Wpisy archiwalne w kategorii
solo
Dystans całkowity: | 7167.78 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 332:27 |
Średnia prędkość: | 21.56 km/h |
Maksymalna prędkość: | 66.60 km/h |
Suma podjazdów: | 3444 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (91 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (77 %) |
Suma kalorii: | 5533 kcal |
Liczba aktywności: | 16 |
Średnio na aktywność: | 447.99 km i 20h 46m |
Więcej statystyk |
MRDP - 1
Trzeba wpisać statystyki, bo do relacji jeszcze kawał drogi...
- DST 765.70km
- Czas 38:30
- VAVG 19.89km/h
- Sprzęt Czorny
Sobota, 1 lipca 2017
Kategoria Hipek poleca, > 400 km, do czytania, solo
Pierścień Tysięcy Kropel
Na Pierścień planowałem... nie jechać. Po pierwszym miałem mocne postanowienie, że ja już się w to nie bawię, po drugim definitywnie postanowiłem, że próby śmierci z przegrzania to wyjątkowo nieelegancki sposób na odebranie sobie życia. Więc w tym roku... tak, zapisałem się po raz trzeci. W sumie nie wiem, dlaczego; chyba tylko dlatego, że termin jest rozsądnie oddalony od MRDP i najbardziej pasuje na maraton "tuż przed".
Prognozy pogody były... takie jak rok temu. Też wróżono Armageddon, miały być powodzie i rozwscieczony Zeus, a tymczasem była patelnia i coś tam nad ranem sobie popierdziało z chmury. Nie miałem więc wielkich oczekiwań. Nastawiałem się na dwie fazy: 1) przeżyć upał; 2) przeżyć noc.
Do bazy położonej w dobrze już znanych Swiękitkach dotarliśmy wczesnym wieczorem. Właśnie trwała odprawa techniczna, gdy ślizgając się na błocie toczyliśmy się w kierunku jakiegoś miejsca do zaparkowania. Wjazd na parking, jak zwykle, polegał na trafieniu między zaparkowane na kancie auto i małe drzewko, tym razem utrudniony przez rozjeżdżone w koleinach błoto.
Zawinęliśmy się w najdalszy kąt pola i zabraliśmy za rozstawianie namiotu. To znaczy: ja bawiłem się z wiatrem, a Hipcia poszła do toalety. Po chwili przyszedł Tomek i, po krótkim namyśle, postanowił przenieść się obok nas. Tym samym cały team Sanatorium zajął sobie ten sam fragment terenu, ograniczony drzewami, taśmą i naszym samochodem.
Wieczór upłynął na piciu piwa, rozmowach i... piciu piwa. Dość szybko poszliśmy spać, chociaż Hipcia nie spała za dobrze. Całą noc padał deszcz, a wiatr przygwizdywał nam na rurkach przy lemondce.
Pobudka zadzwoniła o szóstej. Niespiesznie zebraliśmy się i powoli zaczęlismy oporządzać i przygotowywać do startu. Wszystko szło świetnie aż do momentu, gdy okazało się, że połowa jest jeszcze rozbebeszona, a do startu tylko dwadzieścia minut!
Ostatnią rzeczą, nad którą się zastanawiałem przed ruszeniem, to ubranie. Prognozowana była - jak na razie - niewysoka temperatura, a ranek był nieco chłodny, więc postanowiłem ruszyć w bluzie, na którą uprzednio przepiąłem numer startowy.
Skoro już o numerach mowa, to może też dwa słowa o pakiecie. W porównaniu z poprzednimi edycjami organizowanych przez Roberta maratonów, ten pakiet był jednym z najlepszych. Numer startowy i wygodny, pojemny worek na przepak to standard (chociaż nowość na Pierścieniu), smycze PTJ to gadżet... ale akurat mi się przyda, ale plusem była duża płachta z naklejkami: na kask, na rower (zamiast numeru przypinanego trytytkami) i, jeśli ktoś potrzebował, na kurtkę. Klej nie był jakoś morderczy, a naklejki wielorazowe - w tym sensie, że źle przyklejoną można było korygować; tak właśnie zrobiłem ze swoim numerem na rower, który przyklejałem chyba trzy razy.
W końcu potoczyliśmy się w kierunku startu. Pokonawszy kilka błotnych pułapek, odebrawszy trackery, stanęliśmy pod nadmuchiwaną "ścianką", oddani na łaskę fotoreporterów, kibiców i nieubłaganie odliczającego w dół licznika.
W końcu: start!
Start - PK 1
I... ruszyliśmy na piechotę. Początek był błotnisty, dopiero na drodze wsiedliśmy i całą szóstką zaczęlismy jechać przed siebie. Minęliśmy stojących strażaków i... co dalej? W zeszłym roku nie trzeba było się rozpędzać, bo zaraz czekał na nas kolejny postój, przed startem ostrym.
Nasza zdezorientowana grupka potoczyła się jeszcze przez chwilę, a potem nagle wszyscy zaczęli mnie wyprzedzać. Hipcia krzyknęła "a ty co?!" i zorientowałem się, że to chyba już.
Włączyłem Garmina i powoli ruszyłem za nimi. Chwilę zajęło mi ustawienie się, sprawdzenie muzyki i weryfikacja poprawności systemów (czyt.: cyferki na wyświetlaczu się zmieniały) i zacząłem się toczyć. Po jakichś dwóch kilometrach przyspieszyłem i wyprzedziłem KIESWY-ego i Hipcię, a po chwili również CFCFana. Ułożyłem się wygodnie na lemondce i czekałem na dziury. Bo albowiem ten odcinek miał być najbardziej dziurawy.
Dziur nie stwierdziłem, przynajmniej zbyt wielu. Ruch nie był duży i można było bez problemu omijać istniejące nierówności. Ale, tak szczerze mówiąc, niezbyt się na nich skupiałem. Muzyka grała, wiatr wiał w plecy, więc jechało się samo... to czego chcieć więcej?
Na punkt w Jezioranach zjechałem, praktycznie mijając się z CFCFanem, który właśnie ruszał. Tymczasem ja utknąłem w kilkuosobowej kolejce. Obsługa punktu bardzo starannie podbijała karty i kaligrafowała godzinę.
PK 1 - PK 2 (Mragowo)
W koncu udało się ruszyć. Miałem jeszcze zapas picia, więc nie było potrzeby uzupełniania zapasów. Wyjeżdżając minąłem się z Hipcią, wetknąłem słuchawki w uszy i ruszyłem.
Robiło się coraz cieplej, trochę zacząłem myśleć o tym, że założenie bluzy nie było dobrym pomysłem.
Wyprzedziło mnie kilku kolegów z kolejnych grup solo. Ja z kolei minąłem kilku solistów, w pewnym momencie dogonił mnie Zdzisiek Kalinowski i jechał za mną, równo, jakieś 150-300 m z tyłu.
Razem dojechaliśmy do Mrągowa. Tutaj małe zaskoczenie: do picia była tylko półlitrowa butelka wody. Zatankowałem, wrzuciłem do kieszeni banana i ruszyłem dalej.
PK 2 - PK 3 (Wydminy)
Ruszamy znowu razem, ale szybko muszę się zatrzymać. Woda nie spada z nieba, trzeba o nią samemu zadbać. A moje zapasy chwilowo wypływały ze mnie dość obficie, mocząc całą bluzę. Za ciepło!
Zaparkowałem na przystanku, zdjąłem bluzę, przepiąłem numer startowy na krótką koszulkę (a zdjęcie jej naprawdę wymagało zachodu) i w końcu mogłem jechać i tracić trochę mniej wody
Ten fragment (historycznie) pamiętam jak przez mgłę: zasypiający i pólprzytomny, rok temu pokonywałem ją w drugą stronę. Teraz szło dużo lepiej, do tego miałem okazję zobaczyć to, czego w poprzednich edycjach nie było widać po ciemku.
Na fragmencie prostej dogonił mnie gnający Rysiek Herc. Minął, zagadał i pojechał dalej.
Za Rynem był fragment dziurawej drogi, na którym rok wcześniej padał deszcz i, co pamiętam bardzo dobrze, na chwilę udało mi się rozbudzić. Teraz dziury były nadal, a na fragmencie prostej około pięciu solistów, w tym ja.
Jechali w miarę równym tempem, więc sporą część księżycowego traktu przejechałem z nimi, potem jednak przyspieszyłem i po chwili zostałem sam. Akurat teren był do tego stworzony - lekko z górki, potem... lekko z górki, więc przyspieszenie poszło gładko. Zastanawiałem się, czy to był dobry pomysł, ale nie lubię jeździć w grupach solistów, bo siłą rzeczy jest to nierówna jazda - chyba że się jedzie na samym początku.
Droga byla spokojna, chociaż momentami z naprzeciwka wyjeżdżały samochody rajdowe, sporo było też takich z nalepkami za szybą; pewnie transport między etapami, akurat wtedy, gdy my jechaliśmy. Problemów nie miałem, ale inni koledzy skarżyli się na zbyt radosną jazdę zawodników.
Mijam przystanek, na którym rok wcześniej spałem, ledwo siedemnaście (!) kilometrów za punktem.
W Wydminach wida nas obsługa znana z żyrardowskiego punktu na BBT. Dostaję do pełna izotoniku, banany, wrzucam do ust plasterek cytryny i ruszam gonić Ryśka, z którym minąłem się wyjeżdżając.
Gdy ja opuszczam punkt, akurat zjeżdża Tomek Niepokój. Rzucam "to ja Ci jeszcze trochę pouciekam" i jadę dalej.
PK 3 - PK 4 (Dowspuda)
Z tym fragmentem mam pewien kłopot. Bo nie mam z nim związanych wielkich wspomnień. Jechałem przed siebie, wiatr wiał; po jakimś czasie dogoniłem kolegę, który jechał za Ryśkiem (wiadomo, w odstępie), gdy ten mnie dogonił. Wyprzedziłem go i dalej jechaliśmy już razem, w tym samym odstępie.
Spodziewałem się, że od punktu będę jechał sam, ale kolega mnie zaskoczył: podbił kartę i zniknął zanim zdążyłem zauważyć. Ja musiałem jeszcze uzupełnić bidony (wyrażeń "uzupełnienie bidonu" i "strata czasu" nie wolno wstawiać w jednym zdaniu), zamieniłem kilka słów z Ryśkiem, który właśnie brał się za pierogi i zebrałem do dalszej trasy.
PK 4 - PK 5 (Sejny)
Kolega nie uciekł mi daleko. Po chwili widziałem go kilkaset metrów z przodu. Znikał między pagórkami, ale co jakiś czas się pojawiał.
Augustów to symbol ulgi, wieczoru i chłodu, tak przynajmniej było na poprzednich pierscieniach. Teraz było jeszcze wcześnie. Sporo ludzi, sporo aut i... bruk. Jakiś fragment objechałem chodnikiem, ale większość musiałem przyjąć na ręce i nogi.
Za miastem czekała miła prosta. Stabilnie pod górę, jakieś 30 km i łącznie 20 m. Tutaj trochę przyspieszyłem. Moja umowa z Pierścieniem właśnie zaczęła kończyć preferencyjne warunki i zaraz miała przejść na standardową stawkę (czyt.: zaraz będzie pod wiatr). A że dobrze mi się jechało...
Dość szybko zauważyłem, że kilkaset metrów za mną coś się czai. No, wiadomo kto. Dogoniłem kolegę z Dowspudy, przegoniłem jeszcze jednego solistę i, cały czas z Ryśkiem daleko na ogonie, leciałem korzystając z końcówki wiatru. Zmęczony nie byłem, to była ledwo dziesiąta godzina jazdy, więc jeszcze miałem z czego popychać korby.
Zamajaczył przede mną zawodnik i rachunki przestały mi się zgadzać. Po chwili skojarzyłem, że to musi być CFCFan. Faktycznie, był to on. A skoro startował razem ze mną, to znaczy, że chwilowo, wirtualnie, zacząłem wygrywać ja.
Do Sejn wjechałem razem z Ryśkiem, na punkt wjechaliśmy już w tym samym momencie.
Równa połowa, 305 km. Fajnie było pomysleć, że potrzebowałem mniej niż dziesięciu godzin, ale to głównie zasługa wiatru, nie moja. Teraz czekała druga połowa, na której będę spłacał zaciągnięty kredyt.
Na punkcie uwijam się szybko. Przecież wystarczy uzupełnić bidony i mozna ruszać.
PK 5 - PK 6 (Wiżajny)
Z punktu ruszam przed Ryśkiem, ale nie mam zludzeń, że mnie dogoni. Co ciekawe, Tomek mnie nadal nie przegonił... a to już 300 km. Obija się jak nic.
Początek jest lekko pod górkę, a wiatr nie przeszkadza, ale im bliżej punktu, tym mocniej się odzywa.
W końcu podjazd pod Wiżajnami! Czekałem na niego, bo wystarczy dojechać na górę i: a) od tego miejsca do mety już bardziej w dół niż w górę; b) wyżej na tym wyścigu już nie wyjadę.
Podjechawszy pierwsze kilka metrów w górę obejrzałem się na szeroką perspektywę za sobą. Rysiek był ponad pięćset metrów z tyłu, ale nie miałem złudzeń, że to się zmieni. Faktycznie, gdy dojeżdżałem
Po kilku metrach w pionie, mając za plecami pełną perspektywę, obejrzałem się. Rysiek już się czaił... ale tylko dwadzieścia metrów za mną. Puściłem się do zjazdu i po chwili odzyskałem swoją przewagę. Pan Niuton zrobił swoje.
Na punkt zajechaliśmy niedługo po sobie. Podziękowałem za jedzenie, wychyliłem do dna Tigera, który był w pakiecie, wrzuciłem do kieszeni żelki "serduszka" i ruszyłem dalej, na wyjeździe mijając się, po raz ostatni, z CFCFanem.
PK 6-PK 7 (Gołdap)
Rysiek na pożegnanie rzucił mi, że będzie gonił, ale ja nieszczególnie uciekałem. Powoli konczyło się paliwo i jechałem już zauważalnie wolniej. Albo wiatr przeszkadzał.
Zaczął padać drobniutki deszczyk. Potem przybrał na sile; przydał mi się daszek od czapeczki, który opuściłem na nos, dzięki czemu miałem suche okulary. Co prawda jazda na lemondce odpadała (chyba że ktoś bardzo lubi jeździć na ślepo), ale przynajmniej wiatr nie wysuszał mi oczu.
Do tej pory śledziłem dystans między punktami. Oczywiście nie zrobiłem sobie rozpiski z tym, ile do kolejnego punktu; wystarczyła mi wiedza, że są blisko, ale za każdym razem na punkcie odejmowałem dystanse z karty startowej i wiedziałem, ile jechać. Teraz tego nie zrobiłem. Nie miałem pojęcia, jak daleko do Gołdapi, nie wiedziałem, ile muszę jeszcze jechać... bo czy to ważne? Trzeba jechać przed siebie i już.
Więc jechałem. Jechałem. O, jakiś podjazd. O... Garmin zdechł. Tak sam z siebie. Zanim ponownie się połączył, minęło kilka chwil, dodatkowo przez kilkaset metrów nie mógł odnaleźć satelit. Po chwili strachu okazało się, że... udało się! Mam sygnał! Nie będę musiał nawigować z telefonu!
Do Gołdapi wjeżdżam wczesnym wieczorem. Robiło się już szaro. Ryśka nie było widać, Tomka też nie. Jechałem sobie, muzyka grała, fajnie bylo, no. Gdyby tylko nie ten wiatr...
Punkt jest zorganizowany po lewej stronie drogi. Machają do mnie. Wbijam do środka. Pytam o izotonik i okazuje się że jest! Do tego biorę do ręki jabłko i jak najszybciej ruszam.
PK 7 - PK 8 (Sztynort)
Zmrok zapadł szybko. Po chwili zaczął padać deszcz. No ale co mi tam deszcz? Przecież jest ciepło. Jadę sobie więc. Wesoło jest. Przecież jest jakieś trzynaście stopni, sobie kapie...
Kapie, kapie...
Kapie, kapie...
W końcu uznałem, że czas się zatrzymać. Co prawda pierwotnie chciałem dojechać do Sztynortu i tam się ubrać, ale uznałem, że mimo całej radości z jazdy w deszczu tracę jednak sporo energii na grzanie - hej, to nie jest już przecież pierwsza godzina jazdy! - i czas jednak się ubrać.
Parkuję na poboczu. Wciągam kurtkę (wciąganie kurtki na mokre ręce to zawsze przyjemne zajęcie), zakładam nogawki (przeciskanie nogawek przez bloki szosowe to moje drugie, ulubione zajęcie) i, w przeciwieństwie do tego, co zwykle mi się działo przy okazji, nie muszę walczyć z jakimś czającym się w cieniu skurczu, który próbuje mi się dobrać do pleców.
Robi się ciepło. Dość szybko rozpinam kurtkę, bo robi się za ciepło, ale po chwili zjazdu wszystko się stabilizuje.
Tłukę się po dziurach do Sztynortu. Znowu mam farta: dziury dostałem wtedy, gdy nikt nie jeździ, cała droga jest tylko moja. Niewiele to zmienia, ale przynajmniej bawiąc się w slalomy nie nudzę się.
PK zorganizowany jest nie tak jak zwykle, nad jeziorem, a w restauracji naprzeciwko. Wita mnie tam ekipa z Żyrardowa i Weronika, która szybko uzupelnia mi bidony; biorę jeszcze tylko arbuza i ruszam przed siebie.
PK 8 - PK 9 (Reszel)
Prędkość spada. Nie wiem, czy to kwestia wiatru, czy wyczerpanych baterii, ale coś jakoś idzie jak krew z nosa. I mam dziwne wrażenie, że wszystko, co tu jest zbudowane, jest pod górkę. Cały czas jadę pod górkę. Deszcz sobie pada. Albo leje. Wszystko mi spada do ust, co kilka sekund wypluwam spływające mi do ust strużki wody.
No i tyle. Na szosie na Kętrzyn idzie przyjemniej, bo asfalt znacząco się poprawia, ale, tak, ciągle jest pod górę.
Jadę, pluję, jadę, pluję.
Dojeżdżam do Reszla. Na rynku snuje się kilka osób, jakaś głośna młodzież bawi się w chowanego albo coś takiego; przez chwilę zastanawiam się, czy nie wnieść roweru do środka. Ale środka... czego? Niby jest jakaś restauracja, niby coś się świeci, ale jakoś tak mizernie. Czynne toto?
Otwieram drzwi. Wchodzę. Nikogo nie ma. Rozglądam się i wychodzę; ewidentnie jest otwarte, więc ktoś się na pewno znajdzie. Wracam do roweru, wyciągam kartę i wracam do restauracji. Okazuje się, że ktoś tam jest. Podbija mi kartę i mogę ruszać. Spieszę się, bo wiem, że po chwili w cieple będę musiał się swoje wytrząść.
PK 9 - PK 10 (Lidzbark Warmiński)
Trzęsę się. Bo, jak do tej pory było pod górkę, tak teraz dostałem zjazd. Żeby mi nie było za ciepło.
Bez obaw. Wszystko wyrównane. Ciepło jest. Spać się chce. Coś się już nie kręci w tym rowerze. Ale nikogo nie ma z tyłu, więc bieduję na podjazdach i morduję się na zjazdach. Wiatr cholernie przeszkadza, ale już się przyzwyczaiłem.
Zrobiło się jasno. No i, gdyby nie to, że nogi już nie chcą kręcić, to byłoby naprawdę fajnie.
Z tyłu pojawiaja się dwa światełka. Doganiają mnie. Dwóch chlopaków, w tym Rysiek. Wyprzedzają, ja nie próbuję jechać ich tempem, na wjeździe do Lidzbarka mają kilkaset metrów przewagi.
Punkt kontrolny to jakaś pomyłka. W aucie siedzi chłopak, a w bagażniku ma zapasy. Ja już niczego nie potrzebuję, więc podbijam kartę i ruszam dalej.
PK 10 - Meta
Do punktu się podjeżdżało, więc teraz dlugi zjazd. Na samym początku mijam Tomka, który chyba kładzie się spać na lemondce.
Teraz już koncówka, ale jakoś nadal się nie chce jechać. Deszcz sobie leje, ja kręcę, po chwili wyprzedza mnie poprzednia dwójka, ale Tomka nie widać.
W końcu robi się rozsądny asfalt, więc, bez rozbijania sobie przedramion, mogę położyć się na lemondce i pojechać trochę szybciej.
Do Ornety jadę sam. Dopiero za nią z tyłu pojawia się światełko. Zaczynam uciekać, ale tak dla zabawy... chociaż po skręcie na Wapnik wyglada na to, że uciekłem... Po chwili jest. Siedzi. Zbliża się.
Capnął mnie dosłownie kilka kilometrów przed metą. Jedziemy obok siebie przez chwilę, wymieniamy kilka słów i Tomek rusza dalej. Mi już nie chce się walczyć o urwanie trzydziestu sekund.
Na metę dojeżdżam tuż po Tomku. Koniec jazdy na dziś.
Odbieramy medale, dostajemy coś dobrego do jedzenia. Teraz ta ciężka część: zdjąć z siebie ciuchy i nie pomoczyć namiotu. Udaje mi się to, ale kosztem wiszenia jak pająk niemalże pod kopułą namiotu. Spać się nie położę; za chwilę przyjedzie Hipcia.
Gdy przyjechała, została tylko pomaratonowa rzeczywistość: trochę snu, trochę jedzenia, wyczyszczenie rowerów z błota i... można się zbierać. A deszcz padał. Skończył gdzieś koło południa, gdy wyjeżdżaliśmy, nieznośnie zaczynało przygrzewać słońce.
Prognozy pogody były... takie jak rok temu. Też wróżono Armageddon, miały być powodzie i rozwscieczony Zeus, a tymczasem była patelnia i coś tam nad ranem sobie popierdziało z chmury. Nie miałem więc wielkich oczekiwań. Nastawiałem się na dwie fazy: 1) przeżyć upał; 2) przeżyć noc.
Do bazy położonej w dobrze już znanych Swiękitkach dotarliśmy wczesnym wieczorem. Właśnie trwała odprawa techniczna, gdy ślizgając się na błocie toczyliśmy się w kierunku jakiegoś miejsca do zaparkowania. Wjazd na parking, jak zwykle, polegał na trafieniu między zaparkowane na kancie auto i małe drzewko, tym razem utrudniony przez rozjeżdżone w koleinach błoto.
Zawinęliśmy się w najdalszy kąt pola i zabraliśmy za rozstawianie namiotu. To znaczy: ja bawiłem się z wiatrem, a Hipcia poszła do toalety. Po chwili przyszedł Tomek i, po krótkim namyśle, postanowił przenieść się obok nas. Tym samym cały team Sanatorium zajął sobie ten sam fragment terenu, ograniczony drzewami, taśmą i naszym samochodem.
Wieczór upłynął na piciu piwa, rozmowach i... piciu piwa. Dość szybko poszliśmy spać, chociaż Hipcia nie spała za dobrze. Całą noc padał deszcz, a wiatr przygwizdywał nam na rurkach przy lemondce.
Pobudka zadzwoniła o szóstej. Niespiesznie zebraliśmy się i powoli zaczęlismy oporządzać i przygotowywać do startu. Wszystko szło świetnie aż do momentu, gdy okazało się, że połowa jest jeszcze rozbebeszona, a do startu tylko dwadzieścia minut!
Ostatnią rzeczą, nad którą się zastanawiałem przed ruszeniem, to ubranie. Prognozowana była - jak na razie - niewysoka temperatura, a ranek był nieco chłodny, więc postanowiłem ruszyć w bluzie, na którą uprzednio przepiąłem numer startowy.
Skoro już o numerach mowa, to może też dwa słowa o pakiecie. W porównaniu z poprzednimi edycjami organizowanych przez Roberta maratonów, ten pakiet był jednym z najlepszych. Numer startowy i wygodny, pojemny worek na przepak to standard (chociaż nowość na Pierścieniu), smycze PTJ to gadżet... ale akurat mi się przyda, ale plusem była duża płachta z naklejkami: na kask, na rower (zamiast numeru przypinanego trytytkami) i, jeśli ktoś potrzebował, na kurtkę. Klej nie był jakoś morderczy, a naklejki wielorazowe - w tym sensie, że źle przyklejoną można było korygować; tak właśnie zrobiłem ze swoim numerem na rower, który przyklejałem chyba trzy razy.
W końcu potoczyliśmy się w kierunku startu. Pokonawszy kilka błotnych pułapek, odebrawszy trackery, stanęliśmy pod nadmuchiwaną "ścianką", oddani na łaskę fotoreporterów, kibiców i nieubłaganie odliczającego w dół licznika.
W końcu: start!
Start - PK 1
I... ruszyliśmy na piechotę. Początek był błotnisty, dopiero na drodze wsiedliśmy i całą szóstką zaczęlismy jechać przed siebie. Minęliśmy stojących strażaków i... co dalej? W zeszłym roku nie trzeba było się rozpędzać, bo zaraz czekał na nas kolejny postój, przed startem ostrym.
Nasza zdezorientowana grupka potoczyła się jeszcze przez chwilę, a potem nagle wszyscy zaczęli mnie wyprzedzać. Hipcia krzyknęła "a ty co?!" i zorientowałem się, że to chyba już.
Włączyłem Garmina i powoli ruszyłem za nimi. Chwilę zajęło mi ustawienie się, sprawdzenie muzyki i weryfikacja poprawności systemów (czyt.: cyferki na wyświetlaczu się zmieniały) i zacząłem się toczyć. Po jakichś dwóch kilometrach przyspieszyłem i wyprzedziłem KIESWY-ego i Hipcię, a po chwili również CFCFana. Ułożyłem się wygodnie na lemondce i czekałem na dziury. Bo albowiem ten odcinek miał być najbardziej dziurawy.
Dziur nie stwierdziłem, przynajmniej zbyt wielu. Ruch nie był duży i można było bez problemu omijać istniejące nierówności. Ale, tak szczerze mówiąc, niezbyt się na nich skupiałem. Muzyka grała, wiatr wiał w plecy, więc jechało się samo... to czego chcieć więcej?
Na punkt w Jezioranach zjechałem, praktycznie mijając się z CFCFanem, który właśnie ruszał. Tymczasem ja utknąłem w kilkuosobowej kolejce. Obsługa punktu bardzo starannie podbijała karty i kaligrafowała godzinę.
PK 1 - PK 2 (Mragowo)
W koncu udało się ruszyć. Miałem jeszcze zapas picia, więc nie było potrzeby uzupełniania zapasów. Wyjeżdżając minąłem się z Hipcią, wetknąłem słuchawki w uszy i ruszyłem.
Robiło się coraz cieplej, trochę zacząłem myśleć o tym, że założenie bluzy nie było dobrym pomysłem.
Wyprzedziło mnie kilku kolegów z kolejnych grup solo. Ja z kolei minąłem kilku solistów, w pewnym momencie dogonił mnie Zdzisiek Kalinowski i jechał za mną, równo, jakieś 150-300 m z tyłu.
Razem dojechaliśmy do Mrągowa. Tutaj małe zaskoczenie: do picia była tylko półlitrowa butelka wody. Zatankowałem, wrzuciłem do kieszeni banana i ruszyłem dalej.
PK 2 - PK 3 (Wydminy)
Ruszamy znowu razem, ale szybko muszę się zatrzymać. Woda nie spada z nieba, trzeba o nią samemu zadbać. A moje zapasy chwilowo wypływały ze mnie dość obficie, mocząc całą bluzę. Za ciepło!
Zaparkowałem na przystanku, zdjąłem bluzę, przepiąłem numer startowy na krótką koszulkę (a zdjęcie jej naprawdę wymagało zachodu) i w końcu mogłem jechać i tracić trochę mniej wody
Ten fragment (historycznie) pamiętam jak przez mgłę: zasypiający i pólprzytomny, rok temu pokonywałem ją w drugą stronę. Teraz szło dużo lepiej, do tego miałem okazję zobaczyć to, czego w poprzednich edycjach nie było widać po ciemku.
