Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

szypko

Dystans całkowity:13902.53 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:436:35
Średnia prędkość:31.84 km/h
Maksymalna prędkość:72.00 km/h
Suma podjazdów:9462 m
Maks. tętno maksymalne:194 (100 %)
Maks. tętno średnie:169 (87 %)
Suma kalorii:107699 kcal
Liczba aktywności:197
Średnio na aktywność:70.57 km i 2h 12m
Więcej statystyk
Sobota, 21 lipca 2018 Kategoria > 50 km, do czytania, trening, szypko

Tam i z powrotem

Planowałem zahaczyć o Wolę Pasikońską i wrócić od południa, ale okazało się, że w Wiktorowie, po raz wtóry, zobaczyłem stolik, przy którym dzieci sprzedawały... babeczki. To znaczy: w czwartek były to babeczki, a dzisiaj w sumie nie wiadomo co. Ale uznałem, że w takim razie trzeba tam wrócić i dowiedzieć się, co to, czy dobre i ile kosztuje.

Zrobiłem więc coś, czego praktycznie nigdy nie robię, czyli wróciłem dokładnie po swoich śladach. Tylko po to, by... zobaczyć już pusty stolik z kartką z napisem "Cola, fanta, sprite - dla ochłody" i pakujące się na rowery dzieciaki.

Trudno, może jeszcze w tygodniu się załapię. Pomysł nieco amerykański, ale miejsce zasadniczo dobre, bo rowerzystów tam jak mrówków.

  • DST 84.05km
  • Czas 02:32
  • VAVG 33.18km/h
  • Sprzęt Stefan
Czwartek, 19 lipca 2018 Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening

Popołudniowe Leszno

Najpierw miałem jechać na ustawkę KGS-u, ale pojechali do lasu, bo miało być mokro. Potem miałem ustawić się z Tomkiem, ale miało lać, więc uznaliśmy, że każdy jedzie u siebie. A potem postanowiłem jechać sam.

Im bliżej godziny mojego wyjścia, tym mniej deszczem straszyło. Obejrzałem sobie końcówkę etapu TdF i tym zmotywowany ruszyłem w trasę.

Jechało się dobrze, więc przedłużyłem nie tylko przez Białuty, ale również okrążając nieco Leszno. A i tak prawie zmieściłem się w dwóch godzinach.

Oczywiście, nie padało, tylko w Koczargach napotkałem tradycyjne kałuże na całą szerokość drogi. Reszta prawie po suchym.


  • DST 64.94km
  • Czas 02:01
  • VAVG 32.20km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 15 lipca 2018 Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening

Tuż po deszczu

Gdy wychodziłem, jeszcze kropiło, po chwili przestało, ale jako że i tak miałem na sobie przeciwdeszczówkę, to jej nie zdejmowałem (kosztowało mnie to, niestety, hektolitry wypoconej wody).

Dojechałem do Kampinosu i zawróciłem, żałując, że nie posiadam umiejętności, które pozwoliłyby uwiecznić piękny zachód słońca.

Im dalej od Warszawy, tym bardziej sucho. A przy samym mieście - mokro po świeżym opadzie.
  • DST 78.21km
  • Czas 02:35
  • VAVG 30.27km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 14 lipca 2018 Kategoria < 50km, szypko, do czytania, trening

Deszczowe kółko

Kółko w okolicy Leszna. Tym razem z konieczności podwiozłem się pod lesznieński cmentarz autem. Potem w lekkim deszczu na północ, w końcu zrobiło się nawet za ciepło, a deszcz przestał padać. Powrót do Leszna, kółeczko przez Zaborówek na odprężenie i powrót do samochodu.

Po raz kolejny rozpadało się chwilę po tym, jak wszedłem do domu.

Piękna, rowerowa pogoda...



  • DST 38.43km
  • Czas 01:16
  • VAVG 30.34km/h
  • Sprzęt Stefan
Czwartek, 12 lipca 2018 Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening

Zabawa w peletonie

Skoro powiedziało się "A", to trzeba powiedzieć "Psik!", prawda? Skoro więc przypadkiem wpadłem na KGS przedwczoraj i okazało się, że jednak kawałek da się z nimi przejechać, to trzeba było sprawdzić, jak długo się uda utrzymać w grupie.

