąłem za krajówkę było A-dwójką. Na szczęście droga, którą jechaliśmy wiozła nas do Łowicza. W międzyczasie chmura, z którą się goniliśmy od kilku godzin w końcu nas złapała i przelała. Konkretnie, ale krótko - w Łowiczu już nie padało. Przewieźliśmy się przez całe miasto i wylecieliśmy na Sanniki. 25 km ładnego asfaltu, prosto przed siebie, z całkiem niezłą (jak na noc) prędkością. Na miejscu odbiliśmy na Sochaczew i tuż przed pięćdziesiątką zrobiliśmy ostatni postój na stacji (kawa!). W samą porę, bo Zamułek znowu się do mnie przysiadł. Oczywiście, tuż za zakrętem był Orlen.
Do skrętu na Kazuń mieliśmy jakieś 10 km. Ruch ciężarówek wzmożony, ale większych głupot nie stwierdzono. My współpracowaliśmy, oni współpracowali - idealnie! Niemniej jednak gdy zjechaliśmy w bok zrobiło się cudownie cicho i spokojnie.
Gdzieś w drodze do Kazunia © Hipek99
Oczywiście cisza i spokój nie mogły się przełozyć na pełen komfort: wyjąwszy pojedyncze miejsca dobrej nawierzchni cała droga była slalomem między dziurami, które pojawialy się znienacka. Miejscami udawało się jechać 25 km/h, w większości miejsc jednak 23 km/h to była maksymalna prędkość przy której (przy moim dobrym wzroku) była szansa na zauważenie i ominięcie dziury. Hipcia widzi gorzej, więc potrzebowała jechać nieco ponad 20 km/h...
Ile kurew poleciało w powietrze, ile razy zastanawiałem się, czy już złapałem snejka - nie zliczę.
Powoli zaczęło się robić szaro, a my w końcu przeboleliśmy te prawie trzydzieści kilometrów i stanęliśmy na krótki postój przy krzyżówce: albo Łomianki, albo Leszno. Wybraliśmy ten pierwszy kierunek i pojechaliśmy znaną trasą na Czosnów. W międzyczasie zrobiło się już zupełnie jasno.
Poranek w Łomnej. Czy gdzieś tam © Hipek99
Czterysta przekroczyliśmy gdzieś w Dziekanowie. Pozostało tylko piętnaście. I to, ze względu na bliskość mety było najgorsze piętnaście z całego wyjazdu. Zamułek po raz trzeci usiadł mi na ramie i męczył tak, że z ulgą przyjąłem to, że Hipcia chciała się porozciągać. A ja przy okazji rozbudzania się popełniłem jeszcze jedną fotkę.
Ulica Estrady © Hipek99
Gdy wchodziliśmy do domu była akurat piąta rano i dzwonił budzik. Ten sam, który budził nas na pociąg dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Chciałem iść do pracy od razu, bez spania, ale posłuchałem Hipci i położyłem się na dwie godziny. Tak krótki odpoczynek wystarczył, żeby... a nie, to już temat na kolejny wpis.
Cyfry:
Dystans: 417,42 (nowy rekord).
Czas jazdy: 16:39 (jeszcze ważniejszy rekord, bo dystans sam w sobie zależy od zbyt wielu warunków)
Czas odpoczynku: prawie trzy godziny - efekt tego, że pod koniec Hipcia potrzebowała potężnego rozciągania pleców - nadal nie kupiliśmy krótszego mostka...
Liczba gmin: 36
Czas działania GPS-a: 16 godzin bez trybu oszczędzania. Zdechł mi na Estrady.
- DST 417.42km
- Czas 16:39
- VAVG 25.07km/h
- Sprzęt Stefan