Na fragmencie prostej dogonił mnie gnający Rysiek Herc. Minął, zagadał i pojechał dalej.
Za Rynem był fragment dziurawej drogi, na którym rok wcześniej padał deszcz i, co pamiętam bardzo dobrze, na chwilę udało mi się rozbudzić. Teraz dziury były nadal, a na fragmencie prostej około pięciu solistów, w tym ja.
Jechali w miarę równym tempem, więc sporą część księżycowego traktu przejechałem z nimi, potem jednak przyspieszyłem i po chwili zostałem sam. Akurat teren był do tego stworzony - lekko z górki, potem... lekko z górki, więc przyspieszenie poszło gładko. Zastanawiałem się, czy to był dobry pomysł, ale nie lubię jeździć w grupach solistów, bo siłą rzeczy jest to nierówna jazda - chyba że się jedzie na samym początku.
Droga byla spokojna, chociaż momentami z naprzeciwka wyjeżdżały samochody rajdowe, sporo było też takich z nalepkami za szybą; pewnie transport między etapami, akurat wtedy, gdy my jechaliśmy. Problemów nie miałem, ale inni koledzy skarżyli się na zbyt radosną jazdę zawodników.
Mijam przystanek, na którym rok wcześniej spałem, ledwo siedemnaście (!) kilometrów za punktem.
W Wydminach wida nas obsługa znana z żyrardowskiego punktu na BBT. Dostaję do pełna izotoniku, banany, wrzucam do ust plasterek cytryny i ruszam gonić Ryśka, z którym minąłem się wyjeżdżając.
Gdy ja opuszczam punkt, akurat zjeżdża Tomek Niepokój. Rzucam "to ja Ci jeszcze trochę pouciekam" i jadę dalej.
PK 3 - PK 4 (Dowspuda)
Z tym fragmentem mam pewien kłopot. Bo nie mam z nim związanych wielkich wspomnień. Jechałem przed siebie, wiatr wiał; po jakimś czasie dogoniłem kolegę, który jechał za Ryśkiem (wiadomo, w odstępie), gdy ten mnie dogonił. Wyprzedziłem go i dalej jechaliśmy już razem, w tym samym odstępie.
Spodziewałem się, że od punktu będę jechał sam, ale kolega mnie zaskoczył: podbił kartę i zniknął zanim zdążyłem zauważyć. Ja musiałem jeszcze uzupełnić bidony (wyrażeń "uzupełnienie bidonu" i "strata czasu" nie wolno wstawiać w jednym zdaniu), zamieniłem kilka słów z Ryśkiem, który właśnie brał się za pierogi i zebrałem do dalszej trasy.
PK 4 - PK 5 (Sejny)
Kolega nie uciekł mi daleko. Po chwili widziałem go kilkaset metrów z przodu. Znikał między pagórkami, ale co jakiś czas się pojawiał.
Augustów to symbol ulgi, wieczoru i chłodu, tak przynajmniej było na poprzednich pierscieniach. Teraz było jeszcze wcześnie. Sporo ludzi, sporo aut i... bruk. Jakiś fragment objechałem chodnikiem, ale większość musiałem przyjąć na ręce i nogi.
Za miastem czekała miła prosta. Stabilnie pod górę, jakieś 30 km i łącznie 20 m. Tutaj trochę przyspieszyłem. Moja umowa z Pierścieniem właśnie zaczęła kończyć preferencyjne warunki i zaraz miała przejść na standardową stawkę (czyt.: zaraz będzie pod wiatr). A że dobrze mi się jechało...
Dość szybko zauważyłem, że kilkaset metrów za mną coś się czai. No, wiadomo kto. Dogoniłem kolegę z Dowspudy, przegoniłem jeszcze jednego solistę i, cały czas z Ryśkiem daleko na ogonie, leciałem korzystając z końcówki wiatru. Zmęczony nie byłem, to była ledwo dziesiąta godzina jazdy, więc jeszcze miałem z czego popychać korby.
Zamajaczył przede mną zawodnik i rachunki przestały mi się zgadzać. Po chwili skojarzyłem, że to musi być CFCFan. Faktycznie, był to on. A skoro startował razem ze mną, to znaczy, że chwilowo, wirtualnie, zacząłem wygrywać ja.
Do Sejn wjechałem razem z Ryśkiem, na punkt wjechaliśmy już w tym samym momencie.
Równa połowa, 305 km. Fajnie było pomysleć, że potrzebowałem mniej niż dziesięciu godzin, ale to głównie zasługa wiatru, nie moja. Teraz czekała druga połowa, na której będę spłacał zaciągnięty kredyt.
Na punkcie uwijam się szybko. Przecież wystarczy uzupełnić bidony i mozna ruszać.
PK 5 - PK 6 (Wiżajny)
Z punktu ruszam przed Ryśkiem, ale nie mam zludzeń, że mnie dogoni. Co ciekawe, Tomek mnie nadal nie przegonił... a to już 300 km. Obija się jak nic.
Początek jest lekko pod górkę, a wiatr nie przeszkadza, ale im bliżej punktu, tym mocniej się odzywa.
W końcu podjazd pod Wiżajnami! Czekałem na niego, bo wystarczy dojechać na górę i: a) od tego miejsca do mety już bardziej w dół niż w górę; b) wyżej na tym wyścigu już nie wyjadę.
Podjechawszy pierwsze kilka metrów w górę obejrzałem się na szeroką perspektywę za sobą. Rysiek był ponad pięćset metrów z tyłu, ale nie miałem złudzeń, że to się zmieni. Faktycznie, gdy dojeżdżałem
Po kilku metrach w pionie, mając za plecami pełną perspektywę, obejrzałem się. Rysiek już się czaił... ale tylko dwadzieścia metrów za mną. Puściłem się do zjazdu i po chwili odzyskałem swoją przewagę. Pan Niuton zrobił swoje.
Na punkt zajechaliśmy niedługo po sobie. Podziękowałem za jedzenie, wychyliłem do dna Tigera, który był w pakiecie, wrzuciłem do kieszeni żelki "serduszka" i ruszyłem dalej, na wyjeździe mijając się, po raz ostatni, z CFCFanem.
PK 6-PK 7 (Gołdap)
Rysiek na pożegnanie rzucił mi, że będzie gonił, ale ja nieszczególnie uciekałem. Powoli konczyło się paliwo i jechałem już zauważalnie wolniej. Albo wiatr przeszkadzał.
Zaczął padać drobniutki deszczyk. Potem przybrał na sile; przydał mi się daszek od czapeczki, który opuściłem na nos, dzięki czemu miałem suche okulary. Co prawda jazda na lemondce odpadała (chyba że ktoś bardzo lubi jeździć na ślepo), ale przynajmniej wiatr nie wysuszał mi oczu.
Do tej pory śledziłem dystans między punktami. Oczywiście nie zrobiłem sobie rozpiski z tym, ile do kolejnego punktu; wystarczyła mi wiedza, że są blisko, ale za każdym razem na punkcie odejmowałem dystanse z karty startowej i wiedziałem, ile jechać. Teraz tego nie zrobiłem. Nie miałem pojęcia, jak daleko do Gołdapi, nie wiedziałem, ile muszę jeszcze jechać... bo czy to ważne? Trzeba jechać przed siebie i już.
Więc jechałem. Jechałem. O, jakiś podjazd. O... Garmin zdechł. Tak sam z siebie. Zanim ponownie się połączył, minęło kilka chwil, dodatkowo przez kilkaset metrów nie mógł odnaleźć satelit. Po chwili strachu okazało się, że... udało się! Mam sygnał! Nie będę musiał nawigować z telefonu!
Do Gołdapi wjeżdżam wczesnym wieczorem. Robiło się już szaro. Ryśka nie było widać, Tomka też nie. Jechałem sobie, muzyka grała, fajnie bylo, no. Gdyby tylko nie ten wiatr...
Punkt jest zorganizowany po lewej stronie drogi. Machają do mnie. Wbijam do środka. Pytam o izotonik i okazuje się że jest! Do tego biorę do ręki jabłko i jak najszybciej ruszam.
PK 7 - PK 8 (Sztynort)
Zmrok zapadł szybko. Po chwili zaczął padać deszcz. No ale co mi tam deszcz? Przecież jest ciepło. Jadę sobie więc. Wesoło jest. Przecież jest jakieś trzynaście stopni, sobie kapie...
Kapie, kapie...
Kapie, kapie...
W końcu uznałem, że czas się zatrzymać. Co prawda pierwotnie chciałem dojechać do Sztynortu i tam się ubrać, ale uznałem, że mimo całej radości z jazdy w deszczu tracę jednak sporo energii na grzanie - hej, to nie jest już przecież pierwsza godzina jazdy! - i czas jednak się ubrać.
Parkuję na poboczu. Wciągam kurtkę (wciąganie kurtki na mokre ręce to zawsze przyjemne zajęcie), zakładam nogawki (przeciskanie nogawek przez bloki szosowe to moje drugie, ulubione zajęcie) i, w przeciwieństwie do tego, co zwykle mi się działo przy okazji, nie muszę walczyć z jakimś czającym się w cieniu skurczu, który próbuje mi się dobrać do pleców.
Robi się ciepło. Dość szybko rozpinam kurtkę, bo robi się za ciepło, ale po chwili zjazdu wszystko się stabilizuje.
Tłukę się po dziurach do Sztynortu. Znowu mam farta: dziury dostałem wtedy, gdy nikt nie jeździ, cała droga jest tylko moja. Niewiele to zmienia, ale przynajmniej bawiąc się w slalomy nie nudzę się.
PK zorganizowany jest nie tak jak zwykle, nad jeziorem, a w restauracji naprzeciwko. Wita mnie tam ekipa z Żyrardowa i Weronika, która szybko uzupelnia mi bidony; biorę jeszcze tylko arbuza i ruszam przed siebie.
PK 8 - PK 9 (Reszel)
Prędkość spada. Nie wiem, czy to kwestia wiatru, czy wyczerpanych baterii, ale coś jakoś idzie jak krew z nosa. I mam dziwne wrażenie, że wszystko, co tu jest zbudowane, jest pod górkę. Cały czas jadę pod górkę. Deszcz sobie pada. Albo leje. Wszystko mi spada do ust, co kilka sekund wypluwam spływające mi do ust strużki wody.
No i tyle. Na szosie na Kętrzyn idzie przyjemniej, bo asfalt znacząco się poprawia, ale, tak, ciągle jest pod górę.
Jadę, pluję, jadę, pluję.
Dojeżdżam do Reszla. Na rynku snuje się kilka osób, jakaś głośna młodzież bawi się w chowanego albo coś takiego; przez chwilę zastanawiam się, czy nie wnieść roweru do środka. Ale środka... czego? Niby jest jakaś restauracja, niby coś się świeci, ale jakoś tak mizernie. Czynne toto?
Otwieram drzwi. Wchodzę. Nikogo nie ma. Rozglądam się i wychodzę; ewidentnie jest otwarte, więc ktoś się na pewno znajdzie. Wracam do roweru, wyciągam kartę i wracam do restauracji. Okazuje się, że ktoś tam jest. Podbija mi kartę i mogę ruszać. Spieszę się, bo wiem, że po chwili w cieple będę musiał się swoje wytrząść.
PK 9 - PK 10 (Lidzbark Warmiński)
Trzęsę się. Bo, jak do tej pory było pod górkę, tak teraz dostałem zjazd. Żeby mi nie było za ciepło.
Bez obaw. Wszystko wyrównane. Ciepło jest. Spać się chce. Coś się już nie kręci w tym rowerze. Ale nikogo nie ma z tyłu, więc bieduję na podjazdach i morduję się na zjazdach. Wiatr cholernie przeszkadza, ale już się przyzwyczaiłem.
Zrobiło się jasno. No i, gdyby nie to, że nogi już nie chcą kręcić, to byłoby naprawdę fajnie.
Z tyłu pojawiaja się dwa światełka. Doganiają mnie. Dwóch chlopaków, w tym Rysiek. Wyprzedzają, ja nie próbuję jechać ich tempem, na wjeździe do Lidzbarka mają kilkaset metrów przewagi.
Punkt kontrolny to jakaś pomyłka. W aucie siedzi chłopak, a w bagażniku ma zapasy. Ja już niczego nie potrzebuję, więc podbijam kartę i ruszam dalej.
PK 10 - Meta
Do punktu się podjeżdżało, więc teraz dlugi zjazd. Na samym początku mijam Tomka, który chyba kładzie się spać na lemondce.
Teraz już koncówka, ale jakoś nadal się nie chce jechać. Deszcz sobie leje, ja kręcę, po chwili wyprzedza mnie poprzednia dwójka, ale Tomka nie widać.
W końcu robi się rozsądny asfalt, więc, bez rozbijania sobie przedramion, mogę położyć się na lemondce i pojechać trochę szybciej.
Do Ornety jadę sam. Dopiero za nią z tyłu pojawia się światełko. Zaczynam uciekać, ale tak dla zabawy... chociaż po skręcie na Wapnik wyglada na to, że uciekłem... Po chwili jest. Siedzi. Zbliża się.
Capnął mnie dosłownie kilka kilometrów przed metą. Jedziemy obok siebie przez chwilę, wymieniamy kilka słów i Tomek rusza dalej. Mi już nie chce się walczyć o urwanie trzydziestu sekund.
Na metę dojeżdżam tuż po Tomku. Koniec jazdy na dziś.
Odbieramy medale, dostajemy coś dobrego do jedzenia. Teraz ta ciężka część: zdjąć z siebie ciuchy i nie pomoczyć namiotu. Udaje mi się to, ale kosztem wiszenia jak pająk niemalże pod kopułą namiotu. Spać się nie położę; za chwilę przyjedzie Hipcia.
Gdy przyjechała, została tylko pomaratonowa rzeczywistość: trochę snu, trochę jedzenia, wyczyszczenie rowerów z błota i... można się zbierać. A deszcz padał. Skończył gdzieś koło południa, gdy wyjeżdżaliśmy, nieznośnie zaczynało przygrzewać słońce.
- DST 611.40km
- Czas 22:11
- VAVG 27.56km/h
- Sprzęt Czorny
Sobota, 29 kwietnia 2017
Kategoria > 400 km, do czytania, solo, zaliczając gminy, Hipek poleca
Piękny Wschód
Piękny Wschód po raz drugi otwiera nasz sezon ultramaratonowy. Tradycyjnie pod koniec kwietnia, tradycyjnie zapowiadała się ciekawa, bo mokra pogoda.
Również tradycyjnie nie mogłem stanąć na starcie po prostu gotowy. Dobry plan musiał się zesrać i uczynił tak już tydzień wcześniej. Hipcia zachorowała w piątek w tygodniu poprzedzającym wyścig, cały tydzień była na zwolnieniu, a ja liczyłem na to, że to ja ją zaraziłem i że wcale, wcale, wcale mnie nie dopadnie. I udało się... aż do czwartku, gdy mnie zmogło tak, że kolana stęknęły. W piątek na szczęście poczułem się lepiej, więc uznałem, że być może nie będzie powtórki z MP 2016, gdzie startowałem z gorączką.
W Parczewie stawiliśmy się w wieczór poprzedzający start. Ruszyliśmy inaczej niż rok wcześniej (gdy wraz z kórnicką ekipą utknęliśmy w korkach wyjazdowych późnym po południem) - tym razem wczesnym popołudniem, dzięki czemu udało się prawie nie stanąć w korkach i zameldować w bazie tuż po zmroku. Odebraliśmy pokaźny, robiący wrażenie pakiet startowy, numerki na plecy i zamieniając tylko kilka słów z Gavkiem zawinęliśmy się do hotelu.
Pierwotne plany noclegu najpierw na polu namiotowym, (potem przerobione na noleg na sali (tak jak rok temu)) zostały zweryfikowane częściowo z powodu wygody, a częściowo z powodów praktycznych. Nasze numery startowe zaczynały się od cyfry "2", co znaczyło, że lecimy solo. I że startujemy na samym końcu - pierwsze grupy miały wylecieć około siódmej rano, nasz start był zaplanowany na 8:15. Hotel gwarantował nam więc komfortowy sen do samego rana... i jeszcze dodatkową godzinę, niezakłócaną przez pierwszych, pakujących się już zawodników.
Gdy ogarnęliśmy wszystko, co trzeba było zrobić przed startem, okazało się, że nie ma już co wybierać się na integrację, bo czasu starczyłoby tylko na przybicie piątki i już trzeba by było spadać z powrotem. Za to - w tematach organizacyjnych - okazało się, że agrafki do przypięcia numerów startowych nie były załączone do zestawów, tylko trzeba było je zabrać sobie z biurka...
No to dobranoc! Od pewnej chwili mam zmienione godziny pracy i wstaję nie, jak do tej pory, między siódmą, a ósmą piętnaście (zależnie od potrzeby), a punktualnie 6:40. To był dodatkowy plus, bo zwykle wczesne, maratonowe pobudki są dla mnie udręką, a tym razem musiałem wstać ledwo dziesięć minut wcześniej niż zwykle.
Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy rowery do wyjazdu (pozostało tylko pompowanie) i opuściliśmy hotel. Już po stu metrach zorientowałem się, że zapomniałem zabrać okularów, ale postanowiłem już to olać i ruszyć bez. Zakładałem, że i tak się zachlapią, a potem będą tylko przeszkadzać.
Asfalt był mokry. Połowa poprzedniego dnia była deszczowa, rano coś jeszcze popadało (pierwsze grupy załapały się na zlewkę), ale na nas, poza pojedynczymi kropelkami, nic nie spadło.
Na starcie czasu starczyło tylko na zamienienie kilku słów, przypięcie numerów startowych i już trzeba było stawać na linii startu. Nawet rozważałem założenie dodatkowych spodni (które wiozłem w podsiodłówce), bo poranek był dość chłodny i mglisty, ale postanowiłem to odwlec w czasie (zresztą: bardzo słusznie, bo gdybym to zrobił, dowiedziałbym się, że Hipcia spakowała mi... swoje spodnie).
Na trzy minuty przed ruszeniem okazało się, że Hipcia wcisnęła w Garminie coś, o czym nie wiedziałem, że można wciskać i zablokowała ekran... A oczywiście nie wiedzieliśmy, jak to odblokować. Robiliśmy więc dynamiczny (bardzo dynamiczny) restart z licznikiem uparcie liczącym od trzech minut w dół.
Udało się. Kilkanaście sekund przed startem z kolei ja, po włączeniu mp3, w panice naciągałem rękawiczki, a potem już ruszyliśmy.
Nasza grupa była pięcioosobowa: my, Kurier, kolega Paul (niby ze Szczecina, ale po polsku chyba nie mówił, więc założyłem, że był Niemcem) i nieznany mi (chyba) kolega Piotr. Tuż za Parczewem grupa odrobinę się rozciągnęła - pierwszy leci Kurier, potem Hipcia, obaj koledzy i na końcu ja. Po chwili Kurier przyspiesza i rozpoczyna długi, samotny finisz; obaj koledzy też nie wytrzymują i przyspieszają - zostajemy my oboje. Wiszę za Hipcią jakieś 200-300 m i tak sobie jedziemy. Po chwili Hipcia odchodzi mi na jakieś 500-1000 m i co chwilę znika na zakrętach. Widzę ją tylko co jakiś czas, na prostych albo wyraźnych zakrętach.
Powoli też zaczynamy doganiać pierwszych zawodników kategorii Open. Pojawiają się pojedyncze grupy, ale w większości są to samotni zawodnicy.
Przy skręcie z DK 82 wyprzedzam Hipcię.
Tuż przed Żółkiewką z kolei mijam kolarza robiącego pit stop. Okazuje się być nim Wąski, który rusza razem za mną i też razem wbijamy na pierwszy punkt kontrolny.
Mam pełen zapas jedzenia i picia, więc nawet się nie rozglądam, tylko podbijam pieczątkę, biorę rower i ruszam dalej, mijając Hipcię, która akurat zawijała na punkt. Za mną najdłuższy odcinek pomiędzy punktami kontrolnymi, teraz trochę krótszy - około 75 km. Musiałem się pilnować na PK i za każdym razem patrzeć na rozpiskę przy okazji podbijania pieczątki, bo oczywiście przebieg trasy znałem tylko z grubsza.
Profil też znałem z grubsza, ale gdy zobaczyłem znaki kierujące mnie na Szczebrzeszyn, to wiedziałem, że zaraz będzie trzeba się powspinać. Jedzie się dobrze, więc przepinam się z muzyki na audiobooka. Na tym fragmencie doganiam jakiegoś kolegę ubranego na niebiesko. Jedziemy równo, po czym zdarzało mi się go wyprzedzić na płaskim, a on mnie po chwili przeganiał na podjeździe, mocno na nim pracując. Za Szczebrzeszynem odchodzi mi znacznie na najwyższym podjeździe tego wyścigu (zresztą trzy lata temu robiliśmy go w drugą stronę - na pierwszym Maratonie Podróżnika). Zjeżdżam ze łzami w oczach (jak raz przydałyby się okulary). A potem już nie wiem, co się stało z tym kolegą - czy ja go gdzieś wyprzedziłem: na punkcie czy na trasie? - nie kojarzę.
Na punkcie w Józefowie planuję uzupełnić zapasy. Na miejscu już są Dodoelk i Mxdanish, którzy po chwili ruszają, gdy ja przelewam wodę do bidonów. W zestawie na punkcie są woda i izotonik, do tego biorę do kieszeni banana i batonika białkowego.
Kolejny punkt to Horyniec-Zdrój. Do niego jest blisko - 70 km. Za to wiatr, który do tej pory wiejąc z boków raczej przeszkadzał, niż pomagał, w końcu wieje w większości w plecy; dlatego też z tego fragmentu miałem najlepszą średnią. W jednym miejscu kusi mnie szeroka, elegancka droga rowerowa. W ten sposób, nietypowo, bo z prawej strony, wyprzedzam obu chłopaków, którzy zwiali mi w Józefowie.
Przed Horyńcem dopada mnie senność. Do punktu zostaje tylko 10 km, więc, ponieważ jeszcze nie spadam z roweru, postanawiam dociągnąć na punkt i rozbudzić się chodząc tam po obiekcie.
Punkt umieszczony jest na pierwszym piętrze w restauracji. Pierwotnie założyłem, że nie będę tankował, dlatego też musiałem gnać na dwa razy - drugi raz po bidony. Zatankowałem do pełna, niestety, to, co dostałem, było najprawdopodobniej zwykłą kranówą, a nie mineralką. I też mi się wydaje, że picie tego mnie nieco odwodniło. Muszę sobie na takie okazje zabierać coś do rozpuszczenia w bidonie.
Za Horyńcem robi się zielono i ładnie. A nawet cieplej niż być powinno i od chwili rozważam rozpięcie kurtki. Na podjeździe zauważam za sobą ciemną figurkę, ale okazuje się być to grupa pościgowa, a nie Hipcia. Gdy staję na szybki pit stop, objeżdżają mnie i odchodzą.
Jedzie sie przyjemnie. Licznik podpowiada mi, że za chwilę dobiję do trzystu kilometrów, więc czas na spięcie zadka na mocny, dwustukilometrowy finisz, dlatego też przełączam się na System Of A Down. Zmotywowanie tą drogą jakoś nie wychodzi, silnik nie przyspiesza... ale też jest przyjemnie.
Trochę obawiałem się Tomaszowa Lubelskiego, który od chwili już straszył mnie na horyzoncie. Okazało się, że było czego: sporo świateł i dużych skrzyżowań, ale miałem szczęście (które wspomogłem dwoma sprintami) i przejechałem całość na zielonej linii. Tuż za miastem zaczyna mi się chcieć spać i to do tego stopnia, że robię postój na szybką kofeinę.
Planowałem już nie zatrzymywać się aż do punktu, ale po chwili musiałem napluć sobie w brodę, bo zorientowałem się, że zmrok zapadnie szybciej niż ja mogę jechać i przystanek okaże się nieodzowny. Na świetle dojeżdżam do punktu w Tyszowcach.
Jako że coś zaczyna mi harować po żołądku (stawiam na izotonik), za pazuchę wkładam bułkę, w kieszeń banana, a drożdżówkę biorę do ręki i zjadam praktycznie po ruszeniu z punktu, kolejna zostaje zjedzona bułka. I od razu robi się przyjemnie.
Jest już ciemno. Ze dwa razy goni mnie jakiś pies (albo mi się tak już wydaje, bo nie rozglądałem się, czy Burek siedzi za czy przed ogrodzeniem). Tak mi się coś wydawało, że tędy szła trasa zeszłorocznego Wschodu i faktycznie, punktu nie muszę szukać (wystarczy że rok wcześniej musieliśmy kręcić się tam i z powrotem). Wbijam do środka. Kilku zawodników je coś ciepłego. Podbijam pieczątkę i słysząc, że tutaj to nic sobie nie zabiorę, ruszam od razu. W końcu do mety już jakieś 150 km, to już prawie jak z pracy do domu... razy dwadzieścia. Czyli że już w ogródku i z gąską się witam.
Początek trasy nie wygląda jakoś znajomo, ale gdy widzę skręt na Uchanie, to od razu robi się przyjemniej, bo wiem, że po chwili będą Wojsławice, które to za sprawą Wędrowycza kojarzą mi się bardzo, bardzo przyjemnie. Wojsławice mijają, a ja wpadam na niezbyt dobry pomysł i puszczam sobie Korna. Ciemność, fragment oświetlony lampką i psychodeliczny metal tworzą ciekawe połączenie, szczególnie, gdy kawałki się zaczynają lub kończą i w tle lecą jakieś dziwne dźwięki... i w sumie nie wiem, czy to pies szczeka, czy to w rowerze mi klekocze, czy to w słuchawkach...
Wiedziałem, że w okolicy jest Chełm. Nawet, że jadę w jego kierunku. Miałem cichą nadzieję, że ślad mnie tamtędy nie poprowadzi... a jednak. Uroczy, niekończący się pasaż zakazów dla rowerów olałem, bo w okolicy północy ruch samochodowy był bardzo niewielki. Zresztą, wyskrobawszy się na górkę leciałem obwodnicą pod 40 km/h, chyba nikomu nie przeszkadzałem...
Na wylotowym rondzie wyłącza mi się Garmin. Chwila konsternacji (dobrze, że wiedziałem, że mam skręcić w lewo na rondzie) i na szczęście dziad się włącza. A już miałem przed oczami szukanie trasy na telefonie i jazda ze smartfonem w łapie.
Dojeżdżam do Wierzbicy. Punkt jest na niewielkiej stacji benzynowej. Zabieram fanty, w sumie nie do końca wiedząc, po co, przelewam wodę i izotonika do bidonu i ruszam na ostatni zryw - zostało coś około 70 km. Przez cały czas mam cichą nadzieję, że po pierwsze: Kurier zaległ gdzieś na którejś stacji i teraz to on mnie goni, a nie ja jego, a po drugie, że dwa pagórki za mną nie wisi ktoś z grupy pościgowej, który w ostatecznym rozrachunku mnie wyprzedzi.
Po chwili szwędania się boczną drogą wyjeżdżam na krajowkę na Włodawę; tam korzystając z równego asfaltu postanawiam zjeść ciastka. Jest ich cztery w paczce, gdy zjadam półtora ciastka okazuje się, że w opakowaniu nie ma już nic... Wszystkie zgubiłem!
No nic, w końcu przed nami skręt na Parczeeeeewwwwwwrwrwrwrwrwwwwwwrrrrrwa jego mać! Patataj, patataj, łup, łup, baradong, badarong! Jeszcze bruku tylko brakowało i bylby komplet. Korzystając z późnej pory fragment do Sosnowicy robię każdą stroną drogi, byle było równiej. Ale, bądźmy szczerzy, nigdzie nie jest równiej.
Końcówka na caaaałe szczęście jest już po równym. Ostatnie kilometry... wjeżdżam do Parczewa. Dojazd pod bazę i wpadam do środka, w samą porę by... złożyć Zwycięzcy życzenia urodzinowe. Kurier wiedział, że go gonię, i do tego wiedział, że na którymś PK odrobiłem troche czasu, samą końcówkę więc pojechał bardzo mocno i przyjechał 23 minuty przede mną.