Nie byłem do końca przekonany co do moich planów na czwartkowe popołudnie, zwłaszcza, że miało bardzo mocno padać, a ja nadal nie mam zmienionych opon i jeżdżę na bontragerowych "łyżwach". W końcu uznałem, że jeśli będzie padało lub będzie mokro, to jadę sam, jeśli nie - to jadę na ustawkę.

Im bliżej 17:40, tym bardziej żałowałem. Od dziecka nie znosiłem podchodzić do nieznanych grup i mówić "Hej, jestem Hipek, zagramy razem w piłkę?" i, okazało się, że jako dorosły człowiek nadal za tym nie przepadam. Jak na złość, pogoda uparcie wskazywała, że jednak nie, nie pojadę solo. Obejrzałem sobie tylko piękny finisz etapu TdF, spakowałem wszystko i pojechałem.

Nad miastem, za moimi plecami, wisiała olbrzymia, czarna chmura. Droga w stronę Babic była jednak nadal sucha, ale tuż przed cmentarzem wjechałem w pierwsze mokre plamy, potem na już solidnie mokry asfalt, aż na krajobraz tuż po ulewie. W tym momencie, tuż przed miejscem spotkania, miałem zawrócić i pojechać swoje, bo przy takim poziomie wilgoci na asfalcie i tej śliskości moich opon, zostanę na pierwszym zakręcie, a koledzy pojadą dalej - i co mi z takiej jazdy?

Już, już, prawie zawracałem, gdy zauważyłem, że grupa stoi i czeka. A co mi tam, spróbujmy. Plan na dziś: nie wyrąbać się, bo tylko to się liczy.

Czeka czterech chłopaków, tak na oko w wieku od dwudziestu kilku do czterdziestu kilku. Jeden mówi, że kawałek dalej już jest sucho. Ha! Czyli zapowiada się interesująco. Po chwili oczekiwania dojeżdża jeszcze jeden i ruszamy. Trasa "standardowa", czyli do ronda w Zaborowie, pętla przez Witki, Leszno i powrót po swoich śladach.

Zaczyna się spokojnie, dwójkami, przelotowa w okolicach 35 km/h. Pierwszy zakręt w Lipkowie upewnia mnie, że jednak nie będzie źle - jest ślisko, więc robię go najbardziej ostrożnie, ale jednak nie tracę dystansu do pozostałych kolegów, którzy też niespecjalnie się spieszą do kontaktu z glebą.

Za Koczargami, w związku z przeszkadzającymi progami, szyk zmienia się na pojedynczą kolumnę i tak będzie już do końca. Jest trochę kałuż, gdy się kończą, tempo systematycznie wzrasta, by ustabilizować się w okolicach 38-40 km/h (ze zmianami co około kilometr). W Witkach tempa nie utrzymuje jeden z kolegów (uff, nie byłem pierwszy), przeskakujemy Leszno i lecimy z wiatrem w kierunku Babic.

Powrót psuje mi strzelający i irytujący tym dźwiękiem suport, do którego gdzieś na pierwszych kałużach dostało się jakieś ziarnko piasku, pstrykające nieznośnie przy każdym mocniejszym pchnięciu w korbę. Pod koniec, po swojej zmianie, prawie nie łapię koła i chwilę muszę dochodzić do peletonu, tracąc jakieś 5 metrów, ale koniec końców chwytam je. Było blisko...

Sprint finałowy (taka, zdaje się, tradycja babickich treningów), który odbywa się przy ostatniej "góreczce" przy kościele, zaskakuje mnie, trochę gonię (ku swojemu zaskoczeniu osiągnę tu maksymalną prędkość - prawie 50 km/h), ale odpuszczam i obserwuję tylko zmagania trójki prowadzących.

Grupa rozjeżdża się, tak zupełnie w losowych kierunkach: jeden jedzie prosto, drugi zajeżdża pod kościół, dwóch jedzie w kierunku Wieruchowa, więc... też jadę do siebie.

Po drodze wyprzedza mnie jakiś kolega, który wiózł się za nami przez ostatnie kilkanaście kilometrów, rzuca "Dobre tempo" i jedzie dalej, wskakuję więc na koło i wiozę się aż Bolimowskiej.

No i co mogę powiedzieć? Świetna zabawa, średnia z samej jazdy w grupie 38,5 km/h (co jest dla mnie zupełną nowością), można się upracować po uszy, poprzyspieszać (bo grupa i trochę rwie, i trochę trzeba gonić, szczególnie przy zakrętach), ale satysfakcja jest bardzo duża. Na pewno w niedalekiej przyszłości znów się pojawię.

  • DST 69.07km
  • Czas 01:56
  • VAVG 35.73km/h
  • Sprzęt Stefan
Wtorek, 10 lipca 2018 Kategoria < 50km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem

Przypadkowo spotkany peleton

Na rower wybrałem się z misją. Od dawna widzimy na horyzoncie miasta coś, czego nie potrafimy zidentyfikować: znaleźliśmy kominy Huty, znaleźliśmy pylon Mostu Północnego, ale jedna rzecz - wyglądająca jak postawiony daleko duży "grzyb" - nie dawała nam, w pracy, spokoju.

Ruszyłem więc, okrążając Cmentarz Północny i przecinając Młociny, w poszukiwaniu tajemniczej budowli. Nie znalazłem. Jedynym, co może być podobne, był umieszczony na wysokim słupie trójstronny banner reklamowy Makro, ale on wydaje się za niski. No nic, musimy zdobyć lornetkę.

Doturlałem się do Arkuszowej, a potem ze smutkiem dowiedziałem się, że w Laskach trwa remont, w związku z czym najpierw czekałem kilka minut na wahadle, a potem żarłem pył wzbijany przez jadące przede mną samochody.

Już wracałem, gdy, w Lipkowie, zauważyłem wyskakujący na asfalt przede mną peleton. Niewielka grupka, około dziesięciu kolarzy. Nie miałem w planie gonienia ich, ale zanim się spostrzegłem, już za nimi zasuwałem. Początek był obiecujący, bo dopiero rozpędzali się po skręcie, ale później zauważyłem, że dystans między mną a grupą jakby przestał maleć... a brakło jeszcze stu metrów. Rzut oka na licznik wskazał, że jadę właśnie 42 km/h... 

W zasadzie nie mogłem nic już zrobić. Odpuścić teraz to tak trochę głupio, bo po co się niby męczyłem? Przyspieszyłem i usiadłem grupie na kole. Dociągnąłem się do Babic z całkiem przyzwoitą prędkością, pod 40 km/h, tam pojechałem dalej, podczas gdy KGS (Kolarska Grupa Starobabicka) zawinęła się na standardowe miejsce postoju, na rynku w Starych Babicach.

Powrót przez Wieruchów (tu zrobiłem fotki).





  • DST 44.20km
  • Czas 01:26
  • VAVG 30.84km/h
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 24 czerwca 2018 Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem

Deszczowe Sanatorium

Umówiliśmy się na siódmą. Nieprzypadkowo. Deszcze miały zacząć się około jedenastej, więc mieliśmy złapać je tylko na ostatnią godzinę. Gdy wyjeżdżałem z domu, Tomek już czekał na przystanku.

Już na początku zaczęliśmy jechać w stronę chmur i nie mieliśmy nadziei, że prognozy jednak będą trafne.



Był to deszcz. Konkretny, solidny. Krótki - chlapnęło ledwo kilkanaście minut, ale to wystarczyło. Cały asfalt mokry, więc i buty, i reszta. Dobrze, że obaj mieliśmy błotniki, więc chociaż nasze tyłki były uratowane.

Gdy przestało padać, nie zrobiło się wcale przyjemniej. Tomek o mało nie wywinął orła na łagodnym zakręcie w Witkach, a i mi wtedy koło lekko uciekło. Cóż, od tej pory wszystkie zakręty robiliśmy bardzo, bardzo spokojnie. Do tego nie mieliśmy ochoty na nadmiarowe picie, a zatem większość trasy przejechaliśmy obok siebie, gadając.