Pozostają do załatwienia kwestie formalne, a potem, dowiedziawszy się, że Hipcia już jest prawie na mecie, postanawiam na nią poczekać. Rozmawiam chwilę z Gavkiem i Bogdanem, potem też z Tomkiem, gdy już wstał. Potem pojawia się Hipcia, ale... nie zabieramy się tak szybko do hotelu, jeszcze siedzimy chwilę i dopiero, gdy słońce wzniosło się lekko ponad horyzont, znikamy w kierunku ciepłego łóżka. Na miejscu dostajemy jeszcze bardzo wczesne śniadanie i zalegamy na krótką drzemkę.
Po wszystkim pozostaje tylko spakować się i ruszyć dalej - teraz czas na odpoczynkową część majówki.
No i czas na podsumowanie.
Organizacyjnie maraton na bardzo wysokim poziomie: zarówno jeśli chodzi o wyposażenie punktów, jak i o zestaw startowy. Na punktach pilnowane było, żeby pierwsi zawodnicy nie wyjedli wszystkiego pozostałym, zestaw na drogę był też przemyślany.
Pogoda... nie padało, więc jak dla mnie było idealnie. Niestety, jest to ostatni maraton w tym roku z rozsądną pogodą (no, może jeszcze MPP się obroni).
Jeśli chodzi o miejsce, to niby to ładnie brzmi, że drugie i w ogóle, ale trzeba być obiektywnym: grupa śmierci pojechała w kategorii open. Dlatego też to akurat traktuję tylko jako ciekawostkę przyrodniczą. To, co istotne to fakt, że byłem 10 w klasyfikacji generalnej - na 88 zawodników, którzy ukończyli wyścig. I to uznaję za dobry wynik. Chyba.
No i, bądźmy uczciwi, liczy się fakt, że w ogóle dojechałem do mety, to też jest bardzo miła odmiana...
Również tradycyjnie nie mogłem stanąć na starcie po prostu gotowy. Dobry plan musiał się zesrać i uczynił tak już tydzień wcześniej. Hipcia zachorowała w piątek w tygodniu poprzedzającym wyścig, cały tydzień była na zwolnieniu, a ja liczyłem na to, że to ja ją zaraziłem i że wcale, wcale, wcale mnie nie dopadnie. I udało się... aż do czwartku, gdy mnie zmogło tak, że kolana stęknęły. W piątek na szczęście poczułem się lepiej, więc uznałem, że być może nie będzie powtórki z MP 2016, gdzie startowałem z gorączką.
W Parczewie stawiliśmy się w wieczór poprzedzający start. Ruszyliśmy inaczej niż rok wcześniej (gdy wraz z kórnicką ekipą utknęliśmy w korkach wyjazdowych późnym po południem) - tym razem wczesnym popołudniem, dzięki czemu udało się prawie nie stanąć w korkach i zameldować w bazie tuż po zmroku. Odebraliśmy pokaźny, robiący wrażenie pakiet startowy, numerki na plecy i zamieniając tylko kilka słów z Gavkiem zawinęliśmy się do hotelu.
Pierwotne plany noclegu najpierw na polu namiotowym, (potem przerobione na noleg na sali (tak jak rok temu)) zostały zweryfikowane częściowo z powodu wygody, a częściowo z powodów praktycznych. Nasze numery startowe zaczynały się od cyfry "2", co znaczyło, że lecimy solo. I że startujemy na samym końcu - pierwsze grupy miały wylecieć około siódmej rano, nasz start był zaplanowany na 8:15. Hotel gwarantował nam więc komfortowy sen do samego rana... i jeszcze dodatkową godzinę, niezakłócaną przez pierwszych, pakujących się już zawodników.
Gdy ogarnęliśmy wszystko, co trzeba było zrobić przed startem, okazało się, że nie ma już co wybierać się na integrację, bo czasu starczyłoby tylko na przybicie piątki i już trzeba by było spadać z powrotem. Za to - w tematach organizacyjnych - okazało się, że agrafki do przypięcia numerów startowych nie były załączone do zestawów, tylko trzeba było je zabrać sobie z biurka...
No to dobranoc! Od pewnej chwili mam zmienione godziny pracy i wstaję nie, jak do tej pory, między siódmą, a ósmą piętnaście (zależnie od potrzeby), a punktualnie 6:40. To był dodatkowy plus, bo zwykle wczesne, maratonowe pobudki są dla mnie udręką, a tym razem musiałem wstać ledwo dziesięć minut wcześniej niż zwykle.
Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy rowery do wyjazdu (pozostało tylko pompowanie) i opuściliśmy hotel. Już po stu metrach zorientowałem się, że zapomniałem zabrać okularów, ale postanowiłem już to olać i ruszyć bez. Zakładałem, że i tak się zachlapią, a potem będą tylko przeszkadzać.
Asfalt był mokry. Połowa poprzedniego dnia była deszczowa, rano coś jeszcze popadało (pierwsze grupy załapały się na zlewkę), ale na nas, poza pojedynczymi kropelkami, nic nie spadło.
Na starcie czasu starczyło tylko na zamienienie kilku słów, przypięcie numerów startowych i już trzeba było stawać na linii startu. Nawet rozważałem założenie dodatkowych spodni (które wiozłem w podsiodłówce), bo poranek był dość chłodny i mglisty, ale postanowiłem to odwlec w czasie (zresztą: bardzo słusznie, bo gdybym to zrobił, dowiedziałbym się, że Hipcia spakowała mi... swoje spodnie).
Na trzy minuty przed ruszeniem okazało się, że Hipcia wcisnęła w Garminie coś, o czym nie wiedziałem, że można wciskać i zablokowała ekran... A oczywiście nie wiedzieliśmy, jak to odblokować. Robiliśmy więc dynamiczny (bardzo dynamiczny) restart z licznikiem uparcie liczącym od trzech minut w dół.
Udało się. Kilkanaście sekund przed startem z kolei ja, po włączeniu mp3, w panice naciągałem rękawiczki, a potem już ruszyliśmy.
Nasza grupa była pięcioosobowa: my, Kurier, kolega Paul (niby ze Szczecina, ale po polsku chyba nie mówił, więc założyłem, że był Niemcem) i nieznany mi (chyba) kolega Piotr. Tuż za Parczewem grupa odrobinę się rozciągnęła - pierwszy leci Kurier, potem Hipcia, obaj koledzy i na końcu ja. Po chwili Kurier przyspiesza i rozpoczyna długi, samotny finisz; obaj koledzy też nie wytrzymują i przyspieszają - zostajemy my oboje. Wiszę za Hipcią jakieś 200-300 m i tak sobie jedziemy. Po chwili Hipcia odchodzi mi na jakieś 500-1000 m i co chwilę znika na zakrętach. Widzę ją tylko co jakiś czas, na prostych albo wyraźnych zakrętach.
Powoli też zaczynamy doganiać pierwszych zawodników kategorii Open. Pojawiają się pojedyncze grupy, ale w większości są to samotni zawodnicy.
Przy skręcie z DK 82 wyprzedzam Hipcię.
Tuż przed Żółkiewką z kolei mijam kolarza robiącego pit stop. Okazuje się być nim Wąski, który rusza razem za mną i też razem wbijamy na pierwszy punkt kontrolny.
Mam pełen zapas jedzenia i picia, więc nawet się nie rozglądam, tylko podbijam pieczątkę, biorę rower i ruszam dalej, mijając Hipcię, która akurat zawijała na punkt. Za mną najdłuższy odcinek pomiędzy punktami kontrolnymi, teraz trochę krótszy - około 75 km. Musiałem się pilnować na PK i za każdym razem patrzeć na rozpiskę przy okazji podbijania pieczątki, bo oczywiście przebieg trasy znałem tylko z grubsza.
Profil też znałem z grubsza, ale gdy zobaczyłem znaki kierujące mnie na Szczebrzeszyn, to wiedziałem, że zaraz będzie trzeba się powspinać. Jedzie się dobrze, więc przepinam się z muzyki na audiobooka. Na tym fragmencie doganiam jakiegoś kolegę ubranego na niebiesko. Jedziemy równo, po czym zdarzało mi się go wyprzedzić na płaskim, a on mnie po chwili przeganiał na podjeździe, mocno na nim pracując. Za Szczebrzeszynem odchodzi mi znacznie na najwyższym podjeździe tego wyścigu (zresztą trzy lata temu robiliśmy go w drugą stronę - na pierwszym Maratonie Podróżnika). Zjeżdżam ze łzami w oczach (jak raz przydałyby się okulary). A potem już nie wiem, co się stało z tym kolegą - czy ja go gdzieś wyprzedziłem: na punkcie czy na trasie? - nie kojarzę.
Na punkcie w Józefowie planuję uzupełnić zapasy. Na miejscu już są Dodoelk i Mxdanish, którzy po chwili ruszają, gdy ja przelewam wodę do bidonów. W zestawie na punkcie są woda i izotonik, do tego biorę do kieszeni banana i batonika białkowego.
Kolejny punkt to Horyniec-Zdrój. Do niego jest blisko - 70 km. Za to wiatr, który do tej pory wiejąc z boków raczej przeszkadzał, niż pomagał, w końcu wieje w większości w plecy; dlatego też z tego fragmentu miałem najlepszą średnią. W jednym miejscu kusi mnie szeroka, elegancka droga rowerowa. W ten sposób, nietypowo, bo z prawej strony, wyprzedzam obu chłopaków, którzy zwiali mi w Józefowie.
Przed Horyńcem dopada mnie senność. Do punktu zostaje tylko 10 km, więc, ponieważ jeszcze nie spadam z roweru, postanawiam dociągnąć na punkt i rozbudzić się chodząc tam po obiekcie.
Punkt umieszczony jest na pierwszym piętrze w restauracji. Pierwotnie założyłem, że nie będę tankował, dlatego też musiałem gnać na dwa razy - drugi raz po bidony. Zatankowałem do pełna, niestety, to, co dostałem, było najprawdopodobniej zwykłą kranówą, a nie mineralką. I też mi się wydaje, że picie tego mnie nieco odwodniło. Muszę sobie na takie okazje zabierać coś do rozpuszczenia w bidonie.
Za Horyńcem robi się zielono i ładnie. A nawet cieplej niż być powinno i od chwili rozważam rozpięcie kurtki. Na podjeździe zauważam za sobą ciemną figurkę, ale okazuje się być to grupa pościgowa, a nie Hipcia. Gdy staję na szybki pit stop, objeżdżają mnie i odchodzą.
Jedzie sie przyjemnie. Licznik podpowiada mi, że za chwilę dobiję do trzystu kilometrów, więc czas na spięcie zadka na mocny, dwustukilometrowy finisz, dlatego też przełączam się na System Of A Down. Zmotywowanie tą drogą jakoś nie wychodzi, silnik nie przyspiesza... ale też jest przyjemnie.
Trochę obawiałem się Tomaszowa Lubelskiego, który od chwili już straszył mnie na horyzoncie. Okazało się, że było czego: sporo świateł i dużych skrzyżowań, ale miałem szczęście (które wspomogłem dwoma sprintami) i przejechałem całość na zielonej linii. Tuż za miastem zaczyna mi się chcieć spać i to do tego stopnia, że robię postój na szybką kofeinę.
Planowałem już nie zatrzymywać się aż do punktu, ale po chwili musiałem napluć sobie w brodę, bo zorientowałem się, że zmrok zapadnie szybciej niż ja mogę jechać i przystanek okaże się nieodzowny. Na świetle dojeżdżam do punktu w Tyszowcach.
Jako że coś zaczyna mi harować po żołądku (stawiam na izotonik), za pazuchę wkładam bułkę, w kieszeń banana, a drożdżówkę biorę do ręki i zjadam praktycznie po ruszeniu z punktu, kolejna zostaje zjedzona bułka. I od razu robi się przyjemnie.
Jest już ciemno. Ze dwa razy goni mnie jakiś pies (albo mi się tak już wydaje, bo nie rozglądałem się, czy Burek siedzi za czy przed ogrodzeniem). Tak mi się coś wydawało, że tędy szła trasa zeszłorocznego Wschodu i faktycznie, punktu nie muszę szukać (wystarczy że rok wcześniej musieliśmy kręcić się tam i z powrotem). Wbijam do środka. Kilku zawodników je coś ciepłego. Podbijam pieczątkę i słysząc, że tutaj to nic sobie nie zabiorę, ruszam od razu. W końcu do mety już jakieś 150 km, to już prawie jak z pracy do domu... razy dwadzieścia. Czyli że już w ogródku i z gąską się witam.
Początek trasy nie wygląda jakoś znajomo, ale gdy widzę skręt na Uchanie, to od razu robi się przyjemniej, bo wiem, że po chwili będą Wojsławice, które to za sprawą Wędrowycza kojarzą mi się bardzo, bardzo przyjemnie. Wojsławice mijają, a ja wpadam na niezbyt dobry pomysł i puszczam sobie Korna. Ciemność, fragment oświetlony lampką i psychodeliczny metal tworzą ciekawe połączenie, szczególnie, gdy kawałki się zaczynają lub kończą i w tle lecą jakieś dziwne dźwięki... i w sumie nie wiem, czy to pies szczeka, czy to w rowerze mi klekocze, czy to w słuchawkach...
Wiedziałem, że w okolicy jest Chełm. Nawet, że jadę w jego kierunku. Miałem cichą nadzieję, że ślad mnie tamtędy nie poprowadzi... a jednak. Uroczy, niekończący się pasaż zakazów dla rowerów olałem, bo w okolicy północy ruch samochodowy był bardzo niewielki. Zresztą, wyskrobawszy się na górkę leciałem obwodnicą pod 40 km/h, chyba nikomu nie przeszkadzałem...
Na wylotowym rondzie wyłącza mi się Garmin. Chwila konsternacji (dobrze, że wiedziałem, że mam skręcić w lewo na rondzie) i na szczęście dziad się włącza. A już miałem przed oczami szukanie trasy na telefonie i jazda ze smartfonem w łapie.
Dojeżdżam do Wierzbicy. Punkt jest na niewielkiej stacji benzynowej. Zabieram fanty, w sumie nie do końca wiedząc, po co, przelewam wodę i izotonika do bidonu i ruszam na ostatni zryw - zostało coś około 70 km. Przez cały czas mam cichą nadzieję, że po pierwsze: Kurier zaległ gdzieś na którejś stacji i teraz to on mnie goni, a nie ja jego, a po drugie, że dwa pagórki za mną nie wisi ktoś z grupy pościgowej, który w ostatecznym rozrachunku mnie wyprzedzi.
Po chwili szwędania się boczną drogą wyjeżdżam na krajowkę na Włodawę; tam korzystając z równego asfaltu postanawiam zjeść ciastka. Jest ich cztery w paczce, gdy zjadam półtora ciastka okazuje się, że w opakowaniu nie ma już nic... Wszystkie zgubiłem!
No nic, w końcu przed nami skręt na Parczeeeeewwwwwwrwrwrwrwrwwwwwwrrrrrwa jego mać! Patataj, patataj, łup, łup, baradong, badarong! Jeszcze bruku tylko brakowało i bylby komplet. Korzystając z późnej pory fragment do Sosnowicy robię każdą stroną drogi, byle było równiej. Ale, bądźmy szczerzy, nigdzie nie jest równiej.
Końcówka na caaaałe szczęście jest już po równym. Ostatnie kilometry... wjeżdżam do Parczewa. Dojazd pod bazę i wpadam do środka, w samą porę by... złożyć Zwycięzcy życzenia urodzinowe. Kurier wiedział, że go gonię, i do tego wiedział, że na którymś PK odrobiłem troche czasu, samą końcówkę więc pojechał bardzo mocno i przyjechał 23 minuty przede mną.
Pozostają do załatwienia kwestie formalne, a potem, dowiedziawszy się, że Hipcia już jest prawie na mecie, postanawiam na nią poczekać. Rozmawiam chwilę z Gavkiem i Bogdanem, potem też z Tomkiem, gdy już wstał. Potem pojawia się Hipcia, ale... nie zabieramy się tak szybko do hotelu, jeszcze siedzimy chwilę i dopiero, gdy słońce wzniosło się lekko ponad horyzont, znikamy w kierunku ciepłego łóżka. Na miejscu dostajemy jeszcze bardzo wczesne śniadanie i zalegamy na krótką drzemkę.
Po wszystkim pozostaje tylko spakować się i ruszyć dalej - teraz czas na odpoczynkową część majówki.
No i czas na podsumowanie.
Organizacyjnie maraton na bardzo wysokim poziomie: zarówno jeśli chodzi o wyposażenie punktów, jak i o zestaw startowy. Na punktach pilnowane było, żeby pierwsi zawodnicy nie wyjedli wszystkiego pozostałym, zestaw na drogę był też przemyślany.
Pogoda... nie padało, więc jak dla mnie było idealnie. Niestety, jest to ostatni maraton w tym roku z rozsądną pogodą (no, może jeszcze MPP się obroni).
Jeśli chodzi o miejsce, to niby to ładnie brzmi, że drugie i w ogóle, ale trzeba być obiektywnym: grupa śmierci pojechała w kategorii open. Dlatego też to akurat traktuję tylko jako ciekawostkę przyrodniczą. To, co istotne to fakt, że byłem 10 w klasyfikacji generalnej - na 88 zawodników, którzy ukończyli wyścig. I to uznaję za dobry wynik. Chyba.
No i, bądźmy uczciwi, liczy się fakt, że w ogóle dojechałem do mety, to też jest bardzo miła odmiana...
- DST 513.68km
- Czas 18:33
- VAVG 27.69km/h
- Sprzęt Czorny
Bałtyk-Żyrardów Tour
- DST 564.68km
- Czas 21:17
- VAVG 26.53km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 2 lipca 2016
Kategoria solo, do czytania, > 400 km
Hier kommt die Sonne
Tegoroczny Pierścień wcale nie miał być pojechany solo. Na listę solówek trafiliśmy przez pomyłkę: zapisaliśmy się do Open, ale Robert przypisał nam Solo i uznaliśmy, że wcale nie chce się nam tego zmieniać. Prognozy były obiecujące: miały być jakieś opady w dzień i gwałtowne ochłodzenie do niecałych trzydziestu stopni po południu, co w przypadku typowych lipcowych upałów dla mnie jest zejściem z poziomu "Trzeci Krąg Piekła" do poziomu "prawie Ziemia".
Przed startem strategicznie przygotowywałem się bardzo dobrze. Uważnie przeanalizowałem listę startową solo, dzieląc zawodników na tych, którzy mnie na pewno wyprzedzą i tych, których nie znam. Do tego przejrzałem profil trasy i ustaliłem, że zadowalająca większość podjazdów nie zwiększyła się ani nie przesunęła w ciągu ostatniego roku.
Dodatkowo, w związku z tym, że miałem jechać sam, postanowiłem zabrać ze sobą muzykę. Odtwarzacz razem z akumulatorem miał zostać ukryty w torbie tuż przede mną. W związku z zapowiadanymi deszczami postanowiłem nie pakować go w worek (który uniemożliwia sprawne korzystanie z odtwarzacza), a wykorzystać (albo: przetestować) inny model pokrowca. Co może być przezroczyste, rozciągliwe i wodoodporne? Ktoś zgadł? Tak, prezerwatywa.
Do bazy zajechaliśmy wczesnym wieczorem, trafiając idealnie w porę odprawy technicznej. Odebraliśmy pakiet startowy, przypięliśmy wszystko, dość sprawnie oporządziliśmy rowery i w miarę szybko poszliśmy spać. Namiot rozbiliśmy na lekkim spadzie. Z jednej strony materaca było płasko, druga część była krzywa. Wybrałem tę spadającą, po tym, jak Hipcia teatralnie pokazała mi, jak bez problemu przewracając się z boku na bok jest w stanie się prawie wytoczyć z namiotu. Więc ona miała wygodniej, ja teoretycznie nie. A i tak to ja się lepiej wyspałem.
Poranek - mimo że wilgotny - zaatakował jakimś paskudnym przeczuciem, że niebieskie niebo jest zbyt niebieskie. Napompowałem i nasmarowałem rowery. Ukryłem mp3 w przygotowanej i wymytej wcześniej gumce i... mi pękła. Wziąłem drugą, ale na mycie już nie było czasu - odtwarzacz jeszcze w niedzielę wieczorem ślizgał się w rękach od lubrykantu. Włączyłem GPS-y i po śniadaniu udaliśmy się w stronę startu. Przede mną miało startować dwóch: Rysiek Herc i Kurier. A potem cała reszta gwiazd.
Wrzuciłem do podsiodłówki odebrane od organizatora narzędzie śledzące w postaci dość solidnej, ale lekkiej skrzyneczki. Hipcia dostała dodatkową torebkę pod ramę z takim samym, bo brała dużo mniejszą od mojej podsiodłówkę i tam już się to nie mogło zmieścić. Robert odliczył minutę po Kurierze, pożegnalny buziak i... za chwilę staję przed kolejną bramą. Myślałem, że po prostu przez nią przejedziemy, a tu się okazało, że od nowa trzeba będzie odczekać kilkanaście minut. Po chwili obok pojawia się Tomek, a zaraz za nim Hipcia. W końcu nadchodzi mój czas, wtykam słuchawkę do ucha i ruszam.
Start - PK1 (Babiak)
Starty zawsze są najmniej przyjemne. W takiej temperaturze szczególnie, bo tętno galopuje na niewiarygodnych wysokościach (ten objaw akurat miało bardzo wiele osób). Pierwsze kilometry schodzą mi na próbach dojścia do ładu z galopującym organizmem, który nie ma najwyraźniej ochoty się uspokoić. Dość szybko, bo już po kilku kilometrach wyprzedza mnie kolega, który startował za mną, po szesnastu wyprzedza mnie Tomek (za którym jadę w kilkusetmetrowym odstępie kolejne dwadzieścia kilometrów), a po trzydziestu - Grzesiek Mazur.
Do tego wszystkiego muzyka, którą włączyłem przy starcie, dodaje jakiś idiotyczny efekt wygłuszenia, co mi dodatkowo przeszkadza. Zamiast od razu przerwać, to katuję sobie uszy prawie do samego Babiaka.
Tuż przed punktem na horyzoncie za sobą zauważam koszulkę w kolorze, którego tak bardzo wypatrywałem na Maratonie Podróżnika. Koszulka wraz z zawartością dojeżdża na punkt. Uśmiecha się do mnie i zaraz odjeżdża.
PK1 (Babiak) - PK2 (Reszel)
Hipcię widzę jeszcze przez chwilę na podjeździe. Potem przede mną ustawia się starszy ode mnie kolega, który jedzie jakieś 200-300 m z przodu, moim tempem.
Tętno zaczyna powoli wracać do rejestrów, na których bym je chciał widzieć, do tego równolegle uspokaja się oddech. Decyduję się przyspieszyć i wreszcie zaczyna się coś dziać.
Powoli zaczynam doganiać openowców. Wszystko się stabilizuje i powoli wraca mi dobry humor. Wrzucam sobie jeden z moich ulubionych albumów Pidżamy Porno i muzyka już teraz nie przeszkadza. W końcu czuję się dobrze. I wszystko frunie.
Przed Lidzbarkiem mijam kórnicką ekipę w postaci Pawła i Krzyśka. Okrzykuję i wracam do słuchawek, po chwili po raz pierwszy oblewając głowę wodą z bidonu.
W Lidzbarku mijam kilku zawodników, w tym dziewczynę i chłopaka, których dopiero wyprzedzając i krzycząc "Cześć!" identyfikuję jako Michussa i Eranis.
Przed Reszlem zaczynają się niewielkie górki. Tutaj wyprzedzam kilku zawodników i melduję się w PK razem z innym solistą. Gdy wjeżdżam pod punkt, akurat rusza z niego Hipcia. Ha, czyli jednak ją dogoniłem.
Pod punktem trwa oblężenie. Na oko licząc, siedzi tu około pięćdziesięciu osób. Podbijam pieczątkę, uzupełniam bidony, przy pomocy kolegi z punktu uzupełniam camelbaka. Nie ma nic rozsądnego do zabrania (zauważam tylko kilka drożdżówek), więc pakuję się na rower i ruszam.
PK2 (Reszel) - PK3 (Sztynort)
Muzyka gra. Świat robi się pluszowy i naprawdę jedzie mi się fajnie.
Tuż za Reszlem zauważam znajomą figurkę na rowerze, a po chwili, w Świętej Lipce, wyprzedzam. Jedziemy chwilę w niewielkim odstępie, po czym Hipcia mnie na jakimś podjeździe przed Kętrzynem wyprzedza i znowu zawisa gdzieś niedaleko. Trzymamy to samo tempo, jadąc w odległości kilkuset metrów. Potem znowu pojawia się okazja do wyprzedzenia, ale uznaję, że nie chce mi się szarpać po to, by znowu się minąć. Więc zwalniam nieco, po chwili Hipcia przyspiesza i wracamy do poprzedniego tempa.
W Kętrzynie na którymś ze skrzyżowań gubię ją. Na podjeździe tuż za miastem wyprzedzam kilka grupek, co akurat zbiega się z grającym mi w słuchawkach Guns 'n Roses, więc na podjeździe odstawiam kino bębniąc na kierownicy dzikie, perkusyjne solo na dwie ręce i jedną małpę.
No ale nie może być aż tak dobrze. Po skręcie na Silec Hipcia mi odjeżdża, a nogi zaczynają się plątać. Prędkość powoli spada, łapie mnie wyprzedzona chwilę wcześniej trójka kolegów. Muzyka zaczyna znowu przeszkadzać, tempo zaczyna się gubić. Czyżbyśmy zaczynali przedstawienie na które czekałem od rana?
Na punkt wjeżdżam w kolejną, dużą grupę ludzi. Hipcia była przede mną tylko trzy minuty. Tankuję bidony, do camelbaka, dzięki radzie kolegi z punktu, wrzucam kilka kostek lodu. Wchodzę w butach do wody i solidnie moczę głowę. Biorę kilka bananów i ruszam.
PK3 (Sztynort) - PK4 (Gołdap)
Prawie nic z tego odcinka nie pamiętam, poza tym, że jechałem. Momentalnie odcina mnie i jest tylko gorzej.
Między innymi wyprzedził mnie tu Turysta, to pamiętam, bo tylko z nim zamieniłem kilka zdań. Polewanie głowy i całej reszty nie dawało nic. Wlokłem się, bezmyślnie kręcąc nogami. Pod koniec, niedaleko przed Gołdapią, włączyłem audiobooka, tylko dlatego, żeby czymś się zająć. Dosłuchałem go do samego miasta i wyłączyłem.
W Gołdapii moczę głowę w pobliskiej studni. Tankuję banany, uzupełniam bidony i wrzucam jeszcze raz głowę pod mokrą wodę. Nic to nie daje. Gdy zakładam kask, jest tak samo paskudnie, jak było. Z cienia podchodzi Olo, zamieniamy kilka słów i ruszam. Strata do Hipci to już pół godziny.
PK4 (Gołdap) - PK5 (Rutka-Tartak)
Minęła już 14:00, więc temperatura powinna powoli spadać. Czasem, gdy pokonuję dłuższy fragment w cieniu, wskazania licznika spadają lekko poniżej trzydziestu stopni. Ale nie mam wielkich oczekiwań co do tego, że zrobi się chlodniej.
Za trójstykiem na podjeździe dogania mnie Remek Ornowski, którego minąłem w Gołdapii. Zamieniamy dwa słowa i wracam do swojego tempa. Później, na podjeździe za Wiżajnami przegania mnie jeszcze raz, zasuwając jak szalony na jednym z segmentów.
Po podjeździe zostaje za mną najwyższy punkt całej trasy. Zjeżdżam i po chwili melduję się w punkcie w Rutce.
Jest tam juz Wąski. Patrzy na mnie i pyta "co, gorąco?". I już wiem, że się rozumiemy.