Nad nami pojawiła się biel chmur. Wpadliśmy w jakąś dziurę pomiędzy deszczami; jezdnia może i nie zaczęła schnąć (w końcu było ledwo 11 stopni), ale przynajmniej część wody z niej spłynęła i jazda stała się bardziej komfortowa. Startowałem w bluzie i bardzo nie chciało mi się dokładać kolejnej warstwy (przeciwdeszczówkę miałem w podsiodłówce), więc powoli sobie dosychałem.

W planie mieliśmy objechanie Kampinosu i odwiedzenie słynnego sklepu "U Marty", w którym podobno są najlepsze ciastka. Tak przynajmniej twierdzi i Jurek, i pewien popularny bloger rowerowy. Tomek rzadko bywa w tych rejonach, więc przy okazji może po raz kolejny zobaczyć, jak wyglądają zachodnie tereny.

Gdy odbiliśmy na północ, wiatr przestał nam aż tak bardzo przeszkadzać. A w Śladowie, gdy zmieniliśmy kierunek na zachodni, zaczął wręcz pomagać. Ale jaka to była pomoc? Przy tej temperaturze i wilgotności jechaliśmy w porywach 32 km/h.

Sklepu nie przegapiliśmy. Stał otwarty i czekał na nas, ale słynnych ciastek już nie było. Wyżarli je kolarze w sobotę (czyżby grupówka KGS+Legion?). W zamian za to zafundowaliśmy sobie smakowe mleko i wybraliśmy coś z innych, dostępnych na wagę. Najlepiej spisały się wafle z masą karmelową, bo ciastka z biszkoptem i karmelem były słodkie w sam raz (pani zapewniała, że są bardzo słodkie), ale w smaku nie do końca trafiły w mój gust. Planowaliśmy usiąść sobie na zewnątrz, na suchej ławce, ale pani była dość rozgadana, więc wszystko, co mieliśmy do jedzenia, zjedliśmy w środku, na stojąco, słuchając ciekawostek o okolicy.

Jedyne, czego mi brakło w sklepie, to ekspresu z kawą. Serio. W sklepie kilka kilometrów dalej, w Gniewniewicach, mają ekspres (no dobrze, oni mają coś w rodzaju niewielkiego baru) i przerwa w jeździe robi się od razu przyjemniejsza. Oczywiście zasugerowaliśmy pani Marcie, że gdyby miała ekspres, to na pewno utarg byłby sporo większy, bo jeśli u niej zatrzymują się kolarze, to ekspres byłby rozgrzany do czerwoności.

Na zewnątrz okazało się, że wbrew temu, co się wydawało jeszcze chwilę przed zjechaniem, jednak jest chłodno. Tak naprawdę, to dopiero wtedy zerknąłem na termometr i okazało się, że jest... 11 stopni. No ale przecież dopiero zjedliśmy, czas się ruszyć i od razu będzie cieplej, prawda? Oczywiście, jak się jest stworzeniem, które radzi sobie z generowaniem ciepła, bo po kilkuset metrach było mi już na powrót komfortowo (no, może poza tym, że żałowałem, że nie zabrałem nogawek - profilaktycznie, żeby nie męczyć kolan). Tomek z kolei mruczał pod nosem coś o pociągach do domu z Modlina i do tego, szczękając zębami, zostawał nieco z tyłu; musiałem go poganiać, żeby się spiął i wyrównał tempo do mojego, bo wtedy będzie cieplej.

Po chwili chyba i jemu krew zaczęła żywiej krążyć. W sam raz, bo zaczęło znowu padać. I było tak.



Szosa na Leszno, mimo tego, co mi się wydawało, nie była o tej porze ruchliwa, więc jazda obok siebie była możliwa prawie przez cały czas (tylko w pojedynczych momentach jechaliśmy jeden za drugim). Jako że po drodze robiliśmy trochę wrzutek na sanatoryjnego fejsa, to uznałem, że na sam koniec musimy jednak iść gdzieś na kawę. Bo jazda bez kawy to nie jazda.

W okolicy było tylko jedno miejsce, w którym mogliśmy plan zrealizować: stacja Moya, tuż za Lesznem. Skręt. Nawet jest stolik i krzesła. Kawa. Spokojne pół godziny relaksu.



A potem wyszliśmy na zewnątrz i okazało się, że zrobiło się jaśniej. I temperatura wzrosła do całych szesnastu stopni (co Tomek skwitował "Aha. Czyli to, co mam mokre na sobie, to nie jest już woda, tylko pot.").

Ostatnia godzina do samej Warszawy zrobiona żwawym tempem, pożegnanie przy Lazurowej i znikamy, każdy do siebie.

W domu okazało się, że ciuchy, co do których miałem wrażenie, że zdążyły lekko doschnąć, są aż ciężkie od wody. No i co tam woda, co tam deszcz, co tam temperatura: ważne, że wyjazd udany, a kolarze zadowoleni.


  • DST 134.63km
  • Czas 04:22
  • VAVG 30.83km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 23 czerwca 2018 Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem

Udana ucieczka przed deszczem

W sobotę trzeba było ruszyć się do pracy. Miałem zrobić, co trzeba i wrócić do domu, by zrobić trening. Jeszcze zanim wyjechałem z pracy, okazało się, że teren za oknem wygląda tak, jak poniżej.



Przeczekałem pierwszą ulewę, po drodze napotkałem grad i sporo kałuż, więc byłem pewien, że z wyjazdu nic nie wyjdzie, bo albo nie pojadę, albo będę rzeźbił powolutku w deszczu i z treningu wyjdzie wycieczka ze zwalnianiem na każdej śliskiej nawierzchni.

Tymczasem okazało się, że słońce zaświeciło, drogi przeschły i... mogłem ruszyć.

Trasa to standardowy "Mały Kampinos", bez żadnych wodotrysków. Łomianki w drugą stronę dziurawe i paskudnie przejezdne (ze względu na remonty tor jazdy roweru prowadzi teraz prawie środkiem pasa, czyli po części studzienek).

Nie licząc niewielkiej mżawki, nie zmoczyło mnie ani trochę. Za to pięć minut po tym, jak wszedłem do domu, lunęło jak z cebra.
  • DST 79.11km
  • Czas 02:36
  • VAVG 30.43km/h
  • Sprzęt Stefan
Czwartek, 21 czerwca 2018 Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening

Ucieczka... nie wiadomo dokąd

W zasadzie to dobre historie i ciekawe przygody rzadko zaczynają się od stwierdzenia "wyszedłem sobie na trening". Bo w końcu trening to jest takie coś, co się bez sensu jeździ w kółko tę samą trasą. A ciekawe przy nich zdarzenia to "ktoś mi wyjechał z posesji wymuszając pierwszeństwo".

Jak się okazuje, jest tak do czasu.

Wczoraj wyszedłem sobie wieczorem na trening. Półtrzecia godziny, z planem na dotarcie do Tomka tuż po i zrobienie niezbędnych napraw w rowerze. Start wypadł przed osiemnastą, prognozy zapowiadały burze około dwudziestej, więc idealnie, może uda się jeszcze przed nimi uciec.

Przywitał mnie wiatr, wiejący skośnie z południowego zachodu. Na horyzoncie tkwiły ciemne, burzowe chmury, a ja powoli się do nich przybliżałem. Im bliżej Leszna, tym były bliżej i zaczęło być oczywistym, że przed burzą to ja mogę nie zdążyć, zwłaszcza, że chciałem wyjechać lekko za Leszno.

Po którymś odsłoniętym fragmencie, gdy wiatr - niezbyt mocno, ale stanowczo - po raz kolejny zaakcentował swoje istnienie, przypomniało mi się, że na dziś były jakieś ostrzeżenia przed wiatrami i burzami. Było tam m.in. napisane "jeśli nie musisz, nie wychodź z domu". Aha. No to jestem na zewnątrz, jakby co.

W pewnym momencie widoczne kilometr dalej słupy wysokiego napięcia tak jakby się zamazały. A potem znikły, pod granatową chmurą. Deszcz? Zanim przeanalizowałem dokładnie, zniknęły kolejne, a granatowa chmura okazała się mieć kolor piasku. I zbliżała się bardzo.

Gdy zaczęła zjadać domy widoczne kilkaset metrów ode mnie, widziałem, że to pył. I wiedziałem, że czas zawracać. Zanim zdążyłem zareagować, rozejrzeć się, uderzyło we mnie.