Rezygnuję z zupy, szperając po torebkach ustalam, że do dyspozycji jest batonik, banan i bułka. Biorę tylko banana, uzupełniam picie chłodną wodą i ruszam dalej. Do Hipci mam już w plecy godzinę dwadzieścia i już wiem, że - nawet gdybym był świeży i byłoby chłodniej - nie dogoniłbym jej za żadne skarby.
PK5 (Rutka-Tartak) - PK6 (Sejny)
Pamiętałem, że za Rutką do pokonania są dwa wieksze podjazdy i potem włączy się Symulator Wielkopolski. Bałem się, że - jak rok temu - stanie się ona patelną, ale lekko schowane już słońce pozwoliło, by droga przykryła się cieniem. Trasa prowadzi całkiem przyjemnymi, płaskawymi terenami. Powoli czuję, jak coś tam zaczyna wracać do siebie. Co prawda są to tylko niewielkie przebłyski, ale zawsze to coś. Co prawda nogi nawet nie usiłuja udawać, że chce im się kręcić, ale przynajmniej głowę już odzyskuję.
Na jednym z dziurawych odcinków do standardowego klekotania różnych rzeczy (zawartości toreb, podskakiwanie łańcucha), dochodzi dźwięk metalicznego szczękania. Po chwili namierzam - pękła jedna z obejm (metalowych obejm przeznaczonych do zaciskania rur), przy pomocy której miałem umocowaną poprzeczkę pod lemondką. Postanawiam tak dojechać do punktu, ale po chwili orientuję się, że jeśli to będzie się tak bujało, to pęknięcie drugiej jest kwestią czasu. Zatrzymuję się i mocuję poprzeczkę przy pomocy trytytek.
Tym razem udaje się bezbłędnie trafić do punktu w Sejnach. Nie ma tam za wiele (a i tak była woda, rok temu nie miało tu być nic). Dziękuję za zaproponowaną kawę i ruszam dalej, biorąc ze sobą chyba banana. Ale nie jestem pewien, czy go w końcu wziąłem.
PK6 (Sejny) - PK7 (Augustów)
Miałem włączyć muzykę, w zamian za to włączam lampkę. Na krajówce do Augustowa wolę się na wszelki wypadek nie wyciszać. Okazuje się jednak, że jest bardzo spokojnie. Mijamy się tu z kilkoma osobami. Powoli zapada zmrok.
W zasadzie nic sie nie dzieje, poza tym, że powoli zaczyna mnie brać sen - a jest dopiero 22:00. Nadchodzi pora pobrania opłat za cały dzień przyjemnego plażowania. Wiadomo: jak nie urok, to sraczka - w dzien było kiepsko, to i w nocy dostanę po dupie.
Do punktu zajeżdżam z niewielkim problemem - nie wiedziałem, czy punkt będzie tam, gdzie rok temu. Ponownie brakuje tu wyraźnego oznaczenia.
Na miejscu spacerują sobie... Wilk z Ryśkiem Hercem. W pierwszej chwili zastanawiam się, czy Rysiek znowu nie ma kryzysu, jak rok temu (gdy odpoczął i odżył w Augustowie to tyle go widzieliśmy), ale powodem są problemy żołądkowe i upał. Obaj się wycofali. Na miejscu postanawiam zjeść obiad (co spotyka się z nieukrywanym zdziwieniem Wilka). Kończy się to na zupie, nadszarpniętego kotleta później odstępuję Turyście.
Chwilę rozmawiam z chłopakami i czuję się przekonany - a mnie łatwo przekonać - że zrezygnowanie to całkiem dobra opcja. Już wiem, co będzie się działo w nocy... Niestety, Robert nie ma już miejsca na kolejną sierotkę w samochodzie, muszę jechać dalej.
PK7 (Augustów) - PK8 (Wydminy)
Ruszam chwilę przed północą. Zaraz po starcie łapie mnie deszcz. Na początku jeszcze go ignoruję, ale gdy lunął solidniej, stanąłem, by założyć kurtkę. Wcale mi to nie przeszkadza, ha, nawet w stopy robi się przyjemnie chłodno, po twarzy śmiga chłodem, tylko w głowę nadal ciepło, ale nie chcę zdejmować kasku.
Po chwili pulsometr, który od chwili zaczynał się buntować, żegna się ze mną definitywnie (jak się okazało później, wylała bateria w czujniku na klatce piersiowej). Super, czyli straciłem jedyne urządzenie, które było mi w stanie powiedzieć, czy jeszcze żyję.
Burza jak to burza, trwa kilkanaście minut i idzie sobie. Decyduję się rozbudzić muzyką. Odpalam Rammsteina. Pierwszą połowę albumu naprawdę czuję i jedzie się super, a przynajmniej siedzę zdecydowanie bliżej rzeczywistości. Potem zaczynam tylko słyszeć, a nie słuchać. I chyba dwa kawałki przed końcem po prostu wyłączam, bo nie pamiętam, żebym je odsłuchiwał.
Zaczyna się coś w rodzaju sennego widziadła. W przeciwieństwie do odcinka z Gołdapii pamiętam dużo. Pamiętam, jak rozbudził mnie "shot" kofeinowy - na całe dziesięć minut, pamiętam nieskończenie wiele razy przykoszone pobocze, pamiętam zasypianie z otwartymi ustami. Dwa noclegi pod drzewem nie dały nic, ledwo kilka minut względnej przytomności, podobnie jak zatrzymywanie się lub drzemka na kierownicy. Nigdy w życiu tak poważnie nie myślałem o rezygnacji, bo nie byłem w stanie jechać bezpiecznie.
Na punkcie w Wydminach jem zupę, dziękuję za uprzejmą propozycję nalania do camelbaka ćwiartki spirytusu i ruszam dalej.
PK8 (Wydminy) - PK9 (Mrągowo)
Jest jeszcze gorzej. Mógłbym równie dobrze jechać poboczem. Cieszę się, że budzą mnie samochody i to, że jeśli zjeżdżam, to na prawo, nie na lewo. Zaczyna padać deszcz. No, rychło w czas.
Gdy zrobiło się już zupełnie jasno, zatrzymałem się przy wygodnym przystanku i walnąłem spać. Gdy ruszałem, byłem przekonany, że spałem tam pół godziny (celowo nie włączałem budzika), ale teraz wydaje mi się, że mógł to być kwadrans, nie dłużej.
Na paskudnej drodze na Ryn rozbudzam się jakoś, bardzo na siłę. Zaczynam jechać nieco szybciej. Dzięki deszczowi temperatura robi się bardzo przyjemna i jakoś miło mi się robi. Lubię deszcz.
Energii starcza do krajówki na Mrągowo. Tam już kręcę bardziej duszą niż ciałem. Na punkt w Mrągowie - w przeciwieństwie do zeszłorocznego błądzenia - docieram bez problemu. No, może poza tym, że bardzo starałem się nie wygrzmocić na mokrej kostce.
Wbijam do środka i siadam. Siedzą tam już Keto i jego zespół. Decyduję się założyć nogawki, bo na zjazdach jednak paskudnie wiało mi po kolanach. Gdy je zakładam, rozmawiamy chwilę, Keto żartuje o wycofaniu się, po chwili wsiada na rower i ruszają.
Siadam wygodnie na krześle. Zostało tylko sto kilometrów, ale nie mam na razie z czego ich przejechać, poza tym nie mam żadnej motywacji do ukończenia najszybciej jak to możliwe. Liczyłem na nieco inny czas, teraz mogę korzystać z czasu. Decyduję się kimnąć i zobaczyć, co będzie dalej.
Obsługa punktu poleca miejscówkę na piętrze, obok wychodka. Podłogą idą chyba rury, bo jest ciepło. Rozkładam się wygodnie, po chwili już zapadam w drzemkę. Śpię ledwie kilka minut i budzę się, bo przypomniałem sobie, że na zewnątrz zostawiłem otwartą podsiodłówkę. Przy okazji biorę telefon i dzwonię do Hipci, żeby pogratulować, bo ktoś wcześniej mówił, że są na mecie. Wysyłam Tomkowi SMS-a z gratulacjami, po czym odzywa się do mnie herbata, którą wypiłem wcześniej. Gdy od Tomka przychodzi motywacyjne "kręć, a nie baw się telefonem", odpowiadam, zgodnie z prawdą, że chwilowo rzygam jak kot.
I tutaj wszystko się sypie. Po trzech minutach przychodzi od Tomka SMS o treści "Wezmę prysznic i w sumie mogę jechać po Ciebie". Jak na życzenie... Nawet nie waham się za długo. Skoro proponuje, to wie, co robi - i zgadzam się na taka propozycję. W końcu na samym fakcie dojechania do mety nie zależy mi jakoś szczególnie. W międzyczasie Tomek zamienia się w Kahę i Emesa, którzy zabrawszy dodatkowo Hipcię dojeżdżają i odwożą mnie do bazy autem Wąskiego.
Na miejscu praktycznie z marszu zalegam w namiocie i wcale mi nie przeszkadza, że po chwili zamienia się on w saunę.
Podsumowywać nie ma tu za bardzo czego. Drugi z rzędu maraton, z którego się wycofałem: poprzednio była to choroba, tym razem upał.
Nie boli mnie też sam fakt wycofania się, a raczej to, co nastąpiło przed. Oczywiście, mogę to tłumaczyć słońcem i upałem, na który to zestaw jestem wyjątkowo mało odporny, ale nadal gryzie, jak drzazga pod skórą.
Trzeba wyciągnąć kilka wniosków:
Po pierwsze: trzeba było w ogóle nie startować. I najprawdopodobniej za rok odpuszczę sobie Pierścień ze względu na pogodę (albo wystartuję "na sprawdzenie" i wycofam się, gdy uznam, że pogoda jednak nie sprzyja).
Po drugie: odpowiednim momentem na wycofanie się był Augustów. Z góry wiedziałem, jak będzie wyglądała noc. Trzeba było albo zanocować w mieście, albo po prostu znaleźć transport. Fakt tego, że przejechałem tę noc był jeszcze większym idiotyzmem niż potencjalne katowanie końcówki wyścigu by dotrzeć na metę.
Po trzecie: Z wycofań robi się seria i trochę głupio mi ją teraz przerywać. Trzeba jednak skończyć z chaosem panującym w tym temacie i, jak radzi poradnik, poprawnie go przygotować. Na BBT na 524 kilometrze przejeżdżamy tuż obok PKP w Sochaczewie, skąd - przy założeniu, że będzie wtedy dzień - mam co godzinę KM-kę do Warszawy (rower jedzie za darmo!) a wysiadając na Włochach - niecałe pięć kilometrów do domu. Tam trzeba się przespać, wsiąść w samochód i można spokojnie jechać w trasę. Potowarzyszyć, porobić zdjęcia i takie tam.
Przed startem strategicznie przygotowywałem się bardzo dobrze. Uważnie przeanalizowałem listę startową solo, dzieląc zawodników na tych, którzy mnie na pewno wyprzedzą i tych, których nie znam. Do tego przejrzałem profil trasy i ustaliłem, że zadowalająca większość podjazdów nie zwiększyła się ani nie przesunęła w ciągu ostatniego roku.
Dodatkowo, w związku z tym, że miałem jechać sam, postanowiłem zabrać ze sobą muzykę. Odtwarzacz razem z akumulatorem miał zostać ukryty w torbie tuż przede mną. W związku z zapowiadanymi deszczami postanowiłem nie pakować go w worek (który uniemożliwia sprawne korzystanie z odtwarzacza), a wykorzystać (albo: przetestować) inny model pokrowca. Co może być przezroczyste, rozciągliwe i wodoodporne? Ktoś zgadł? Tak, prezerwatywa.
Do bazy zajechaliśmy wczesnym wieczorem, trafiając idealnie w porę odprawy technicznej. Odebraliśmy pakiet startowy, przypięliśmy wszystko, dość sprawnie oporządziliśmy rowery i w miarę szybko poszliśmy spać. Namiot rozbiliśmy na lekkim spadzie. Z jednej strony materaca było płasko, druga część była krzywa. Wybrałem tę spadającą, po tym, jak Hipcia teatralnie pokazała mi, jak bez problemu przewracając się z boku na bok jest w stanie się prawie wytoczyć z namiotu. Więc ona miała wygodniej, ja teoretycznie nie. A i tak to ja się lepiej wyspałem.
Poranek - mimo że wilgotny - zaatakował jakimś paskudnym przeczuciem, że niebieskie niebo jest zbyt niebieskie. Napompowałem i nasmarowałem rowery. Ukryłem mp3 w przygotowanej i wymytej wcześniej gumce i... mi pękła. Wziąłem drugą, ale na mycie już nie było czasu - odtwarzacz jeszcze w niedzielę wieczorem ślizgał się w rękach od lubrykantu. Włączyłem GPS-y i po śniadaniu udaliśmy się w stronę startu. Przede mną miało startować dwóch: Rysiek Herc i Kurier. A potem cała reszta gwiazd.
Wrzuciłem do podsiodłówki odebrane od organizatora narzędzie śledzące w postaci dość solidnej, ale lekkiej skrzyneczki. Hipcia dostała dodatkową torebkę pod ramę z takim samym, bo brała dużo mniejszą od mojej podsiodłówkę i tam już się to nie mogło zmieścić. Robert odliczył minutę po Kurierze, pożegnalny buziak i... za chwilę staję przed kolejną bramą. Myślałem, że po prostu przez nią przejedziemy, a tu się okazało, że od nowa trzeba będzie odczekać kilkanaście minut. Po chwili obok pojawia się Tomek, a zaraz za nim Hipcia. W końcu nadchodzi mój czas, wtykam słuchawkę do ucha i ruszam.
Start - PK1 (Babiak)
Starty zawsze są najmniej przyjemne. W takiej temperaturze szczególnie, bo tętno galopuje na niewiarygodnych wysokościach (ten objaw akurat miało bardzo wiele osób). Pierwsze kilometry schodzą mi na próbach dojścia do ładu z galopującym organizmem, który nie ma najwyraźniej ochoty się uspokoić. Dość szybko, bo już po kilku kilometrach wyprzedza mnie kolega, który startował za mną, po szesnastu wyprzedza mnie Tomek (za którym jadę w kilkusetmetrowym odstępie kolejne dwadzieścia kilometrów), a po trzydziestu - Grzesiek Mazur.
Do tego wszystkiego muzyka, którą włączyłem przy starcie, dodaje jakiś idiotyczny efekt wygłuszenia, co mi dodatkowo przeszkadza. Zamiast od razu przerwać, to katuję sobie uszy prawie do samego Babiaka.
Tuż przed punktem na horyzoncie za sobą zauważam koszulkę w kolorze, którego tak bardzo wypatrywałem na Maratonie Podróżnika. Koszulka wraz z zawartością dojeżdża na punkt. Uśmiecha się do mnie i zaraz odjeżdża.
PK1 (Babiak) - PK2 (Reszel)
Hipcię widzę jeszcze przez chwilę na podjeździe. Potem przede mną ustawia się starszy ode mnie kolega, który jedzie jakieś 200-300 m z przodu, moim tempem.
Tętno zaczyna powoli wracać do rejestrów, na których bym je chciał widzieć, do tego równolegle uspokaja się oddech. Decyduję się przyspieszyć i wreszcie zaczyna się coś dziać.
Powoli zaczynam doganiać openowców. Wszystko się stabilizuje i powoli wraca mi dobry humor. Wrzucam sobie jeden z moich ulubionych albumów Pidżamy Porno i muzyka już teraz nie przeszkadza. W końcu czuję się dobrze. I wszystko frunie.
Przed Lidzbarkiem mijam kórnicką ekipę w postaci Pawła i Krzyśka. Okrzykuję i wracam do słuchawek, po chwili po raz pierwszy oblewając głowę wodą z bidonu.
W Lidzbarku mijam kilku zawodników, w tym dziewczynę i chłopaka, których dopiero wyprzedzając i krzycząc "Cześć!" identyfikuję jako Michussa i Eranis.
Przed Reszlem zaczynają się niewielkie górki. Tutaj wyprzedzam kilku zawodników i melduję się w PK razem z innym solistą. Gdy wjeżdżam pod punkt, akurat rusza z niego Hipcia. Ha, czyli jednak ją dogoniłem.
Pod punktem trwa oblężenie. Na oko licząc, siedzi tu około pięćdziesięciu osób. Podbijam pieczątkę, uzupełniam bidony, przy pomocy kolegi z punktu uzupełniam camelbaka. Nie ma nic rozsądnego do zabrania (zauważam tylko kilka drożdżówek), więc pakuję się na rower i ruszam.
PK2 (Reszel) - PK3 (Sztynort)
Muzyka gra. Świat robi się pluszowy i naprawdę jedzie mi się fajnie.
Tuż za Reszlem zauważam znajomą figurkę na rowerze, a po chwili, w Świętej Lipce, wyprzedzam. Jedziemy chwilę w niewielkim odstępie, po czym Hipcia mnie na jakimś podjeździe przed Kętrzynem wyprzedza i znowu zawisa gdzieś niedaleko. Trzymamy to samo tempo, jadąc w odległości kilkuset metrów. Potem znowu pojawia się okazja do wyprzedzenia, ale uznaję, że nie chce mi się szarpać po to, by znowu się minąć. Więc zwalniam nieco, po chwili Hipcia przyspiesza i wracamy do poprzedniego tempa.
W Kętrzynie na którymś ze skrzyżowań gubię ją. Na podjeździe tuż za miastem wyprzedzam kilka grupek, co akurat zbiega się z grającym mi w słuchawkach Guns 'n Roses, więc na podjeździe odstawiam kino bębniąc na kierownicy dzikie, perkusyjne solo na dwie ręce i jedną małpę.
No ale nie może być aż tak dobrze. Po skręcie na Silec Hipcia mi odjeżdża, a nogi zaczynają się plątać. Prędkość powoli spada, łapie mnie wyprzedzona chwilę wcześniej trójka kolegów. Muzyka zaczyna znowu przeszkadzać, tempo zaczyna się gubić. Czyżbyśmy zaczynali przedstawienie na które czekałem od rana?
Na punkt wjeżdżam w kolejną, dużą grupę ludzi. Hipcia była przede mną tylko trzy minuty. Tankuję bidony, do camelbaka, dzięki radzie kolegi z punktu, wrzucam kilka kostek lodu. Wchodzę w butach do wody i solidnie moczę głowę. Biorę kilka bananów i ruszam.
PK3 (Sztynort) - PK4 (Gołdap)
Prawie nic z tego odcinka nie pamiętam, poza tym, że jechałem. Momentalnie odcina mnie i jest tylko gorzej.
Między innymi wyprzedził mnie tu Turysta, to pamiętam, bo tylko z nim zamieniłem kilka zdań. Polewanie głowy i całej reszty nie dawało nic. Wlokłem się, bezmyślnie kręcąc nogami. Pod koniec, niedaleko przed Gołdapią, włączyłem audiobooka, tylko dlatego, żeby czymś się zająć. Dosłuchałem go do samego miasta i wyłączyłem.
W Gołdapii moczę głowę w pobliskiej studni. Tankuję banany, uzupełniam bidony i wrzucam jeszcze raz głowę pod mokrą wodę. Nic to nie daje. Gdy zakładam kask, jest tak samo paskudnie, jak było. Z cienia podchodzi Olo, zamieniamy kilka słów i ruszam. Strata do Hipci to już pół godziny.
PK4 (Gołdap) - PK5 (Rutka-Tartak)
Minęła już 14:00, więc temperatura powinna powoli spadać. Czasem, gdy pokonuję dłuższy fragment w cieniu, wskazania licznika spadają lekko poniżej trzydziestu stopni. Ale nie mam wielkich oczekiwań co do tego, że zrobi się chlodniej.
Za trójstykiem na podjeździe dogania mnie Remek Ornowski, którego minąłem w Gołdapii. Zamieniamy dwa słowa i wracam do swojego tempa. Później, na podjeździe za Wiżajnami przegania mnie jeszcze raz, zasuwając jak szalony na jednym z segmentów.
Po podjeździe zostaje za mną najwyższy punkt całej trasy. Zjeżdżam i po chwili melduję się w punkcie w Rutce.
Jest tam juz Wąski. Patrzy na mnie i pyta "co, gorąco?". I już wiem, że się rozumiemy.
Rezygnuję z zupy, szperając po torebkach ustalam, że do dyspozycji jest batonik, banan i bułka. Biorę tylko banana, uzupełniam picie chłodną wodą i ruszam dalej. Do Hipci mam już w plecy godzinę dwadzieścia i już wiem, że - nawet gdybym był świeży i byłoby chłodniej - nie dogoniłbym jej za żadne skarby.
PK5 (Rutka-Tartak) - PK6 (Sejny)
Pamiętałem, że za Rutką do pokonania są dwa wieksze podjazdy i potem włączy się Symulator Wielkopolski. Bałem się, że - jak rok temu - stanie się ona patelną, ale lekko schowane już słońce pozwoliło, by droga przykryła się cieniem. Trasa prowadzi całkiem przyjemnymi, płaskawymi terenami. Powoli czuję, jak coś tam zaczyna wracać do siebie. Co prawda są to tylko niewielkie przebłyski, ale zawsze to coś. Co prawda nogi nawet nie usiłuja udawać, że chce im się kręcić, ale przynajmniej głowę już odzyskuję.
Na jednym z dziurawych odcinków do standardowego klekotania różnych rzeczy (zawartości toreb, podskakiwanie łańcucha), dochodzi dźwięk metalicznego szczękania. Po chwili namierzam - pękła jedna z obejm (metalowych obejm przeznaczonych do zaciskania rur), przy pomocy której miałem umocowaną poprzeczkę pod lemondką. Postanawiam tak dojechać do punktu, ale po chwili orientuję się, że jeśli to będzie się tak bujało, to pęknięcie drugiej jest kwestią czasu. Zatrzymuję się i mocuję poprzeczkę przy pomocy trytytek.
Tym razem udaje się bezbłędnie trafić do punktu w Sejnach. Nie ma tam za wiele (a i tak była woda, rok temu nie miało tu być nic). Dziękuję za zaproponowaną kawę i ruszam dalej, biorąc ze sobą chyba banana. Ale nie jestem pewien, czy go w końcu wziąłem.
PK6 (Sejny) - PK7 (Augustów)
Miałem włączyć muzykę, w zamian za to włączam lampkę. Na krajówce do Augustowa wolę się na wszelki wypadek nie wyciszać. Okazuje się jednak, że jest bardzo spokojnie. Mijamy się tu z kilkoma osobami. Powoli zapada zmrok.
W zasadzie nic sie nie dzieje, poza tym, że powoli zaczyna mnie brać sen - a jest dopiero 22:00. Nadchodzi pora pobrania opłat za cały dzień przyjemnego plażowania. Wiadomo: jak nie urok, to sraczka - w dzien było kiepsko, to i w nocy dostanę po dupie.
Do punktu zajeżdżam z niewielkim problemem - nie wiedziałem, czy punkt będzie tam, gdzie rok temu. Ponownie brakuje tu wyraźnego oznaczenia.
Na miejscu spacerują sobie... Wilk z Ryśkiem Hercem. W pierwszej chwili zastanawiam się, czy Rysiek znowu nie ma kryzysu, jak rok temu (gdy odpoczął i odżył w Augustowie to tyle go widzieliśmy), ale powodem są problemy żołądkowe i upał. Obaj się wycofali. Na miejscu postanawiam zjeść obiad (co spotyka się z nieukrywanym zdziwieniem Wilka). Kończy się to na zupie, nadszarpniętego kotleta później odstępuję Turyście.
Chwilę rozmawiam z chłopakami i czuję się przekonany - a mnie łatwo przekonać - że zrezygnowanie to całkiem dobra opcja. Już wiem, co będzie się działo w nocy... Niestety, Robert nie ma już miejsca na kolejną sierotkę w samochodzie, muszę jechać dalej.
PK7 (Augustów) - PK8 (Wydminy)
Ruszam chwilę przed północą. Zaraz po starcie łapie mnie deszcz. Na początku jeszcze go ignoruję, ale gdy lunął solidniej, stanąłem, by założyć kurtkę. Wcale mi to nie przeszkadza, ha, nawet w stopy robi się przyjemnie chłodno, po twarzy śmiga chłodem, tylko w głowę nadal ciepło, ale nie chcę zdejmować kasku.
Po chwili pulsometr, który od chwili zaczynał się buntować, żegna się ze mną definitywnie (jak się okazało później, wylała bateria w czujniku na klatce piersiowej). Super, czyli straciłem jedyne urządzenie, które było mi w stanie powiedzieć, czy jeszcze żyję.
Burza jak to burza, trwa kilkanaście minut i idzie sobie. Decyduję się rozbudzić muzyką. Odpalam Rammsteina. Pierwszą połowę albumu naprawdę czuję i jedzie się super, a przynajmniej siedzę zdecydowanie bliżej rzeczywistości. Potem zaczynam tylko słyszeć, a nie słuchać. I chyba dwa kawałki przed końcem po prostu wyłączam, bo nie pamiętam, żebym je odsłuchiwał.
Zaczyna się coś w rodzaju sennego widziadła. W przeciwieństwie do odcinka z Gołdapii pamiętam dużo. Pamiętam, jak rozbudził mnie "shot" kofeinowy - na całe dziesięć minut, pamiętam nieskończenie wiele razy przykoszone pobocze, pamiętam zasypianie z otwartymi ustami. Dwa noclegi pod drzewem nie dały nic, ledwo kilka minut względnej przytomności, podobnie jak zatrzymywanie się lub drzemka na kierownicy. Nigdy w życiu tak poważnie nie myślałem o rezygnacji, bo nie byłem w stanie jechać bezpiecznie.
Na punkcie w Wydminach jem zupę, dziękuję za uprzejmą propozycję nalania do camelbaka ćwiartki spirytusu i ruszam dalej.
PK8 (Wydminy) - PK9 (Mrągowo)
Jest jeszcze gorzej. Mógłbym równie dobrze jechać poboczem. Cieszę się, że budzą mnie samochody i to, że jeśli zjeżdżam, to na prawo, nie na lewo. Zaczyna padać deszcz. No, rychło w czas.
Gdy zrobiło się już zupełnie jasno, zatrzymałem się przy wygodnym przystanku i walnąłem spać. Gdy ruszałem, byłem przekonany, że spałem tam pół godziny (celowo nie włączałem budzika), ale teraz wydaje mi się, że mógł to być kwadrans, nie dłużej.
Na paskudnej drodze na Ryn rozbudzam się jakoś, bardzo na siłę. Zaczynam jechać nieco szybciej. Dzięki deszczowi temperatura robi się bardzo przyjemna i jakoś miło mi się robi. Lubię deszcz.
Energii starcza do krajówki na Mrągowo. Tam już kręcę bardziej duszą niż ciałem. Na punkt w Mrągowie - w przeciwieństwie do zeszłorocznego błądzenia - docieram bez problemu. No, może poza tym, że bardzo starałem się nie wygrzmocić na mokrej kostce.
Wbijam do środka i siadam. Siedzą tam już Keto i jego zespół. Decyduję się założyć nogawki, bo na zjazdach jednak paskudnie wiało mi po kolanach. Gdy je zakładam, rozmawiamy chwilę, Keto żartuje o wycofaniu się, po chwili wsiada na rower i ruszają.
Siadam wygodnie na krześle. Zostało tylko sto kilometrów, ale nie mam na razie z czego ich przejechać, poza tym nie mam żadnej motywacji do ukończenia najszybciej jak to możliwe. Liczyłem na nieco inny czas, teraz mogę korzystać z czasu. Decyduję się kimnąć i zobaczyć, co będzie dalej.
Obsługa punktu poleca miejscówkę na piętrze, obok wychodka. Podłogą idą chyba rury, bo jest ciepło. Rozkładam się wygodnie, po chwili już zapadam w drzemkę. Śpię ledwie kilka minut i budzę się, bo przypomniałem sobie, że na zewnątrz zostawiłem otwartą podsiodłówkę. Przy okazji biorę telefon i dzwonię do Hipci, żeby pogratulować, bo ktoś wcześniej mówił, że są na mecie. Wysyłam Tomkowi SMS-a z gratulacjami, po czym odzywa się do mnie herbata, którą wypiłem wcześniej. Gdy od Tomka przychodzi motywacyjne "kręć, a nie baw się telefonem", odpowiadam, zgodnie z prawdą, że chwilowo rzygam jak kot.
I tutaj wszystko się sypie. Po trzech minutach przychodzi od Tomka SMS o treści "Wezmę prysznic i w sumie mogę jechać po Ciebie". Jak na życzenie... Nawet nie waham się za długo. Skoro proponuje, to wie, co robi - i zgadzam się na taka propozycję. W końcu na samym fakcie dojechania do mety nie zależy mi jakoś szczególnie. W międzyczasie Tomek zamienia się w Kahę i Emesa, którzy zabrawszy dodatkowo Hipcię dojeżdżają i odwożą mnie do bazy autem Wąskiego.
Na miejscu praktycznie z marszu zalegam w namiocie i wcale mi nie przeszkadza, że po chwili zamienia się on w saunę.
Podsumowywać nie ma tu za bardzo czego. Drugi z rzędu maraton, z którego się wycofałem: poprzednio była to choroba, tym razem upał.
Nie boli mnie też sam fakt wycofania się, a raczej to, co nastąpiło przed. Oczywiście, mogę to tłumaczyć słońcem i upałem, na który to zestaw jestem wyjątkowo mało odporny, ale nadal gryzie, jak drzazga pod skórą.
Trzeba wyciągnąć kilka wniosków:
Po pierwsze: trzeba było w ogóle nie startować. I najprawdopodobniej za rok odpuszczę sobie Pierścień ze względu na pogodę (albo wystartuję "na sprawdzenie" i wycofam się, gdy uznam, że pogoda jednak nie sprzyja).
Po drugie: odpowiednim momentem na wycofanie się był Augustów. Z góry wiedziałem, jak będzie wyglądała noc. Trzeba było albo zanocować w mieście, albo po prostu znaleźć transport. Fakt tego, że przejechałem tę noc był jeszcze większym idiotyzmem niż potencjalne katowanie końcówki wyścigu by dotrzeć na metę.
Po trzecie: Z wycofań robi się seria i trochę głupio mi ją teraz przerywać. Trzeba jednak skończyć z chaosem panującym w tym temacie i, jak radzi poradnik, poprawnie go przygotować. Na BBT na 524 kilometrze przejeżdżamy tuż obok PKP w Sochaczewie, skąd - przy założeniu, że będzie wtedy dzień - mam co godzinę KM-kę do Warszawy (rower jedzie za darmo!) a wysiadając na Włochach - niecałe pięć kilometrów do domu. Tam trzeba się przespać, wsiąść w samochód i można spokojnie jechać w trasę. Potowarzyszyć, porobić zdjęcia i takie tam.
- DST 523.52km
- Czas 21:23
- VAVG 24.48km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 4 czerwca 2016
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy, solo
Weekend w Górach Świętokrzyskich. Tak pod Krosnem.
Gdy coś odbywa się już po raz trzeci, w trzecim kolejnym roku, to można powiedzieć, że jest "cykliczne". Nieubłagana kolejność cyfr wskazała, że po pierwszym i drugim przyszedł czas na trzeci Maraton Podróżnika. W tym roku o mały włos nie udałoby nam się zarejestrować. Lista chętnych wypełniła się tak szybko, że w pierwszej chwili rozważałem zapisanie się na inny maraton. Jednak pozostała tajna furtka - dzikie karty, które, dzięki uprzejmości Kapituły, zostały nam przyznane.
Tegoroczna trasa miała być łatwiejsza od zeszłorocznej (w końcu miała prawie dwa razy mniej podjazdów) i prowadzić spod Kielc aż pod Krosno, a stamtąd przez okolice Sandomierza wrócić i zamknąć się w bazie. Tyle teorii. 533 km i niecałe 4400 m w górę. W praktyce - patrząc po profilu trasy: "patataj, patataj, PATATAJ, PATATAJ, patataj, patataj". Płasko nie będzie.
Na dłuższą chwilę przed maratonem postanowiłem wrócić do pomysłu luźno rzuconego przez kogoś przed zeszłorocznym MP. Zapuszczenie wąsów na maraton. Dlaczego? Bo tak. Po prostu, dla zabawy. Świadom tego, że publiczne proponowanie skończy się na niczym, napisałem prywatnie do kilku osób i, o dziwo, część się zgodziła. W tym, co ważne, większość od razu, bez większych podejrzeń i pytań. I tak, uprzedzam pytanie, byli też tacy, co odmówili. Na przykład jeden taki, co się żony boi.
Siedmoosobowa grupa (włącznie ze mną) właśnie nieprzerwanie hodowała swój zarost, gdy przyszedł wtorek. Widziałem się wtedy z kolegą. Służbowe, półtoragodzinne spotkanie. Jakiś taki mizerny był, zakatarzony bidulek. Marudził, że przy otwartym oknie spał, że go gardło rozbolało, że w zasadzie cały czas nos musi wycierać. Pokiwałem smutno głową, życzyłem zdrowia.
W środę poczułem lekki ból gardła. Jako że bystry jestem, natychmiast połączyłem fakty i uznałem, że chyba się zaraziłem. W czwartek ból gardła się wzmocnił. A w piątek zniknął zupełnie - na rzecz podwyższonej temperatury i kompletnego rozklopsowania. Jeszcze rano pierwszą moją myślą było "a może jednak przepiszę się na dystans 300?". Potem uznałem jednak, że wszystko będzie zależało od tego, jak będę się czuł kolejnego dnia. Całe dziadostwo się rozwija, może do jutra jakoś przejdzie. Albo będzie lepiej. Albo nie wiem. Jutro się zobaczy.
Jutro jeszcze nie nadchodziło. Na razie uparcie trwało dzisiaj. Po odpracowaniu swojego przed komputerem zniosłem resztę gratów do samochodu i wytoczyliśmy się z osiedla. Pół godziny później niż zakładał plan, ale i tak miało to pozwolić na dojechanie do bazy późnym popołudniem, a nie wczesnym wieczorem.
Po przebiciu się przez wyjazdowe korki i przejechaniu zupełnie nową S7 w kierunku Radomia (jechałem nią już sto razy, ale pierwszy raz za dnia...) udało się nam dotrzeć pod Kielce i wbić się na teren bazy. Na mój widok Tomek wykrzyknął tylko "No pięknie wyglądasz!". On, w przeciwieństwie do mnie, wyglądał inaczej, niż się umówiliśmy, tak bardziej standardowo. Ale obiecał, że nadrobi zaległości.
Rozbijamy namiot, witamy nielicznych rozbitków i siadamy do kolacji. Moja to mój obiad z pracy, z czwartku, którego nie zjadłem, bo byłem w domu i bardzo mi się nie chciało go odgrzewać. Po wszystkim dosiadamy się na chwilę do grupy. Co chwilę dochodzą nowi przyjezdni, w tym Elizium, który swoim wąsem w podkówkę (niczym Hulk Hogan) zdecydowanie wygrywa wąsową klasyfikację. Mój zachwyt najwyraźniej wjeżdża Tomkowi na ambicję, bo gdy tylko kończy Jelonie dyktować ściągawkę z trasy (pisaną maczkiem na kartce A4), to znika i za chwilę pojawia się z identycznym, jak Eli, zarostem. Ale król może być tylko jeden, dzisiaj nim został Krzysiek.
Długo nie siedzimy - po chwili Hipcia wsiąka, niby po coś do picia, a po 10 minutach zauważam, że po prostu wymknęła się po angielsku. Zdążam więc w stronę namiotu. W sumie ma rację - nie ma co siedzieć, trzeba się wyspać. Ja chyba głównie powinienem leżeć i wypoczywać. Sen leczy, łagodzi rany, porządkuje wspomnienia. A nawet jedna jego odmiana całkowicie usuwa ból i choroby. Taka to magia!
Przebieram się więc, wypraszam kilku wielonożnych gości z namiotu, zawijam się w śpiwór. Po jakimś czasie na karku pojawia mi się piekący punkt. Ciechoroba! Pewnie jakiś pająk się gdzieś zabunkrował. Gdy drugi, identyczny, pojawił się za uchem, uznałem, że to nie może być pająk. Winowajca szybko się znalazł - czerwone mrówki. Przeszukujemy cały namiot, znajdujemy pięciu partyzantów. Później już udaje mi się zasnąć. Ostatnie myśli przed snem to rozważanie możliwych planów awaryjnych. Z uśmiechem konstatuję, że ostatni raz plany awaryjne miałem kilka lat temu, gdy jechaliśmy po raz pierwszy na trzysta kilometrów. Od tej pory było tylko "siezobaczy, siepomyśli".
Pole namiotowe jest dość rozstrzelone, więc - inaczej niż w zeszłym roku - najpierw budzi mnie budzik, a dopiero potem słyszę dźwięki krzątania się, ubierania, zapinania sakw, plecaków, sprzączek i całe klekotanie związane z pakowaniem się przed wyścigiem. Ktoś coś niesie, ktoś rozmawia, ktoś rzuca stłumionym wyrazem, gdy coś miękkiego upada mu na ziemię.
Wyłazimy z namiotu. Oporządzam rowery, dopinam wszystkie torby, światła, urządzenia. W końcu pada ważne pytanie: "Jak się czujesz?". W sumie czuję się dobrze. Po tej odpowiedzi popełniamy istotny błąd: zabieramy tylko jedną torbę i tylko jeden komplet narzędzi. Ale za to, na wszelki wypadek, zabieramy drugiego GPS-a.
Człapiemy do jadalni i pochłaniamy śniadanie. Przypadkiem wynaleziony na Parczewie patent, czyli płatki z żelami sprawdzają się bardzo dobrze w roli pożywnego zapychacza kiszek. Czas na krótką odprawę techniczną. Bardzo krótką i bardzo treściwą. Nic nie pamiętam.
Duża wskazówka na zegarku powoli zaczyna uciekać, przy bramie zaczyna się robić tłoczno. W ostatniej chwili postanawiam jeszcze pobiec do toalety. Pech to pech, papieru nie ma. Gdy docieram z powrotem pod namiot, akurat wołają "Pierwsza grupa na staaaart!". No to zaczynamy trasę z pełnym bagażnikiem. Jakbym i tak nie był wystarczająco ciężki i bez tego.
Na kilkanaście sekund przed startem robimy jeszcze startową fotkę Wąsaczy, na którą nie załapał się Żubr, ale za to trafił Transatlantyk (łącznie: Elizium, Wilk, Tomek, Turysta, Transatlantyk i ja). Potem już tylko odliczanie (według dwóch różnych zegarków, sygnał do startu daje nie Średni, a ktoś, kto sprawdzał czas na swoim czasomierzu). Kilkanaście rowerów zaczyna się toczyć na zjeździe.
Z okrzykiem swój atak rozpoczyna Olo. Pochylam się nieco i dochodzę go na zakręcie, a potem zagaduję i tak oto dojeżdża do nas reszta grupy. Pierwsza ucieczka zażegnana.
Wysypujemy się na główną. Zwarta grupa. Trochę żartów (m.in. z Tomka, który, jak lider, chowa się za plecami) i jedna niebezpieczna sytuacja: ktoś zapomniał o tym, że ma w rowerze również tylne koło i o mało co mnie nie zamiótł na pobocze. Wyjazd z jezdni blokuje mi Waksmund, który stałby się kolejną ofiarą tego przypadkowego manewru, bo spadlibyśmy obaj. Udaje się na centymetry. A sam autor zamieszania chyba nawet nie zauważył.
Kawałek dalej Tomek wychodzi na prowadzenie, podbija tempo do jakichś 35 km/h. Za nim ustawia się Hipcia, która, niczym lider wrogiego obozu, kręciła się tuż obok, pilnując, co Tomek bedzie robił. Z tyłu siedzę ja.
Pierwsze przebłyski tego, że nie będzie przyjemnie, pojawiają się już na niewielkich zmarszczkach, gdzie odczuwam dyskomfort związany z trzymaniem koła. Na pierwszym, solidnym podjeździe, tuż za Św. Katarzyną, czuję się bardzo przeczochrany. Na zjeździe odpoczywam, zamiast gonić. W Górnie zajmujemy wszyscy lewy pas do skrętu, przed samochodem jadącym z naprzeciwka mieści się czwórka (m.in. Tomek, Góral i Wax), Hipcia zwalnia, bo nie wiadomo, czy samochód przepuści nas wszystkich. Jednak przepuszcza, ale do wspomnianych wyżej mamy już trzysta metrów straty.
Jedziemy identycznym tempem - chłopaki przed nami i nasza, niewielka grupka: Hipcia, CFCFan, Szafar i ja. Hipcia wychodzi na prowadzenie i tak sobie pędzi. Jedzie. Jedzie. Nadal jedzie. W końcu, delikatnym, troskliwym tonem, tuż zza pleców kolegi, który jechał przede mną, pytam "Czy ciebie tam pojebało na tym prowadzeniu?". O. I można jednak zejść z prowadzenia.
Hipcia zostaje trochę z tyłu. Okazuje się, że odpadł jej GPS. Konkretnie to odłączyła się nie całość od uchwytu, a tylna ścianka od odbiornika. Naprawiam. Potem przez chwilę prowadzimy akademicką dyskusję w prostych, żołnierskich słowach. Ja stoję na stanowisku, że jadąc w grupie powinno się rozkładać obciążenia mniej więcej po równo, Hipcia kontrargumentuje, że dobrze jej się jedzie i nie chce, żeby jej ktoś przeszkadzał w prowadzeniu. Dochodzimy do jako-takiego porozumienia i Hipcia lekko trąca pedał stopą i odfruwa w kierunku obu chłopaków. A ja zostaję tam, gdzie byłem. Odwraca się do mnie trzykrotnie i krzyczy "No chodź!". Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. W końcu, po trzecim okrzyku, decyduję się ruszyć. Nieludzkim wysiłkiem przyspieszam na płaskim do całych 33 km/h i doganiam grupę. I chwilę później już wiem. Chwilę jeszcze myślę, ale tylko nad zebraniem wszystkich opcji w jeden komunikat, a nie nad samą decyzją.
Zbliżam się do Hipci - która chwilowo wisi jako trzecia, czyli tuż przede mną - i oznajmiam: ja kończę. Ujechaliśmy niecałe 50 km, a ja już wiem, że tego tempa nie utrzymam. Opcje są takie: albo dostaje wszystkie klamoty i jedzie gnać na wynik, co pozostaje opcją silnie sugerowaną, albo jedzie ze mną, moim tempem, które będzie bardzo wolne i wymagające bardzo dużo cierpliwości. W przypadku opcji pierwszej, to już sam podejmę decyzję, czy pojadę dalej, czy jednak wrócę do bazy.
Hipcia próbuje mnie podejść, negocjować (no to może chociaż trzydzieści pojedziesz?). Na chwilę zapada w zadumę. Potem decyduje, że jedzie z grupą. Powiadamiam obu chłopaków o tym, że w Staszowie, na Orlenie, zrobimy szybkie przepakowanie.
Zostało jakieś 14 km. Postanawiam się chociaż przydać na sam koniec i wychodzę na prowadzenie. Staram się dać z siebie wszystko - miejscami nawet ocieram się o 40 km/h, co osiągam przy niewiarygodnie wysokich wskazaniach pulsometru. Raz też prawie gubię skręt na Korytnicę o mało co nie przelatując na Szydłów. Dobrze, że krzyczeli z tyłu. Raz schodzę ze zmiany i prawie od razu gubię koło, bo zaczyna się niewielki podjazd. Łapię się z powrotem, odpoczywam trochę i wracam na przód, ciągnąc już do Staszowa.
Tam robimy błyskawiczne przepakowanie. Z torby zabieram sobie kartę, dowód i pojedynczy banknot z Jagiełłą, nogawki, kurtkę przeciwdeszczową i po namyśle również cienką bluzę. Hipcia dostaje bukłak z kluczem do samochodu, bo będzie w bazie pierwsza. Przepinamy torbę do jej roweru. Zamieniamy się też GPS-ami - ona dostanie mój, sprawdzony i na pewno działający (i przede wszystkim nie odpadający od uchwytu), ja będę w stanie zmusić ten jej do współpracy, nawet gdyby był oporny.
Oddaję też trochę picia: Hipcia ma komplet, ale chłopaki dostają ode mnie dolewkę do pełna. Ruszają.
Jedno machnięcie ręką i już startują na światłach. Ech, nawet buziaka na drogę nie zdążyłem...
Zostałem sam. Jednym spojrzeniem ogarnąłem cały mój dobytek, leżący tuż przede mną na orlenowskiej skrzynce. Hipcia zostawiła mi to, co zostało z jej patentu na żywienie się po drodze: kulki posklejane przy pomocy miodu i czegoś tam, które nie wytrzymały próby temperatury i teraz są tylko woreczkiem płatków, przemielonych orzechów i daktyli. Przy mojej ograniczonej bardzo ładowności: do wyrzucenia. Idę do kosza, a następnie podejmuję próbę pomieszczenia się z całym majdanem. Kurtka trafia do koszulki, bluzkę i nogawki planuję przykleić prosto do ramy, taśmą izolacyjną. Sporo oplotów, przyczepionych dawno temu do sztycy, tak na wszelki wypadek, teraz znajduje swoją szansę. Albo ich już kiedyś używałem albo było tego sporo za mało, bo taśmy starcza mi na ledwo półtora obrotu wokół całego pakunku. Na razie jakoś się trzyma.
Ruszam. Już na początku zaczynam zawadzać nogami o dopiero co zamocowany bagaż. W tej wersji i przy tej ilości taśmy trzyma się to beznadziejnie: co kilka ruchów nogami muszę poprawiać i przestawiać całość z jednej strony na drugą. Uznaję, że to bez sensu. Zjeżdżąm na pierwszą, piaszczystą łachę przy drodze, kładę rower i zaczynam wyrzucać na ziemię wszystko z kieszeni. Jestem wściekły na tę cholerną bluzę, przez którą muszę teraz wszystko przebudowywać, ale nie mam nawet siły porządnie przypieprzyć batonem o trawę, więc je po prostu rzucam, śmiejąc się sam ze swojej bezsilności.
Gdzieś podczas tej pasjonującej czynności mijają mnie co najmniej dwa pociągi: w jednym kątem oka zauważam Kuriera, w drugim piracką brodę Emesa i dziewczęcą, drobniutką sylwetkę zgarbioną podczas jazdy w dolnym chwycie, która mogła być tylko Kotem.
Okazuje się, że nawet udaje mi się wszystko pomieścić i że nie muszę niczego zostawiać na trawniku. Dwie kieszonki w koszulce zajmuje ubranie, trzecia jest do granic możliwości wypchana tym, co wiozłem, do tego utykam kilka rzeczy do obu torebek na ramie. Mamy porządek, można jechać.
Gdy ruszam, zdaję sobie sprawę z tego, jakim dardanelskim osłem jestem! Miałem się zastanowić, czy czasem nie wrócić do bazy, przespać się, a potem nie wziąć samochodu i nie pojeździć po trasie, porobić zdjęcia i przydać się na coś. Teraz wreszcie dotarło do mnie, że klucze pojechały z Hipcią, wracać do bazy nie ma za bardzo po co, bo jeśli mam siedzieć na tyłku i nic nie robić, to już lepiej jechać na rowerze.
No to jadę. Poprzedni odcinek był męczący, a jegoo końcówkę sam przekatowałem na swoje własne życzenie, więc czeka mnie teraz długie dochodzenie do siebie. Chwilę później mija mnie grupka trzech kolarzy, którą prowadzi Ricardo. W momencie, gdy mnie wyprzedzał, posłał mi uśmiech. Było w nim wszystko: ale głównie to, co złośliwe i wredne.
Jedzie się kiepsko. Pomijając zmęczenie, to fakt tego, że jadę sam i że zdarzyło się to w sumie gwałtownie, jakoś mi ciąży. Jak od początku, to od początku, a nie, że w połowie zostaję tutaj sam. Poza tym męczy mnie świadomość tego, że po ledwo przejechanych osiemdziesięciu kilometrach, do mety mam jeszcze przeszło czterysta pięćdziesiąt.
Prawie na setnym kilometrze mijam Orlen. Spodziewałem się tam zobaczyć sporo rowerów - nie ma nikogo.
Od Staszowa narzuciłem sobie "pory karmienia". Dokładnie do 20 minut dorzucam coś do pieca. Piję też więcej, niż bym chciał. Powoli przynosi to efekty. Czuję się dalej paskudnie, ale nogi powoli zaczynają jakoś tam się obracać.
W Szczucinie z dziką satysfakcją postanawiam się zatrzymać i wysłać SMS-a z ziemi. Poza tym i tak nie mam wyjścia - przy telefonie leżą pieniądze i karty, więc muszę mieć pewność, że niczego nie zgubię. Od tego momentu każdy kontakt z telefonem jest jak sprawdzanie druków ścisłego zarachowania: przed zamknięciem torby wszystko musi się zgadzać.
Kawałek dalej, w lasach, zza ramienia słyszę "A co to się stało?". Dogonili mnie Wilk, Wąski, Kot i Lunatyk. Po chwili rozmowy zostają w lesie na sikustop. Ja tymczasem jadę dalej. Chwilę wcześniej postanowiłem, że skoro już mam taką szansę, to przynajmniej spróbuję do mety dotrzeć solo. Poza tym i tak mi odjadą na podjeździe, po co miałbym łapać koło, skoro za chwilę z niego spadnę?
W Dulczy Wielkiej zajeżdżam pod sklep. Pierwotnie nawet nie pomyślałem o tym, że część zapasów oddałem w Staszowie i teraz powoli bidony stawały się niepokojąco lekkie. Kupuję wodę, a wychodząc ze sklepu zauważam, że spotkana przed chwilą grupa właśnie przeleciała przed moim nosem. Uzupełniam bidony, resztkę wylewam sobie na głowę. Chyba już czas zacząć, słońce najwyraźniej się rozkręca.
"Żarówka" to dobra nazwa dla mniejsowości, szczególnie dzisiaj. Chmur niewiele, robi się coraz cieplej. Jadę cały czas tym samym tempem, ale po chwili... zauważam przed sobą czwórkę rowerzystów. Patrzę na licznik, porównuję go z GPS-em, ale nic tu nie oszukuje: wcześniej oni mnie dogonili, a teraz, jadąc tym samym tempem, co wcześniej, ja doganiam ich. Odległość powoli malała. Dogoniłem ich na podjeździe pod wiadukt. Jakoś tak się gramolili pod tę górkę, że musiałem im zza pleców zakrzyknąć "Ależ wy się opierdzielacie!".
Z wiaduktu zjechałem i - żegnany wilkowym "O, drugie życie!" - ruszyłem w podjazd. Położyłem się wygodnie na lemondce i cieszyłem się tym, że prawie nie pedałując mogę jechać powyżej 30 km/h.
Spodziewałem się, że za chwilę grupa mnie dogoni i przegoni, ale z tyłu nic się nie zbliżało.
Słońce coraz bardziej się rozkręcało. Pomyślałem o zeszłorocznym MP, o tym, jak niektórzy przepalali hamulce, a niektórym strzelały opony i zdałem sobie sprawę z tego, że oto jadę na poważną trasę w trybie "na ciapciaka". Nie mam dętki, pompki, niczego nie mam. Nawet głupiego śrubokręta! Wszystko pojechało z Hipcią, a ja jestem zdany na liczenie na to, że nic na upale nie strzeli, że nic nie przedziurawi mi dętki i nie będę musiał czekać i przeszkadzać innym w jeździe, prosząc o pomoc.
Dotarłem do Pilzna. Zaraz za skrętem z drogi głównej zauważyłem przed sobą znajomą koszulkę z Dobrodzienia. Szafar wcześniej mówił, że tamto tempo też było dla niego za szybkie i czyżby też zrezygnował? Gdy wyprzedzam, okazuje się, że to nie Szafar, a jego kolega. Zamieniamy kilka słów i jadę dalej. GPS mówi "8 km, łagodny". I taki był. Trochę po kiepskim asfalcie, więc bałem się, że po takowym trzeba będzie również zjeżdżać. Na szczęście na szczycie podjazdu pojawiła się granica gminy i dalej jechało się już po równym.
Przed Tuchowem pojawia się ostra ścianka, na której wykręcam prawie 71 km/h. Więcej się bałem, bo chwilę wcześniej zdjąłem okulary i łzy zasłoniły mi widoczność. Kawałek dalej, przy mostku, stoi sobie starszy pan, który na mój widok wykrzykuje "Trzech przed chwilą pojechało" - "Jak dawno?" - "Z pięć minut temu!".
Kawałek dalej skręcam z drogi głównej i kieruję się na Lubaszową. Na moście stoi ktoś z rowerem. Na mój widok obojętnie odwraca wzrok, cichutko, jeden raz dzwoni dzwonkiem na kierownicy i wraca do obojętnego patrzenia w wodę. Tajny sygnał? Szpiedzy z Krainy Deszczowców?
Trzech, co to o nich wspomniano, doganiam pod małym sklepem w miejscowości Potok. Endriu61, KrzysiekP (co podpatrzyłem dopiero później, z plakietki z numerem) i Tater (co ustaliłem dopiero po maratonie). Kupuję wodę i colę, której większość wylewa mi się po przewróceniu bidonu. Teraz jest już cały klejący. Część wody tradycyjnie idzie na głowę. Znaczna część. Przy okazji zdaję sobie sprawę z tego, że odruchowo oblałem sobie również suche ubranie na noc, bo zapomniałem, że tkwi w kieszonce, a nie w torbie.
Ruszam przed nimi. Podjazdy robię spokojnym tempem. Po kilkukilometrowym zjeździe skręcamy w lewo i od razu dostajemy ostrą ściankę, dochodzącą do jedenastu procent. Kątem oka zauważam Tatera, który był tuż za mną, jednak na szczyt wyjechałem już sam. Już tutaj czuję, że podjazdy będę odpracowywał bardzo długo, jeśli tylko będę musiał je robić ze zbyt niską kadencją, czyli siłowo. Od tego miejsca na zdecydowanej większości zjazdów (nawet niewielkich) nie zawracam sobie głowy pedałowaniem. Odpoczywam, ile się tylko da.
Teraz zjazd i czerwona szpileczka oznaczona "(KOM)". Odcinek wchodzący do zabawy w klasyfikację górską maratonu. Dla mnie to bardzo cenna informacja, bo dzięki klasyfikacji mam wyodrębnione najbardziej honorowe podjazdy. A co za tym idzie, mówiąc wprost, będzie trzeba popracować. Tym razem średnie nachylenie ma mieć sześć procent. Zaczyna się przyjemnie, ale potem, niestety, podskakuje do dziesięciu. Pod koniec wypadają mi okulary, wrzucone za koszulkę, dobrze, że nigdzie nie odjechały.
Na szczycie trzeba wysłać SMS-a. Staję, biorę kilka łyków wody. Jadę w dół, po paskudnie nierównym asfalcie, kilka razy poprawiając Convoya, który usiłuje wyrwać się z uchwytu (ze względu na brak miejsca uchwyt jest skierowany w dół, a lampka przypięta linką).
Zjazd kończy się i wchodzimy w coś płaskawego, co jednak, jak podpowiada maszyna, będzie podjazdem. W jednym ze sklepów robię kolejny postój: kupuję znowu wodę, bo okazało się, że coli zostało ledwo pół bidonu. Resztę, której nie dopiłem, wylewam. Chyba nie mam jednak na nią ochoty. Dodatkowo kupuję sobie banany: z jednym ruszam na trasę, drugi zostaje na później. W momencie, gdy zbliżam się do jezdni, wyprzedza mnie wygodnie leżący na lemondce Tater.
Spotykam go kawałek dalej, dochodzi mnie na długim zjeździe i chwilę rozmawiamy. Gdzieś tu po raz kolejny mijam się z Lublinem. Znaczy, że mnie wyprzedzają. Spotykamy się już kawałeczek dalej - widzę ich całkiem niedaleko na krótkiej, dziesięcioprocentowej ściance. Po ostrym zjeździe skręcam w prawo i mijam... Szafara. Pękł mu łańcuch, który właśnie pomaga mu skuć Tater. Próbuję się dowiedzieć, jak tam sytuacja z przodu, ale dowiaduję się tylko, że wszystko się już wymieszało.
Na kolejnym podjeździe przeganiam młodszego lublinianina, a pod koniec zjazdu doganiam Andrzeja. Jedziemy chwilę obok siebie, ale na początku Brzostka odchodzi mi na maleńkim podjeździe i za chwilę znika w oddali. Aż do Frysztaka jadę zupełnie sam. Tam mam zaznaczone, że będzie "16 płaskiego". Problem w tym, że zapomniałem, że tutaj rzadko bywa płasko. Droga jest pofalowana: podjazdy robię powoli, na zjazdach odpoczywam w cieniu. Po chwili, po raz kolejny, mija mnie Tater.
Zbliża się punkt w Odrzykoniu. To było mniej ważne. Ważniejsza była szpileczka tuż przed punktem, informująca, że pokonałem połowę trasy. Powoli się do niej zbliżam. Pod koniec nawet zupełnie się wypłaszcza, ale to wypłaszczenie jest inne niż to, sto kilometrów temu. Wtedy na płaskim jechało mi się dobrze. Tutaj miałem nadzieję, że nogi też zaczną lekko i powoli kręcić, ale od chwili czuję, że będzie kiepsko.
Główna, skręt w lewo, skręt w prawo. Zbliża się kolejna, czerwona szpileczka. Kolejny "honorny" podjazd. Gdy go widzę, uznaję, że bardzo chcę tam wjechać. Wiem, że będę musiał za to zapłacić i wyobrażam sobie, jak i czym zapłacę, ale chwilowo mam to gdzieś, po prostu ten podjazd muszę zrobić. Ruszam. Licznik szybko wskakuje powyżej dziesięciu procent, by pod koniec wskazać ich dziewiętnaście. Czuję, jak łańcuch płacze i mam nadzieję, że nie pęknie. Kątem oka zauważam krzyż: po raz kolejny solidny podjazd z drogą krzyżową? Ironia. Po niewielkim wypłaszczeniu czas na drugą ściankę - tutaj licznik dochodzi do procent dwudziestu dwóch. Wyjeżdżam na główną. Tam też jest pod górę, ale to już jest coś spokojnego - jakieś dziesięć, czy dwanaście procent, powoli przechodzące w wypłaszczenie...
Znajduję odpowiednią drogę i skręcam w prawo. Po chwili widzę już samochód, rowery i ludzkie sylwetki przy stole.
Punkt prezentuje się imponująco! Olbrzymia panorama, jest gdzie usiąść, jest co zjeść. Nie zdążam jeszcze odłożyć roweru, gdy z dwóch stron padają pytania: czerwonowłosa koleżanka pyta mnie, czy makaron z mięsem, czy bez, kolega pyta, co chcę w bidony. Nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi na żadne z pytań, bo muszę przez chwilę wrócić do siebie. Mówię tylko "sekundkę". Na punkcie bawi już kilku kolegów, m.in. Turysta i Emes, obaj nie kryjący zaskoczenia moim widokiem. Siadam do nałożonego mi talerza makaronu, mimo że wcale nie jestem pewien, czy chcę go jeść. Bezmyślnie dziobię widelcem i bez pośrednictwa mózgu pochłaniam kolejne kęsy, w międzyczasie słuchając tego, co opowiadają chłopaki. Na liście podpisuję się krzyżykiem. To chyba adekwatny podpis do stanu, w którym jestem. Przy pomocy jednego z kolegów z punktu napełniam bidony, a później wreszcie udaje mi się skorzystać z toalety. Zostawiam u Przemielonego moje ciemne okulary. Nie jechałem w nich wcale, a teraz mi się wcale nie przydadzą. Wracam do roweru. Brodate zwłoki leżące opodal na materacu właśnie wracają do życia i rozpoznaję w nich Keto. Ciężko się przyzwyczaić do jego nowego wyglądu i rozpoznać, tak na pierwszy rzut oka.
Zabieram dwa banany i robię po raz kolejny przepakowanie w kieszeniach. W końcu jestem gotów do drogi. Smętnym wzrokiem patrzę na końcówkę makaronu, którą zostawiłem na talerzu - chyba nie byłbym w stanie już jej pochłonąć, żołądek stawia opór. Ruszam chwilę po Turyście, mijając rozmawiającego przez telefon Emesa.
Bardzo szybko skręcam z drogi w maleńki, cieniutki asfalt, prowadzący ostro pod górę. Jak znajduje się takie drogi, zapomniane od wieków przez wszystkich bogów, które oferują tak przyjemne doznania? Najpierw leśny podjazd, a potem solidny zjazd z szeroką panoramą. Zaczynam dość szybko osuszać bidony i już wiem, że pewnie będę chciał zatrzymać się w Brzozowie. Ledwo trzydzieści kilometrów dalej!
Za Malinówką spotykam Turystę. Stoi obok kolegi (później ustaliłem, że to Martink). Rozmawia przez telefon. Rower Marcina stoi bez przedniego koła. Krzyczę tylko, że nie mam narzędzi i że nie pomogę i ruszam dalej.
Po chwili na zjeździe objeżdża mnie Turysta. Po raz kolejny i nie ostatni dzisiaj. Zmiennica, kolejna czerwona szpileczka. Turysta wisi dwieście metrów przede mną, obaj wyprzedzamy jakiegoś mieszkańca tutejszych stron, pchającego rower. Emocje jak na rybach. Na szczycie zatrzymuję się na chwilę. Na spokojnie coś jem i piję. Nigdzie się nie spieszy.
Zjeżdżam do Brzozowa. Powoli robi się szarawo. Turystę doganiam gdzieś na skrzyżowaniu. Radzi mi skręcić do sklepu, zamiast na stację (i odjeżdżać od trasy), ale uznaję, że wcale mi się nie chce. Zjadę. Na wyjazdowym rondzie zbijam na Orlen. Straszę pracownice zombiakami, które będą do nich ściągały przez całą noc. Uzupełniam picie. Ruszam.
Szpilka "KOM" zbliża się po raz kolejny. Tym razem jest napisane "3%" i, jak na razie, okazuje się nim być. Mogę jechać z relatywnie wysoką kadencją i specjalnie się nie męczyć. W pewnym momencie znad ramienia słyszę głos: "Witamy na trzysetnym kilometrze". Ktoś, kogo nie znam. Jedzie kawałek pierwszy, wraca i jedzie ze mną. Mówię, żeby nie czekał, bo będę jechał wolno. Przy okazji podpatruję nick na numerze startowym.
I tak poznałem Byczysa.
Niepokoi mnie co innego: mój licznik daleki jest od trzystu kilometrów. Coś mi nie gra. Wydawało mi się, że wpisałem dobry obwód koła, ale zaczynam się zastanawiać. W sumie to nie ma nad czym: u mnie licznik wskazuje mniej, czyli... jest lepiej niż mi się wydaje.
Widzę go już prawie na szczycie, gdy robi zdjęcia zachodzącego słońce. Na końcu podjazdu staję, jem banana. Stoimy obaj. Zamieniamy kilka słów, mówię, że będę jechał solo, więc grupowy pożytek ze mnie będzie żaden. Byczys kiwa głową i po chwili widzę, jak gna w dół po serpentynach. Kieruję się za nim. Póki jest ciasno, jest w porządku (pomijając samochód, który przejechał bardzo blisko mnie, ścinając zakręt). Gdy zjazd robi się szerszy i zakręty wygodniejsze, zaczyna mnie trząść z zimna. W końcu wjeżdżam w zamgloną dolinkę.
Na dole wysyłam SMS-a i ruszam dalej. Po chwili uznaję jednak, że trzeba się ubrać. Cieplej już nie będzie. Narzucam bluzę, która jednak okazuje się być sucha i próbuję założyć nogawki. Na stojąco. Kopytko bloku szosowego jest szerokie i gdy próbuję je przepchnąć przez materiał, nagle czuję, jak kurczą mi się mięśnie pleców: cała linia od jednego tricepsa, przez całe plecy, aż do drugiego tricepsa. Natychmiast prostuję się i nogawkę zakładam jednak klęcząc.
Nadjeżdża Byczys i pyta, co się stało, myśląc, że się przewróciłem. Uśmiecham się do siebie, bo wyglądałoby to cudownie, gdyby ten skurcz jednak złapał i musiałbym tu czekać na kogoś, kto mnie rozplącze, gdy będę leżał na ziemi zawiązany sam w siebie jak chińskie dziewięć.
Dopinam nogawki i ruszam. Mglista dolinka robi się nieco cieplejsza. Słońce powoli zachodzi. Wspinam się mozolnie pod górę, pod samym szczytem postanawiam jednak ustalić, gdzie jest Hipcia. Wysyłam SMS-a do rodziców z prośbą o informacje. I przy okazji sam informuję, że nie jedziemy razem. Pakuję telefon i turlam się dalej.
"5 km, dwie hopki", a potem "11d". Szyfr z GPS-a mówi jasno. Na jednej z hopek wyprzedzam nawet kobietę na rowerze. Na drugiej - nie ma nikogo. Wjeżdżam w las. Chwilę zastanawiam się nad tym, czy nie zamarznę na zjeździe, ale przypominam sobie, że w końcu mogę się zatrzymać. Dziwne te możliwości. Mogę ot tak, po prostu, zatrzymać się w środku zjazdu i ubrać kurtkę.
Zauważam też, że już niedaleko kończą się większe podjazdy. Czyli zwiększa się moja szansa na dojechanie do mety w jednym kawałku.
Na górze coś jem, potem kładę się wygodnie na lemondce i puszczam w dół. Kawałek dalej mijam Byczysa, ubierającego się na przystanku. Kątem oka zauważam kurtkę i coś w rodzaju kominiarki. Patrzę na mgłę i cały moj dobytek - do grzania głowy mam kask, do grzania dłoni - krótkie rękawiczki. Musi wystarczyć.
W oddali migocze światełko. Powoli je doganiam. Turysta. Zamieniamy dwa słowa i jadę dalej. Dogoni mnie na podjeździe.
W Niebylcu trzeba zrobic zygzak i już jesteśmy na podjeździe. Światło Turysty zbliża się do mnie dość szybko, a potem nagle zostaje z tyłu. Tutaj też, na stromej części podjazdu, w kolanie, które do tej pory tylko delikatnie mrowiło, czuję mocny, chwilowy ból. Tego mi jeszcze brakowało!
Na szczycie omija mnie Turysta gdy robię kolejny odpoczynek. Tym razem zjadam banana. Coś do picia i znowu w dół.
Wylatuję w okolicy Strzyżowa i mimo, że jestem pewien, że będziemy jechać w prawo, to widzę z daleka migające światełko wspinające się na zjazd po lewej. Sprawdzam na mapie: faktycznie, najpierw w lewo. Tory, główna i potem ostry zjazd na północ, wzdłuż Wisłoka. Po chwili zatrzymuję się i zakładam kurtkę. Tu też jest chłodno.
Droga prowadzi niewielkimi fałdkami wzdłuż rzeki. Nie jadę już wcale szybko, kolano odzywa się coraz częściej, na nawet niewielkich zjazdach nie pedałuję i daję mu odpocząć, zwłaszcza, że za chwilę ostatni większy podjazd.
Tutaj dojeżdża mnie pociąg z Keto i Szafarem. Wyprzedzają i jadą dalej. Mijamy się na tym fragmencie jeszcze raz. Potem zaczyna się podjazd i tracę ich z oczu. Przy podstawie podjazdu mijam Turystę. Kawałek dalej i on mnie wyprzedza.
To już ostatni większy. Robi się z tego jakieś jedenaście procent. Na bardziej stromym fragmencie zauważam z tyłu jeszcze jedno światło. Zastanawiam się, kto to może być - chyba tylko Emes. Po chwili światełko jednak zostaje z tyłu. Wyjeżdżam na szczyt i staję, z widokiem na piękną panoramę. Już prawie mam ruszać, ale widzę, że światło ponownie się zbliża. To poczekam.
Dojeżdża do mnie faktycznie Emes, z uśmiechem na ustach i bułką w łapie. Brakuje mu wody, więc odlewam mu połowę tego, co mam. Teraz mamy po równo. Zostawiam go jedzącego bułkę i sam ruszam w dół.
Dopałka się przydaje. Dzięki niej wszystko jest elegancko oświetlone na zjeździe i nie muszę niepotrzebnie zwalniać.
W Sędziszowie wysyłam SMS-a. Chwilę później dostaję potwierdzenie, że Hipcia właśnie przekroczyła punkt w Sandomierzu. Czyli ma nade mną dobre trzy godziny przewagi!
Jest północ. Droga wydaje się prowadzić uparcie w górę, a mimo to chyba jakiś wiatr z tyłu pomaga. Jadę w trybie: kilka sekund pedałowania, kilka sekund na luzie. Nie mogę ciągle pedałować, bo boli mnie kolano. Zresztą, nie mam już nawet na to siły. Teraz mam się tylko turlać przed siebie. Przy dobrych wiatrach uda mi się zamknąć w dwudziestu trzech godzinach, czyli do rana i tak muszę się toczyć.
Kolbuszowa wcale nie chce się zbliżać, a picie wcale nie chce przyrastać. Dno w bidonach zaczyna być coraz bardziej wyczuwalne. W końcu dojeżdżam. Przez trzy ronda wpadam na znaną mi doskonale dziewiątkę. Odliczam kilometry do Orlenu. Tam kupię picie.
Orlen bardzo mnie zawodzi, bo okazuje się być stary i zamknięty. Na szczęście te okolice to całe stacyjne zagłębie. Kawałek dalej zjeżdżam na BP, gdzie jest już bardzo towarzysko. Siedzi tam cała grupa Keto i Turysta, którego lampkę widziałem przed chwilą kilkaset metrów od siebie. Kupuję picie, cały stos batonów. Myślałem o zjedzeniu hotdoga, albo czegoś w tym stylu, ale nie jestem wcale pewien, czy to dobry pomysł. Poza tym chłopaki też czekają, musiałbym czekać aż oni dostaną.
Dopytuję o dystans z Sandomierza. Ma być tylko 90 km. Przy okazji upewniam się, że mój licznik liczy źle. Przejechałem więcej, niż mi się wydaje - to dobrze. Kilometry pozostałe do bazy muszę zliczać na podstawie GPS-a - to źle.
Emes dociera akurat, gdy uzupełniam picie. Oddaję komuś resztkę soku, która nie zmieściła się do bidonu, dopijam jednego energetyka, drugiego chowam w kieszeń i ruszam dalej, pytany przez Szafara, czy się zbieram. Po chwili zauważam, że ruszył za mną. Trochę głupio mi, gdy muszę mu powiedzieć, że będę jechał solo, w końcu wyrwał się za mną ze stacji. Decyduje się nie czekać na resztę, tylko jedzie sobie dalej.
Przejeżdżam przez Nową Dębę. Noc jest na szczęście bardzo krótka, więc robi się już jasno. Zaraz za miejscowością zjeżdżam między łąki. Ładnie tu. I nawet kolano przestało mnie boleć. Co z tego, skoro mam wrażenie, że od chwili żadne jedzenie nie jest już przetwarzane na cokolwiek? Na niewielkim podjeździe po raz ostatni wyprzedza mnie Turysta, a chwilę później pociąg z Keto i Emesem. Wjeżdżam pomiędzy wioski, odliczając kilometry do Sandomierza. Stamtąd tylko dziewięćdziesiąt. Po raz kolejny w głowie świta mi myśl o tym, że zauważalnie słabnę i że z dojazdem może być problem. Po raz kolejny przesuwam oczekiwaną godzinę dojazdu: teraz oceniam, że jest szansa na zmieszczenie się w dobie.
Robi sie prawie zupełnie jasno. Wypijam jednego strzała kofeinowego, ale to nie senność ani brak kofeiny psuje mi zabawę, więc wiele się nie polepsza. Jedzenie od dłuższej chwili już nie smakuje, wmuszam w siebie kolejne porcje; jedyne, co wchodzi, to picie. Do tego stopnia, że na wszelki wypadek, na krajówce, na wlocie do Sandomierza, kupuję jeszcze jedną butelkę i znowu uzupełniam bidon.
W Sandomierzu zygzakiem objeżdżam zamek, mijając parking, na którym jedna dziewczyna bardzo głośno oznajmia, że idzie się wysikać w krzaki, po czym rzeczywiście się tam kieruje, chociaż to, co wyprawia z nogami, nie zasługuje już na określenie "iść". Na chodniku tłoczą się grupki pijanych ludzi, które omijam z daleka, lewą częścią pasa, bo wiem, że nie mam większych szans na ucieczkę, gdyby komuś zachciało się pogonić barana na rowerze.
W końcu skręt i obiecany bruk. Widzę po prawej wygodny chodnik, ale decyduję się podjechać honorowo. Wytrzęsło mnie tak, że odezwał mi się cały układ pokarmowy, więc czym prędzej zjechałem na kostkę, sprawdzając, czy gdzieś tu jeszcze jest stacja. Bliska, tuż za miastem.
Wyjechałem na sam rynek. Trzęsąc się na bruku skierowałem się w stronę bramy i w końcu wyjechałem na spokojny, grzeczny, uspokajający asfalt. Coraz bardziej zaczyna mi się spieszyć do tej stacji benzynowej. W końcu jest. Dojeżdżam pod budynek...
Prawdziwy obłęd w oczach zaczyna się, gdy czas płynie już na minus i minęła kluczowa chwila, wszystkie problemy świata zdają się być niczym wobec tego jednego, jedynego, a cholerna stacja benzynowa jest zamknięta!
Rozglądam się i po drugiej stronie drogi zauważam sad. Po jakimś czasie wypycham rower, nie czując się wcale lepiej, ale rozwiązawszy co najmniej dwa pilne problemy.
Przede mną nieco poniżej dziewięćdziesięciu kilometrów do mety. Zrobienie tego w cztery godziny jest nierealne. Po pierwszych górkach przesuwam spodziewany czas dojazdu o kolejną godzinę. Jedzenie już nawet nie usiłuje udawać, że będzie wchodziło. Wchodzi tylko picie, co praktycznie nic mi nie daje. Turlam się po płaskim w okolicach 15 km/h, na pojedynczych zjazdach przekraczając 20 km/h. Podjazdy, nawet te niewielkie, robię poniżej 10 km/h.
Minęła trzecia trzydzieści, a mój telefon milczy. Hipcia powinna już być na mecie, nie spodziewałem się, że końcówkę zrobią ze średnią 30 km/h, ale nawet przy 25 km/h powinna już gdzieś być. Mija czwarta. Zaczynam się odrobinę niepokoić. Dzwonię do Hipci - cisza. Wysyłam SMS-a - cisza. Pewnie śpi. Wysyłam SMS-a do Gavka, ale telefon milczy. Już prawie miałem dzwonić i budzić rodziców, gdy z tyłu nadjeżdża światełko. A za światełkiem lemondka. A na niej - Memorek. Memorek, który ma telefon, ma w nim internet i ba, nawet mi sprawdzi.
Pierwsze przeszukanie wskazuje, że ani Hipcia, ani ci, których spodziewałem się z nią ujrzeć na mecie, nie dotarli. Na szczęście chwilę później Marek znajduje nazwiska i potwierdzenia. Meta: 3:30 z minutami.
Żegnamy się: Marek wraca do swojego tempa, spiesząc się, by zmieścić się w dobę, ja wracam do swojego pełzania. Zbliża się siedemdziesiąty kilometr do mety, przynajmniej licząc na podstawie GPS-a. Mijam jeden przystanek i w głowie pojawia mi się pewien plan. Spróbujemy.
Na kolejnym przystanku kładę się na chwilę. Spróbujemy drzemki, chociaż z góry wiem, że to nie brak snu mi doskwiera. Ustawiam budzik na osiem minut. Wstaję po sześciu: uparcie powracające koszmarki powodują, że cały czas się budzę. Siadam i przecieram twarz. Postanawiam jeszcze spróbować z jedzeniem: biorę jeden gryz, chwilę żuję i wypluwam na ziemię. Z tej mąki chleba nie będzie.
Przeprowadzam kompletną analizę: dwie sprawne kończyny (dwóch pozostałych na wszelki wypadek nie sprawdzam), mózg jako tako działający. Do mety 70 km, czyli co najmniej 7 godzin jazdy, w tym większość, jeśli nie całość, bez jedzenia, o samym piciu (jeśli i ono nie zacznie mi nie wchodzić). Jest piąta, czyli do tego wszystkiego wjadę w poranne słońce, co pewnie też mnie nie przyspieszy. Spanie nie ma żadnego sensu, nic tu nie zmieni.
Wniosek może być tylko jeden: kończymy. To jest właśnie dobry moment, a dalsze mordowanie się nie ma żadnego sensu.
Decyzja podjęta, to była łatwiejsza część. Teraz trzeba się dostać do bazy. I trzeba zrobić to szybko, bo jeśli nic się nie uda załatwić, to jednak przedpołudniowe słońce i tak mnie nie ominie.
Zastanawiam się, kto może być w bazie i uznaję, że spróbuję obudzić Tomka. Ha, super. Kontakt w telefonie jest, ale numeru nie ma. Coś się pokićkało z zapisywaniem numerów na karcie SIM. Wertuję listę kontaktów i pozostaje mi zawracać głowę Elizium, może on ma numer. Wtedy jednak w oko wpada mi awaryjny numer z zeszłorocznego MP - Średni, który w tym roku również jest kierownikiem trasy! Dzwonię. Odbiera, zaspanym głosem tłumaczy, że właśnie się położył. I że w bazie są i Wax, i Tomek - do nich dzwonić. Proszę go o numery i po chwili dociera do mnie SMS. Dzwonię do Tomka - telefon wyłączony. No tak, pewnie śpi. Dzwonię do Waxa. Mówi, że nie da razy bezpiecznie jechać autem i proponuje mi Tomka, po czym przekazuje mu słuchawkę.
"Tomeeeek, zdejmiesz mnie z trasyyy?" - staram się przyjąć możliwie najbardziej nieporadny ton.
I to jest chyba talent. Bo tego nie można się nauczyć. To jest wrodzone. Miał to mój ojciec, ma to i Tomek. Mówi mi: "No i co ja mam ci powiedziedzieć? Że nie przyjadę?". W tym głosie brzmią jednocześnie zapewnienie, że pomoc zostanie udzielona, ale dodatkowo "ale pamiętaj, że to twoja wina" oraz "my sobie o tym jeszcze porozmawiamy".
Przekazuję mu moje położenie, po chwili wysyłam SMS-a z dokładnym opisem dojazdu.
Za moment odzywa się telefon. Powiedzieć, że się żyje to nie łaska, ale na wieść o tym, że trzeba mnie zabrać, to natychmiast się interesujemy. Jej Wysokość uznała za stosowne zaszczycić mnie swym melodyjnym głosem.
Zdejmuję kask, ściągam rękawiczki, wysypuję z kieszonek żarcie: jeśli ktoś będzie miał potrzebę, to je dostanie, za chwilę powinni jechać kolejni zawodnicy.
O tym, jaki jestem słaby, dowiaduję się, gdy trzeba się podnieść i przenieść rower tak, by oznaczył moją pozycję. Z ulgą wracam na ławeczkę i siadam. Mam przed sobą co najmniej godzinę czekania. Nad dachem stojącej przede mną stodoły, spomiędzy dwóch topoli, wypływa pojedynczy promyczek słońca i świeci prosto w przystanek. Siadam w nim, zakładam ręce i czekam.
Po chwili odzywają się jakieś SMS-y, więc odpisuję, przy okazji zauważając, że jakimś cudem w Solidzie odezwał się internet. Ba, nawet działa relacja! Czytam sobie przez chwilę kto jest gdzie. W międzyczasie mijają mnie Andrzej z Krzyśkiem, ale nic ode mnie nie chcą. Widzę, że niedługo dojedzie tu grupka Ola. Zwijam się dalej w moim promyczku i obserwuję mozolną pracę pająka który przesuwa się pomiędzy kolejnymi kamyczkami i zastyga za nimi, wyglądając jak mały kamyczek. Po chwili zmienia miejsce i znowu zastyga, czatując.
Odzywają się jakieś głosy. Przejeżdża Olo, krzyczę "Chcecie jedzenia?". Odkrzykują, że nie. Po chwili odzywa się telefon. Dzwoni Olo i zaczyna od prostego pytania "Hipek, co ty tam, kurde, robisz?". Okazuje się, że słysząc, że Hipcia jest na mecie, założył, że jestem tam i ja, więc obecność mnie na przystanku na jakiejś wiosce, proponującego żarcie, była dość zaskakująca.
Przesuwam się w inne miejsce, bo druga połowa przystanku rozświetliła się już porannym, ciepłym słońcem. Z pobliskiego podwórka dobiegają już ogłosy porannej pracy, okraszone obficie przekleństwami. Popijam łyk za łykiem z półlitrowej butelki wody, którą kupiłem na wszelki wypadek. Soków, które mam w bidonach, wolę nie dotykać.
Po chwili przed przystankiem staje krążownik, z którego wysiada najlepszy Tomek na świecie. Pakujemy rower na bagażnik, na widok białej tapicerki podkładam pod tyłek kurtkę przeciwdeszczową, mając nadzieję, że niczego zbytnio nie wybrudzę. Na teraz mam tylko jedno zadanie: gadać. No to gadamy.
Po drodze próbujemy jeszcze zdjąć z trasy Storma, ale okazuje się, że jego poziomki nie udaje się założyć bezpiecznie na bagażnik. Niestety, musimy go zostawić. Na szczęście do bazy ma już niedaleko - niecałe dwadzieścia kilometrów.
Dojeżdżamy do bazy. Z rowerem turlam się w stronę namiotu. Na dźwięk mojego głosu i wymienianych z kimś pozdrowień, z namiotu wysuwa się znany, hipciowy łepek. Dzień dobry, proszę nie wstawać, śpijmy. Hipcia jednak nie chce spać. Zmieniam buty i udaję się pod prysznic. Tam jest ciepła woda. To miłe.
Gdy wychodzę na zewnątrz, robi się ciepło. Docieram pod namiot i kładę się w środku. Niestety, nie udaje mi się spać, bo zaczynamy wymieniać się uwagami z trasy, a gdy już jedne drugiemu, a drugie pierwszemu opowiedziało, to słońce wylazło na tyle, że w środku robi się niepokojąco gorąco.
Zalegam na zewnątrz. Gdy udaje mi się zasnąć, budzi mnie gość z namiotu obok, który chciałby wyjechać samochodem. Potem już tylko drzemię, ale niewiele z tego wychodzi.
Dopiero w okolicy południa jestem w stanie spożyć coś więcej niż wodę. Tak mi się przynajmniej wydaje. W kilkuosobowym składzie ruszamy do pobliskiego hotelu, by zjeść tam dość drogi obiad. Normalnie zapytałbym, czy na talerzu ktoś nie zapomniał położyć jedzenia, ale tym razem ilość wydaje mi się zupełnie wystarczająca. I w sumie cieszę się, że jedzenie weszło.
Spacerując w stronę bazy dopingujemy jeszcze dwójkę zawodników - chyba to Dodoelk z żoną. Doping podziałał: koleżanka dognała go na podjeździe i chyba pod koniec przegoniła.
W bazie siadamy w cieniu. Jest już za ciepło, by spać, więc postanawiamy się zebrać. Po wszystkim pozostają tylko krótkie pożegnania i czas jechać przed siebie. Najpierw w drugą stronę, na pobliski Orlen. Tam jednak nie ma lodów, co napawa Hipcię bezbrzeżnym smutkiem.
Do domu docieramy z jedną dwudziestominutową drzemką. Do końca dnia już nie nadaję się do niczego i nawet niewiele z niego pamiętam. W poniedziałek, z samego rana, odbieram od lekarza zwolnienie: chciał dać tydzień, wynegocjowałem trzy dni (potem tego żałowałem...).
No i tyle, teraz czas na dwa słowa podsumowania.
Na maraton przyjechałem mając z tyłu głowy plan na niewystartowanie. Uznałem, że wystartuję, po czym sam, przypadkiem, nie dałem sobie większego wyboru i zmusiłem się do kontynuowania jazdy. Po pierwszych, przegalopowanych siedemdziesięciu kilometrach, do momentu, w którym rozłożyłem się kompletnie, udało mi się przejechać prawie czterysta kilometrów... solo. I to z całkiem niezłą, jak na umrzyka, średnią. Sumaryczny czas postojów z całego wyścigu sięgnął nieco ponad godzinę.
Mimo tego, że nie udało mi się ukończyć, uznaję, że maraton zakończył się olbrzymim sukcesem.
Do tego, zupełnie przypadkowo, zdobyłem spore doświadczenie w jeździe solo, którego do tej pory nie miałem.
Zaliczyliśmy 22 gminy. Plus jedną, której nie wpisuję, bo zaliczyła ją tylko Hipcia, a mnie już nie starczyło.
Olbrzymie podziękowania kieruję do (kolejność przypadkowa):
- całej kapituły, za całą wykonaną nad maratonem, pracę,
- Tomka, za stworzenie fantastycznej, widokowej trasy,
- całej obsługi bufetu, za pomoc i poświęcony czas,
- wszystkich, z którymi mijałem się na trasie,
- jeszcze raz Tomka, za to, że odłożył pierwszego, ciężko zapracowanego drinka i pojechał zdjąć mnie z trasy.
Tegoroczna trasa miała być łatwiejsza od zeszłorocznej (w końcu miała prawie dwa razy mniej podjazdów) i prowadzić spod Kielc aż pod Krosno, a stamtąd przez okolice Sandomierza wrócić i zamknąć się w bazie. Tyle teorii. 533 km i niecałe 4400 m w górę. W praktyce - patrząc po profilu trasy: "patataj, patataj, PATATAJ, PATATAJ, patataj, patataj". Płasko nie będzie.
Na dłuższą chwilę przed maratonem postanowiłem wrócić do pomysłu luźno rzuconego przez kogoś przed zeszłorocznym MP. Zapuszczenie wąsów na maraton. Dlaczego? Bo tak. Po prostu, dla zabawy. Świadom tego, że publiczne proponowanie skończy się na niczym, napisałem prywatnie do kilku osób i, o dziwo, część się zgodziła. W tym, co ważne, większość od razu, bez większych podejrzeń i pytań. I tak, uprzedzam pytanie, byli też tacy, co odmówili. Na przykład jeden taki, co się żony boi.
Siedmoosobowa grupa (włącznie ze mną) właśnie nieprzerwanie hodowała swój zarost, gdy przyszedł wtorek. Widziałem się wtedy z kolegą. Służbowe, półtoragodzinne spotkanie. Jakiś taki mizerny był, zakatarzony bidulek. Marudził, że przy otwartym oknie spał, że go gardło rozbolało, że w zasadzie cały czas nos musi wycierać. Pokiwałem smutno głową, życzyłem zdrowia.
W środę poczułem lekki ból gardła. Jako że bystry jestem, natychmiast połączyłem fakty i uznałem, że chyba się zaraziłem. W czwartek ból gardła się wzmocnił. A w piątek zniknął zupełnie - na rzecz podwyższonej temperatury i kompletnego rozklopsowania. Jeszcze rano pierwszą moją myślą było "a może jednak przepiszę się na dystans 300?". Potem uznałem jednak, że wszystko będzie zależało od tego, jak będę się czuł kolejnego dnia. Całe dziadostwo się rozwija, może do jutra jakoś przejdzie. Albo będzie lepiej. Albo nie wiem. Jutro się zobaczy.
Jutro jeszcze nie nadchodziło. Na razie uparcie trwało dzisiaj. Po odpracowaniu swojego przed komputerem zniosłem resztę gratów do samochodu i wytoczyliśmy się z osiedla. Pół godziny później niż zakładał plan, ale i tak miało to pozwolić na dojechanie do bazy późnym popołudniem, a nie wczesnym wieczorem.
Po przebiciu się przez wyjazdowe korki i przejechaniu zupełnie nową S7 w kierunku Radomia (jechałem nią już sto razy, ale pierwszy raz za dnia...) udało się nam dotrzeć pod Kielce i wbić się na teren bazy. Na mój widok Tomek wykrzyknął tylko "No pięknie wyglądasz!". On, w przeciwieństwie do mnie, wyglądał inaczej, niż się umówiliśmy, tak bardziej standardowo. Ale obiecał, że nadrobi zaległości.
Rozbijamy namiot, witamy nielicznych rozbitków i siadamy do kolacji. Moja to mój obiad z pracy, z czwartku, którego nie zjadłem, bo byłem w domu i bardzo mi się nie chciało go odgrzewać. Po wszystkim dosiadamy się na chwilę do grupy. Co chwilę dochodzą nowi przyjezdni, w tym Elizium, który swoim wąsem w podkówkę (niczym Hulk Hogan) zdecydowanie wygrywa wąsową klasyfikację. Mój zachwyt najwyraźniej wjeżdża Tomkowi na ambicję, bo gdy tylko kończy Jelonie dyktować ściągawkę z trasy (pisaną maczkiem na kartce A4), to znika i za chwilę pojawia się z identycznym, jak Eli, zarostem. Ale król może być tylko jeden, dzisiaj nim został Krzysiek.
Długo nie siedzimy - po chwili Hipcia wsiąka, niby po coś do picia, a po 10 minutach zauważam, że po prostu wymknęła się po angielsku. Zdążam więc w stronę namiotu. W sumie ma rację - nie ma co siedzieć, trzeba się wyspać. Ja chyba głównie powinienem leżeć i wypoczywać. Sen leczy, łagodzi rany, porządkuje wspomnienia. A nawet jedna jego odmiana całkowicie usuwa ból i choroby. Taka to magia!
Przebieram się więc, wypraszam kilku wielonożnych gości z namiotu, zawijam się w śpiwór. Po jakimś czasie na karku pojawia mi się piekący punkt. Ciechoroba! Pewnie jakiś pająk się gdzieś zabunkrował. Gdy drugi, identyczny, pojawił się za uchem, uznałem, że to nie może być pająk. Winowajca szybko się znalazł - czerwone mrówki. Przeszukujemy cały namiot, znajdujemy pięciu partyzantów. Później już udaje mi się zasnąć. Ostatnie myśli przed snem to rozważanie możliwych planów awaryjnych. Z uśmiechem konstatuję, że ostatni raz plany awaryjne miałem kilka lat temu, gdy jechaliśmy po raz pierwszy na trzysta kilometrów. Od tej pory było tylko "siezobaczy, siepomyśli".
Pole namiotowe jest dość rozstrzelone, więc - inaczej niż w zeszłym roku - najpierw budzi mnie budzik, a dopiero potem słyszę dźwięki krzątania się, ubierania, zapinania sakw, plecaków, sprzączek i całe klekotanie związane z pakowaniem się przed wyścigiem. Ktoś coś niesie, ktoś rozmawia, ktoś rzuca stłumionym wyrazem, gdy coś miękkiego upada mu na ziemię.
Wyłazimy z namiotu. Oporządzam rowery, dopinam wszystkie torby, światła, urządzenia. W końcu pada ważne pytanie: "Jak się czujesz?". W sumie czuję się dobrze. Po tej odpowiedzi popełniamy istotny błąd: zabieramy tylko jedną torbę i tylko jeden komplet narzędzi. Ale za to, na wszelki wypadek, zabieramy drugiego GPS-a.
Człapiemy do jadalni i pochłaniamy śniadanie. Przypadkiem wynaleziony na Parczewie patent, czyli płatki z żelami sprawdzają się bardzo dobrze w roli pożywnego zapychacza kiszek. Czas na krótką odprawę techniczną. Bardzo krótką i bardzo treściwą. Nic nie pamiętam.
Duża wskazówka na zegarku powoli zaczyna uciekać, przy bramie zaczyna się robić tłoczno. W ostatniej chwili postanawiam jeszcze pobiec do toalety. Pech to pech, papieru nie ma. Gdy docieram z powrotem pod namiot, akurat wołają "Pierwsza grupa na staaaart!". No to zaczynamy trasę z pełnym bagażnikiem. Jakbym i tak nie był wystarczająco ciężki i bez tego.
Na kilkanaście sekund przed startem robimy jeszcze startową fotkę Wąsaczy, na którą nie załapał się Żubr, ale za to trafił Transatlantyk (łącznie: Elizium, Wilk, Tomek, Turysta, Transatlantyk i ja). Potem już tylko odliczanie (według dwóch różnych zegarków, sygnał do startu daje nie Średni, a ktoś, kto sprawdzał czas na swoim czasomierzu). Kilkanaście rowerów zaczyna się toczyć na zjeździe.
Z okrzykiem swój atak rozpoczyna Olo. Pochylam się nieco i dochodzę go na zakręcie, a potem zagaduję i tak oto dojeżdża do nas reszta grupy. Pierwsza ucieczka zażegnana.
Wysypujemy się na główną. Zwarta grupa. Trochę żartów (m.in. z Tomka, który, jak lider, chowa się za plecami) i jedna niebezpieczna sytuacja: ktoś zapomniał o tym, że ma w rowerze również tylne koło i o mało co mnie nie zamiótł na pobocze. Wyjazd z jezdni blokuje mi Waksmund, który stałby się kolejną ofiarą tego przypadkowego manewru, bo spadlibyśmy obaj. Udaje się na centymetry. A sam autor zamieszania chyba nawet nie zauważył.
Kawałek dalej Tomek wychodzi na prowadzenie, podbija tempo do jakichś 35 km/h. Za nim ustawia się Hipcia, która, niczym lider wrogiego obozu, kręciła się tuż obok, pilnując, co Tomek bedzie robił. Z tyłu siedzę ja.
Pierwsze przebłyski tego, że nie będzie przyjemnie, pojawiają się już na niewielkich zmarszczkach, gdzie odczuwam dyskomfort związany z trzymaniem koła. Na pierwszym, solidnym podjeździe, tuż za Św. Katarzyną, czuję się bardzo przeczochrany. Na zjeździe odpoczywam, zamiast gonić. W Górnie zajmujemy wszyscy lewy pas do skrętu, przed samochodem jadącym z naprzeciwka mieści się czwórka (m.in. Tomek, Góral i Wax), Hipcia zwalnia, bo nie wiadomo, czy samochód przepuści nas wszystkich. Jednak przepuszcza, ale do wspomnianych wyżej mamy już trzysta metrów straty.
Jedziemy identycznym tempem - chłopaki przed nami i nasza, niewielka grupka: Hipcia, CFCFan, Szafar i ja. Hipcia wychodzi na prowadzenie i tak sobie pędzi. Jedzie. Jedzie. Nadal jedzie. W końcu, delikatnym, troskliwym tonem, tuż zza pleców kolegi, który jechał przede mną, pytam "Czy ciebie tam pojebało na tym prowadzeniu?". O. I można jednak zejść z prowadzenia.
Hipcia zostaje trochę z tyłu. Okazuje się, że odpadł jej GPS. Konkretnie to odłączyła się nie całość od uchwytu, a tylna ścianka od odbiornika. Naprawiam. Potem przez chwilę prowadzimy akademicką dyskusję w prostych, żołnierskich słowach. Ja stoję na stanowisku, że jadąc w grupie powinno się rozkładać obciążenia mniej więcej po równo, Hipcia kontrargumentuje, że dobrze jej się jedzie i nie chce, żeby jej ktoś przeszkadzał w prowadzeniu. Dochodzimy do jako-takiego porozumienia i Hipcia lekko trąca pedał stopą i odfruwa w kierunku obu chłopaków. A ja zostaję tam, gdzie byłem. Odwraca się do mnie trzykrotnie i krzyczy "No chodź!". Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. W końcu, po trzecim okrzyku, decyduję się ruszyć. Nieludzkim wysiłkiem przyspieszam na płaskim do całych 33 km/h i doganiam grupę. I chwilę później już wiem. Chwilę jeszcze myślę, ale tylko nad zebraniem wszystkich opcji w jeden komunikat, a nie nad samą decyzją.
Zbliżam się do Hipci - która chwilowo wisi jako trzecia, czyli tuż przede mną - i oznajmiam: ja kończę. Ujechaliśmy niecałe 50 km, a ja już wiem, że tego tempa nie utrzymam. Opcje są takie: albo dostaje wszystkie klamoty i jedzie gnać na wynik, co pozostaje opcją silnie sugerowaną, albo jedzie ze mną, moim tempem, które będzie bardzo wolne i wymagające bardzo dużo cierpliwości. W przypadku opcji pierwszej, to już sam podejmę decyzję, czy pojadę dalej, czy jednak wrócę do bazy.
Hipcia próbuje mnie podejść, negocjować (no to może chociaż trzydzieści pojedziesz?). Na chwilę zapada w zadumę. Potem decyduje, że jedzie z grupą. Powiadamiam obu chłopaków o tym, że w Staszowie, na Orlenie, zrobimy szybkie przepakowanie.
Zostało jakieś 14 km. Postanawiam się chociaż przydać na sam koniec i wychodzę na prowadzenie. Staram się dać z siebie wszystko - miejscami nawet ocieram się o 40 km/h, co osiągam przy niewiarygodnie wysokich wskazaniach pulsometru. Raz też prawie gubię skręt na Korytnicę o mało co nie przelatując na Szydłów. Dobrze, że krzyczeli z tyłu. Raz schodzę ze zmiany i prawie od razu gubię koło, bo zaczyna się niewielki podjazd. Łapię się z powrotem, odpoczywam trochę i wracam na przód, ciągnąc już do Staszowa.
Tam robimy błyskawiczne przepakowanie. Z torby zabieram sobie kartę, dowód i pojedynczy banknot z Jagiełłą, nogawki, kurtkę przeciwdeszczową i po namyśle również cienką bluzę. Hipcia dostaje bukłak z kluczem do samochodu, bo będzie w bazie pierwsza. Przepinamy torbę do jej roweru. Zamieniamy się też GPS-ami - ona dostanie mój, sprawdzony i na pewno działający (i przede wszystkim nie odpadający od uchwytu), ja będę w stanie zmusić ten jej do współpracy, nawet gdyby był oporny.
Oddaję też trochę picia: Hipcia ma komplet, ale chłopaki dostają ode mnie dolewkę do pełna. Ruszają.
Jedno machnięcie ręką i już startują na światłach. Ech, nawet buziaka na drogę nie zdążyłem...
Zostałem sam. Jednym spojrzeniem ogarnąłem cały mój dobytek, leżący tuż przede mną na orlenowskiej skrzynce. Hipcia zostawiła mi to, co zostało z jej patentu na żywienie się po drodze: kulki posklejane przy pomocy miodu i czegoś tam, które nie wytrzymały próby temperatury i teraz są tylko woreczkiem płatków, przemielonych orzechów i daktyli. Przy mojej ograniczonej bardzo ładowności: do wyrzucenia. Idę do kosza, a następnie podejmuję próbę pomieszczenia się z całym majdanem. Kurtka trafia do koszulki, bluzkę i nogawki planuję przykleić prosto do ramy, taśmą izolacyjną. Sporo oplotów, przyczepionych dawno temu do sztycy, tak na wszelki wypadek, teraz znajduje swoją szansę. Albo ich już kiedyś używałem albo było tego sporo za mało, bo taśmy starcza mi na ledwo półtora obrotu wokół całego pakunku. Na razie jakoś się trzyma.
Ruszam. Już na początku zaczynam zawadzać nogami o dopiero co zamocowany bagaż. W tej wersji i przy tej ilości taśmy trzyma się to beznadziejnie: co kilka ruchów nogami muszę poprawiać i przestawiać całość z jednej strony na drugą. Uznaję, że to bez sensu. Zjeżdżąm na pierwszą, piaszczystą łachę przy drodze, kładę rower i zaczynam wyrzucać na ziemię wszystko z kieszeni. Jestem wściekły na tę cholerną bluzę, przez którą muszę teraz wszystko przebudowywać, ale nie mam nawet siły porządnie przypieprzyć batonem o trawę, więc je po prostu rzucam, śmiejąc się sam ze swojej bezsilności.
Gdzieś podczas tej pasjonującej czynności mijają mnie co najmniej dwa pociągi: w jednym kątem oka zauważam Kuriera, w drugim piracką brodę Emesa i dziewczęcą, drobniutką sylwetkę zgarbioną podczas jazdy w dolnym chwycie, która mogła być tylko Kotem.
Okazuje się, że nawet udaje mi się wszystko pomieścić i że nie muszę niczego zostawiać na trawniku. Dwie kieszonki w koszulce zajmuje ubranie, trzecia jest do granic możliwości wypchana tym, co wiozłem, do tego utykam kilka rzeczy do obu torebek na ramie. Mamy porządek, można jechać.
Gdy ruszam, zdaję sobie sprawę z tego, jakim dardanelskim osłem jestem! Miałem się zastanowić, czy czasem nie wrócić do bazy, przespać się, a potem nie wziąć samochodu i nie pojeździć po trasie, porobić zdjęcia i przydać się na coś. Teraz wreszcie dotarło do mnie, że klucze pojechały z Hipcią, wracać do bazy nie ma za bardzo po co, bo jeśli mam siedzieć na tyłku i nic nie robić, to już lepiej jechać na rowerze.
No to jadę. Poprzedni odcinek był męczący, a jegoo końcówkę sam przekatowałem na swoje własne życzenie, więc czeka mnie teraz długie dochodzenie do siebie. Chwilę później mija mnie grupka trzech kolarzy, którą prowadzi Ricardo. W momencie, gdy mnie wyprzedzał, posłał mi uśmiech. Było w nim wszystko: ale głównie to, co złośliwe i wredne.
Jedzie się kiepsko. Pomijając zmęczenie, to fakt tego, że jadę sam i że zdarzyło się to w sumie gwałtownie, jakoś mi ciąży. Jak od początku, to od początku, a nie, że w połowie zostaję tutaj sam. Poza tym męczy mnie świadomość tego, że po ledwo przejechanych osiemdziesięciu kilometrach, do mety mam jeszcze przeszło czterysta pięćdziesiąt.
Prawie na setnym kilometrze mijam Orlen. Spodziewałem się tam zobaczyć sporo rowerów - nie ma nikogo.
Od Staszowa narzuciłem sobie "pory karmienia". Dokładnie do 20 minut dorzucam coś do pieca. Piję też więcej, niż bym chciał. Powoli przynosi to efekty. Czuję się dalej paskudnie, ale nogi powoli zaczynają jakoś tam się obracać.
W Szczucinie z dziką satysfakcją postanawiam się zatrzymać i wysłać SMS-a z ziemi. Poza tym i tak nie mam wyjścia - przy telefonie leżą pieniądze i karty, więc muszę mieć pewność, że niczego nie zgubię. Od tego momentu każdy kontakt z telefonem jest jak sprawdzanie druków ścisłego zarachowania: przed zamknięciem torby wszystko musi się zgadzać.
Kawałek dalej, w lasach, zza ramienia słyszę "A co to się stało?". Dogonili mnie Wilk, Wąski, Kot i Lunatyk. Po chwili rozmowy zostają w lesie na sikustop. Ja tymczasem jadę dalej. Chwilę wcześniej postanowiłem, że skoro już mam taką szansę, to przynajmniej spróbuję do mety dotrzeć solo. Poza tym i tak mi odjadą na podjeździe, po co miałbym łapać koło, skoro za chwilę z niego spadnę?
W Dulczy Wielkiej zajeżdżam pod sklep. Pierwotnie nawet nie pomyślałem o tym, że część zapasów oddałem w Staszowie i teraz powoli bidony stawały się niepokojąco lekkie. Kupuję wodę, a wychodząc ze sklepu zauważam, że spotkana przed chwilą grupa właśnie przeleciała przed moim nosem. Uzupełniam bidony, resztkę wylewam sobie na głowę. Chyba już czas zacząć, słońce najwyraźniej się rozkręca.
"Żarówka" to dobra nazwa dla mniejsowości, szczególnie dzisiaj. Chmur niewiele, robi się coraz cieplej. Jadę cały czas tym samym tempem, ale po chwili... zauważam przed sobą czwórkę rowerzystów. Patrzę na licznik, porównuję go z GPS-em, ale nic tu nie oszukuje: wcześniej oni mnie dogonili, a teraz, jadąc tym samym tempem, co wcześniej, ja doganiam ich. Odległość powoli malała. Dogoniłem ich na podjeździe pod wiadukt. Jakoś tak się gramolili pod tę górkę, że musiałem im zza pleców zakrzyknąć "Ależ wy się opierdzielacie!".
Z wiaduktu zjechałem i - żegnany wilkowym "O, drugie życie!" - ruszyłem w podjazd. Położyłem się wygodnie na lemondce i cieszyłem się tym, że prawie nie pedałując mogę jechać powyżej 30 km/h.
Spodziewałem się, że za chwilę grupa mnie dogoni i przegoni, ale z tyłu nic się nie zbliżało.
Słońce coraz bardziej się rozkręcało. Pomyślałem o zeszłorocznym MP, o tym, jak niektórzy przepalali hamulce, a niektórym strzelały opony i zdałem sobie sprawę z tego, że oto jadę na poważną trasę w trybie "na ciapciaka". Nie mam dętki, pompki, niczego nie mam. Nawet głupiego śrubokręta! Wszystko pojechało z Hipcią, a ja jestem zdany na liczenie na to, że nic na upale nie strzeli, że nic nie przedziurawi mi dętki i nie będę musiał czekać i przeszkadzać innym w jeździe, prosząc o pomoc.
Dotarłem do Pilzna. Zaraz za skrętem z drogi głównej zauważyłem przed sobą znajomą koszulkę z Dobrodzienia. Szafar wcześniej mówił, że tamto tempo też było dla niego za szybkie i czyżby też zrezygnował? Gdy wyprzedzam, okazuje się, że to nie Szafar, a jego kolega. Zamieniamy kilka słów i jadę dalej. GPS mówi "8 km, łagodny". I taki był. Trochę po kiepskim asfalcie, więc bałem się, że po takowym trzeba będzie również zjeżdżać. Na szczęście na szczycie podjazdu pojawiła się granica gminy i dalej jechało się już po równym.
Przed Tuchowem pojawia się ostra ścianka, na której wykręcam prawie 71 km/h. Więcej się bałem, bo chwilę wcześniej zdjąłem okulary i łzy zasłoniły mi widoczność. Kawałek dalej, przy mostku, stoi sobie starszy pan, który na mój widok wykrzykuje "Trzech przed chwilą pojechało" - "Jak dawno?" - "Z pięć minut temu!".
Kawałek dalej skręcam z drogi głównej i kieruję się na Lubaszową. Na moście stoi ktoś z rowerem. Na mój widok obojętnie odwraca wzrok, cichutko, jeden raz dzwoni dzwonkiem na kierownicy i wraca do obojętnego patrzenia w wodę. Tajny sygnał? Szpiedzy z Krainy Deszczowców?
Trzech, co to o nich wspomniano, doganiam pod małym sklepem w miejscowości Potok. Endriu61, KrzysiekP (co podpatrzyłem dopiero później, z plakietki z numerem) i Tater (co ustaliłem dopiero po maratonie). Kupuję wodę i colę, której większość wylewa mi się po przewróceniu bidonu. Teraz jest już cały klejący. Część wody tradycyjnie idzie na głowę. Znaczna część. Przy okazji zdaję sobie sprawę z tego, że odruchowo oblałem sobie również suche ubranie na noc, bo zapomniałem, że tkwi w kieszonce, a nie w torbie.
Ruszam przed nimi. Podjazdy robię spokojnym tempem. Po kilkukilometrowym zjeździe skręcamy w lewo i od razu dostajemy ostrą ściankę, dochodzącą do jedenastu procent. Kątem oka zauważam Tatera, który był tuż za mną, jednak na szczyt wyjechałem już sam. Już tutaj czuję, że podjazdy będę odpracowywał bardzo długo, jeśli tylko będę musiał je robić ze zbyt niską kadencją, czyli siłowo. Od tego miejsca na zdecydowanej większości zjazdów (nawet niewielkich) nie zawracam sobie głowy pedałowaniem. Odpoczywam, ile się tylko da.
Teraz zjazd i czerwona szpileczka oznaczona "(KOM)". Odcinek wchodzący do zabawy w klasyfikację górską maratonu. Dla mnie to bardzo cenna informacja, bo dzięki klasyfikacji mam wyodrębnione najbardziej honorowe podjazdy. A co za tym idzie, mówiąc wprost, będzie trzeba popracować. Tym razem średnie nachylenie ma mieć sześć procent. Zaczyna się przyjemnie, ale potem, niestety, podskakuje do dziesięciu. Pod koniec wypadają mi okulary, wrzucone za koszulkę, dobrze, że nigdzie nie odjechały.
Na szczycie trzeba wysłać SMS-a. Staję, biorę kilka łyków wody. Jadę w dół, po paskudnie nierównym asfalcie, kilka razy poprawiając Convoya, który usiłuje wyrwać się z uchwytu (ze względu na brak miejsca uchwyt jest skierowany w dół, a lampka przypięta linką).
Zjazd kończy się i wchodzimy w coś płaskawego, co jednak, jak podpowiada maszyna, będzie podjazdem. W jednym ze sklepów robię kolejny postój: kupuję znowu wodę, bo okazało się, że coli zostało ledwo pół bidonu. Resztę, której nie dopiłem, wylewam. Chyba nie mam jednak na nią ochoty. Dodatkowo kupuję sobie banany: z jednym ruszam na trasę, drugi zostaje na później. W momencie, gdy zbliżam się do jezdni, wyprzedza mnie wygodnie leżący na lemondce Tater.
Spotykam go kawałek dalej, dochodzi mnie na długim zjeździe i chwilę rozmawiamy. Gdzieś tu po raz kolejny mijam się z Lublinem. Znaczy, że mnie wyprzedzają. Spotykamy się już kawałeczek dalej - widzę ich całkiem niedaleko na krótkiej, dziesięcioprocentowej ściance. Po ostrym zjeździe skręcam w prawo i mijam... Szafara. Pękł mu łańcuch, który właśnie pomaga mu skuć Tater. Próbuję się dowiedzieć, jak tam sytuacja z przodu, ale dowiaduję się tylko, że wszystko się już wymieszało.
Na kolejnym podjeździe przeganiam młodszego lublinianina, a pod koniec zjazdu doganiam Andrzeja. Jedziemy chwilę obok siebie, ale na początku Brzostka odchodzi mi na maleńkim podjeździe i za chwilę znika w oddali. Aż do Frysztaka jadę zupełnie sam. Tam mam zaznaczone, że będzie "16 płaskiego". Problem w tym, że zapomniałem, że tutaj rzadko bywa płasko. Droga jest pofalowana: podjazdy robię powoli, na zjazdach odpoczywam w cieniu. Po chwili, po raz kolejny, mija mnie Tater.
Zbliża się punkt w Odrzykoniu. To było mniej ważne. Ważniejsza była szpileczka tuż przed punktem, informująca, że pokonałem połowę trasy. Powoli się do niej zbliżam. Pod koniec nawet zupełnie się wypłaszcza, ale to wypłaszczenie jest inne niż to, sto kilometrów temu. Wtedy na płaskim jechało mi się dobrze. Tutaj miałem nadzieję, że nogi też zaczną lekko i powoli kręcić, ale od chwili czuję, że będzie kiepsko.
Główna, skręt w lewo, skręt w prawo. Zbliża się kolejna, czerwona szpileczka. Kolejny "honorny" podjazd. Gdy go widzę, uznaję, że bardzo chcę tam wjechać. Wiem, że będę musiał za to zapłacić i wyobrażam sobie, jak i czym zapłacę, ale chwilowo mam to gdzieś, po prostu ten podjazd muszę zrobić. Ruszam. Licznik szybko wskakuje powyżej dziesięciu procent, by pod koniec wskazać ich dziewiętnaście. Czuję, jak łańcuch płacze i mam nadzieję, że nie pęknie. Kątem oka zauważam krzyż: po raz kolejny solidny podjazd z drogą krzyżową? Ironia. Po niewielkim wypłaszczeniu czas na drugą ściankę - tutaj licznik dochodzi do procent dwudziestu dwóch. Wyjeżdżam na główną. Tam też jest pod górę, ale to już jest coś spokojnego - jakieś dziesięć, czy dwanaście procent, powoli przechodzące w wypłaszczenie...
Znajduję odpowiednią drogę i skręcam w prawo. Po chwili widzę już samochód, rowery i ludzkie sylwetki przy stole.
Punkt prezentuje się imponująco! Olbrzymia panorama, jest gdzie usiąść, jest co zjeść. Nie zdążam jeszcze odłożyć roweru, gdy z dwóch stron padają pytania: czerwonowłosa koleżanka pyta mnie, czy makaron z mięsem, czy bez, kolega pyta, co chcę w bidony. Nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi na żadne z pytań, bo muszę przez chwilę wrócić do siebie. Mówię tylko "sekundkę". Na punkcie bawi już kilku kolegów, m.in. Turysta i Emes, obaj nie kryjący zaskoczenia moim widokiem. Siadam do nałożonego mi talerza makaronu, mimo że wcale nie jestem pewien, czy chcę go jeść. Bezmyślnie dziobię widelcem i bez pośrednictwa mózgu pochłaniam kolejne kęsy, w międzyczasie słuchając tego, co opowiadają chłopaki. Na liście podpisuję się krzyżykiem. To chyba adekwatny podpis do stanu, w którym jestem. Przy pomocy jednego z kolegów z punktu napełniam bidony, a później wreszcie udaje mi się skorzystać z toalety. Zostawiam u Przemielonego moje ciemne okulary. Nie jechałem w nich wcale, a teraz mi się wcale nie przydadzą. Wracam do roweru. Brodate zwłoki leżące opodal na materacu właśnie wracają do życia i rozpoznaję w nich Keto. Ciężko się przyzwyczaić do jego nowego wyglądu i rozpoznać, tak na pierwszy rzut oka.
Zabieram dwa banany i robię po raz kolejny przepakowanie w kieszeniach. W końcu jestem gotów do drogi. Smętnym wzrokiem patrzę na końcówkę makaronu, którą zostawiłem na talerzu - chyba nie byłbym w stanie już jej pochłonąć, żołądek stawia opór. Ruszam chwilę po Turyście, mijając rozmawiającego przez telefon Emesa.
Bardzo szybko skręcam z drogi w maleńki, cieniutki asfalt, prowadzący ostro pod górę. Jak znajduje się takie drogi, zapomniane od wieków przez wszystkich bogów, które oferują tak przyjemne doznania? Najpierw leśny podjazd, a potem solidny zjazd z szeroką panoramą. Zaczynam dość szybko osuszać bidony i już wiem, że pewnie będę chciał zatrzymać się w Brzozowie. Ledwo trzydzieści kilometrów dalej!
Za Malinówką spotykam Turystę. Stoi obok kolegi (później ustaliłem, że to Martink). Rozmawia przez telefon. Rower Marcina stoi bez przedniego koła. Krzyczę tylko, że nie mam narzędzi i że nie pomogę i ruszam dalej.
Po chwili na zjeździe objeżdża mnie Turysta. Po raz kolejny i nie ostatni dzisiaj. Zmiennica, kolejna czerwona szpileczka. Turysta wisi dwieście metrów przede mną, obaj wyprzedzamy jakiegoś mieszkańca tutejszych stron, pchającego rower. Emocje jak na rybach. Na szczycie zatrzymuję się na chwilę. Na spokojnie coś jem i piję. Nigdzie się nie spieszy.
Zjeżdżam do Brzozowa. Powoli robi się szarawo. Turystę doganiam gdzieś na skrzyżowaniu. Radzi mi skręcić do sklepu, zamiast na stację (i odjeżdżać od trasy), ale uznaję, że wcale mi się nie chce. Zjadę. Na wyjazdowym rondzie zbijam na Orlen. Straszę pracownice zombiakami, które będą do nich ściągały przez całą noc. Uzupełniam picie. Ruszam.
Szpilka "KOM" zbliża się po raz kolejny. Tym razem jest napisane "3%" i, jak na razie, okazuje się nim być. Mogę jechać z relatywnie wysoką kadencją i specjalnie się nie męczyć. W pewnym momencie znad ramienia słyszę głos: "Witamy na trzysetnym kilometrze". Ktoś, kogo nie znam. Jedzie kawałek pierwszy, wraca i jedzie ze mną. Mówię, żeby nie czekał, bo będę jechał wolno. Przy okazji podpatruję nick na numerze startowym.
I tak poznałem Byczysa.
Niepokoi mnie co innego: mój licznik daleki jest od trzystu kilometrów. Coś mi nie gra. Wydawało mi się, że wpisałem dobry obwód koła, ale zaczynam się zastanawiać. W sumie to nie ma nad czym: u mnie licznik wskazuje mniej, czyli... jest lepiej niż mi się wydaje.
Widzę go już prawie na szczycie, gdy robi zdjęcia zachodzącego słońce. Na końcu podjazdu staję, jem banana. Stoimy obaj. Zamieniamy kilka słów, mówię, że będę jechał solo, więc grupowy pożytek ze mnie będzie żaden. Byczys kiwa głową i po chwili widzę, jak gna w dół po serpentynach. Kieruję się za nim. Póki jest ciasno, jest w porządku (pomijając samochód, który przejechał bardzo blisko mnie, ścinając zakręt). Gdy zjazd robi się szerszy i zakręty wygodniejsze, zaczyna mnie trząść z zimna. W końcu wjeżdżam w zamgloną dolinkę.
Na dole wysyłam SMS-a i ruszam dalej. Po chwili uznaję jednak, że trzeba się ubrać. Cieplej już nie będzie. Narzucam bluzę, która jednak okazuje się być sucha i próbuję założyć nogawki. Na stojąco. Kopytko bloku szosowego jest szerokie i gdy próbuję je przepchnąć przez materiał, nagle czuję, jak kurczą mi się mięśnie pleców: cała linia od jednego tricepsa, przez całe plecy, aż do drugiego tricepsa. Natychmiast prostuję się i nogawkę zakładam jednak klęcząc.
Nadjeżdża Byczys i pyta, co się stało, myśląc, że się przewróciłem. Uśmiecham się do siebie, bo wyglądałoby to cudownie, gdyby ten skurcz jednak złapał i musiałbym tu czekać na kogoś, kto mnie rozplącze, gdy będę leżał na ziemi zawiązany sam w siebie jak chińskie dziewięć.
Dopinam nogawki i ruszam. Mglista dolinka robi się nieco cieplejsza. Słońce powoli zachodzi. Wspinam się mozolnie pod górę, pod samym szczytem postanawiam jednak ustalić, gdzie jest Hipcia. Wysyłam SMS-a do rodziców z prośbą o informacje. I przy okazji sam informuję, że nie jedziemy razem. Pakuję telefon i turlam się dalej.
"5 km, dwie hopki", a potem "11d". Szyfr z GPS-a mówi jasno. Na jednej z hopek wyprzedzam nawet kobietę na rowerze. Na drugiej - nie ma nikogo. Wjeżdżam w las. Chwilę zastanawiam się nad tym, czy nie zamarznę na zjeździe, ale przypominam sobie, że w końcu mogę się zatrzymać. Dziwne te możliwości. Mogę ot tak, po prostu, zatrzymać się w środku zjazdu i ubrać kurtkę.
Zauważam też, że już niedaleko kończą się większe podjazdy. Czyli zwiększa się moja szansa na dojechanie do mety w jednym kawałku.
Na górze coś jem, potem kładę się wygodnie na lemondce i puszczam w dół. Kawałek dalej mijam Byczysa, ubierającego się na przystanku. Kątem oka zauważam kurtkę i coś w rodzaju kominiarki. Patrzę na mgłę i cały moj dobytek - do grzania głowy mam kask, do grzania dłoni - krótkie rękawiczki. Musi wystarczyć.
W oddali migocze światełko. Powoli je doganiam. Turysta. Zamieniamy dwa słowa i jadę dalej. Dogoni mnie na podjeździe.
W Niebylcu trzeba zrobic zygzak i już jesteśmy na podjeździe. Światło Turysty zbliża się do mnie dość szybko, a potem nagle zostaje z tyłu. Tutaj też, na stromej części podjazdu, w kolanie, które do tej pory tylko delikatnie mrowiło, czuję mocny, chwilowy ból. Tego mi jeszcze brakowało!
Na szczycie omija mnie Turysta gdy robię kolejny odpoczynek. Tym razem zjadam banana. Coś do picia i znowu w dół.
Wylatuję w okolicy Strzyżowa i mimo, że jestem pewien, że będziemy jechać w prawo, to widzę z daleka migające światełko wspinające się na zjazd po lewej. Sprawdzam na mapie: faktycznie, najpierw w lewo. Tory, główna i potem ostry zjazd na północ, wzdłuż Wisłoka. Po chwili zatrzymuję się i zakładam kurtkę. Tu też jest chłodno.
Droga prowadzi niewielkimi fałdkami wzdłuż rzeki. Nie jadę już wcale szybko, kolano odzywa się coraz częściej, na nawet niewielkich zjazdach nie pedałuję i daję mu odpocząć, zwłaszcza, że za chwilę ostatni większy podjazd.
Tutaj dojeżdża mnie pociąg z Keto i Szafarem. Wyprzedzają i jadą dalej. Mijamy się na tym fragmencie jeszcze raz. Potem zaczyna się podjazd i tracę ich z oczu. Przy podstawie podjazdu mijam Turystę. Kawałek dalej i on mnie wyprzedza.
To już ostatni większy. Robi się z tego jakieś jedenaście procent. Na bardziej stromym fragmencie zauważam z tyłu jeszcze jedno światło. Zastanawiam się, kto to może być - chyba tylko Emes. Po chwili światełko jednak zostaje z tyłu. Wyjeżdżam na szczyt i staję, z widokiem na piękną panoramę. Już prawie mam ruszać, ale widzę, że światło ponownie się zbliża. To poczekam.
Dojeżdża do mnie faktycznie Emes, z uśmiechem na ustach i bułką w łapie. Brakuje mu wody, więc odlewam mu połowę tego, co mam. Teraz mamy po równo. Zostawiam go jedzącego bułkę i sam ruszam w dół.
Dopałka się przydaje. Dzięki niej wszystko jest elegancko oświetlone na zjeździe i nie muszę niepotrzebnie zwalniać.
W Sędziszowie wysyłam SMS-a. Chwilę później dostaję potwierdzenie, że Hipcia właśnie przekroczyła punkt w Sandomierzu. Czyli ma nade mną dobre trzy godziny przewagi!
Jest północ. Droga wydaje się prowadzić uparcie w górę, a mimo to chyba jakiś wiatr z tyłu pomaga. Jadę w trybie: kilka sekund pedałowania, kilka sekund na luzie. Nie mogę ciągle pedałować, bo boli mnie kolano. Zresztą, nie mam już nawet na to siły. Teraz mam się tylko turlać przed siebie. Przy dobrych wiatrach uda mi się zamknąć w dwudziestu trzech godzinach, czyli do rana i tak muszę się toczyć.
Kolbuszowa wcale nie chce się zbliżać, a picie wcale nie chce przyrastać. Dno w bidonach zaczyna być coraz bardziej wyczuwalne. W końcu dojeżdżam. Przez trzy ronda wpadam na znaną mi doskonale dziewiątkę. Odliczam kilometry do Orlenu. Tam kupię picie.
Orlen bardzo mnie zawodzi, bo okazuje się być stary i zamknięty. Na szczęście te okolice to całe stacyjne zagłębie. Kawałek dalej zjeżdżam na BP, gdzie jest już bardzo towarzysko. Siedzi tam cała grupa Keto i Turysta, którego lampkę widziałem przed chwilą kilkaset metrów od siebie. Kupuję picie, cały stos batonów. Myślałem o zjedzeniu hotdoga, albo czegoś w tym stylu, ale nie jestem wcale pewien, czy to dobry pomysł. Poza tym chłopaki też czekają, musiałbym czekać aż oni dostaną.
Dopytuję o dystans z Sandomierza. Ma być tylko 90 km. Przy okazji upewniam się, że mój licznik liczy źle. Przejechałem więcej, niż mi się wydaje - to dobrze. Kilometry pozostałe do bazy muszę zliczać na podstawie GPS-a - to źle.
Emes dociera akurat, gdy uzupełniam picie. Oddaję komuś resztkę soku, która nie zmieściła się do bidonu, dopijam jednego energetyka, drugiego chowam w kieszeń i ruszam dalej, pytany przez Szafara, czy się zbieram. Po chwili zauważam, że ruszył za mną. Trochę głupio mi, gdy muszę mu powiedzieć, że będę jechał solo, w końcu wyrwał się za mną ze stacji. Decyduje się nie czekać na resztę, tylko jedzie sobie dalej.
Przejeżdżam przez Nową Dębę. Noc jest na szczęście bardzo krótka, więc robi się już jasno. Zaraz za miejscowością zjeżdżam między łąki. Ładnie tu. I nawet kolano przestało mnie boleć. Co z tego, skoro mam wrażenie, że od chwili żadne jedzenie nie jest już przetwarzane na cokolwiek? Na niewielkim podjeździe po raz ostatni wyprzedza mnie Turysta, a chwilę później pociąg z Keto i Emesem. Wjeżdżam pomiędzy wioski, odliczając kilometry do Sandomierza. Stamtąd tylko dziewięćdziesiąt. Po raz kolejny w głowie świta mi myśl o tym, że zauważalnie słabnę i że z dojazdem może być problem. Po raz kolejny przesuwam oczekiwaną godzinę dojazdu: teraz oceniam, że jest szansa na zmieszczenie się w dobie.
Robi sie prawie zupełnie jasno. Wypijam jednego strzała kofeinowego, ale to nie senność ani brak kofeiny psuje mi zabawę, więc wiele się nie polepsza. Jedzenie od dłuższej chwili już nie smakuje, wmuszam w siebie kolejne porcje; jedyne, co wchodzi, to picie. Do tego stopnia, że na wszelki wypadek, na krajówce, na wlocie do Sandomierza, kupuję jeszcze jedną butelkę i znowu uzupełniam bidon.
W Sandomierzu zygzakiem objeżdżam zamek, mijając parking, na którym jedna dziewczyna bardzo głośno oznajmia, że idzie się wysikać w krzaki, po czym rzeczywiście się tam kieruje, chociaż to, co wyprawia z nogami, nie zasługuje już na określenie "iść". Na chodniku tłoczą się grupki pijanych ludzi, które omijam z daleka, lewą częścią pasa, bo wiem, że nie mam większych szans na ucieczkę, gdyby komuś zachciało się pogonić barana na rowerze.
W końcu skręt i obiecany bruk. Widzę po prawej wygodny chodnik, ale decyduję się podjechać honorowo. Wytrzęsło mnie tak, że odezwał mi się cały układ pokarmowy, więc czym prędzej zjechałem na kostkę, sprawdzając, czy gdzieś tu jeszcze jest stacja. Bliska, tuż za miastem.
Wyjechałem na sam rynek. Trzęsąc się na bruku skierowałem się w stronę bramy i w końcu wyjechałem na spokojny, grzeczny, uspokajający asfalt. Coraz bardziej zaczyna mi się spieszyć do tej stacji benzynowej. W końcu jest. Dojeżdżam pod budynek...
Prawdziwy obłęd w oczach zaczyna się, gdy czas płynie już na minus i minęła kluczowa chwila, wszystkie problemy świata zdają się być niczym wobec tego jednego, jedynego, a cholerna stacja benzynowa jest zamknięta!
Rozglądam się i po drugiej stronie drogi zauważam sad. Po jakimś czasie wypycham rower, nie czując się wcale lepiej, ale rozwiązawszy co najmniej dwa pilne problemy.
Przede mną nieco poniżej dziewięćdziesięciu kilometrów do mety. Zrobienie tego w cztery godziny jest nierealne. Po pierwszych górkach przesuwam spodziewany czas dojazdu o kolejną godzinę. Jedzenie już nawet nie usiłuje udawać, że będzie wchodziło. Wchodzi tylko picie, co praktycznie nic mi nie daje. Turlam się po płaskim w okolicach 15 km/h, na pojedynczych zjazdach przekraczając 20 km/h. Podjazdy, nawet te niewielkie, robię poniżej 10 km/h.
Minęła trzecia trzydzieści, a mój telefon milczy. Hipcia powinna już być na mecie, nie spodziewałem się, że końcówkę zrobią ze średnią 30 km/h, ale nawet przy 25 km/h powinna już gdzieś być. Mija czwarta. Zaczynam się odrobinę niepokoić. Dzwonię do Hipci - cisza. Wysyłam SMS-a - cisza. Pewnie śpi. Wysyłam SMS-a do Gavka, ale telefon milczy. Już prawie miałem dzwonić i budzić rodziców, gdy z tyłu nadjeżdża światełko. A za światełkiem lemondka. A na niej - Memorek. Memorek, który ma telefon, ma w nim internet i ba, nawet mi sprawdzi.
Pierwsze przeszukanie wskazuje, że ani Hipcia, ani ci, których spodziewałem się z nią ujrzeć na mecie, nie dotarli. Na szczęście chwilę później Marek znajduje nazwiska i potwierdzenia. Meta: 3:30 z minutami.
Żegnamy się: Marek wraca do swojego tempa, spiesząc się, by zmieścić się w dobę, ja wracam do swojego pełzania. Zbliża się siedemdziesiąty kilometr do mety, przynajmniej licząc na podstawie GPS-a. Mijam jeden przystanek i w głowie pojawia mi się pewien plan. Spróbujemy.
Na kolejnym przystanku kładę się na chwilę. Spróbujemy drzemki, chociaż z góry wiem, że to nie brak snu mi doskwiera. Ustawiam budzik na osiem minut. Wstaję po sześciu: uparcie powracające koszmarki powodują, że cały czas się budzę. Siadam i przecieram twarz. Postanawiam jeszcze spróbować z jedzeniem: biorę jeden gryz, chwilę żuję i wypluwam na ziemię. Z tej mąki chleba nie będzie.
Przeprowadzam kompletną analizę: dwie sprawne kończyny (dwóch pozostałych na wszelki wypadek nie sprawdzam), mózg jako tako działający. Do mety 70 km, czyli co najmniej 7 godzin jazdy, w tym większość, jeśli nie całość, bez jedzenia, o samym piciu (jeśli i ono nie zacznie mi nie wchodzić). Jest piąta, czyli do tego wszystkiego wjadę w poranne słońce, co pewnie też mnie nie przyspieszy. Spanie nie ma żadnego sensu, nic tu nie zmieni.
Wniosek może być tylko jeden: kończymy. To jest właśnie dobry moment, a dalsze mordowanie się nie ma żadnego sensu.
Decyzja podjęta, to była łatwiejsza część. Teraz trzeba się dostać do bazy. I trzeba zrobić to szybko, bo jeśli nic się nie uda załatwić, to jednak przedpołudniowe słońce i tak mnie nie ominie.
Zastanawiam się, kto może być w bazie i uznaję, że spróbuję obudzić Tomka. Ha, super. Kontakt w telefonie jest, ale numeru nie ma. Coś się pokićkało z zapisywaniem numerów na karcie SIM. Wertuję listę kontaktów i pozostaje mi zawracać głowę Elizium, może on ma numer. Wtedy jednak w oko wpada mi awaryjny numer z zeszłorocznego MP - Średni, który w tym roku również jest kierownikiem trasy! Dzwonię. Odbiera, zaspanym głosem tłumaczy, że właśnie się położył. I że w bazie są i Wax, i Tomek - do nich dzwonić. Proszę go o numery i po chwili dociera do mnie SMS. Dzwonię do Tomka - telefon wyłączony. No tak, pewnie śpi. Dzwonię do Waxa. Mówi, że nie da razy bezpiecznie jechać autem i proponuje mi Tomka, po czym przekazuje mu słuchawkę.
"Tomeeeek, zdejmiesz mnie z trasyyy?" - staram się przyjąć możliwie najbardziej nieporadny ton.
I to jest chyba talent. Bo tego nie można się nauczyć. To jest wrodzone. Miał to mój ojciec, ma to i Tomek. Mówi mi: "No i co ja mam ci powiedziedzieć? Że nie przyjadę?". W tym głosie brzmią jednocześnie zapewnienie, że pomoc zostanie udzielona, ale dodatkowo "ale pamiętaj, że to twoja wina" oraz "my sobie o tym jeszcze porozmawiamy".
Przekazuję mu moje położenie, po chwili wysyłam SMS-a z dokładnym opisem dojazdu.
Za moment odzywa się telefon. Powiedzieć, że się żyje to nie łaska, ale na wieść o tym, że trzeba mnie zabrać, to natychmiast się interesujemy. Jej Wysokość uznała za stosowne zaszczycić mnie swym melodyjnym głosem.
Zdejmuję kask, ściągam rękawiczki, wysypuję z kieszonek żarcie: jeśli ktoś będzie miał potrzebę, to je dostanie, za chwilę powinni jechać kolejni zawodnicy.
O tym, jaki jestem słaby, dowiaduję się, gdy trzeba się podnieść i przenieść rower tak, by oznaczył moją pozycję. Z ulgą wracam na ławeczkę i siadam. Mam przed sobą co najmniej godzinę czekania. Nad dachem stojącej przede mną stodoły, spomiędzy dwóch topoli, wypływa pojedynczy promyczek słońca i świeci prosto w przystanek. Siadam w nim, zakładam ręce i czekam.
Po chwili odzywają się jakieś SMS-y, więc odpisuję, przy okazji zauważając, że jakimś cudem w Solidzie odezwał się internet. Ba, nawet działa relacja! Czytam sobie przez chwilę kto jest gdzie. W międzyczasie mijają mnie Andrzej z Krzyśkiem, ale nic ode mnie nie chcą. Widzę, że niedługo dojedzie tu grupka Ola. Zwijam się dalej w moim promyczku i obserwuję mozolną pracę pająka który przesuwa się pomiędzy kolejnymi kamyczkami i zastyga za nimi, wyglądając jak mały kamyczek. Po chwili zmienia miejsce i znowu zastyga, czatując.
Odzywają się jakieś głosy. Przejeżdża Olo, krzyczę "Chcecie jedzenia?". Odkrzykują, że nie. Po chwili odzywa się telefon. Dzwoni Olo i zaczyna od prostego pytania "Hipek, co ty tam, kurde, robisz?". Okazuje się, że słysząc, że Hipcia jest na mecie, założył, że jestem tam i ja, więc obecność mnie na przystanku na jakiejś wiosce, proponującego żarcie, była dość zaskakująca.
Przesuwam się w inne miejsce, bo druga połowa przystanku rozświetliła się już porannym, ciepłym słońcem. Z pobliskiego podwórka dobiegają już ogłosy porannej pracy, okraszone obficie przekleństwami. Popijam łyk za łykiem z półlitrowej butelki wody, którą kupiłem na wszelki wypadek. Soków, które mam w bidonach, wolę nie dotykać.
Po chwili przed przystankiem staje krążownik, z którego wysiada najlepszy Tomek na świecie. Pakujemy rower na bagażnik, na widok białej tapicerki podkładam pod tyłek kurtkę przeciwdeszczową, mając nadzieję, że niczego zbytnio nie wybrudzę. Na teraz mam tylko jedno zadanie: gadać. No to gadamy.
Po drodze próbujemy jeszcze zdjąć z trasy Storma, ale okazuje się, że jego poziomki nie udaje się założyć bezpiecznie na bagażnik. Niestety, musimy go zostawić. Na szczęście do bazy ma już niedaleko - niecałe dwadzieścia kilometrów.
Dojeżdżamy do bazy. Z rowerem turlam się w stronę namiotu. Na dźwięk mojego głosu i wymienianych z kimś pozdrowień, z namiotu wysuwa się znany, hipciowy łepek. Dzień dobry, proszę nie wstawać, śpijmy. Hipcia jednak nie chce spać. Zmieniam buty i udaję się pod prysznic. Tam jest ciepła woda. To miłe.
Gdy wychodzę na zewnątrz, robi się ciepło. Docieram pod namiot i kładę się w środku. Niestety, nie udaje mi się spać, bo zaczynamy wymieniać się uwagami z trasy, a gdy już jedne drugiemu, a drugie pierwszemu opowiedziało, to słońce wylazło na tyle, że w środku robi się niepokojąco gorąco.
Zalegam na zewnątrz. Gdy udaje mi się zasnąć, budzi mnie gość z namiotu obok, który chciałby wyjechać samochodem. Potem już tylko drzemię, ale niewiele z tego wychodzi.
Dopiero w okolicy południa jestem w stanie spożyć coś więcej niż wodę. Tak mi się przynajmniej wydaje. W kilkuosobowym składzie ruszamy do pobliskiego hotelu, by zjeść tam dość drogi obiad. Normalnie zapytałbym, czy na talerzu ktoś nie zapomniał położyć jedzenia, ale tym razem ilość wydaje mi się zupełnie wystarczająca. I w sumie cieszę się, że jedzenie weszło.
Spacerując w stronę bazy dopingujemy jeszcze dwójkę zawodników - chyba to Dodoelk z żoną. Doping podziałał: koleżanka dognała go na podjeździe i chyba pod koniec przegoniła.
W bazie siadamy w cieniu. Jest już za ciepło, by spać, więc postanawiamy się zebrać. Po wszystkim pozostają tylko krótkie pożegnania i czas jechać przed siebie. Najpierw w drugą stronę, na pobliski Orlen. Tam jednak nie ma lodów, co napawa Hipcię bezbrzeżnym smutkiem.
Do domu docieramy z jedną dwudziestominutową drzemką. Do końca dnia już nie nadaję się do niczego i nawet niewiele z niego pamiętam. W poniedziałek, z samego rana, odbieram od lekarza zwolnienie: chciał dać tydzień, wynegocjowałem trzy dni (potem tego żałowałem...).
No i tyle, teraz czas na dwa słowa podsumowania.
Na maraton przyjechałem mając z tyłu głowy plan na niewystartowanie. Uznałem, że wystartuję, po czym sam, przypadkiem, nie dałem sobie większego wyboru i zmusiłem się do kontynuowania jazdy. Po pierwszych, przegalopowanych siedemdziesięciu kilometrach, do momentu, w którym rozłożyłem się kompletnie, udało mi się przejechać prawie czterysta kilometrów... solo. I to z całkiem niezłą, jak na umrzyka, średnią. Sumaryczny czas postojów z całego wyścigu sięgnął nieco ponad godzinę.
Mimo tego, że nie udało mi się ukończyć, uznaję, że maraton zakończył się olbrzymim sukcesem.
Do tego, zupełnie przypadkowo, zdobyłem spore doświadczenie w jeździe solo, którego do tej pory nie miałem.
Zaliczyliśmy 22 gminy. Plus jedną, której nie wpisuję, bo zaliczyła ją tylko Hipcia, a mnie już nie starczyło.
Olbrzymie podziękowania kieruję do (kolejność przypadkowa):
- całej kapituły, za całą wykonaną nad maratonem, pracę,
- Tomka, za stworzenie fantastycznej, widokowej trasy,
- całej obsługi bufetu, za pomoc i poświęcony czas,
- wszystkich, z którymi mijałem się na trasie,
- jeszcze raz Tomka, za to, że odłożył pierwszego, ciężko zapracowanego drinka i pojechał zdjąć mnie z trasy.
- DST 466.86km
- Czas 19:17
- VAVG 24.21km/h
- Sprzęt Stefan