Momentalnie zjechałem na pobocze i zatrzymałem się. Samochody jadące za mną też stanęły, bo uderzenie wiatru i pyłu przesłoniło im widok. Ja w międzyczasie włączyłem światła i, przepuściwszy je, zawróciłem. Jeśli tak wygląda początek, to nie chcę wiedzieć, co tam się dzieje z tyłu, więc postanowiłem być możliwie blisko Warszawy.

Ruszyłem. I prawie od razu zorientowałem się, że tylna przerzutka przestała działać. Po kolejnej sekundzie dotarło do mnie, że wszystko jest w porządku, po prostu skończyły mi się przełożenia, bo jadę ponad 50 km/h. Po zaledwie kilku sekundach.

Były momenty dające satysfakcję, takie jak wyprzedzanie z szcześćdziesiątką na liczniku jakiegoś zamulającego mieszkańca powiatu pruszkowskiego. Więcej było jednak tych, które satysfakcji nie dawały, jak omijanie zwalonych gałęzi, manewrowanie między zerwanymi z drzewa patykami czy przejazdy przez alejki pochylających się drzew, z nadzieją, że nic wielkiego nie spadnie mi na głowę.

Od dzieciństwa nie nażarłem się tyle piachu. Wszystko miałem zapylone, w zębach zgrzytało, oczy... jakie to szczęście, że ten jeden raz postanowiłem na trening wziąć okulary, więc oczy były choć odrobinę chronione.

Przez chwilę miałem wrażenie, że to ja wyprzedziłem ten wiatr, dopiero później dotarło do mnie, że nawet się mną nie przejął, przeleciał i pojechał robić wrażenie na mieście. Jak donoszą ludzie, którzy nieopatrznie zostawili uchylone okna - zrobił wrażenie. Szczególnie jeśli mowa o zapyleniu.

Ja tymczasem wróciłem prawie do punktu wyjścia, dotarłem do Połczyńskiej i tam złapała mnie krótka zlewa. W sumie nie wiem, po co założyłem kurtkę... Gdy ją zdjąłem, znowu chlupnęło, tym razem dłużej. I uznałem, że do Tomka pojadę autem. Moje opony bardzo kiepsko sobie radzą na wodzie, więc postanowiłem nie ryzykować jakiejś gleby. Dociągnąłem jeszcze zahaczając lekko Blizne (żeby to, co zaplanowane jako punkt obowiązkowy zostało zrealizowane) i już mogłem zobaczyć swoją twarz w lustrze. Wyglądałem, jakbym przez godzinę przerzucał węgiel do pieca.

(A co do mapki, to dedykuję ją ekspertowi od rysowania po mapie: a weź mi takiego pieska narysuj, ha!)


  • DST 53.03km
  • Czas 01:40
  • VAVG 31.82km/h
  • Sprzęt Stefan
Środa, 20 czerwca 2018 Kategoria > 50 km, do czytania, trening, szypko

Do Łomianek i z powrotem

Dzień siłowania się z wiatrem był wczoraj, więc dziś w planie była spokojniejsza jazda. A skoro spokojniejsza, to i wybór trasy większy, bo nie przeszkadzają skrzyżowania, światła i ruch. 

Uznałem więc, że zwiedzę ul. Brukową, która odbija od ronda łączącego ul. Trenów i Kampinoską. Pamiętam, jak ją budowano, ale nigdy nie udało mi się tamtędy pojechać. 

Miło się zaskoczyłem. Miły asfalt, potem pojawiła się przyjemna DDR, z obniżeniami przy każdym skrzyżowaniu zrobionymi tak, że nie czułem nawet krawężników. A potem... płynnie przeszedłem na DDR przez Łomianki.

Powrót już starymi ścieżkami, z drobną pomyłką w postaci przegapionego skrętu na Laski. Już pogodziłem się z myślą, że dojadę do Mariewa gruntówką i żwirem, gdy jakimś cudem na mapie zauważyłem ratującą mnie uliczkę, która doprowadziła mnie do przegapionej drogi.

A w Ożarowie znowu stanąłem na przejeździe.


  • DST 59.83km
  • Czas 01:59
  • VAVG 30.17km/h
  • Sprzęt Stefan

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl